Wbijając ręce w rękawy skafandra, Pancho czuła stary dreszczyk emocji. Po ponad pięciu dniach zamknięcia na statku wychodziła na zewnątrz. Czuła się jak dzieciak w szkole, który usłyszał dzwonek na przerwę.
Stojąc przy wewnętrznej klapie śluzy, gdzie przechowywano skafandry, przecisnęła głowę przez obręcz szyjną skafandra, z zadowoleniem uśmiechając się do siebie. To będzie zabawa, pomyślała.
Dan wyglądał na spiętego. Trzymał jej hełm i patrzył, jak wkłada rękawice i dopina mankiety.
— Zazdrościsz? — zażartowała.
— Martwię się — odparł. — Nie podoba mi się, że wychodzisz sama.
— Bułka z masłem, szefie — oświadczyła.
— Ktoś powinien wyjść z tobą. Ja albo Amanda. Potrząsając głową, Pancho zaprotestowała:
— Mandy musi zostać przy sterach. Dwóch pilotów nie powinno wychodzić jednocześnie, jeśli tylko można tego uniknąć.
— W takim razie włożę skafander…
— Jeszcze czego! Widziałam twoje archiwum medyczne, szefie. Żadnych prac poza statkiem.
— Regulaminy bezpieczeństwa mówią, że prace poza statkiem powinny być wykonywane co najmniej przez dwóch astronautów…
— …jeśli to tylko możliwe — dokończyła za niego Pancho. — Od kiedy to cytujesz regulaminy MKA?
— Bezpieczeństwo jest ważne — odparł Dan.
W twardej skorupie skafandra ze wspomaganymi serwomo-torami rękawicami Pancho czuła się jak jakiś superbohater z dziecinnej bajki w obliczu zwykłego śmiertelnika.
— Nic mi nie będzie — odparła, biorąc hełm z jego rąk. — Nie ma się czym przejmować.
— Ale jak się wpakujesz w kłopoty…
— Coś ci powiem, szefie. Włóż skafander i pospaceruj koło śluzy. Jeśli wpakuję się w kłopoty, wyjdziesz i uratujesz mój tyłek. Zgoda?
Rozpromienił się.
— Dobrze. Doskonały pomysł.
Zawołali na dół Amandę; w tym czasie Dan z trudem wbił się w dolną połówkę skafandra i zaczął naciągać buty. Kiedy był już całkiem odziany, z plecakiem i resztą osprzętu, Pancho zaczęła się niecierpliwić.
— Dobra — rzekła, wkładając hełm i uszczelniając pierścień szyjny. — Jestem gotowa do wyjścia.
Amanda pobiegła na mostek, zaś Dan stał z krzywym uśmieszkiem na ustach, z głową wystającą ze sztywnego skafandra, jak jakiś dzieciak pozujący do zdjęcia zza kartonowej makiety, przez którą wystawia się głowę.
Pancho otworzyła wewnętrzną klapę śluzy i weszła do środka. Śluza była obszerna, mieściły się w niej dwie osoby w skafandrach. Poprzez hełm usłyszała szum pompy i zobaczyła, jak złowieszcze światełko na panelu sterowania zmienia barwę z zielonej na pomarańczową. Dźwięk przycichł do poziomu lekkiej wibracji, którą czuła przez buty. Powietrze było wypompowywane z komory. Światełko zamrugało na czerwono.
— Gotowa do otwarcia luku — zameldowała, mimowolnie używając slangu kontrolerów lotu i pilotów.
W malutkim głośniczku umieszczonym w pierścieniu szyjnym rozległ się głos Amandy.
— Otwieram zewnętrzny luk.
Luk został otwarty i Pancho spojrzała w nieskończoną czarną pustkę. Wizjer hełmu wykonany ze szkłostali był mocno przyciemniony, ale w ciągu kilku sekund jej oczy przystosowały się i zobaczyła gwiazdy, dziesiątki gwiazd, potem setki i tysiące, patrzące na nią z powagą, upiększające niebo swoim dostojeństwem. Z lewej strony świeciła jasna mgiełka zodiakalnego światła rozciągniętego po niebie jak cienkie ramię.
Odwróciła się od zodiakalnego światła i przyczepiła linkę zabezpieczającą do jednego z pierścieni na zewnątrz luku.
— Wychodzę — rzekła.
— Udzielam zgody — odparła Amanda.
— Podaj mi lokalizację wycieku — poprosiła Pancho, wychodząc na zewnątrz i przemieszczając się za pomocą uchwytów wbudowanych w ścianę modułu załogowego.
— Masz na ekranie.
Rzuciła okiem na malutki ekran wideo przypięty do lewego nadgarstka. Przedstawiał schemat przewodów nadprzewodzącej sieci, z pulsującym czerwonym kółeczkiem w miejscu przecieku.
