Bonanza

— Ślicznotka — wysapał Dan, patrząc na obraz na monitorze radaru.

— Dość brzydka ślicznotka — zaoponowała Pancho. Obraz radarowy ukazywał wydłużony nieregularny kształt asteroidy, z jednej strony zaokrąglony z wgłębieniem, z drugiej z zagłębieniami wyglądającymi jak odcisk gigantycznej pięści.

— Nie sądzicie, że wygląda raczej jak ziemniak? — wtrąciła Amanda.

— Żelazny ziemniak — rzekł Dan.

Fuchs przeszedł przez luk i nagle Dan miał wrażenie, że na mostku jest tłoczno. Lars nie jest wysoki, ale wypełnia sobą całe pomieszczenie.

— To ona? — spytał Lars z oczami utkwionymi w ekranie.

— To ona — odparła Pancho przez ramię. Postukała w klawiaturę po lewej stronie i na małym ekranie pojawił się ciąg znaków. — Czternasta asteroida odkryta w tym roku.

— W takim razie będzie nosić oficjalną nazwę 41-014 Fuchs.

— Jakie to uczucie mieć asteroidę swojego imienia, Lars?

— spytała Amanda.

— Bardzo przyjemne — odparł.

— Jesteś pierwszą od wielu lat osobą, której imieniem nazwano nowo odkrytą asteroidę — Danowi wydawało się, że Amanda wręcz promienieje.

— Większość nowych skał została odkryta przez automatyczne próbniki — rzekła Pancho. — Ich nazw nie ma w zapisach.

— Asteroida 41-014 Fuchs — rzekła Amanda. Uśmiechnął się i wzruszył ramionami — wyglądał, jakby jej entuzjazm przyprawiał go o zawstydzenie, wręcz zażenowanie.

— Oficjalna nazwa to jedno — wtrącił Dan. — Mam zamiar nazwać ją Bonanza.

— Ją? — spytał Fuchs.

— Dlaczego asteroida jest rodzaju żeńskiego? — spytała Pancho. Dan stał twardo na swoim gruncie.

— Hej, przecież jest Matka Ziemia i jej siostra Wenus, nie?

— A Mars?

— Albo Jowisz?

Wskazując na widoczny na ekranie kształt, Dan rzekł:

— Dzięki Bonanzie wszyscy będziemy bogaci. I szczęśliwi. Ona i jej siostry ocalą świat. To kobieta.

— Pewnie, że to kobieta — rzekła lakonicznie Pancho. — Chcesz się w nią zagłębić, nie?

— No wiesz, Pancho! — prychnął Fuchs. Dan zrobił minę niewiniątka.

— Ależ ty masz brudne myśli, Pancho. Ja uwielbiam tę kobietę.

W ciągu trzech godzin zbliżyli się do Bonanzy na tyle, że mogli ją zobaczyć na własne oczy: ciemny, zdeformowany kształt, połyskujący w słabym świetle odległego Słońca. Asteroida obracała się powoli w zimnej pustce kosmosu, zasłaniając gwiazdy.

— …tysiąc osiemset czterdzieści cztery metry po osi wzdłużnej — Amanda odczytała pomiary z ekranu. — Siedemset sześćdziesiąt dwa metry, szerokość maksymalna.

— Prawie dwa kilometry długości — zachwycił się Dan. Nie opuścił mostka w czasie zbliżania się do metalicznej asteroidy.

— Wygaszam ciąg szczątkowy — oznajmiła Pancho, skupiona na sterowaniu.

— Ciąg zero — potwierdziła Amanda.

Asteroida znikła z widoku, gdy Pancho i Amanda ustawiły statek na orbicie parkingowej. Dan poczuł, że niewielkie ciążenie znika całkowicie. Wzniósł się nad pokład, zatrzymując z ręką pod sufitem.

Zobaczył, że Fuchs wpływa przez luk za nim.

— Lars, przez chwilę będziemy w zerowej grawitacji — rzekł Dan.

