ROZDZIAŁ VII

Liv szła z naręczem kwiatów przez mały cmentarzyk, ku nowo wzniesionemu kamieniowi nagrobnemu. Potem stała przez chwilę, po raz kolejny odczytując wykuty w kamieniu napis:

Tengel Dobry z rodu Ludzi Lodu

1548 – 1621

Małżonka Silje Arngrimsdotter

1564 – 1621 Miłość

była waszą szlachetną cnotą

– Pozostaniecie z nami na zawsze – szepnęła Liv. – Na zawsze!

U dołu kamiennej płyty znajdował się jeszcze jeden napis:

Sol Angelika z rodu Ludzi Lodu

1579 – 1602

Na wieczną pamiątkę

Sol nie miała własnego grobu. Rozczarowane władze zajęły się jej martwym ciałem tamtego ranka, kiedy miało ono być poddane wymyślnym torturom. Prawdopodobnie ciało Sol zostało spalone, a prochy wrzucone do masowego grobu. Dag zabiegał o wydanie mu zwłok siostry, lecz otrzymał kategoryczną odmowę.

Dlatego też Liv, Dag i Are postanowili wyryć ten napis na kamieniu nagrobnym rodziców. Sama Sol byłaby prawdopodobnie wściekła, gdyby wiedziała, że jej imię umieszczono na chrześcijańskim cmentarzu, o tym jednak jej przyrodnie rodzeństwo nie wiedziało. Wierzyli, że postąpili jak należało i to ich uspokoiło. Teraz Sol nie była już sama.

Liv zatrzymała wzrok na imionach rodziców.

Ja wiem, co się stało ojcze. I nie mam do ojca o to pretensji. Postąpił ojciec słusznie, zarówno ze względu na siebie jak i na mamę. Ona przecież była skazana na śmierć, a ojciec bez mamy żyć by nie mógł. Na pewno ojciec oszczędził mamie straszliwej świadomości choroby i trudnych do zniesienia cierpień. Ale my jesteśmy bez was obojga tacy samotni!

Także pan Martinius rozumiał jak to się stało, że Tengel i Silje odeszli tej samej nocy. Nic jednak nie dał po sobie poznać, po prostu i bez żadnych komentarzy pochował na chrześcijańskim cmentarzu Tengela – ateistę, samobójcę i człowieka, który uśmiercił żonę, by oszczędzić jej cierpień. Rozdzielić tych dwojga po śmierci, tego by nie potrafił. Zresztą zostali tu pochowani gorsi od Tengela poganie, nawet jeśli formalnie należeli do kościoła.

Pastor wyraził też zgodę, by wyryto imię Sol na kamieniu nagrobnym. Tamte wydarzenia rozegrały się dawno temu, nikt już nie pamiętał polowania na czarownice. A pan Martinius nie znał bardziej szczerych i bardziej uczciwych ludzi niż potomstwo rodu Meidenów i rodu Ludzi Lodu.

Liv błądziła myślami wokół spraw rodziny. Zastanawiała się jak długo byłby jeszcze z nimi Tengel, gdyby nie odebrał sobie życia.

Zdawał się być w jakiś sensie nieśmiertelny. Hanna… Prawie nie pamiętała Hanny. Ale była to osoba strasznie stara, a mogłaby zapewne być jeszcze starsza, gdyby nie została zamordowana.

Z dreszczem grozy Liv pomyślała o swoim wnuku. Ile lat mógłby on… Wyprostowała się. Ja go kocham, szepnęła zrozpaczona sama do siebie. Tak właśnie jest!

Ułożyła kwiaty w stojących na grobie wazonach i nalała im wody, po czym odeszła parę kroków dalej, gdzie mieścił się grobowiec Meidenów. Spoczywała tu stara baronowa, przy niej Charlotta i Jacob. A niedawno wstawiono nową trumnę, trumnę Sunnivy, żony Taralda.

Tutaj Liv złożyła resztę przyniesionych kwiatów.

Obok krypty siedział, jak zwykle, jej syn. Delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu.

– W każdym razie ona była osobą kochaną – rzekła, chcąc go pocieszyć.

Tarald wstał.

– Och, mama niczego nie rozumie! Nic mama nie wie o tym smutku, który pali moje wnętrze i wprost mnie zżera!

Odszedł pospiesznie, a Liv ogarnęły wyrzuty sumienia, że to jej obecność wygnała go stąd. Takiego zamiaru przecież nie miała.

Pastor, pan Martinius, stanął w drzwiach kościoła i dostrzegł Liv przy grobowcu. Podszedł, by się z nią przywitać.

Przez chwilę rozmawiali o pogodzie i o wietrze, a w końcu pastor rzekł:

– Wygląda pani dziś na zmartwioną, pani baronowo…

Liv drgnęła.

