Bar Pelikan

Pancho spędziła cały dzień, udając niewidzialną.

Poprzedniego wieczoru wybrała się do baru Pelikan, żeby trochę się zrelaksować po kolejnym męczącym dniu spędzonym na nauce i symulacjach w kompleksie biurowym Astro.

Bar Pelikan, o zupełnie nietrafionej nazwie, został założony przez stęsknionego za domem przybysza z Florydy, który przyleciał do Selene jeszcze w czasach, gdy podziemna stacja była nazywana Bazą Księżycową. Zatrudniony w charakterze kwatermistrza bazy, nabawił się nadciśnienia, które uniemożliwiało mu powrót na Ziemię do chwili, aż uda sieje unormować dzięki lekom i ćwiczeniom.

Brał leki, zaniedbywał ćwiczenia i założył we własnej kwaterze bar, który miał być tajną speluną dla niego i jego kumpli. Po latach właściciel zamienił się w małego człowieka grubego jak beczka, z łysiną lśniącą w świetle fluorescencyjnych lamp, z wiecznym szczerbatym uśmiechem w pulchnej, pokrytej tatuażami twarzy. Często powtarzał szefom, że w roli barmana znalazł swoje prawdziwe powołanie: „Porcja radosnej i szczerej rady”, jak mawiał.

Bar mieścił się kilka poziomów pod powierzchnią Grand Plaża i miał rozmiary połączonych dwóch zwykłych kwater mieszkalnych wyciętych w księżycowej skale. Był cichy. Nie grała tam muzyka, chyba że ktoś usiadł za syntezatorem, zakurzonym, rzadko używanym, stojącym w najdalszym, najciemniejszym kącie pomieszczenia. Jedynym odgłosem był szum wielu prowadzonych rozmów.

Pelikany były wszędzie. Holograficzne wideo za barem pokazywało je, jak brodzą w płytkiej wodzie między Zatoką Meksykańską a eleganckimi apartamentowcami i nadmorskimi hotelami, które już dawno zatonęły. Fotografie pelikanów zdobiły wszystkie ściany. Figurki pelikanów stały na końcach kontuaru, a ruchome dekoracje przedstawiające te ptaki zwieszały się z wypolerowanego skalistego sufitu. Metrowy pluszowy pelikan stał obok komputera barmana, odziany w krzykliwą koszulkę z Florydy, gapiąc się na gości kwadratowymi, szklanymi oczami.

Pancho lubiła bar Pelikan. Wolała go od małego schludnego bistro przy Grand Plaża, gdzie pijali turyści i menedżerowie. Pelikan był jakąś namiastką domu z dala od domu; przychodziła tu na tyle często, że była uważana za bywalczynię, i zwykle zamawiała tyle samo kolejek, co większość pijących, stłoczonych wokół baru.

Wymieniła pozdrowienia z pozostałymi stałymi klientami, a właściciel, jak zwykle pracujący za barem, oderwał się od zaciekłej dyskusji z ponuro wyglądającym rudzielcem, zniknął za kontuarem i nalał Pancho jej ulubionego drinka, margaritę z prawdziwą lemonką z hydroponicznego sadu Selene.

Choć pod ścianami mieściły się boksy, przy barze nie było stołków. Piło się na stojąco, a kiedy nie mogłeś ustać, kumple zabierali cię do domu. Takie zasady.

Pancho wcisnęła się w tłum między jakimś nieznajomym a emerytowanym inżynierem, którego znała jako jeszcze jednego bywalca baru, któremu rodzice zawiesili na szyi tabliczkę z nieprawdopodobnym imieniem Isaac Walton. Chodziły słuchy, że przyleciał na Księżyc, żeby uwolnić się od dowcipów o łowieniu ryb.[2]

Twarz Waltona zawsze wyglądała, jakby było z nią coś nie tak: jedna część nie pasowała do drugiej. Nawet włosy siwiały mu w innym tempie z każdego boku. Zwykle picie przynosiło mu dużo frajdy, ale dziś wyglądał na załamanego. Opierał się obydwoma łokciami o bar i gapił w wysokiego, zmrożonego drinka.

— Hej, Ike — zaczepiła go radośnie Pancho. — Coś taki ponury?

— Rocznica — odmruknął Walton.