— Wiem. Chyba zaczynam się przyzwyczajać.

— Świetnie. Nie rób gwałtownych ruchów, a wszystko będzie dobrze.

— Tak. Dzięki. Mein Gott! Jest!

Ciemny, niesymetryczny kształt Bonanzy wyrósł przed bulajem mostka jak poszarpany, cętkowany potwór, wielki, dominujący i złowieszczy. To jak stanąć w obliczu ogra, pomyślał, gigantycznej bestii z baśni.

— Patrzcie tylko na te warstwy! — rzekł Fuchs, a głos aż drżał mu z podniecenia. — Musiała się oderwać od jakiegoś większego ciała, może planetezymali[3] na wczesnym etapie rozwoju Układu Słonecznego! Musimy wyjść na zewnątrz i pobrać próbki, dowiercić się do rdzenia!

Dan roześmiał się. Fuchs obrócił się w jego stronę ze zdziwioną miną. Nawet Pancho obejrzała się przez ramię.

— Co cię tak śmieszy, szefie?

— Nic — odparł Dan, próbując się uspokoić. — Nic. — W duszy zdziwił się, że ten sam widok, który w nim przywołał smutne wspomnienia z dzieciństwa, u Fuchsa spowodował atak naukowej ciekawości.


— No, dalej — rzekł Fuchs, nurkując przez luk. — Musimy włożyć skafandry i wyjść na zewnątrz.

Dan skinął głową na zgodę i udał się za naukowcem. Zapomniał o zerowej grawitacji, uświadomił sobie Dan. Nie martwi się mdłościami, ma tyle pracy, którą chce wykonać.

Amanda została na mostku, zaś Pancho popłynęła za Da-nem do śluzy.

— Chyba nie myślisz o wychodzeniu na zewnątrz, co? — zwróciła się do Dana.

— Byłem wykwalifikowanym astronautą, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, Pancho.

— Przekroczyłeś czerwoną kreskę. Nie możesz wychodzić na zewnątrz.

— A z nieba pada sos jabłkowy.

— Dan, ja mówię poważnie — rzekła Pancho. — Twój system odpornościowy nie wytrzyma kolejnej dawki promieniowania.

— Fuchs nie może wyjść sam — zaoponował.

— To moja robota. Pójdę z nim.

— Nie. Zostajesz tutaj. Ja go przypilnuję.

— To ja jestem kapitanem na tym statku — oświadczyła stanowczo Pancho. — Mogę ci wydać rozkaz pozostania za statku.

Rzucił jej krzywy uśmieszek.

— A ja jestem właścicielem. Mogę cię wyrzucić z pracy.

— Dopiero jak wrócimy do Selene. Dan westchnął niecierpliwie.

— Daj spokój, Pancho, przestań się wygłupiać.

— Twoje dane medyczne mówią…

— Do licha, do piekła i z powrotem, mam gdzieś, co mówią moje dane medyczne! Wychodzę! Chcę zobaczyć tę cholerę! Chcę jej dotknąć własnymi rękami!

— Bez rękawic?

Dotarli do śluzy, gdzie, niczym zbroje w muzeum, wisiały na stojakach skafandry. Fuchs siedział na ławce biegnącej wzdłuż stojaków, już włożył dolną połowę skafandra, przypiął buty do mankietów spodni. Dan sięgnął po skafander, który miał wypisane jego nazwisko.

— Myślałam, że boisz się promieniowania — rzekła Pancho.

— W skafandrze nic mi nie będzie — zaoponował. — Pogoda na zewnątrz jest w porządku, żadnych burz radiacyjnych.

Fuchs spojrzał na nich, milcząc.

— Regulamin stanowi…

— Regulamin stanowi, że nie wolno wnosić zwierząt na pokład — rzekł Dan, uśmiechając się, gdy wyciągał dolną część skafandra ze stojaka i siadał przy Fuchsie. — A ja muszę co rano oglądać moje buty, żeby sprawdzić, czy ten pieprzony wąż nie zwinął się w którymś z nich.