— Mam.
Choć wiedziała, że statek przyspiesza i nie znajduje się w zerowej grawitacji, była nieco zdziwiona, że musi się wspinać po uchwytach jak po drabinie, w stronę punktu oznaczonego na schemacie. Gdzieś głęboko w duszy spodziewała się, że będzie się unosić jak pozbawiona masy.
— Jestem na miejscu — zameldowała w końcu.
— Przypnij się — polecił jej ponurym głosem Dan.
Pancho była nadal przypięta do uchwytu przy śluzie. Uśmiechając się na samą myśl o tym, jak Dan łatwo się denerwuje, wyjęła dodatkową uprząż z pasa na narzędzia i przypięła się do najbliższego uchwytu.
— Jestem przypięta, tatusiu — rzuciła.
Teraz trzeba znaleźć przeciek, pomyślała. Pochyliła się i oświetliła pancerz modułu czołówką. Zakrzywiający się metal był przetykany cienkimi drucikami biegnącymi wzdłuż osi modułu. Nie było żadnych widocznych oznak uszkodzenia: żadnego zwęglonego miejsca po uderzeniu mikrometeorytu, żadnego minigejzeru z wyciekającym azotem.
To pewnie nic innego jak miniaturowy wyciek, pomyślała Pancho.
— Czy jestem we właściwym miejscu? — spytała.
Przez kilka sekund nie było odpowiedzi. W końcu odezwała się Amanda.
— Przytknij znacznik do drutu, który oglądasz. Znacznik radiowy był przymocowany do prawego nadgarstka Pancho. — I jak?
— Jesteś we właściwymi miejscu.
— Nie widzę żadnych uszkodzeń.
— Wymień ten moduł i przynieś go do obejrzenia. Skinęła głową wewnątrz hełmu.
— Dobrze.
Poczuła się głupio, wycinając coś, co wyglądało na idealnie wyglądający kawałek przewodu. Coś tu nie pasuje, pomyślała Pancho. To jest coś innego, niż nam się wydaje. Założę się.
Wielki George aż krzywił się ze zmartwienia pod swoją zapuszczoną brodą. Siedział przy jednej z konsol w centrum kontroli lotów. Kilka biurek było zajętych przez pracowników Astro, obserwujących lot Starpower 1. Siedzieli z dala od stałych kontrolerów Selene, którzy obsługiwali ruch z Ziemi i na Ziemię.
George chciał przesłać Danowi wiadomość w ścisłej tajemnicy. Kontrolerzy Astro doradzili mu, że może co najwyżej użyć słuchawek i mówić cicho.
Żałując, że nie opracowali jakiegoś szyfru przed odlotem Dana, George przytknął mikrofon do ust i powiedział szybko:
— Dan, tu George. Doktor Cardenas znikła. Powiedziała mi coś wczoraj wieczorem: boi się, że Humphries chce cię zabić. Dziś wieczorem dzwoniłem do niej i nie było jej ani w biurze, ani w mieszkaniu. Nigdzie jej nie ma. Jeszcze nie zawiadomiłem ochrony Selene. Co mam robić?
Zdjął słuchawki i stuknął w ramię kontrolera Astro, który mu ich użyczył. Kontroler siedział odwrócony plecami do George’a. Obrócił się na krześle twarzą do niego. — Już?
— Kiedy może nadejść odpowiedź?
Kontroler poklepał w klawiaturę i rzucił okiem na główny ekran konsoli.
— Twoja wiadomość dotrze do nich za siedemnaście minut i czterdzieści dwie sekundy. Tyle samo czasu na odpowiedź, plus parę dodatkowych sekund. Lecą bardzo szybko.
— Trzydzieści pięć minut.
— Jeszcze trochę czasu na wysłuchanie tego, co powiedziałeś i ustalenie, co chcą odpowiedzieć. Pewnie co najmniej godzina.
— Poczekam.
Martin Humphries odruchowo zlizał cienką warstwę potu gromadzącą się nad jego górną wargą. Nienawidził rozmów ze swoim ekscentrycznym, wiecznie skwaszonym ojcem, zwłaszcza wtedy, gdy musiał prosić staruszka o radę.
— Porwałeś ją? — na pomarszczonej twarzy W. Wilsona Humphriesa malowało się bezbrzeżne zdumienie. — Laureatkę nagrody Nobla? Porwałeś ją?
— Przyprowadziłem ją do domu — odparł Humphries, siedząc sztywno na krześle i wkładając cały wysiłek w to, żeby się nie wiercić.
— Nie mogłem dopuścić do tego, żeby ostrzegła Randolpha.