– Naprawdę? No, tak, chyba tak. Martwi mnie nie tylko głęboki smutek mego syna. Teraz chodzi także o Cecylię, naszą córkę, która pracuje w Kopenhadze, na królewskim dworze.

Pan Martinius stał, jakby czekając na dalsze wyjaśnienia. Wiele słyszał o Cecylii.

– Nie jest szczęśliwa, panie Martiniusie. Z dziećmi króla co prawda układa się wszystko dobrze, Cecylia opiekuje się teraz dwojgiem. Dziewczynką, imieniem Leonora Christina, a ostatnio, ku wielkiemu zadowoleniu króla, także małym chłopczykiem. Ale matka dzieci, pani Kirsten, nie jest dla Cecylii miła. I Cecylia nie może przyjechać do domu z wizytą i…uff, nie, nie mogę już więcej narzekać! Słyszałam, że pan zamierza się ożenić, panie Martiniusie. Tak się cieszę!

– Dziękuję! Tak, mam zamiar się ożenić. Ona jest moją młodzieńczą miłością, jeśli tak można powiedzieć. Ma na imię Julia, nasi rodzice byli sąsiadami. Julia jest córką proboszcza z katedry. To czarująca dziewczyna, taka czysta i bardzo piękna. Kiedy byłem małym chłopcem, mogłem o niej tylko marzyć, ale gdy zostałem pastorem, odważyłem się jej oświadczyć. I proszę sobie wyobrazić, Julia powiedziała tak!

– O, jeszcze by tego brakowało, żeby odmówiła! – roześmiała się Liv. – Też bym się zgodziła, gdybym była na jej miejscu. No, ale proszę mnie źle nie zrozumieć, ja mam swojego Daga. On też jest moją młodzieńczą miłością. Tak więc jesteśmy oboje wierni, pastor i ja.

– Tak, na to wygląda – uśmiechnął się.

– Ona ma przyjaciela – powiedziała Liv w zamyśleniu.

Pan Martinius przeraził się.

– Kto? Moja Julia?

– Nie, nie! Proszę mi wybaczyć, po prostu głośno myślałam. Cecylia. Ma przyjaciela, który jej pomaga w razie nieporozumień z panią Kirsten i tą jej okropną ochmistrzynią. Jest margrabią, nazywa się Alexander Paladin…

– Znakomite nazwisko! To musi zobowiązywać, jak mi się wydaje.

– Tak. Ale jakoś się nie mogę rozeznać w tej przyjaźni. Cecylia wydaje się taka jakaś… biedna, kiedy o nim pisze. Tak jakby ona była trochę zakochana, on natomiast nie, jeśli pastor rozumie, co mam na myśli. Ale w każdym razie otrzymała pochwałę od króla Christiana za swą życzliwość dla dzieci. Król często dzieci odwiedza, a one mu pewnie opowiadają z miłością o Cecylii, tak ona pisze, i król jest z niej bardzo zadowolony. Ów margrabia także napomknął królowi parę słów na jej temat, jeśli dobrze zrozumiałam. Ochmistrzyni chce się jej pozbyć, ale nie może, bo Cecylia cieszy się sympatią króla. Uff! Martwi mnie to! Gdybym chociaż mogła pojechać i ją odwiedzić! Tymczasem mamy małe zmartwienie tutaj w Grastensholm, więc nie mogę zostawić wszystkiego i odjechać…

Umilkła. Zmartwienie miało na imię Kolgrim i nie było, niestety, wcale takie małe.

Po śmierci Tengela coś się stało z Arem. On, który był zawsze najbardziej anonimową postacią wśród swojego rodzeństwa, jakby wyszedł nagle z cienia, w którym dotychczas żył. Nabrał nieoczekiwanie godności i powagi, w jego zachowaniu pojawiło się coś władczego – był to teraz prawdziwy pater familias. Jego respekt wobec Tengela był zawsze tak wielki, że podporządkował mu swoją wolę i poglądy, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Tengel także nie wiedział, jak wielki ma wpływ na młodszego syna. Chyba żadne z dzieci nie kochało ojca tak bardzo jak Are. Tylko jakby sobie tego nie uświadamiał. Teraz jednak odziedziczył Lipową Aleję, miał przejąć gospodarstwo i traktował to zadanie z najwyższą powagą!

Meta od dawna obserwowała jak jej mąż dojrzewa i staje się prawdziwym gospodarzem, choć majątek odziedziczył przecież nieduży. To, czego Are dokonał z biegiem lat, było imponujące. Ale dopiero teraz stawało się widoczne. I on, i Meta stwierdzili, że inni gospodarze w okolicy zaczynają brać z niego przykład, naśladować jego pomysły, wiele rzeczy robić tak jak on. Przyjęli jego metodę pozyskiwania nowych pól z nieużytków i lasów. Nauczyli się od Arego jak najlepiej i najbardziej rozsądnie wykorzystywać lasy, a także wybierać najbardziej dorodne kłosy i ich ziarno przeznaczać na przyszłoroczny siew…

Meta była tak dumna, że mogłaby oddać za niego życie. Zwłaszcza że i ona została uznana za jedną z najlepszych gospodyń w okolicy.

