Biuro Astro Corporation

— Jeśli znajdzie konto, które założyłam, żeby płacił za utrzymanie mojej siostry w pojemniku kriogenicznym, jestem ugotowana — oświadczyła Pancho, przechadzając się po biurze Dana.

Siedząc za biurkiem, Dan odparł:

— Każę George’owi skasować ten program. Astro może płacić za utrzymanie twojej siostry.

Pancho potrząsnęła głową.

— To tylko przyciągnie jego uwagę.

— Jeśli skasujemy całą procedurę, to nie. Nigdy się nie dowie.

— Nie — upierała się Pancho. — Nawet tego nie dotykajcie. Na pewno to zauważy.

Dan widział, jak bardzo ją to poruszyło.

— Chcesz to tak zostawić? Może się na to natknąć w każdej chwili.

— On wie, że ja to zrobiłam — mówiła Pancho, przemierzając pomieszczenie długimi krokami. — Ja wiem, że on wie. On po prostu bawi się ze mną w kotka i myszkę.

— Nie sądzę. Nie ten typ. Humphries jest prostolinijnym facetem.

Zatrzymała się i zwróciła do Dana, z twarzą pobladłą, przerażoną.

— Jezu Chryste… on może odłączyć Sis! Może wyłączyć systemy podtrzymywania życia!

Dan wiedział, że ma rację.

— Albo tylko grozić.

— To mu wystarczy, żeby zmusić mnie do wszystkiego, czego chce.

— A czego chce?

— Mandy. Chce ją wycofać z misji i namówić, żeby za niego wyszła.

Dan oparł się wygodnie w swoim fotelu przy biurku i spojrzał w sufit. Zaledwie godzinę wcześniej przeszukał biuro, by sprawdzić, czy nie ma w nim żadnej pluskwy, ale czuł niepokój na samą myśl, że Humphries wie wszystko, co powie albo zrobi. Pancho nie jest jedynym pracownikiem Astro, którego zwerbował, przypomniał sobie Dan. Cały mój przeklęty personel musi roić się od szpiegów. Komu mogę zaufać?

Pochylił się i powiedział do konsoli telefonu:

— Telefon, odszukaj George’a Ambrose’a, ma tu przyjść natychmiast.

Wielki George pojawił się w drzwiach niecałą minutę później.

— George, przeszukaj biuro na obecność pluskw — polecił Dan.

— Znowu? Godzinę temu to robiliśmy.

— Chcę, żebyś tym razem ty to zrobił. Sam. Nikt więcej. Drapiąc się po kudłatej brodzie, George odparł:

— Rozumiem, szefie.

Zajęło mu to pół godziny, przez które Pancho odchodziła od zmysłów. Zmusiła się do tego, żeby usiąść na sofie, a George przeszukiwał biuro z małym czarnym pudełkiem w masywnej łapie.

— Tu jest czysto — powiedział w końcu.

— Dobrze — rzekł Dan. — Zamknij drzwi i usiądź.

— Powiedziałeś, że mam też przeszukać zewnętrzną część biura — zaprotestował George.

— Za momencik. Siadaj.

George posłusznie opuścił swoje wielkie ciało na jedno z wyściełanych krzeseł przed biurkiem Dana.

— Przemyślałem sprawę. Dziś w nocy w trójkę zabierzemy pojemnik z katakumb — rzekł Dan.

— Sis? Dokąd…

— Do tego czasu się zastanowię — odparł. — Może w jakieś inne miejsce na Księżycu. Może zabierzemy ją do którejś ze stacji.

— Trzeba mieć odpowiedni sprzęt, żeby to utrzymać — przypomniał George.

Dan machnął ręką.

— Kriostat do utrzymywania azotu w stanie płynnym i niewiele więcej.

— Monitorowanie systemu podtrzymywania życia — rzekła Pancho.

— Wbudowane w wyposażenie pojemnika — odparł.

— Nie chodzi mi o sprzęt — poprawiła się Pancho. — Potrzebni są ludzie, którzy tam zajrzą co parę dni i upewnią się, że wszystko gra.

Dan potrząsnął głową.

— To jest dodatkowa usługa, za którą trzeba specjalnie płacić. Nie jest potrzebna. Sprzęt ma budowane czujniki alarmowe. Interwencja człowieka jest potrzebna dopiero wtedy, gdy sprzęt zacznie przekraczać ustawione wcześniej parametry.