— To gdzie twoja żona? Rzucił Pancho puste spojrzenie.

— Nie mówię o rocznicy ślubu.

— To o czym?

Walton wyprostował się. Mierzył mniej więcej tyle co Pancho, był jednak chudy i jakby luźno zbudowany.

— Ósma rocznica otrzymania Nagrody Selene za Osiągnięcia.

— Nagrody za Osiągnięcia? A co to takiego? Do rozmowy włączył się barman.

— Hej, Ike, nie sądzisz, że na dziś masz już dość? Walton ponuro pokiwał głową.

— Tak, chyba tak.

— To idź do domu, do żony — zaproponował barman. Pancho usłyszała w jego głosie coś więcej niż życzliwość, jakiś podtekst — o rany, on brzmiał prawie jak gliniarz.

— Masz rację, szefie. Masz absolutną rację. Idę do domu. Ile się należy?

Barman machnął w powietrzu wielką dłonią.

— Daj spokój. Prezent z okazji rocznicy.

— Dziękuję ci bardzo. — Zwracając się do Pancho, rzekł: — Odprowadzisz mnie do domu?

Rzuciła spojrzenie barmanowi, który był dziś szczególnie ponury, wzruszyła ramionami i rzekła:

— Pewnie, Ike. Odprowadzę cię do domu.

Trzymał się na nogach pewniej, niż Pancho się wydawało. Po wyjściu z baru Walton wyglądał bardziej na załamanego niż pijanego. Mimo to kiwał głową i machał do wszystkich przechodzących.

— Co to jest Nagroda za Osiągnięcia? — spytała Pancho, gdy szli korytarzem.

— To tajemnica.

— Ach, tak.

— Widzisz, dokonałem dla nich czegoś niemożliwego, ale udało mi się to za późno, żeby się przydało, a oni nie chcą, żeby ktoś się o tym dowiedział, więc dali mi tę nagrodę jako łapówkę za milczenie i kazali trzymać gębę na kłódkę.

Zdumiona Pancho zapytała:

— O czym takim miałeś nie mówić?

Po raz pierwszy tego wieczoru Walton szeroko się uśmiechnął.

— O mojej czapce-niewidce — odparł.

Powoli Pancho wyciągnęła z niego całą historię. Walton pracował z profesorem Zimmermanem, geniuszem nanotechnologii, kiedy ONZ wysłało korpus pokoju, by przejął Bazę Księżycową.

— Stavenger uwijał się jak szalony, żeby stworzyć jakąś niepowodującą śmierci broń, abyśmy mogli obronić się przed korpusem pokoju, nikogo nie zabijając — opowiadał Walton, z każdym krokiem coraz bardziej spokojny i ponury. Zimmerman obiecał Stavengerowi, że coś wymyśli, by chłopcy byli niewidzialni, ale dranie zabiły go w trakcie ataku. Zamachowiec-samobójca dostał się do laboratorium i wysadził staruszka w powietrze.

— Siebie też? — spytała Pancho.

— Powiedziałem, że samobójca, nie? Wszystko jedno, tak zwana wojna szybko się skończyła i uzyskaliśmy niepodległość. Dlatego właśnie zmieniliśmy nazwę z Bazy Księżycowej na Selene.

— Wiem.

— Przez chwilę nie miałem nic do roboty. Byłem asystentem Zimmermana, a on zginął.

Walton z uporem pracował nad pomysłem Zimmermana zmierzającym do znalezienia metody uczynienia kogoś niewidzialnym. I w końcu mu się udało.

— Ale komu potrzebna jest niewidzialność? — spytał Walton. Zanim Pancho odpowiedziała, mówił dalej: — Tylko ludziom którzy kombinują coś brzydkiego. Szpiegom. Mordercom. Łajdakom. Złodziejom.

Rada Selene zdecydowała o ukryciu wynalazku. Tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział.

— Więc przyznali mi sporą nagrodę, żebym się zamknął. Tak naprawdę to emerytura. Mogę wygodnie żyć — dopóki będę siedział w Selene i trzymał gębę na kłódkę.

— Mnie się podoba — rzekła Pancho, próbując go rozweselić.