Tyle tylko, że inne gospodynie nic nie wiedziały o jej przeszłości! Żadna nawet się nie domyślała, że Meta była kiedyś przerażonym bękartem pewnej skańskiej ladacznicy. Małą żebraczką, której uczucia były w dzieciństwie boleśnie łamane i ranione niezliczoną ilość razy. Która jednak miała dość siły, by się z tego podźwignąć i dowieść, że jest godna miłości Arego.

Trzej dorodni chłopcy stanowili, rzecz jasna, dumę rodziców. Ba, to co prezentował sobą Tarjei, cała jego mądrość, wykraczało znacznie poza ich myślowe horyzonty. Are bywał nawet trochę skrępowany, kiedy rozmawiał ze starszym synem, jakby przepraszał za własne prostactwo.

Znacznie łatwiej rozmawiało mu się z Trondem. Bywał trochę złośliwy, to prawda, podobnie zresztą jak jego kuzynka Cecylia. Trond jednak, zdaniem Arego i Mety, był inteligentny w łatwiejszy do przyjęcia sposób niż Tarjei, poczucie humoru miał prostsze i bardziej zwyczajne.

Mimo to żywili wątpliwości, czy to właśnie on nadaje się najlepiej na dziedzica Lipowej Alei. Nikt nie pracował tak szybko jak Trond przy zbiorze siana, nikt nie zadawał tylu pytań i nikt nie miał takich zręcznych dłoni. Ale czy jest dostatecznie wytrwały i uparty?

Dziedzicem był, oczywiście, Tarjei, pierworodny syn. Nikomu jednak nie przyszłoby do głowy wyznaczać go na gospodarza. Jego czekała zupełnie inna przyszłość.

Nie, to już raczej o najmłodszym, Brandzie, myślało się jako o następcy.

Brand kochał ziemię tak samo jak jego ojciec, żył tylko gospodarstwem. Czy jednak godzi się pominąć Tronda? Na szczęście z odpowiedzią na to pytanie można poczekać. Dzieci często rozwijają się zupełnie inaczej niż się początkowo sądzi.

W skrytości ducha dla Arego ukochanym dzieckiem był Brand, podobnie jak Trond był ukochanym dzieckiem Mety. Ale żadne z nich nigdy tego nie okazywało.

Tarjei? On był zawsze oczkiem w głowie Tengela. Teraz nikt nie miał odwagi traktować go jak dziecka. Był na to po prostu zbyt dojrzały.

Bo też tak naprawdę tylko kuzynka Cecylia mogła się z nim mierzyć.

Cecylia zaś pokonywała w Danii kolejne stopnie dworskiej kariery i została w końcu swego rodzaju guwernantką Anne Catherine. Nie tak znowu wielu rzeczy można było nauczyć takie małe dziecko, ale miała z dziewczynką bardzo dobry kontakt, a to uważała za najważniejsze. Że dziecko ma kogoś, przy kim czuje się bezpieczne. Pięknych słówek i pochwał małym, oczywiście, nie brakowało, lecz prawdziwa troskliwość rzadko gościła w tych dużych, nagich zamkowych ścianach.

Wiadomość o tragedii w domu prawie ją załamała. Postanowiła wtedy odszukać Alexandra Paladina, którego w ostatnich miesiącach widywała jedynie przelotnie, choć wiedziała, że tutaj jest i że czuwa, by ochmistrzyni nie dokuczała jej zanadto.

Zresztą nie było łatwo dokuczyć komuś obdarzonemu takim ciętym językiem jak Cecylia. Pozycja, jaką zajmowała, wymagała jednak ostrożności.

Pociągnęła za kołatkę u drzwi domu margrabiego, w pobliżu zamku. Otworzył jej służący i, cokolwiek zaskoczony, wpuścił do środka. Poprosił, by zaczekała w hallu i po dłuższej chwili pospiesznych rozmów za zamkniętymi drzwiami wyszedł do niej Alexander Paladin, akurat w momencie, gdy zaczynała się zastanawiać, czy nie popełniła jakiegoś niewybaczalnego błędu zjawiając się tutaj.

Nieco skrępowana wyjąkała, po co przyszła. Znowu utraciła kilkoro swoich najbliższych i pragnie porozmawiać z jedynym w tym obcym kraju człowiekiem, który ją rozumie.