— Wąż? — jęknął przerażony Fuchs.

Pancho oparła pięści na biodrach i przez długą chwilę patrzyła na Dana. Wreszcie odprężyła się.

— Dobrze, szefie — powiedziała w końcu. — Chyba nie mogę cię o to winić. Ale będę monitorować z mostka wszystkie parametry i jak powiem, że masz wracać, to wracasz, bez dyskusji. Natychmiast. Zgoda?

Zgoda — odparł szybko Dan. Jakiś głos w jego głowie szyderczo się śmiał. Jesteś zadowolony? Pokazałeś jej, że nie jesteś starym, chorym człowiekiem. Też mi coś. Jak się będziesz czuł, kiedy znów dopadnie cię zimno i zaczną boleć stare kości?

To nie ma znaczenia, odpowiedział sobie. Nie zamierzam tu siedzieć jak kaleka. Do diabła z tym, naprawdę mam to gdzieś. Jeśli mam umrzeć, wolę się zużyć, niż zardzewieć. Co za różnica?

— Zezwalam na opuszczenie statku — w głośniku skafandra Dana rozległ się głos Amandy.

Był w śluzie, zapakowany w skafander, czuł się jak robot w metalicznym łonie.

— Otwieram luk zewnętrzny — rzekł, palcem w rękawicy naciskając czerwony przycisk na panelu sterowania.

— Zrozumiałam, luk zewnętrzny.

Luk otworzył się i Dan poczuł, że jego puls zaczyna przyspieszać. Ile czasu minęło od chwili, gdy ostatni raz wyszedłem poza statek? Sardoniczny głos w jego głowie odpowiedział: nie wychodziłeś od czasu, gdy przekroczyłeś dawkę promieniowania przy zmaganiach z satelitami komunikacyjnymi w Pasie Van Allena.

Dziesięć lat, uświadomił sobie Dan. Bardzo dużo czasu minęło.

Odepchnął się od luku i poszybował w pustkę. Wokół niego był cały kosmos: poważne gwiazdy, które nawet nie mrugały, gapiące się na niego przez przyciemniony wizjer hełmu o kształcie akwarium. Obracając się powoli, zobaczył Słońce, dziwnie małe i blade, z rozciągniętymi po jednej stronie ramionami bladego zodiakalnego światła.

Wolność. Wiedział, że jest zamknięty w skafandrze i bez niego nie przeżyłby nawet minuty. A jednak nieważki lot w cichej pustce nieskończoności sprawiał, że Dan czuł się wolny od całego świata, sam twarzą w twarz z kosmosem, w harmonii z eteryczną muzyką sfer. Zaszczytna wolność. Do diabła z radiacją; czuł, że może tak żeglować przez kosmos na wieki, zostawiając wszystkie przyziemne niechęci i żądze ludzkości daleko za sobą. To nie byłaby zła śmierć.

Wtedy zobaczył asteroidę. Masywna, wielka, olbrzymia cętkowana masa zasłaniająca pole widzenia, wisiała nad nim jak złowieszcza chmura, góra unosząca się swobodnie w kosmosie. Starpower 1 wyglądał na żałośnie mały i bezradny przy dwukilometrowej asteroidzie; jak płotka przy wielorybie. Dan nagle zrozumiał, jak musiał czuć się Jonasz.

Nie przestraszysz mnie, powiedział do asteroidy. Dwa kilometry wysokiej klasy rudy żelaza, koleżanko. Dla wielu ludzi na Ziemi będziesz piękna. Forsa w banku, to właśnie ty. Praca i nadzieja dla wielu milionów ludzi. Bonanza: tak masz na imię i taka jesteś.

— Gotów do wyjścia — milczący monolog Dana przerwał Fuchs.

— Zezwalam na wyjście — usłyszał odpowiedź Amandy.