— Nic nie rozumiesz, Pancho — potrząsnął głową Walton. — Jestem pieprzonym geniuszem, a nikt o tym nie wie. Dokonałem wspaniałego wynalazku, który jest bezużyteczny. Nie mogę nawet nikomu o tym wspominać.

— A nie ryzykujesz niepotrzebnie, rozmawiając teraz ze mną? Rzucił jej długie spojrzenie.

— Do licha, Pancho, musiałem dziś komuś powiedzieć, inaczej bym eksplodował. A tobie mogę ufać, nie? Nie ukradniesz go, żeby kogoś zabić, nie?

— Pewnie, że nie — odparła natychmiast Pancho. Przyszło jej jednak do głowy, że bycie niewidzialną może się od czasu do czasu przydać.

— Chcesz zobaczyć?

— To ustrójstwo od niewidzialności? — Tak.

— Skoro jest niewidzialne, to jak mogę to zobaczyć? Walton zarechotał. Klepiąc Pancho po plecach, odparł:

— I za to cię lubię, Pancho, stara kumpelo. Jesteś w porządku przez duże P.

Walton skręcił w następny korytarz i poprowadził Pancho na poziom położony tuż poniżej Grand Plaża, gdzie znajdowała się większość systemów podtrzymywania życia Selene, oczyszczających powietrze, recyklujących wodę, przekształcających prąd elektryczny z farm słonecznych. Pompy stukały. Powietrze szumiało i mruczało. Sufity komór były z chropowatej, niewykończonej skały. Pancho wiedziała, że po drugiej stronie jest przystrzyżony trawnik Grand Plaża albo surowy regolit powierzchni Księżyca. A w korytarzu, niedaleko miejsca, w którym się znajdowali, były katakumby.

— Czy to ustrojstwo jest zamknięte? — pytała Pancho, gdy Walton prowadził ją koło długiego rzędu metalowych szafek.

— Oni nawet nie wiedzą, że to istnieje. Jak mi dawali tę nagrodę, myśleli, że je zniszczyłem. Zniszczyłem, do diabła! Nigdy go nie zniszczę. To jedyny egzemplarz w całym Układzie Słonecznym.

— No, no.

Skinął głową z roztargnieniem.

— I to nie jest ustrojstwo, to jest niewidzialny kombinezon.

— Niewidzialny kombinezon — powtórzyła Pancho.

— Jak kombinezon nurka, zakrywa cię od stóp do głów — powiedział szeptem, jakby się bał, że ktoś go podsłucha. Pancho musiała wytężać słuch, żeby wyłowić jego głos z szumu maszynerii.

Pancho szła za Waltonem wzdłuż długiego rzędu metalowych szafek. Korytarz cuchnął stęchlizną. Światła na suficie były tak porozrzucane, że co parę metrów znajdowała się plama cienia. Walton zatrzymał się przy szafce opisanej numerem seryjnym. Pancho zobaczyła, że jest zamknięta na elektroniczną kłódkę.

Czując się nieswojo, Pancho zapytała:

— Czy straże nie patrolują tych korytarzy?

— Nie. Po co? Na końcu korytarza są kamery, ale ten stary tunel jest jak strych. Ludzie chowają tu rzeczy, na które nie mają miejsca w kwaterach.

Walton wystukał kod na elektronicznej kłódce i otworzył na oścież metalowe drzwi. Zapiszczały cicho, jakby w proteście.

— I oto jest — wyszeptał.

W szafce wisiał smukły, czarny kombinezon.

— Czyż nie jest śliczny? — spytał Walton, delikatnie wyciągając kombinezon z szafki i podnosząc go do góry na wieszaku, żeby Pancho mogła go podziwiać.

— Wygląda prawie jak kombinezon nurka — rzekła Pancho, zastanawiając się, w czym tkwi sekret niewidzialności. Mienił się na czarno w słabym świetle sufitowych lamp, jakby pokryto go onyksowymi cekinami.

— Kombinezon jest pokryty nanokamerami i projektorami, o grubości zaledwie paru molekuł: Powiem ci, że o mało nie oszalałem, jak nad nim pracowałem. Zasłużyłem na te pieniądze.

— Aha — mruknęła Pancho, dotykając zakończonego rękawicą rękawa. Tkanina była miękka, podatna, ale w jakiś sposób ziarnista, jak piasek.