— Cóż… to chyba… zgoda — oświadczyła niechętnie Pancho.

— Dobrze, George — podsumował Dan. — Idź i przeszukaj resztę biura. Wszyscy spotkamy się tutaj… — jednym stuknięciem palca wywołał swój kalendarz ze spotkaniami — …o dziewiętnastej trzydzieści i zjemy kolację.

— Kolację? — zdziwiła się Pancho.

— Brudnej roboty nie zaczyna się z pustym żołądkiem — wyjaśnił z łobuzerskim uśmieszkiem.

— Ale dokąd ją zabieramy? — dopytywała się Pancho, odłączając doprowadzanie ciekłego azotu. Wąż był solidnie izolowany, a mimo to sztywny i pokryty szronem.

— Ciii! — zasyczał Dan, wskazując na złowieszcze oko kamery, zwisające jakieś pięćdziesiąt metrów od nich.

Była już późna noc i byli w katakumbach sami, ale Dana martwiła ta kamera. Znajdowała się na samym końcu rzędu pojemników kriogenicznych i choć ten teren był kiepsko oświetlony, kamery przekazywały wszystko do posterunku ochrony Se-lene przez 24 godziny na dobę. Pancho ustaliła, że ludzie odpowiedzialni za monitoring, jak zresztą wszędzie, rzadko zwracali uwagę na to, co działo się na ekranach, chyba że pojawił się sygnał ostrzegawczy albo rozległ się głos komputera, ostrzegający o jakimś potencjalnym wykrytym problemie. Dlatego właśnie włamali się do systemu ostrzegawczego pojemnika Sis i odcięli go od pętli monitorującej.

Dan i George byli cali spoceni z wysiłku; załadowali potężny pojemnik na parę wózków. Nawet w niskiej grawitacji Księżyca wielki pojemnik z nierdzewnej stali był ciężki.

— Dokąd idziemy? — powtórzyła Pancho.

— Zobaczysz — mruknął Dan.

Pancho podłączyła wąż od azotu do przenośnego kriosta-tu, który zabrali z laboratoriów Astro znajdujących się kilka poziomów poniżej katakumb.

— OK, wszystko gra — szepnęła.

— Jak u ciebie, George? — spytał Dan.

Kędzierzawy Australijczyk obszedł przednią część pojemnika.

— Gotowe, szefie.

Dan spojrzał raz w czerwone oko odległej kamery, po czym rzekł:

— No to zasuwamy.

Malutkie kółka wózków piszczały, gdy całą trójką pchali pojemnik długim, ciemnym korytarzem.

— Czy te kamery nie mają pętli rejestrującej? — spytała Pancho. — Kiedy zobaczą, że nie ma pojemnika Sis, odtworzą zapis i zobaczą nas.

— Ta kamera będzie pokazywać spokojną, cichą noc — rzekł Dan, opierając się o ciężki pojemnik, który wlekli. — Kosztowało mnie to parę groszy, ale chyba znalazłem uczciwą strażniczkę. Skasuje nasz występ i wstawi pętlę z materiału nagranego wcześniej, żeby zamaskować braki. Wszystko będzie wyglądać bardzo ładnie.

— I to ma być uczciwa strażniczka? — spytała Pancho.

— Uczciwa strażniczka — rzekł Dan, dysząc z wysiłku — to taka, którą można kupić na stałe.

— A ja włożę pusty pojemnik w miejsce tego z twoją siostrą — dodał George — kiedy tylko umieścimy na miejscu właściwy.

Pancho zauważyła, że nawet nie dostał zadyszki i nie widać po nim wysiłku.

— Ale dokąd ją zabieramy? — ponowiła pytanie Pancho.

— I dlaczego szepczecie, skoro ochrona jest przekupiona?

— Szepczemy, bo w katakumbach mogą być inni ludzie — rzekł Dan, nieco rozdrażniony. — Nie ma sensu podejmować zbędnego ryzyka.

— Ach. — To brzmiało rozsądnie, ale nadal Pancho nie dowiedziała się, dokąd, u licha, idą.

Minęli koniec katakumb i szli dalej długim, słabo oświetlonym korytarzem, aż zatrzymali się koło czegoś, co wyglądało na klapę śluzy.

Dan wyprostował się i wyciągnął ręce nad głowę, przeciągając się tak, że aż Pancho usłyszała trzask jego kręgów.