Poprosił ją do bardzo przytulnego, ładnego salonu i przesiedzieli tam, rozmawiając, całe popołudnie i wieczór. Cecylia opowiedziała o swojej niezwykłej rodzinie. Jakaż to ulga, móc wyrzucić z siebie żal po tych trojgu, którzy odeszli, kiedy ona była tak strasznie daleko od nich. Alexander natomiast mówił o dzieciństwie i dorastaniu pod opieką tyranizującej go swoją miłością matki, lecz o swoim dorosłym życiu nie wspominał. Potem rozmawiali o sztuce i literaturze i o różnych wydarzeniach dworskich. Cecylia wiele się dowiedziała i aż pokraśniała uszczęśliwiona, kiedy Alexander pochwalił ją, że znakomicie rozumie wiele spraw.

Z przerażeniem stwierdziła, że zrobiło się późno.

– Och, co sobie ludzie o panu pomyślą! – jęknęła. – Psuję panu opinię!

On się jednak roześmiał.

– Mnie, panno Cecylio? Nic podobnego! Raczej wprost przeciwnie!

Spłoszona, podziękowała za życzliwość i pospiesznie się pożegnała.

Mimo wszystko Kirsten Munk powiedziała kiedyś do Cecylii:

– Wygląda mi na to, że dobrze pani służy moim dzieciom, panno Meiden. Ale proszę sobie nie wyobrażać, że będę przez to dla pani łaskawsza. Nie podoba mi się pani bezczelny ton wobec mojej ochmistrzyni. W normalnych warunkach odprawiłabym panią z miejsca. Ale udzielę pani jednej rady: niech pani będzie bardziej krytyczna przy wyborze swoich obrońców, panno Cecylio!

I z szelestem spódnic wyszła z pokoju, zostawiając zdumioną dziewczynę samą.


* * *

W Grastensholm Irja siedziała trzymając Kolgrima na kolanach i próbowała wmusić weń trochę jedzenia. Chłopiec zbliżał się właśnie do końca pierwszego roku życia, był jak na ten wiek duży i silny i miał coś dzikiego w oczach. Z trudem utrzymywano go na wodzy, bo siłą swej woli przerastał innych. Poza tym odnosiło się wrażenie, że nie ma w nim nawet cienia poczucia humoru.

Chmura potarganych loków zwisała nad jego żółtymi oczyma, lecz czarne włosy, które pokrywały większość ciała w chwili urodzenia prawie zupełnie zanikły. Na widok jego nieprawdopodobnej twarzy ludzi, mimo wszystko, przenikał dreszcz zgrozy. Nie był już wprawdzie taki brzydki jak w niemowlęctwie, nie. To coś innego było w nim tak okropnie odpychającego, jakieś zło, które trudno określić i wskazać, a które jednak istniało. Tengel wyglądał jak demon, lecz był niezwykle sympatyczny. Kolgrim nie miał w sobie nic miłego.

Dlatego chyba właśnie budził w Irji tyle współczucia.

Opiekowały się nim obie z Liv na zmianę, co było naprawdę niezbędne, bo malec potrafił zadręczyć człowieka w ciągu kilku godzin. Daga zbyt pochłaniała praca i chociaż naprawdę bardzo się starał okazać swemu jedynemu wnukowi zainteresowanie i miłość, wszystkie kobiety w domu wiedziały, że z ulgą od niego wychodzi.

Taralda widywano w pobliżu dziecka rzadko albo nigdy.

Wzdragał się jak spłoszony koń na widok swego syna, jakby wciąż nie mógł pojąć, że taka piękna historia miłosna mogła wydać takie przerażające owoce. Wszystkie wolne chwile spędzał na cmentarzu, przy grobie Sunnivy, albo pracował jak szalony w majątku. Liv zamartwiała się, widząc jak ten chłopak się męczy, ale Grastensholm niewątpliwie na tym korzystało. Jacob Skille był wprawdzie bardzo zręczny i pracowity, lecz nie do końca rozumiał to skomplikowane przedsięwzięcie, jakim jest duża posiadłość ziemska. Dag natomiast nigdy się tym bliżej nie interesował.

Sam Kolgrim nie ułatwiał kontaktów. Nigdy najmniejszego uśmiechu, nigdy żadnego słówka. Oczy malca spoglądały na dorosłych surowo, prawie z nienawiścią. Przeważnie zadowalał się tym, że go pilnują i przemawiają do niego. Jeśli jednak chciał czegoś, na co mu nie pozwalano, jak na przykład wdrapać się po schodach, wpadał we wściekłość, a jego wrzaski niosły się po całej okolicy. Nie płakał, nawet nie krzyczał jak inne dzieci. Po prostu wył albo ryczał jak rozszalały byk.