— Kamery łapią otaczający cię obraz — wyjaśnił Walton. — Projektory wyświetlają go. Ktoś, kto stoi przed tobą, widzi to, co jest za tobą. Ktoś, kto stoi z twojej lewej strony, widzi to, co masz z prawej. Jakby patrzyli przez ciebie na wylot. Jakby nie patrzeć, jesteś niewidzialna.

— To naprawdę działa? — spytała.

— Steruje tym komputer wbudowany w pasek — odparł Walton. — Baterie pewnie padły, ale mogę je bez problemu naładować — wskazał na rząd gniazdek elektrycznych na ścianie korytarza naprzeciwko szafek.

— Ale powiedz, czy to naprawdę działa? — powtórzyła. Uśmiechnął się jak dumny ojciec.

— Chcesz spróbować? Odwzajemniając uśmiech, Pancho odparła:

— Pewnie!

Gdy Pancho wbijała się w ciasny kombinezon, Walton podłączył dwie baterie wielkości dłoni do pobliskiego gniazdka. Kiedy wkładała rękawice i dopasowywała kaptur, umieścił dwie całkowicie naładowane baterie w szczelinach na pasie kombinezonu.

— OK. — rzekł Walton, uważnie się jej przyglądając. — Teraz włóż maskę i przypnij ją do kaptura.

Wąskie gogle zakryły oczy Pancho.

— Pewnie wyglądam jak terrorysta — mruknęła. Tkanina maski łaskotała ją w usta.

— Za minutę nie będziesz w ogóle wyglądać — odparł. — Zdejmij klapkę bezpieczeństwa na pasie i przesuń przełącznik.

Pancho zdjęła małą plastikową klapkę i dotknęła przełącznika.

— I co teraz?

— Poczekaj piętnaście sekund. Pancho poczekała.

— Dobrze, co teraz?

Z uśmieszkiem zadowolenia Walton rzekł:

— Pomachaj ręką przed oczami. Pancho uniosła dłoń i doznała szoku. — Nie widzę jej!

— Otóż to. Jesteś niewidzialna.

— Naprawdę?

— Widzisz siebie?

Nie widziała. Ramiona, nogi, obute stopy: czuła je jak zwykle, ale nie widziała ich.

— Masz w tej szafce duże lustro? — spytała podekscytowana.

— A po co, u licha, miałbym tam mieć lustro?

— Bo chcę zobaczyć, jak wyglądam!

— Na litość, Pancho, nie wyglądasz! Jesteś całkiem niewidzialna.

Pancho zaśmiała się z zadowoleniem. Już podjęła decyzję: pożyczy sobie niewidzialny kombinezon Ike’a. Oczywiście, nie informując go o tym.

Centrum badawcze Trustu Humphriesa.

Zakryta od stóp do głów kombinezonem maskującym, Pancho powoli, cicho pełzła korytarzem domu Martina Humphriesa. Przyszła tam z Amandą — choć ta wcale o tym nie wiedziała.

Przez całe tygodnie Pancho marzyła o tym, żeby poszperać w domu Humphriesa. Facet był tak nieprzyzwoicie bogaty, niesamowicie wpływowy i pewny siebie, że musiał mieć pełno brudu za paznokciami. Może uda jej się znaleźć coś, co pomoże Danowi. A może coś, na czym ona skorzysta. A może włamanie się do domu Humphriesa będzie po prostu niezłą rozrywką, miłym przerywnikiem w niekończących się godzinach, jakie ona i Mandy spędzały na nauce. Poza tym fajnie będzie zobaczyć Humpera bez tego bezczelnego uśmieszku na twarzy.

Pożyczyła więc kombinezon z szafki Waltona już następnego dnia rano. Pancho poszła spać, nie mogąc się zdecydować, czy prosić Ike’a o pozwolenie. Obudziła się z przekonaniem, że im mniej Ike będzie wiedział, tym lepiej dla ich obojga. Z torbą na zakupy przewieszoną przez ramię, zamiast udać się z Mandy do pracy, poszła do katakumb, po czym skręciła w zakurzony, rzadko używany korytarz, gdzie Walton przechowywał kombinezon. Przypomniała sobie odgłosy wydawane przez elektroniczną kłódkę i bezbłędnie wklepała kod.