Dan ścisnął, najdelikatniej jak potrafił, prawą manetkę sterowania manewrowaniem. Zimny strumień gazu z plecaka trysnął bezszelestnie i Dan odwrócił się w stronę statku. Starpower 1 błyszczał ślicznie w świetle gwiazd. Wyglądał na nowy, lśniący, bez jednego zadrapania. Klapa śluzy otworzyła się i pojawiła się w niej odziana w skafander sylwetka.

— Wychodzę ze śluzy — oznajmił Fuchs lekko drżącym głosem.

— Dalej, Lars — zawołał Dan. — Czyż nie jest śliczna? Fuchs zaczął lecieć w jego stronę. Dan zauważył, że jego skafander aż błyszczy od różnych młotków, świdrów i innego sprzętu.

— Jest niesamowita! — zachwycił się.

— To tylko średnich rozmiarów kawał metalu — rzekł Dan. — Jak tylko w nią uderzysz młotkiem, zgłaszamy do niej roszczenia.

Fuchs nie wahał się ani chwili, choć dyszami manewrującymi posługiwał się nieco nieporadnie. Przez sekundę Dan miał wrażenie, że Fuchs uderzy w asteroidę, ale w ostatniej chwili włączył dysze hamujące i zawisł parę metrów nad jej cętkowaną, kamienistą powierzchnią.

Dan pofrunął za nim, ledwo dotykając manetek opuścił się na powierzchnię. Poczuł, że jego buty dotknęły powierzchni i lekko się odbiły. Grawitacja nie jest tu za wielka, pomyślał, podejmując kolejną próbę lądowania, aż wreszcie stanął na powierzchni Bonanzy. W miejscu, gdzie postawił stopę, unosiły się chmury pyłu; wisiały nie opadając i prawie się nie poruszając w bardzo niskiej grawitacji.

Fuchs wylądował za trzecim razem; opadał zbyt szybko i odbijał się. W końcu Dan podał mu rękę i osadził go na powierzchni.

— Nie próbuj chodzić — ostrzegł Fuchsa. — Grawitacja jest tak niska, że oderwiesz się i odlecisz.

— To jak…

— Posuwaj się nie odrywając butów — Dan zademonstrował parę kroków, wzbijając kolejne chmury pyłu. — Jakbyś tańczył.

— Nie tańczę za dobrze — oznajmił Fuchs.

— To też nie jest najlepszy parkiet w Układzie Słonecznym. Powierzchnia asteroidy była chropowata i nierówna, pokryta pudrowym pyłem, podobna do powierzchni Księżyca. Dan pomyślał, że stąpanie po niej przypomina raczej przemieszczanie się po pokładzie łodzi, a nie po stałym lądzie. Nie było horyzontu; skała po prostu się kończyła. Powierzchnia była upstrzona miniaturowymi kraterami, żwirem i kamieniami rozmiaru pięści, a na oddalonym końcu Dan dostrzegł większy krater, spore obniżenie z pierścieniem dookoła.

— Jak sądzisz, ile żelaza tu mamy? — spytał Dan.

— Zanim wrócimy na statek, będziemy mieli dobre przybliżenie masy — odparł Fuchs. — Z orbitującym statkiem mamy tu klasyczny układ dwóch ciał. Prosta mechanika newtonowska.

Widać, że jest naukowcem, pomyślał Dan. Zadajesz mu proste pytanie i dostajesz dysertację. W której nie ma odpowiedzi na pytanie.

— Lars — powtórzył pytanie cierpliwie. — Czy możesz mi podać jakieś przybliżenie masy?

Fuchs rozłożył ręce. W tym skafandrze wyglądał jak zakończona bańką świeca samochodowa z rękami.

— Takie przybliżenie policzone na odwrocie starej koperty?

— prosił Dan.

— Och, biorąc pod uwagę rozmiary… asteroidy niklowo-żelazowe mają zwykle nie więcej niż dziesięć procent niklu… musi tu być jakieś siedem czy osiem miliardów ton żelaza i osiemdziesiąt milionów ton niklu.

Dan poczuł, że jego oczy szeroko się otwierają.