W takich wypadkach, jeśli Liv była z nim sama, tylko z największym wysiłkiem udawało jej się go uspokoić, ale wychodziła z tego z mnóstwem siniaków na rękach.

Przeważnie jednak zajmowała się nim Irja.

Tamten dzień, przed blisko rokiem, kiedy rozmawiała ze swoimi rodzicami na Eikeby, nie należał do łatwych. Wokół niej tłoczyło się jak zawsze, mnóstwo dzieci, najmłodsi bracia i siostry oraz potomstwo starszego rodzeństwa.

Zmęczona matka patrzyła na nią z drugiej strony stołu:

– Chcesz się przeprowadzić do Grastensholm? Ale dlaczego?

– Pani baronowa prosiła, żebym jej pomogła opiekować się synkiem Taralda.

– Więc masz zostać dziewczyną do dziecka? Mieszkać tam przez cały czas? Co będzie z nami, jeśli przestaniesz przychodzić do domu z zapłatą?

– Matko, wiecie przecież, że pani Silje płaciła mi, bo była taka dobra. Ale ona nie żyje, świeć Panie nad jej szlachetną duszą.

Ojciec, nieogolony i brudny na twarzy, powiedział:

– Zostanie więcej miejsca dla nas, kiedy ona się stąd wyprowadzi Tildo! Ale, czy ty dziewczyno naprawdę nie dostaniesz żadnej zapłaty?

– Nie rozmawialiśmy o tym. Nie myślałam o pieniądzach.

– Masz zamiar pracować za darmo? I, rzecz jasna wcale nie pomyślałaś o nas, żebyś tylko ty mogła wspaniale mieszkać we dworze – burczał. – Czy nigdy nie otrzymamy żadnej zapłaty za to, że sprowadziliśmy was na świat? Tylko popatrz! Żenię jedno moje dziecko po drugim, a one co? Po prostu wracają do mnie ze swoimi żonami, mężami i dziećmi. Żadne z was, diabły rogate, nie umie sobie radzić na własną rękę. No to idź, jak chcesz! Będzie przynajmniej jedna gęba mniej do karmienia!

Matka mówiła głośno, by przekrzyczeć panujący w izbie szum:

– Masz żądać zapłaty, ja ci to mówię! I wszystko, co dostaniesz, będziesz przynosiła do domu! Każdego jednego szylinga! Coś nam się chyba należy za tę całą udrękę z tobą.

Irja wiedziała dobrze, że jest najposłuszniejsza ze wszystkich dzieci i zawsze taka była, choć początkowo nie miała siły, by pracować, a potem nie pozwalano jej na pracę w domu, żeby mogła zarabiać pieniądze poza domem. Wiedziała też, że nie należało do zwyczaju, by młodzi ludzie, którzy opuszczali dom, dostawali na służbie zapłatę w gotówce. Marne jedzenie i nędzne posłanie, które nierzadko musieli dzielić z innymi służącymi, to było wszystko, na co mogli liczyć. W każdym razie utrzymywali się w ten sposób przy życiu, powinni więc i tak być wdzięczni. Dlatego też Irja miała dla rodziców wartość złota. Nawet jeśli nie dawali tego po sobie poznać.

Zresztą rozumiała matkę. Była to kobieta ciężko doświadczona przez życie. Nikt by nie powiedział, że jest tylko o kilka lat starsza od ślicznej, wiotkiej baronowej Liv Meiden. Matka była wychudzona, bezzębna, włosy miała przerzedzone, ręce powykrzywiane i żylaste i patrzyła na świat matowym, pozbawionym jakichkolwiek złudzeń wzrokiem. I znowu w ciąży, chociaż to musi być chyba jej ostatnie dziecko, myślała Irja. W każdym razie taką miała nadzieję, ze względu na matkę.

Irja tak bardzo nie chciała prosić baronowej o pieniądze. Pragnęła im pomóc, a nie wykorzystywać ich trudną sytuację.

Matka zniżyła głos i szeptała, zasłaniając usta dłonią:

– Czy to prawda, co ludzie gadają, że dziecko jest nienormalne? Że to podmieniec?

– Podmieniec? – prychnęła Irja oburzona. Nie, mogę wam przysiąc, że nie. Żadne trolle nie mogły się dostać do pokoju, żeby podrzucić własnego bękarta.

– No pewnie, że nie – odparła matka, rozczarowana. – Ale o pieniądze powinnaś się upomnieć!

Irja westchnęła. Naprawdę nie wiedziała jak przez to przebrnie. Minął cały pierwszy tydzień, a ona o niczym nawet nie wspomniała.

Uratował ją baron Meiden, Dag.

– Irjo… Wiem, że mama Silje niezwykle cię ceniła. Myślę, że wsuwała ci do kieszeni jakąś monetę od czasu do czasu, prawda?