Czując na sobie spojrzenie malutkiego czerwonego oka kamery na suficie, na dalekim końcu korytarza, Pancho szybko wrzuciła kombinezon do torby na zakupy. Ochrona nie może przecież cały czas gapić się we wszystkie monitory, powiedziała sobie w duchu. Poza tym, jeśli nawet ktoś patrzy, to nie robię nic takiego, co wymagałoby wszczęcia alarmu.

Pancho wróciła następnie do kwatery. Amanda była już w pracy, zajęta symulacjami; Pancho miała całe mieszkanie dla siebie. Natychmiast zaczęła wciągać kombinezon.

Kiedy już miała go na sobie, i zobaczyła w wielkim lustrze w sypialni, że jest naprawdę niewidzialna, zaczęła testować kombinezon. Powoli, ostrożnie spacerowała po korytarzach Selene, ostrożnie prześlizgując się między pieszymi. Od czas do czasu ktoś patrzył w jej stronę, jakby coś zobaczył kątem oka. Odbicie ukośne świateł sufitu, pomyślała, moment nieuniknionego mrugnięcia nanokamer i projektorów. Nikt naprawdę jej nie widział; przemykała przez tłum jak duch.

Spędziła cały dzień spacerując po Selene, nabywając pewności, że kombinezon rzeczywiście działa, a ona potrafi go używać. Pasował na nią idealnie, z wyjątkiem butów, które były zrobione na rozmiar Ike’a. Rozwiązała ten problem, upychając w butach skarpetki. Nie były specjalnie wygodne, ale dało się w nich chodzić.

Dla zabawy ukradła sojaburgera z lady baru przy Grand Plaża, kiedy nie było tam nikogo poza tępym robotem. Szybko jednak uświadomiła sobie, że jeśli ktoś zobaczy unoszącego się w powietrzu sojaburgera, narobi rabanu, więc szybko wyrzuciła go do kosza na śmieci, zanim ktokolwiek coś zauważył.

Koło południa Pancho wróciła na chwilę do ich kwatery, zdjęła kombinezon i zjadła szybki posiłek. Była bardzo głodna. Człowiek robi się strasznie głodny, jak jest niewidzialny, zażartowała w duchu. Zanim Amanda wróciła z pracy i zaczęła się ubierać przed kolacją z Humphriesem, Pancho zdążyła już ponownie włożyć kombinezon i czekała, aż Amanda skończy się pindrzyć i wyjdzie.

Czapka-niewidka, pomyślała Pancho, jadąc ruchomymi schodami parę kroków przed Amanda, na najniższy poziom Selene.

Jak oni nazywali te śmieszne stroje torreadorów? Stroje światła, przypomniała sobie. Cóż, mam na sobie strój ciemności. Czap-kę-niewidkę.

Musiała trzymać się na odpowiednią odległość od wszystkich. Gdyby ktoś na nią wpadł, zorientowaliby się, że tu jest, bez względu na to, czy jest niewidzialna, czy nie. Pancho cieszyła się, że do Selene nie wolno wwozić zwierząt — pies szybko by ją wywęszył.

Im niżej, tym mniej ludzi tłoczyło się na schodach. Zjeżdżając na ostatni poziom, były na schodach same, ona i Amanda. Na samym dole poczekała na koleżankę i zaczęła iść krok za nią. Mandy szła na kolacyjkę z Humphriesem. Myślą, że będą sami. Pancho uśmiechnęła się do siebie. Jeśli Humphries spróbuje czegoś, co Mandy się nie spodoba, rozwalę mu łeb. Zostanę jej aniołem stróżem. Zaczęła się zastanawiać, jak daleko Mandy chce się posunąć w układzie z Humphriesem — na ile może się z nim podroczyć, nie pakując się w prawdziwe kłopoty. Cóż, wzruszyła ramionami, Mandy jest dorosła, wie, co robi. A przynajmniej powinna.

Mandy wyglądała jak księżniczka z bajki w błękitnej sukience z krótkimi rękawami i marszczoną spódnicą do kolan. Raczej skromnie, oceniła Pancho, choć tak naprawdę Amanda nie mogła wyglądać skromnie. A przynajmniej nie w oczach Humphriesa. Pancho nie przypominała sobie tej sukienki; Amanda musiała ją kupić w którymś ze sklepów Selene. Wszystko tu kosztowało majątek, z wyjątkiem rzeczy wyprodukowanych na Księżycu. Czy Humphries kupuje jej ciuchy? Biżuterii jej nie dawał, tego Pancho była pewna. Mandy pochwaliłaby się.