— To jest jakaś pięcio — albo sześciokrotna światowa produkcja stali w najlepszych latach! Przed powodziami i całym tym bałaganem!

— Oczywiście są też zanieczyszczenia — ostrzegł go Fuchs.

— Platyna, złoto, srebro, metale ciężkie.

— Zanieczyszczenia, jasne — odparł Dan, chichocząc. Myśli wirowały mu w głowie. Jedna asteroida wystarczy na zapewnienie przemysłowi hutniczemu stali na całe lata! A jest tu tysiące! To wszystko prawda! Wszystko, na co miałem nadzieję, wszystkie szaleńcze obietnice — to wszystko stało się prawdą!

Fuchs sprawiał wrażenie, jakby było mu to obojętne.

— Chcę się przyjrzeć tym warstwom — oznajmił, zwracając się w stronę oddalonego krańca asteroidy. Oczywiście oderwał się od powierzchni i Dan musiał go osadzić z powrotem.

— Pobierz najpierw próbkę — przypomniał Dan. — Wtedy będziemy mogli zgłosić roszczenia.

Światło było tak słabe, że Dan ledwo widział głowę Fuchsa w bąblowatym hełmie. Ten skinął głową i powoli, bardzo powoli, ukląkł. Następnie wyjął młotek geologiczny z pasa ze sprzętem i odłupał kawałek asteroidy. Jego działania zaowocowały kolejną chmurą pyłu i oderwaniem się od powierzchni, tym razem jednak chwycił się gruntu jedną ręką i ściągnął się w dół.

— Przypnij się, Lars — rzekł Dan. — Wbij kotwicę i przypnij się w pasie.

— Tak, oczywiście — odparł Fuchs, wygrzebując nieporadnie sprzęt przypięty do pasa.

— Zarejestruj to, Amando — odezwał się Dan — i zaznacz czas. Starpower Limited rozpoczęła pobieranie próbek asteroidy 41014 Fuchs. Zgodnie z warunkami protokołu Międzynarodowej Komisji Astronautycznej z roku 2021, Starpower Limited rości sobie prawa do wyłącznej eksploatacji bogactw tej asteroidy.

— Mam — odezwała się Amanda. — Oświadczenie zostało przesłane do centrali MKA na Ziemi.

— Doskonale — odparł zadowolony Dan. Ze szkoły przypomniał sobie historię hiszpańskiego badacza Balboa, który zobaczył po raz pierwszy Ocean Spokojny. O ile dobrze pamiętał, Balboa wszedł do wody i oświadczył, że obejmuje cały pieprzony ocean i wszystkie przylegające do niego krainy w imieniu Hiszpanii. W tych czasach myślało się na dużą skalę, powiedział sobie w duchu. Nie musieli się martwić żadną zawszoną MKA.

Fuchs opanował poruszanie się po powierzchni asteroidy i zaczął odłupywać próbki i nagrywać. Dan martwił się wzbijanym przez nich pyłem. Mógł się dostać w złącza skafandrów. Paskudztwo po prostu się unosi; opadnie pewnie nie wcześniej, niż za jakiś rok.

Zobaczył z prawej strony jakieś wypiętrzenie, jakby mały kopiec czy zaokrąglone wzgórze. To musi być ten węższy koniec skały, pomyślał. Oglądając się na Fuchsa, ujrzał, że naukowiec w końcu zdołał się przypiąć do podłoża i z zapałem odłu-pywał kawałki skał, wznosząc kolejne chmury pyłu.

— Idę obejrzeć tamto pasmo — powiedział Fuchsowi — i zobaczę, co jest po drugiej stronie.

— Dobrze — odparł Fuchs, nadal zajęty pobieraniem próbek. Dan przemieszczał się powoli, nadal martwiąc się pyłem. Na Księżycu unoszący się pył był naładowany elektrostatycznie; przyczepiał się uporczywie do skafandrów i wizjerów hełmu. Tu jest pewnie tak samo.