– Tak, panie baronie. W każdą sobotę. Ale ja bym nie chciała…

– Dobrze, dobrze, drogie dziecko! Wiesz przecież, jacy jesteśmy ci wdzięczni za twoją ze szczerego serca płynącą życzliwość i pomoc przy dziecku. Tak naprawdę, jesteśmy od twojej pomocy całkowicie zależni. Wiemy, że ty sama nigdy byś nie zażądała niczego w zamian. Ale zgódź się, że będziemy ci wypłacać parę monet na znak naszej wdzięczności, dobrze?

Irja przełknęła ślinę i skinęła głową potakująco.

Dag, który w miarę upływu czasu tracił coraz więcej włosów, ale za to stawał się coraz okrąglejszy, pewnie z powodu tych wszystkich obiadów, które musiał zjadać z wysoko postawionymi panami – popatrzył na nią z uśmiechem.

– Mama Silje powiedziała mi także, że tę swoją zapłatę oddajesz do domu, a sobie nic nie zostawiasz. To bardzo ładnie z twojej strony, lecz teraz nie mieszkasz już w domu. Wobec tego zrobimy tak: będę ci płacił jedną większą monetę, którą oddasz rodzicom. Ale dostaniesz też jedną mniejszą, którą zatrzymasz dla siebie i o której nikt nie będzie wiedział. Właściwie powinno być odwrotnie, ale nie przypuszczam, że na to przystaniesz.

– Nie, panie. Moja matka ma aż nadto gąb do wykarmienia. Dziękuję bardzo – powiedziała na koniec i dygnęła.

Baron wyglądał tak sympatycznie, że Irja się wzruszyła.

Zapuścił brodę, pewnie żeby sobie powetować utratę włosów nad czołem. I ubierał się wedle najnowszej mody, w kamizelkę ze skóry łosia, a najchętniej w luźny surdut, który zakrywał coraz wydatniejszy brzuch. Nosił koszulę o szerokich rękawach i szerokie spodnie, wpuszczone w wysokie buty. Na zakończenie rozmowy położył jej rękę na głowie i uśmiechnął się ciepło. Irja rozbłysła z radości jak słońce.

Liv i Dag już dawno przestali zauważać jak niezgrabna i mało urodziwa jest ta dziewczyna. Widzieli w niej osobę o gorącym sercu, zasługującą na miłość.

Irja często chodziła na cmentarz z bukietem polnych kwiatów. Lubiła posiedzieć obok miejsca wiecznego spoczynku pani Silje, jedynej osoby, która znała bolesną tajemnicę jej serca.

Dziś był tu także Tarald, rozmawiał przy grobie Sunnivy z pastorem, panem Martiniusem.

Irja zwolniła kroku, wahając się co robić, lecz oni przywołali ją do siebie. Podeszła z nadzieją, że policzki nie płoną jej zbyt mocno.

– Chodź do nas, droga Irjo – zawołał pastor przyjaźnie.

– Rozmawiamy właśnie o zarazie, którą tak dzielnie pomagałaś nam powstrzymać.

– Ach, o tym – powiedziała skrępowana. – O tak, to był okropny czas! Pamięta pan, panie Martiniusie, jak oboje zachorowaliśmy i leżeliśmy sami w tym pustym domku, każde w swoim kącie? I musieliśmy ustalać, kto kiedy biegnie do wiadra w sieni, żeby się tam ze sobą nie zderzyć? Och, pewnie o takich sprawach się nie mówi – urwała spłoszona.

Pastor śmiał się.

– W takich sytuacjach człowiek nie przejmuje się czymś takim jak obyczaje lub maniery. I zdaje się, panie Taraldzie, że kiedyś się jednak w tej sieni zderzyliśmy. To była nagląca potrzeba, ale mimo wszystko cofnąłem się.

– Żeby poczekać?

– Poczekać? Panie Taraldzie, człowiek z krwawą biegunką nie może czekać. Ale miałem bieliznę na zmianę.

Irja stłumiła śmiech.

– Po wszystkim można się śmiać, ale kiedy to trwa…mój Boże, jak ja się wtedy bałam!

– Ja także. To pan Tengel i młody Tarjei nas uratowali, wiesz o tym na pewno.

– Tak. Ale udręka była okropna. Najgorsze te ostatnie dni, kiedy już nie mieliśmy sił wstać i pan Tengel musiał nam zmienić bieliznę. Myślałam wtedy, że umrę ze wstydu.

– Spodziewałbym się, panie Martiniusie, usłyszeć od pastora, że to Pan Bóg was uratował – burknął Tarald zaczepnie.

– Dlaczego Bóg miałby uratować akurat mnie i Irję, a pozbawić życia tak wielu ludzi w okolicy? Czy jesteśmy lepsi od innych?