Amanda przemierzyła całą długość korytarza, do groty, gdzie znajdował się dom Humphriesa i ogród eksperymentalny. Pancho prześliznęła się za nią, prawie dotykając dłoni Humphriesa, gdy ten zamykał drzwi. Jeśli Humper coś poczuł, nie dał tego po sobie poznać. Pancho znalazła się w środku, a on tego nie zauważył.

Gdy Humphries poprowadził Amandę do baru, Pancho stała nieruchomo w foyer. Facet taki jak Humphries na pewno miał w domu najnowszy system alarmowy. Fakt, że dom znajdował się w Selene, nie miał znaczenia; Humphries na pewno upierałby się przy najlepszych zabezpieczeniach. Może i dawał wolny wieczór ludzkiej służbie, kiedy przyjmował swoje panienki, ale alarmu z pewnością nie wyłączał. Największym zmartwieniem były czujniki ruchu. Humphries na pewno nie zostawił żadnych włączonych w mieszkalnej części domu, ale biura to zupełnie inna rzecz. Widziała stąd długi, wielki salon i korytarz prowadzący do eleganckiej jadalni, a dalej do biblioteki z barem. W tym kierunku udali się Amanda i Humphries.

Po drugiej stronie foyer znajdowały się zamknięte drzwi. Pancho przypuszczała, że prowadzą do biur i laboratoriów używanych przez ekologów. Czy tam mogą być włączone czujniki ruchu? Pewnie nie, ale jeśli są…

Musi być jakieś centralne sterowanie systemem zabezpieczeń. Pewnie w sypialni Humphriesa albo w jego gabinecie. Pancho uśmiechnęła się na samą myśl. W tym pokoju na pewno czujniki ruchu są wyłączone!

Powoli, na palcach, mimo że pokoje były wyłożone grubą wykładziną, Pancho przemieściła się na drugie piętro. Sypialnię gospodarza dało się znaleźć bez trudu: pięknie zakrzywione podwójne drzwi na końcu hallu. Otworzyła je. Żadnych syren alarmowych, żadnych klaksonów. Alarm może być bezgłośny, pomyślała, ale skoro dał dziś służbie wychodne na całą noc, będzie musiał przyjść tu sam, a z tym sobie poradzę.

Pokój był olbrzymi, a łóżko Humphriesa wielkie jak kort tenisowy. Pomieści całe stadko dopingujących panienek, pomyślała. Pewnie nie raz mieściło.

Przez półotwarte drzwi dojrzała komputer, z wygaszaczem ekranu ukazującym akt kobiecy namalowany przez kogoś ze starych mistrzów. Gdy Pancho ostrożnie zbliżyła się do drzwi i otworzyła je, obraz na ekranie znikł i pojawiła się kolejna naga kobieta. Ach, powiedziała sobie w duchu, wielbiciel sztuki.

Pancho usiadła przy biurku i zobaczyła, że komputer ma przypiętą klawiaturę. Ostrożnie wdusiła klawisz ENTER. Dzieła sztuki znikły i rozległ się ciepły kobiecy głos:

— Dobry wieczór, panie Humphries. Jest dwudziesta dwanaście. Jestem gotowa do pracy.

Krzywiąc się, Pancho przykręciła potencjometr głośności na zero. Do licha, on nie ma tu żadnych zabezpieczeń. Wyobraziła sobie Humphriesa przy komputerze, zbyt niecierpliwego, by wpisywać jakieś kody i wyłączać zabezpieczenia. W końcu kto byłby na tyle odważny, żeby włamywać się do jego domu? Do jego własnej sypialni?

Uśmiechając się od ucha do ucha, Pancho zaczęła przeszukiwać pliki Martina Humphriesa.