Rozmowa między ojcem a synem była przekazywana łączami laserowymi, bezpośrednio z centrum łączności Humphries Space Systems ze szczytu krateru Alphonsus na dach rezydencji seniora Humphriesa w Connecticut. Nikt nie mógł jej podsłuchać, chyba że przechwyciłby wiązkę laserową, a to dało się łatwo wykryć, gdyż odbiornik wyłapałby spadek mocy wiązki.
— Już sam pomysł z zabijaniem Randolpha jest wystarczająco kiepski — warknął starszy pan. — Teraz będziesz musiał ją też zabić.
— Nikogo nie zabiłem — oświadczył twardo Humphries. — Jeśli Randolph ma choć trochę rozumu, zawróci.
Odpowiedź ojca dotarła po prawie trzech sekundach.
— Spaprałeś robotę. Jeśli chcesz się go pozbyć, trzeba było to zrobić porządnie.
Humphries poczuł, że puszczają mu nerwy.
— Nie jestem maniakalnym mordercą! Układ z Randolphem to biznes, a jeśli zginie, będzie to wyglądało na wypadek. Nastąpi awaria jego statku gdzieś w Pasie, a on i jego załoga zginą. Nikt nie będzie wiedział, co się stało, i nikt nie przeprowadzi żadnego śledztwa przez całe miesiące albo i lata.
Czekając na odpowiedź ojca, próbował się uspokoić.
— Przejęcie Astro jest warte ryzyka — zgodził się starszy pan.
— Zwłaszcza, jeśli nikt nie skojarzy nas z tym… wypadkiem.
— Ona skojarzy.
Humphries wiedział, co ojciec powie.
— To musisz się jej pozbyć.
— Ale to nie znaczy, że muszę ją zabijać. Nie chcę tego robić. Ona jest cenna. Może się przydać.
To nie jest decyzja podjęta pod wpływem chwili, powiedział sobie Humphries. Doktor Cardenas i jej nanotechnologiczna wiedza zawsze były częścią długofalowego planu. Tylko ten kryzys zmusił mnie, by pewne rzeczy nastąpiły szybciej, niż planowaliśmy.
— Przydać się? — warknął ojciec. — Do czego? Machając rękaw powietrzu, Humphries wyjaśnił mgliście:
— Nanotechnologia. Ona jest najlepszym fachowcem. Bez niej zbudowanie statku fuzyjnego zajęłoby całe lata.
Ojciec zachichotał.
— Nie masz nawet na tyle jaj, żeby ją stuknąć.
— Tato, nie bądź idiotą! Żywa jest dla mnie o wiele cenniejsza niż martwa.
— Chcesz ją włączyć do zespołu?
— Tak, oczywiście. Ale ona ma to przeklęte poczucie honoru. Ma bzika na punkcie Randolpha i jeśli jej nie powstrzymam, powie wszystkim o sabotażu, choć sama brała w tym udział.
Starszy pan zachichotał, usłyszawszy skargę syna.
— Poczucie honoru, co? Cóż, na to są sposoby.
— Jakie?
Czekanie przez trzy sekundy na odpowiedź ojca doprowadzało go do szaleństwa.
— Złóż jej ofertę, której nie będzie mogła przyjąć.
— Jaką?
Znów długa chwila oczekiwania.
— Zaproponuj jej coś, czego naprawdę chce, ale na co nie może się zgodzić. Złóż jej ofertę, która będzie naprawdę kusząca, ale którą będzie musiała odrzucić. Ty wyjdziesz na rozsądnego człowieka, a ona na osobę, która nie chce współpracować. Następnej oferty już nie odrzuci.
Humphries był pod wrażeniem.
— To takie… makiaweliczne.
Na pomarszczonej twarzy ojca pojawił się dziwny grymas, jakby ten próbował powstrzymać wybuch śmiechu.
— Prawda? I to działa.
Humphries siedział i podziwiał starego drania. Ojciec spytał z namysłem:
— Jaki jest jej słaby punkt? Czego Cardenas chce, a nie może zdobyć, chyba że my jej to damy?
— Jej wnuki. Zostaną naszymi zakładnikami. Och, załatwię to w ładny, elegancki sposób. Ale będzie wiedziała, że albo pracuje dla mnie, albo jej wnukom coś się stanie. Zrobi, co tylko zechcemy. — Ty naprawdę chcesz rządzić światem, prawda, Martin?
Humphries zbladł.
— Twoim światem? Broń Boże. Ziemia to ruina i lepsza nie będzie. Możesz ją sobie zabrać. Proszę bardzo. Jeśli będę rządził światem, to tym: Selene, Księżyc, asteroidy. Tu jest potęga i przyszłość. Tymi światami będę rządził. Z przyjemnością!
Jego ojciec milczał przez długą chwilą. W końcu mruknął:
— Boże, ratuj nas wszystkich.