— Jestem już chyba za stary na takie rzeczy — mruknął, podchodząc do klapy i manipulując przy elektronicznym zamku. Klapa odskoczyła; Pancho poczuła powiew stęchłego, nasyconego pyłem powietrza.

George otworzył klapę na całą szerokość.

— Dobra, no to pakujemy się do tego tunelu — oznajmił Dan, odpinając latarkę z zaczepu na narzędzia na nogawce kombinezonu.

Wyjaśnił Pancho, że ten tunel zaczęto budować na początku istnienia Bazy Księżycowej, kiedy szefostwo z Ziemi zadecydowało o wykopaniu tunelu przez ścianę skalną otaczającą krater, by połączyć dno krateru Alfons z równiną Marę Nubium.

— Brałem udział w jego kopaniu — pochwalił się Dan. Po czym dodał: — A przynajmniej tego, co z niego zostało.

Skała księżycowa okazała się o wiele twardsza, niż się spodziewano; koszt wykopania tunelu, nawet przy użyciu miotaczy plazmowych, okazał się zbyt wysoki. Tunelu nigdy nie ukończono. Zamiast niego wybudowano w górach kolejkę linową. Utrzymanie jej było droższe niż w przypadku tunelu, ale zbudowanie — znacznie tańsze.

— Jechałam kolejką na Mt. Yeager — rzekła Pancho. — Widok jest niesamowity.

— Tak — zgodził się Dan. — O tunelu zapomniano. Ale nadal tu jest, choć nikt z niego nie korzysta. Tak samo z szybów dostępowych.

Szyby dostępowe zostały wywiercone po skosie i ich wyloty znajdowały się w zboczu góry. Pierwsze szyby dostępowe prowadziły do schronu, gdzie były skafandry ciśnieniowe i zapasowe butle z tlenem, na wypadek awarii kolejki.

— I oto jesteśmy — oznajmił Dan.

W słabym świetle latarek Dan i George szukali czegoś na ścianach szybu. Pancho zobaczyła rząd metalowych pierścieni prowadzących do kolejnej klapy.

— Zaraz nad nami jest prowizoryczna sieć elektryczna — rzekł Dan, gdy George zaczął wspinać się po drabince. — Podepniemy się do niej, żeby było z czego zasilać kriostat pojemnika.

— Nie będzie tego widać na monitorach sieci? — spytała Pancho. Potrząsając głową, Dan odparł:

— Nie. Sieć schronu ma własne panele słoneczne i akumulatory. Jest całkowicie niezależna. Panele są ustawione na słupkach, żeby chronić je przed pyłem.

Do Pancho dobiegł odgłos otwieranej klapy. Unosząc wzrok, zobaczyła, jak George przepycha się przez wąski otwór.

— Jak my przepchniemy pojemnik Sis przez tę klapę? — spytała.

— Jest druga, większa klapa dla sprzętu — wyjaśnił Dan.

Na dowód tych słów wysoko nad ich głowami otworzyła się o wiele większa klapa. Zalało ich słabe światło awaryjne ze schronu.

Choć korzystali z dostępnej w schronie wyciągarki, przepchnięcie pękatego pojemnika i jego wyposażenia przez klapę wymagało sporo pracy. Pancho martwiła się, że Sis się poobija i uszkodzi w swojej azotowej kąpieli. Wreszcie jednak umieścili ją w tymczasowym schronie. Pojemnik leżał na podłodze, a wszystkie kontrolki świeciły na zielono.

— Musisz tu przychodzić raz w miesiącu, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. Może raz na sześć czy siedem miesięcy musisz uzupełniać poziom azotu.

Przyszła jej do głowy pewna myśl.

— A co będzie, kiedy polecę na misję?

— Ja to będę robił — rzekł George bez wahania. — Z przyjemnością.

— Jak ja mam wam dziękować, chłopaki, do licha? Dan zachichotał cicho.

— Ja tylko chcę się upewnić, że mój najlepszy pilot nie zostanie przez Humphriesa szantażem zmuszony do pracy przeciwko mnie. A George…

Wielki.Australijczyk wyglądał nagle na zakłopotanego.

— Kiedyś żyłem w takich schronach — wyjaśnił, a jego tenor brzmiał delikatniej niż zwykle. — Kiedy byłem ścigany z powodu działalności w podziemiu. Zanim Dan wziął mnie pod swoje skrzydła.

— Dla George’a to jak powrót do domu — rzekł Dan.