Okazało się, że większość poszczególnych plików jest istotnie zakodowana i nie da się ich odczytać. Więc jednak ma jakieś zabezpieczenia, uświadomiła sobie. Wiele plików wymagało specjalnych słów kluczowych. Jeden nosił nazwę ŁÓŻKO. Zaciekawiona Pancho uruchomiła go. Ekran ściemniał, a następnie pojawiły się na nim słowa: INICJALIZACJA HOLOTANKU. Sekundę później ekran poinformował o URUCHOMIENIU HOLOTANKU. Potem zszarzał, widoczny był tylko pasek poleceń wideo na dole.

Zdziwiona Pancho zobaczyła jakąś niewyraźną plamę koloru obijającą się w ciemnym ekranie. Odwróciła się i zobaczyła, że to, co wyglądało na cylindryczne, szklane dzieło sztuki, zmieniło się w hologram, wielobarwny, trójwymiarowy film przedstawiający Humphriesa nagiego w łóżku z jakąś kobietą.

A to skurwiel, powiedziała sobie w duchu Pancho. Utrwala swoje życie seksualne. Oglądała to przez kilka minut. Nie robili niczego niezwykłego albo przerażającego, jeśli o to chodzi, Pancho dotknęła więc przycisku szybkiego przewijania.

Oglądanie Humpera i jego kobiety w przyspieszonym tempie było całkiem zabawne. Cały Humper, pomyślała Pancho, oglądając korowód pięknych nagich kobiet, które się z nim ochoczo zabawiały. Rozpoznała rudą, którą widziała podczas pierwszej wizyty w domu. Ciekawe, czy wiedziały, że je nagrywa, zastanawiała się.

Po jakichś sześciu amatorskich filmikach Humpera, Pancho poczuła znudzenie. Wyłączyła program i wróciła do menu opcji, po czym zajrzała do programu oznaczonego VR — OSOBISTE. Przeglądała jeden z plików przez parę minut, po czym z obrzydzeniem wyłączyła.

Paskudny drań używa swoich panienek w charakterze modelek do swoich wirtualnych fantazji, uświadomiła sobie. Jeśli nie może ich do czegoś zmusić w prawdziwym życiu, robi to w swoich wirtualnych erotycznych snach. Okropne!

Potrząsając głową z niesmakiem, zdecydowała, że nie będzie już grzebać w życiu seksualnym Humphriesa i zaczęła dobierać się do innych plików.

Spojrzała na cyfrowy zegar w rogu ekranu i uświadomiła sobie z przerażeniem, że minęły prawie dwie godziny. To jednak owocnie spędzony czas, pomyślała. Trust Humphriesa płacił teraz za pobyt Susan Lane w krionicznym pojemniku, dzięki czemu z ramion Pancho znikło wielkie brzemię, a w wielomiliardowym budżecie Trustu była to kwota zupełnie bez znaczenia.

Wiele plików było dla Pancho kompletnie niezrozumiałych; niektóre składały się z technobełkotu i równań, wiele z nich dotyczyło manipulacji akcjami i transakcji i były napisane takim żargonem, że ich rozszyfrowanie wymagałoby całego sztabu prawników. Wszystkie jednak zawierały procedurę pozwalającą na uzyskanie zdalnego dostępu do plików. Hasło: Hackensack. Pancho oczywiście zamierzała skorzystać z okazji.

Muszę być ostrożna, przypomniała sobie. Nie bądź zbyt pazerna, bo się połapie, że się do niego włamujesz. Człowiek taki, jak Humphries nie zawaha się przed przyłożeniem ci takiego kopa, że przekroczysz barierę dźwięku. Albo wyśle jakichś zbirów, żeby złożyli ci wizytę i wyrwali ręce.

Zadowolona ze swojej pracy Pancho zamknęła komputer i wyszła z gabinetu, pamiętając o tym, żeby zostawić drzwi uchylone dokładnie w taki sposób, jak je zastała. Schodząc na dół zastanawiała się, czy Mandy i Humphries nadal siedzą przy kolacji, skoro upłynęło już tyle czasu.

Siedzieli. Zaglądając do jadalni, Pancho zobaczyła resztki jakiegoś wymyślnego deseru topniejące na talerzach i opróżnione do połowy kieliszki z szampanem, w którym lśniły bąbelki, połyskując w delikatnym świetle kryształowego kandelabru zwieszającego się nad stołem.