Ruszył w górę lekkiego wzniesienia. Coś było nie w porządku. Buty wysunęły się nagle spod niego i przewrócił się, jak w zwolnionym tempie, twarzą do przodu. Jego upadek był tak łagodny, że mógł wyciągnąć ręce i zatrzymać się, ale odbił się od pyliste-go gruntu i nagle stwierdził, że unosi się w górę jak balon na gorące powietrze, wznoszący się wzdłuż zbocza góry.

Dawne szkolenie astronautycznie przejęło kontrolę nad odruchami Dana. Wiedział doskonale, co się stało. Grawitacja na tej przeklętej skale była tak niska, że po prostu od niej odpadł! Zobaczył pękaty koniec asteroidy przesuwający się pod nim powoli, a dalej, za nim, upstrzoną gwiazdami nieskończoność kosmosu.

Przekręcając się w stronę pękatego końca asteroidy, Dan nacisnął lekko manetki i skoczył z powrotem w stronę skały. Powoli, delikatnie wylądował na jej powierzchni. Fuchs nadal postukiwał swoim młotkiem, wzlatując w górę za każdym uderzeniem, ale uprząż ściągała go w dół i mógł zadać kolejny cios.

Dan ciężko oddychał, ale był to jedyny negatywny skutek jego wyprawy. Z jeszcze większą ostrożnością stanął obok Fuchsa i pomógł mu pakować odłupane próbki.

— Czas do domu, chłopcy — rozległ się poważny głos Pancho.

— Jeszcze jedna próbka — odparł Fuchs.

Natychmiast — poleciła Pancho.

— Tak jest, kapitanie — odparł Dan. — Postukał rękawicą w hełm Fuchsa. — Dalej, Lars. Dość pracy na dziś. Skała nie ucieknie. Jeszcze tu wrócisz.

Amanda czekała w śluzie i pomogła im zdjąć plecaki i oblepione pyłem skafandry. Po zdjęciu hełmu Dana uderzył dziwny, kwaśny zapach pyłu. Nie przypomina ostrego zapachu petardy, jaki wydawał pył księżycowy — to było coś innego.

Zanim miał czas zastanowić się nad zapachem pyłu, do śluzy zeszła Pancho z miną tak ponurą, że Dan zapytał, co się stało.

Fuchs rozradowany dyskutował z Amandą, a Pancho oświadczyła:

— Złe wieści, chłopaki. Grzeje się kolejna sekcja nadprzewodnika. Jeśli będzie kiepsko, wyleci cała osłona magnetyczna.

Dan poczuł, jak szczęka mu opada. Bez osłony ugotują się w następnej burzy słonecznej.

— Musimy natychmiast wracać do Selene — oświadczyła Pancho. — Zanim nastąpi kolejny rozbłysk.

— Jakie mamy szansę? — spytał Dan, czując, że zaschło mu w gardle.

Pomachała ręką w powietrzu.

— Pół na pół… jeśli będziemy mieli szczęście.

Schron nr 9

— Nie będziemy musieli wychodzić na zewnątrz, prawda? spytała nerwowo Cardenas.

Podążała za George’em przez labirynt pomp i generatorów na najwyższym poziomie Selene. Oznaczone różnymi kolorami rury i przewody elektryczne zajmowały cały sufit; Cardenas zastanawiała się, jakim cudem ktoś jeszcze wie, które są które. Powietrze rozbrzmiewało stłumionymi odgłosami sprzętu elektrycznego i hydraulicznej maszynerii. Wiedziała, że po drugiej stronie stropu znajduje się Grand Plaża — albo nagi pylisty regolit pozbawionej powietrza powierzchni Księżyca.

— Na zewnątrz? — powtórzył George. — Nie, jest szyb łączący schron z tunelem… jeśli tylko znajdę ten pieprzony tunel. O, jest!