– Zdrowy pogląd – oświadczył Tarald. – I dość niezwykły jak na kapłana.

– Muszę się jednak przyznać, że prosiłem Boga o zachowanie mnie przy życiu. Tak samo jak modliłem się za życie i dusze innych.

– To naturalne – skinął głową Tarald. – Słyszałem, że pastor się ożenił…

Pan Martinius odwrócił się.

– Tak – wymamrotał.

– Jak to dobrze – uśmiechnęła się Irja. – Mądra pastorowa jest wsparciem i dla parafii, i dla samego pastora.

– Tak – westchnął pan Martinius, lecz z taką jakąś goryczą, że spojrzeli na niego zdumieni.

Pastor sprawiał jednak wrażenie, jakby nie zauważył, że w ogóle cokolwiek odpowiedział. Stał pogrążony we własnych myślach, a jego jasne oblicze przybrało wyraz zgnębienia i beznadziejności.

Niczego nie pojmowali. Poznali już jego młodą, bardzo ładną żonę. Mówiono, że wspaniale wypełnia swoje obowiązki pastorowej, odwiedza chorych, energicznie organizuje pomoc dla tych, którzy jej potrzebują, a w trudnych sytuacjach ma zawsze słowo współczucia i pociechy. Nie, pastorowa się nie oszczędzała, a jej śliczny uśmiech znany był szeroko.

Pastor jakby się ocknął.

– Proszę mi wybaczyć, myślałem o czymś innym. Co mówiłaś, Irjo?

– Nic, powiedziałam tylko, że mądra pastorowa jest…

– A tak, rzeczywiście! I nie może być lepszej żony dla pastora niż Julia. Jestem prawdziwym szczęściarzem, że chciała za mnie wyjść!

Oczy rozbłysły mu entuzjazmem. Irja potrząsnęła głową, jakby chciała uporządkować swoje wrażenia. O czym pastor myślał przed chwilą?

Dzień był szary, deszcz wisiał w powietrzu nad beznadziejnie mokrymi polami. Tarald odwrócił się znowu do krypty i wyrwał jakiś nieduży chwast, który wyrósł przy murze.

Pastor powiedział cicho:

– Człowiek czuje się lepiej, widząc tak szczerą miłość, panie Taraldzie.

Młody mężczyzna popatrzył na niego jakoś dziwnie, ale nic nie odpowiedział.

– A ty znowu nazbierałaś kwiatów na grób pani Silje? – zwrócił się pastor do Irji.

– Tak, ja… ach zapomniałam wstawić je do wody!

Popatrzyła zmartwiona na przywiędłe rumianki i niebieskie dzwonki które ściskała w rękach.

– Wstaw je jak najszybciej, to jeszcze ożyją – rzekł pastor.

Irja zrobiła, jak radził i ustawiła wazon wśród innych bukietów, zdobiących grób Silje i Tengela. Ktoś palił świeczki, zauważyła. No tak, niedawno obchodzono dzień świętego Olafa i ktoś chciał uświetnić uroczystość.

– Oni byli naprawdę bardzo kochani – powiedział pastor, gdy wszyscy troje opuścili już groby i zmierzali do furtki.

– To prawda, ale też nie ma się czemu dziwić – rzekł Tarald, przytrzymując furtkę dla pozostałych. Serce Irji tłukło się w piersi. Pomyśleć, że ona, brzydka, beznadziejna Irja idzie tu sobie, spokojnie rozmawiając z pastorem i Taraldem! Jej biedna matka powinna by to widzieć!

– Co prawda dziadek skrzyczał mnie kiedyś tak, że czułem się mniej wart niż kupka końskiego gnoju na drodze – mówił dalej Tarald. – Ale miał rację, zachowałem się wtedy bardzo nieodpowiedzialnie.

– Nie powinien pan mieć wyrzutów sumienia z powodu Kolgrima – rzekł pan Martinius. – Takiej miłości, jak wasza, nie można było trzymać na wodzy.

– Och, nie dziecko miałem na myśli – burknął Tarald nieoczekiwanie rozdrażniony.

– Wiem, że bardzo boleśnie przeżył pan śmierć swojej małżonki.

Tarald stracił panowanie nad sobą.

– Tak, ale to chyba jasne, że tak musiało być! Och mój Boże, dręczą mnie tak okropne wyrzuty sumienia. Muszę tu przychodzić, muszę siedzieć przy jej grobie, bo moja dusza jest czarna jak noc.

– Żadne z was nie mogło nic poradzić na to, co się stało – powiedziała Irja spokojnie. – Ale ja rozumiem ten smutek.

– Smutek? – wybuchnął Tarald. – Czy wy naprawdę nic nie rozumiecie, oboje?