— …to bardzo piękne, Martin — mówiła Amanda — i doceniam twoją pamięć, ale nie mogę tego przyjąć. Naprawdę nie.

Pancho podpełzła bliżej i gapiła się. Humpries trzymał w dłoni pudełko na biżuterię. Połyskiwał w nim zdumiewający naszyjnik z szafirów.

— Kupiłem go specjalnie dla ciebie — mówił błagalnym tonem.

— Martin, jesteś strasznie kochany, ale teraz nie mogę się angażować w żadne związki. I ty powinieneś to zrozumieć.

— Ale nie rozumiem — rzekł. — Czemu nie?

— Bo za parę miesięcy wyruszam na misję. I mogę z niej nie wrócić.

— To kolejny powód, żeby korzystać z życia, ile się da, póki można.

Amanda wyglądała na autentycznie zmieszaną. Potrząsając głową, odparła:

— Nie mogę, Martin, naprawdę nie mogę.

— A ja mogę doprowadzić do tego, żeby usunięto cię z misji — rzekł łagodnym szeptem. — Dopilnuję, żebyś została ze mną.

— Nie, proszę…

— Mogę to zrobić — powtórzył głośniej. — Na Boga, tak zrobię!

— Ale ja nie chcę, żebyś tak zrobił — rzekła zaalarmowana Amanda.

— Nie musisz brać w tym udziału — upierał się Humphries.

— Wiem, że to niebezpieczne. Nie miałem pojęcia, że się boisz…

— Boję się! — warknęła Amanda. — Nic podobnego! Wiem, jakie się z tym wiąże ryzyko, ale to nie znaczy, że się boję.

Humphries wypuścił powietrze.

— W takim razie zasłaniasz się tą misją, żeby mieć wymówkę? Żeby trzymać mnie na dystans?

— Nie! — zapewniała go. — To wcale nie tak! Ja po prostu…

— zawiesiła głos.

— To co się dzieje? — spytał Humphries. — W czym problem? We mnie?

Przez długą, smutną chwilę patrzyła w milczeniu na stół. Pancho wydawało się, że w oczach Mandy zabłysły łzy. Wyraz twarzy Humphriesa sugerował coś między frustracją a złością.

— Martin, proszę — odezwała się w końcu. — Znamy się zaledwie parę tygodni. Jesteś na swój sposób cudowny, ale ja nie jestem gotowa na trwały związek. Nie teraz. Nie przed tą misją. Może potem, jak wrócę. Może wtedy.

Humphries wziął głęboki oddech. Dla Pancho było oczywiste, że próbuje powstrzymać wybuch.

— Ale ja nie jestem cierpliwy — rzekł cicho. — Nie jestem przyzwyczajony do czekania.

Pewnie, pomyślała Pancho. Jesteś przyzwyczajony do tego, że zabierasz kobiety do sypialni i filmujesz całą scenę, żeby ją potem oglądać. I robić gry VR.

— Proszę, zrozum mnie — szeptała Amanda głosem nabrzmiałym od łez. — Proszę.

Jeśli spróbuje być niemiły, powiedziała sobie Pancho, zaliczy takiego kopa w jaja, że wylądują w przyszłym tygodniu. Żałowała, że nie wzięła ze sobą Elly, ale kombinezon był za ciasny, żeby schować pod nim węża; Elly została w kwaterze.

Humphries zatrzasnął pudełko z biżuterią z hukiem, który zabrzmiał jak wystrzał.

— Dobrze — rzekł kwaśno. — Poczekam. Żałuję, że zacząłem tę aferę z napędem fuzyjnym.

Amanda uśmiechnęła się smutno.

— Wtedy przecież byśmy się nie spotkali. Zareagował wzruszeniem ramion, po czym wstał i odprowadził Amandę do drzwi domu.

— Zobaczymy się jeszcze? — spytał, otwierając przed nią drzwi.

— Może lepiej będzie, jeśli nie, Martin. Dopiero jak wrócę. Pokiwał głową z ponurą miną, po czym chwycił ją za nadgarstki i rzekł:

— Kocham cię, Amando. Naprawdę.

— Wiem — odparła i pocałowała go delikatnie w policzek. Zaczęła iść tak szybko, że Pancho ledwo zdołała przemknąć przez drzwi, zanim Humphries je zatrzasnął.

Загрузка...