— Tak — potwierdził George. — Przypomina mi o paskudnych starych czasach. Aż się łezka w oku kręci.

Dan zaśmiał się, a Australijczyk roześmiał się razem z nim. Pancho stała i czuła głęboką wdzięczność dla ich obu.

Starpower, Ltd.

Dan chciał, by siedziba nowej firmy, Starpower Ltd., mieściła się w kompleksie biurowym Astro Corporation. Humphries złożył ofertę konkurencyjną, proponując powierzchnię w biurze własnej firmy, Humphries Space Systems. Stavenger zasugerował kompromis i biura Starpower Ltd. otwarto w innej wieży Grand Plaża, gdzie znajdowały się biura instytucji rządowych Selene. Stavenger nie został jednak zaproszony na to spotkanie robocze. Dan siedział przy jednej stronie małego stołu konferencyjnego, Martin Humphries po drugiej. Pozbawione okien ściany były puste. Meble ograniczono do funkcjonalnego minimum.

— Słyszałem, że masz problemy z hakerami — odezwał się Dan. Przez ułamek sekundy Martin Humphries wyglądał na zaskoczonego. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą.

— Kto ci o tym powiedział? — spytał spokojnie. Dan uśmiechnął się tajemniczo.

— Tu nic się nie może stać tak, żeby nie rozeszły się o tym plotki.

Humphries oparł się wygodnie. Dan zauważył, że siedzi w specjalnie wyposażonym fotelu, zaś reszta krzeseł otaczających stół to zwykłe, tanie, plastykowe egzemplarze.

— Przeciek został usunięty — rzekł Humphries. — Szkód nie zanotowano.

— To dobrze — rzekł Dan.

— A jeśli już mówimy o plotkach — rzucił lekko Humphries — to jedną dość zabawną słyszałem dziś rano.

— Tak?

— Mówią, że dziś w nocy z paroma pracownikami ukradłeś z katakumb pojemnik kriogeniczny.

— Naprawdę?

— Brzmi jak scena z taniego horroru.

— Istotnie.

— Ciekawe. Po co miałbyś robić coś takiego? Próbując zająć wygodną pozycję na krześle, Dan odparł:

— Może nie marnujmy poranka na roztrząsanie plotek. Mamy ustalić wymagania budżetowe.

Humphries skinął głową.

— Każę to zbadać jednemu z moich ludzi.

Albo jednemu z moich ludzi, pomyślał Dan. Dopóki nie wytropi, gdzie jest siostra Pancho, nic nam nie grozi. Tylko ona, George i ja wiemy, gdzie ją schowaliśmy.

— Dobrze, załatw to — zwrócił się do Humphriesa. — Zaś co do budżetu…

Spędzili następną godzinę na omawianiu każdej pozycji budżetu przygotowanego przez pracowników Humphriesa dla Star-power Ltd. Dan zauważył, że nie było tam nic zbędnego: żadnych wydatków na reklamę czy podróże, nic poza zbudowaniem napędu fuzyjnego, przetestowaniem go na tyle, by spełnić wymagania MKA dla urządzeń, z których mieli korzystać ludzie, a następnie wysłanie czterech osób do Pasa Asteroid.

— Zastanawiałem się, czy nie byłoby sensownie zwiększyć załogę do sześciu osób — zaproponował Dan.

Humphries uniósł brwi.

— Sześciu? Po co nam dwie dodatkowe osoby?

— Mamy dwóch pilotów, inżyniera napędu i geologa. Przydałby się drugi geolog… albo geolog i jeszcze jakiś specjalista, może geochemik.

— To mamy pięciu — odparł Humphries niechętnie.

— Chciałbym trzymać jeszcze jedno wolne miejsce. Zaplanować misję dla sześciu osób. Im bliżej startu, tym większe prawdopodobieństwo, że przyda się jeszcze jedna osoba.

Na twarzy Humphriesa wyraźnie malowała się podejrzliwość.

— Dodanie dwóch osób to dodatkowe zapasy, dodatkowa masa.

— Poradzimy z tym sobie. Napęd fuzyjny ma dużą moc.

— I dodatkowe koszty.

— Niewielki wzrost — odparł natychmiast Dan. — Do łyknięcia.

Humphries nie wyglądał na przekonanego, ale zamiast wszczynać kłótnię, spytał:

— Wybrałeś już konkretną asteroidę?