Zatrzymali się przy końcu brzozowej alei, akurat w miejscu, w którym kiedyś, dawno, dawno temu, pewien sługa kościoła padł bez życia, zatruty przez matkę Sunnivy, Sol.

Irja i pastor spojrzeli badawczo na młodego wdowca. Odnosili wrażenie, jakby Tarald pragnął się uwolnić od wyrzutów sumienia, z którymi żył już nazbyt długo.

– To chodzi o zadośćuczynienie – prawie krzyknął. – Bo ona została wydana na śmierć z mojej winy, a ja jej nie kochałem!

Zakrył twarz dłońmi, niezdolny już dłużej znosić tego wstydu.

Przesycona deszczem mgła kładła się ciężko nad okolicą i mogło się wydawać, że stoją na jakiejś wyspie, poza którą jest tylko nicość. Kościół, cmentarz i część alei – to wszystko, co widzieli. Reszta niknęła w wilgotnym tumanie. Zniknęło Grastensholm, zniknęła Lipowa Aleja i okoliczne wzgórza.

– Nie kochał jej pan? – powtórzyła Irja zdrętwiałymi wargami. Nie pojmowała niczego.

Tarald podniósł wzrok, twarz miał jakąś jakby pustą, wykrzywioną grymasem.

– To było oszołomienie, krótkie, szalone, gwałtowne oszołomienie. O kochałem ją przecież, ubóstwiałem jej małą wiotką postać, ona była moim… moim pierwszym odkryciem w świecie miłości. Nie, ja nie potrafię wyrazić tego, co czuję.

– My rozumiemy – rzekł pan Martinius spokojnie.

– Byłem jak zaczarowany. Ale później, po naszym ślubie…

Czekali w bezruchu, jak porażeni.

– W końcu byłem nią już bardzo znużony – powiedział bezbarwnie. Ona była zajęta tylko sobą, prawda Irjo? Nie umiała rozmawiać o niczym innym! Nieustannie nudziła, jaka jest nieszczęśliwa, że nie ma nikogo w życiu. To było wielkie kłamstwo, bo miała przecież wspaniałą rodzinę, która się nią zajmowała i robiła wszystko, co mogła, żeby jej było dobrze.

– Tak, to wszystko prawda – powiedziała Irja cicho.

Tarald skinął głową, lecz myślami był gdzie indziej. Potarł dłonią czoło i popatrzył w stronę Grastensholm, które leżało gdzieś tam, we mgle.

– Zdawało mi się, że ona patrzy mi w oczy tylko po to, by zobaczyć miłość do siebie. Nie, nie mogę dzisiaj mówić!

– Tak, tak, rozumiem – powiedział pastor. – Chce pan powiedzieć, że ona kochała pańskie uwielbienie i miłość, nie dając nic w zamian.

– Tak, mniej więcej. Ja zawsze musiałem jej usługiwać. Z początku to było zabawne, ale później… Słyszałem kiedyś, jak mama mówiła do ojca: „Sunniva nie ma nic ze szczerej spontaniczności Sol”. „To prawda – powiedział ojciec. – Zdaje mi się, że więcej jest w niej z Heminga Zabójcy Wójta, z tej jego skłonności do unikania odpowiedzialności, do zrzucania winy na innych. Wymuszania współczucia ludzi. Sol była dużo bardziej szczera i czysta, choć tak często znajdowała się po niewłaściwej stronie prawa, czego Sunniva nie robi”. W pełni się z nim zgadzam, chociaż nigdy nie spotkałem osobiście legendarnej Sol.

Pochylił głowę.

– I taki byłem znużony Sunnivą! To graniczyło z nienawiścią. A kiedy umarła – tak, ja niemal tego pragnąłem! Więc potem siebie obciążałem odpowiedzialnością za to, co się stało i uważałem, że dziecko jest okrutnym, groteskowym dowodem mojego braku uczuć. Że chłopiec jest karą!

Pastor, który słuchał w skupieniu, wyprostował się teraz, gotów do działania.

– Sądzę, że powinniśmy wejść do kościoła i pomodlić się, wszyscy troje. Bardzo dobrze rozumiem waszą udrękę, panie Taraldzie. Tylko łaska pańska może człowieka od tego uwolnić. Chodźcie ze mną!

Tarald ruszył bez protestu. Irja zawahała się na moment, lecz pan Martinius dał znak, że ona także ma iść.

Weszli do pogrążonej w ciszy świątyni, uklękli wszyscy troje i modlili się gorąco!

Irja z trudem skupiała się na modlitwie. W jej duszy dzwoniła niewybaczalna, pogańska radość.

On jej nie kochał, on jej nie kochał, nie kochał, nie kochał…!

I jednocześnie pojawiło się niekonsekwentne współczucie. Biedna, mała Sunniva!

Współczucie było prawdziwe, płynęło ze szczerego serca.

Загрузка...