Otworzył małą klapę i przekroczył grodź, po czym podał rękę Cardenas. Tunel był ciemny, oświetlało go wyłącznie światło latarki George’a. Cardenas spodziewała się zobaczyć w ciemności czerwone oczy szczurów albo usłyszeć szemranie karaluchów. Nic z tych rzeczy. W Selene nie ma szkodników, pomyślała. Nawet na farmach trzeba prowadzić sztuczne zapylanie, bo nie ma tam owadów.

Jeszcze nie ma. Prędzej czy później pojawią się. Kiedy zaczną tu przyjeżdżać duże grupy ludzi, przywiozą ze sobą brud i szkodniki.

— To tutaj — rzekł George.

W kręgu światła latarki zobaczyła szczeble metalowej drabiny prowadzące wzdłuż ściany tunelu.

— Jak daleko sięga tunel? — spytała szeptem, choć wiedziała, że nie ma tam nikogo prócz nich.

— Jakiś kilometr albo coś koło tego — wyjaśnił George. — Ludzie Yamagaty chcieli wiercić aż do pierścienia krateru i dalej na Marę Nubium. Okazało się, że to zbyt kosztowne. Kolejka nad górą okazała się tańsza.

Zaczął wchodzić po drabince, lekki i zgrabny mimo swoich rozmiarów. Cardenas ruszyła za nim.

— Chwileczkę — zawołał George. — Muszę otworzyć klapę. Usłyszała chrzęst metalu, po czym George powiedział:

— Dobrze, już można.

Drabina kończyła się w pomieszczeniu rozmiarów jej modułu mieszkalnego w Selene. Miało kształt cylindra, jak na statku.

— Czy jesteśmy na powierzchni? — spytała Cardenas, próbując opanować drżenie głosu.

— Jesteśmy zagrzebani pod metrem regolitowego gruzu — wyjaśnił George. — Bezpieczni jak w kościele.

— Ale na zewnątrz?

— Na zboczu pierścienia otaczającego krater. Tuż poniżej kolejki. Pierwotny zamysł był taki, że w przypadku awarii kolejki ludzie mogli tu poczekać na pomoc.

Rozejrzała się ostrożnie po schronie. Na jednym końcu stały dwie piętrowe prycze, na drugim widać było luk śluzy. Między nimi była malutka kuchenka z zamrażarką, kuchenką mikrofalową i zlewem; niektórych elementów wyposażenia nie była w stanie rozpoznać; dwa wyściełane krzesła; biurko z komputerem i stojącym przy nim małym krzesłem…

Na środku podłogi leżał wielki, metaliczny cylinder, prawie wypełniając i tak już zagracone pomieszczenie. Do końca cylindra przyczepiono parę zbiorników i miniaturowy kriostat.

— Czy to jest pojemnik kriogeniczny? — spytała Cardenas. George skinął głową.

— Musieliśmy schować jedną panią przed Humphriesem.

— Ona nie żyje?

— Jest zamrożona — wyjaśnił George. — Jest nadzieja, że będzie można ją ożywić.

— Raczej nie dotrzyma mi towarzystwa.

— Obawiam się, że nie. Ale będę tu od czasu do czasu wpadał i sprawdzał, czy wszystko u pani w porządku.

Cardenas podeszła do biurka, usiłując ukryć niepokój.

— Jak długo będę musiała to zostać?

— Nie wiem. Pogadam z Danem, zobaczymy, co da się zrobić.

— A może Doug Stavenger? — zaproponowała. — On mnie ochroni.

— Sama pani powiedziała, żeby go w to mieszać. Założyła ręce na piersi i czuła, jak drży ze strachu i zimna.

— To było jeszcze zanim się dowiedziałam, gdzie mam się ukrywać.

— Hej, przecież nie jest aż tak źle — rzekł George uspokajającym tonem. — Kiedyś żyłem w takich schronach całymi miesiącami.

— Naprawdę?

— Tak. Ja i koledzy. Dla mnie to jak powrót do domu. Rozejrzała się ponownie po schronie. Wydawał się mniejszy niż na pierwszy rzut oka. Otaczał ją. Między nią a śmiercionośną próżnią nie było nic poza cienką warstwą metalu cylindrycznego schronu i stertą gruzu. A na podłodze, zajmując większość pomieszczenia, leżały zwłoki.