Dan stuknął w klawisze podręcznego komputera i ekran ścienny pokrywający całą ścianę sali konferencyjnej wyświetlił mapę Pasa. Wypełniły go cienkie elipsoidalne linie orbit.

— Trochę wygląda to na rysunek paru przedszkolaków — mruknął Humphries.

— Coś w tym stylu — odparł Dan. — Mnóstwo tam skał latających we wszystkich kierunkach.

Znów postukał w klawisze i linie znikły, zostały tylko malutkie plamki światła migające tu i tam.

— Tak to z grubsza wygląda — rzekł Dan. — Wielka pustka i parę latających tu i tam kamyków.

— Niektóre z tych kamyków mają kilometry średnicy — zauważył Humphries.

— Tak, największa to…

— Ceres. Odkrył ją ksiądz w Nowy Rok 1801.

— Widzę, że odrobiłeś zadanie domowe — zauważył Dan. Humphries uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Ma trochę ponad tysiąc kilometrów średnicy.

— Gdyby kiedyś uderzyła w Ziemię…

— Totalny koniec. Jak uderzenie, które załatwiło dinozaury.

— Jeszcze tego im trzeba na dole — mruknął Dan. — Katastrofy powodującej wymieranie.

— Wracajmy do pracy — zaproponował kwaśno Humphries. — Na razie w stronę Ziemi nie leci żadna wielka skała.

— Żadnej nie wykryto — poprawił go Dan. — Na razie.

— Wiem — odparł Humphries. Mówił dalej z namysłem: — Czemu nie wykonamy lotu demonstracyjnego na Marsa i nie przeprowadzimy małych poszukiwań na obu małych księżycach? Przecież to są w końcu schwytane asteroidy.

— MKA wyłączyła cały system Marsa z działań komercyjnych. To obejmuje Dejmosa i Fobosa.

Pochylając się nad stołem konferencyjnym, Humphries rzekł:

— Ale moglibyśmy potraktować taki lot jako misję naukową. Wiesz, posłać parę geologów, żeby odłupali kilka próbek skał, zanalizowali, z czego one są.

— Na ten temat istnieje już mnóstwo danych — przypomniał Dan.

— Ale moglibyśmy pokazać potencjalnym inwestorom, że napęd fuzyjny działa, a na asteroidach jest mnóstwo bogactw naturalnych.

— Gdybyśmy nawet dostali pozwolenie MKA… — skrzywił się Dan.

— Mogę to załatwić — rzekł z przekonaniem Humphries.

— Jeśli nawet, ludzie latają na Marsa od lat. Ba, od dziesięcioleci. Lot na Marsa nie zrobi na inwestorach wrażenia.

— Nawet jeśli rakieta z napędem fuzyjnym doleci tam przez weekend?

— Musimy lecieć do Pasa — odparł stanowczo Dan. — To zrobi wrażenie na inwestorach. Musimy im pokazać, że napęd fuzyjny zmieni ekonomiczny obraz świata.

— Tak sądzę — przytaknął niechętnie Humphries.

— I musimy dobrać się do metalicznej asteroidy, takiej z rodzaju niklowo-żelazowych. Tam są metale ciężkie, a tych nie da się znaleźć na Księżycu ani asteroidach bliskich Ziemi.

— Złoto — rozpromienił się Humphries. — Srebro i platyna. Masz pojęcie, co się stanie z rynkiem metali szlachetnych?

Dan zamrugał. To ja próbuję przenieść ziemski przemysł w kosmos, a on będzie się bawił z cenami złota. Chyba nie nadajemy na tych samych falach; nie mamy podobnych celów ani nawet tych samych wartości.

Uśmiechając się chytrze, Humphries rzekł:

— Moglibyśmy zdobyć sporo kapitału od ludzi, którzy zapłaciliby nam tylko po to, żebyśmy nie sprowadzali tych metali na Ziemię.

— Może — przyznał Dan.

— Znam przynajmniej trzech członków rządu, którzy osobiście kupiliby akcje Starpower tylko po to, żebyśmy nie zarzucili rynku metalami szlachetnymi.

— I założę się — warknął Dan — że są to członkowie rządów państw, które są biedne, cierpią głód i co rok zapadają się coraz niżej. Humphries wzruszył ramionami.

— Nie rozwiążemy wszystkich problemów świata, Dan.

— Powinniśmy przynajmniej spróbować.

— I tu się różnimy — rzekł Humphries, celując palcem wskazującym w stronę Dana. — Ty chcesz być zbawicielem. Ja chcę zarobić trochę forsy.

Dan patrzył na niego w milczeniu przez długą chwilę. On ma rację, pomyślał Dan. Kiedyś byłem zainteresowany tylko zarabianiem pieniędzy. A teraz mam to gdzieś. Już mam dość. To przestało mieć sens. Odkąd Jane zginęła — Boże, stałem się dobroczyńcą!

Pochylając się znów w stronę Dana, z zaciętym, szczerym wyrazem twarzy, Humphries rzekł:

— Posłuchaj, Dan. W chęci zarabiania pieniędzy nie ma nic złego. Nie zbawisz świata. Nikt go nie uratuje. Najlepiej więc uwić sobie gniazdko…

— Muszę próbować — przerwał mu Dan. — Nie mogę siedzieć tutaj i czekać, aż się potopią, zagłodzą albo pogrążą w kolejnym średniowieczu.

— Dobrze, dobrze — Humphries uniósł dłonie w pojednawczym geście. — Chcesz walić głową w mur, proszę bardzo. Może asteroidy są rozwiązaniem. Może uda ci się uratować świat, w ten czy w inny sposób. A tymczasem trochę na tym zarobimy.

— Tak.

— Jeśli nie zarobimy, Dan, nic dobrego nikomu z tego nie przyjdzie. Musimy zarabiać pieniądze albo wypadniemy z tego interesu. Wiesz o tym. Nie możemy zrealizować tej misji po kosztach. Musimy wykazać zysk.

— A przynajmniej potencjalny zysk — wtrącił Dan. Humphries zastanowił się przez chwilę, po czym zgodził się z nim.

— Dobrze. Potencjalny zysk. Na to mogę się zgodzić. Musimy pokazać finansjerze…

— Temu, co z niej zostało. Humphries roześmiał się.

— Och, nie martw się o finansjerę. Ludzie tacy, jak mój ojciec, zawsze będą mieli się znakomicie, bez względu na to, co się stanie. Jeśli cały świat zatonie, będą sobie siedzieć gdzieś na szczycie góry, tłuści i zadowoleni, i czekać aż wody opadną.

Dan z trudem ukrywał niesmak.

— Świetnie, wracajmy do pracy. Chyba wystarczy nam już filozofii jak na jeden ranek.

Humphries wyraził zgodę skinięciem głowy i uśmiechem.

Kilka godzin później, kiedy Dan opuścił salę konferencyjną, Humphries wrócił do swojego gabinetu i opadł na fotel z wysokim oparciem. Wyciągnął się wygodnie i patrzył w sufit, a fotel dopasował swój kształt do pozycji jego ciała. Humphries rozluźnił się i uśmiechnął szeroko. Nie zauważył, powiedział sobie w duchu. Liczby są w budżecie, Randolph patrzył na nie i prześliznął się wzrokiem po nich, jakby były napisane atramentem sympatycznym.

Rozproszenie uwagi Randolpha było tak banalnie łatwe. Wystarczy go podpuścić, żeby zaczął tę swoją idiotyczną krucjatę. Wszystko inne przestaje się wtedy liczyć. Chce lecieć do Pasa Asteroid, żeby uratować świat. Jak Kolumb, który chciał dotrzeć do Chin, żeglując nie w tym kierunku, co trzeba.

Humphries zaśmiał się w głos. Wszystko jest w budżecie, a on nic nie zauważył. Może myśli, że to zapasowy egzemplarz, środek bezpieczeństwa. To w końcu nie jest jakaś bardzo duża suma. Kiedy już nanomaszyny zbudują jeden egzemplarz, zbudowanie następnego będzie kosztować grosze. Rzeczywiste koszty wiążą się z projektowaniem i programowaniem, a wszystko’zostało zamortyzowane przy pierwszym modelu. Całe koszty to materiał i praca paru osób nadzorujących proces. Nanomaszyny pracują za darmo.

Znów się roześmiał. Randolph myśli, że jest strasznie cwa-ny, zabierając siostrę Pancho z katakumb. Boi się, że ją załatwię? A może to on chce trzymać Pancho w szachu? Nie byłaby mi już do niczego potrzebna, ale co z tego, jaki z niej teraz pożytek? Zbuduję drugi napęd fuzyjny, a on wciąż o niczym nie wie!

Загрузка...