— Proszę zadzwonić do Stavengera — błagała. — Nie chcę tu zostać dłużej niż to konieczne.

— Dobrze — odparł. — Tylko najpierw muszę porozmawiać z Danem.

— Byle szybko.

— Osłona magnetyczna eksploduje? — dopytywał się Dan po raz trzydziesty.

Pancho siedziała naprzeciwko niego w mesie Starpower 1. Amanda była na mostku statku pędzącego z największym przyspieszeniem w stronę Selene. Fuchs był w przedziale z aparaturą, badając próbki odłupane od Bonanzy.

— Wiesz, jak działają nadprzewodniki — rzekła ponuro Pancho. — Muszą być schłodzone poniżej temperatury krytycznej. Jeśli temperatura się podniesie, cała energia cewki zostanie skierowana w gorący punkt.

— I wszystko wybuchnie — mruknął Dan.

— Jak bomba. Nadprzewodnik potrafi zgromadzić dużo energii. To niebezpieczna sytuacja.

— A mamy więcej gorących punktów niż jeden?

— Jak dotąd cztery. Nie będę zaskoczona, gdy pojawi się więcej. Ktoś, kto zapluskwił nam statek, na pewno nie chciał, żebyśmy wrócili do domu.

Dan bębnił palcami po blacie stołu.

— Nie mogę uwierzyć, że Kris Cardenas mogła mi zrobić coś takiego.

— To Humphries, przecież to oczywiste — prychnęła Pancho.

— Jakby mógł, zabiłby cię uśmiechem.

— Ale do tego potrzebowałby Kris.

— Posłuchaj — rzekła Pancho, pochylając się nad stołem.

— To nieważne, kto komu napluł w oko. Jesteśmy w tarapatach i musimy wymyślić, jak uratować nasze głowy, zanim osłona magnetyczna wybuchnie.

Dan nigdy dotąd nie widział Pancho tak poważnej.

— Dobrze więc. Co proponujesz?

— Wyłączymy osłonę magnetyczną.

— Wyłączymy osłonę? Ale wtedy nie będziemy mieli żadnej ochrony przed promieniowaniem.

— Jeśli nie dojdzie do rozbłysku, to nie będzie potrzebna, a pewnie dolecimy do Selene, zanim jakiś się pojawi.

— Pewnie tak — mruknął Dan.

— Więc podejmiemy to ryzyko. Wolę to, niż ryzyko nagromadzenia się gorących punktów i wybuchu, który rozprułby pancerz statku.

— Tak, masz rację — przyznał z niechęcią Dan.

— Dobrze — Pancho wstała od stołu. — Zaraz ją wyłączę.

— Poczekaj chwilę — Dan złapał ją za nadgarstek. — A kanał MHD?

Pancho wzruszyła ramionami.

— Jak dotąd bez problemu. Pewnie nie został zapluskwiony.

— Jeśli coś się stanie, zginiemy?

— Cóż… — starannie ważyła słowa. — Moglibyśmy pozbyć się energii cewki podczas kontrolowanego wyłączenia. To nie miałoby wpływu na dysze.

— Ale pozbawiłoby to nas prądu.

— Moglibyśmy pociągnąć na ogniwach paliwowych i akumulatorach — przez jakiś czas.

— Jak długo?

Pancho zaśmiała się i ruszyła w stronę luku.

— Tak długo, jak długo by wystarczyły, szefie — rzekła, oglądając się przez ramię.

— Prawo Murphy’ego — mruknął Dan.

Jeśli tylko coś może się popsuć, na pewno się popsuje. Tak brzmiało prawo Murphy’ego. Teraz dodamy do niego wniosek Randolpha: jeśli wyłączysz osłonę antyradiacyjną, na pewno zdarzy się rozbłysk słoneczny.

Загрузка...