ROZDZIAŁ XI

Akuszerka ujęła się pod boki.

– Znowu ma się urodzić dziecko Ludzi Lodu i nie mogę go przyjmować sama. Nigdy nie zapomnę tamtego porodu, kiedy Kolgrim przyszedł na świat.

Chciała, żeby młody Tarjei także przy tym był. Bo pan Tengel miał do niego zaufanie.

Po licznych wahaniach i wątpliwościach zgodzili się w końcu wezwać kuzyna.

Był to teraz młodzian blisko osiemnastoletni, średniego wzrostu, o dziwnie wyrazistych rysach twarzy i tak przenikliwym spojrzeniu, że ludzie, na których patrzył czuli się nieswojo i zaczynali się zastanawiać, czy nie mają czegoś na sumieniu. Wiadomo było, że na uniwersytecie dużo pracuje i że w ciągu minionych lat uczynił poważne postępy w sztuce leczenia, zarówno w szkole, jak i w samodzielnych studiach! To naprawdę godny dziedzic Tengela, a ponadto lepiej wykształcony i w swoich działaniach bardziej staranny.

Uśmiechał się uspakajająco do Irji, która nie bardzo wiedziała, czy chce, żeby tak młody chłopiec wystąpił w roli położnika. Znała go co prawda bardzo dobrze, widziała jak dorasta i ciężko z nim pracowała, gdy zapanowała zaraza, razem też pomagali przyjść na świat Kolgrimowi. Ale tak długo przebywał poza domem, daleko, w jakimś kraju, który nazywał się Niemcy.

I teraz przyjechał do domu jako ktoś obcy, przynajmniej dla niej. Światowy, pewny siebie, błyskotliwy; zdawał się być o wiele bardziej dorosły niż ona. A przecież to ona pomagała go Mecie przewijać, kiedy był mały!

Irja modliła się. Przez cały ostatni miesiąc prosiła Boga o miłosierdzie i o to, by dał jej siłę. Widziała jak rodził się Kolgrim i jak odebrał życie Sunnivie. A mimo to, z własnej woli i bez lęku, gotowa była przejść przez cierpienia porodu. Pragnęła mieć dziecko z Taraldem. Dopiero teraz w ostatnim okresie, zaczęła sobie uświadamiać niebezpieczeństwo i odczuwać lęk przed tym, co mogło się jej przydarzyć. Nawet pan Tengel nie zdołał uratować Sunnivy. Jak zatem młody Tarjei mógłby pomóc jej, gdyby tragedia miała się powtórzyć?

Leżała nocami, czuwając u boku śpiącego Taralda, zlana zimnym potem. W swych serdecznych modłach nie myślała tylko o sobie.

Dobry Boże, szeptała w ciemnościach. Miej dla nas miłosierdzie! Pozwól, bym dała Taraldowi dziecko, które nie przyniesie ze sobą na świat rozpaczy i smutku!

I oto jej czas nadszedł. Tymczasem ciało sprawiało wrażenie, że nie chce pomóc w tym, co ma się stać. Świadomość rodzącej była przyćmiona, jakoś nie do końca pojmowała, co się dzieje i nie rozumiała, że jej reakcje są wynikiem przerażenia, do którego nie chciała się przyznać.

To godzina mego losu, myślała Irja, od urodzenia jestem taka niewydarzona…

Prawdą zaś była, że zrezygnowała z walki jeszcze zanim ją podjęła.

Tarjei wyszedł do salonu, gdzie była zgromadzona rodzina i wyjaśnił, że wszystko musi potrwać. Poród nie będzie łatwy, bo w wyniku choroby przebytej w dzieciństwie Irja miała zdeformowane ciało.

I rzeczywiście poród się przedłużał. W tym roku nie obchodzono w Grastenshalm Wigilii. Natomiast domownicy zabezpieczali się na wszystkie możliwe sposoby przed trollami i innymi istotami nadprzyrodzonymi, które zwykły się w noc wigilijną błąkać po świecie. Rodziny Meidenów i Ludzi Lodu były niby takie światłe, a mimo to przesądy tkwiły w nich niezwykle głęboko swymi korzeniami. Liv przez cały czas siedziała wiernie przy Irji, rozmawiała z nią spokojnie, a inni tymczasem znakiem krzyża starali się powstrzymać złe duchy, jakie ewentualnie mogłyby się przedostać do pokoju rodzącej.

Irja leżała po prostu i myślała, że to jej ostatnia możliwość, by urodzić dziecko. Nie tylko dlatego, że Tarald chorował na świnkę i pozostanie już bezpłodny. Z tego była raczej zadowolona, bo ona sama nie przeżyłaby już więcej porodów. Tarjei patrzył na nią tak, że nie mogła mieć co do tego wątpliwości. Sprawa była oczywista – teraz albo nigdy.

Kolgrim pozostał w Lipowej Alei, a Cecylia przeniosła się tam wraz z nim. Chłopiec był poruszony. Mógł stać przed portretem swojej babci, Sol, i długo, długo wpatrywać się w jej twarz. „Piękna wiedźma”, tak ją nazywał. Uwielbiał też przyglądać się kolorowemu witrażowi, który kiedyś, dawno temu, malarz Benedykt ofiarował Silje. Skakał jak szalony po barwnych refleksach, rzucanych przez witraż na podłogę, by je, jak mówił, zamordować. Zadręczał też Tronda i Branda, doprowadzał obu niemal do szaleństwa, napadając na nich z najmniej oczekiwanych kryjówek.

A tak w ogóle, to tylko Kolgrima nie dręczył niepokój o Irję. Wszystkie przygotowania świąteczne zostały zaniechane, służba siedziała jak sparaliżowana, oczekując wiadomości, posiłki przygotowywano pośpiesznie i bez szczególnej uwagi, a Tarald wprost wychodził ze skóry i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Parokrotnie, gdy napięcie nerwowe stawało się już nie do zniesienia, wychodził z domu, na ogół jednak przyjmował to wszystko z dużo większą dojrzałością niż poprzednim razem. Był z Irją jak długo się dało, wspierał ją i cierpiał wraz z nią, z mocnym postanowieniem, że nie stchórzy. W tych dniach wyraźnie nabrał nowych sił psychicznych.

Wcześnie rano, pierwszego dnia świąt, do dużego salonu w Grastensholm wszedł Tarjei i uśmiechnął się do drzemiącego tam Daga:

– Gratuluję, wuju Dag! Został wuj po raz drugi dziadkiem.

Wiadomość nadeszła niespodziewanie, Dag nie słyszał przedtem żadnego poruszenia w pokoju rodzącej.

– Co, co się urodziło? Wszystko dobrze?

– O tak, ostatecznie skończyło się dobrze. Irja urodziła pięknego chłopaczka.

– Jeszcze jeden wnuk? Mogę tam wejść?

– Bardzo proszę! Tylko nie na długo, Irja jest śmiertelnie wyczerpana.

– Mogę sobie wyobrazić. Ale skoro poród był taki ciężki, to ona pewnie nie będzie mogła mieć więcej dzieci? Chociaż to nie tak łatwo temu zapobiec.

– Ona nie będzie miała więcej dzieci, wuju, więc nie ma się czym martwić. Dające życie gruczoły Taralda zostały tego lata uszkodzone.

Dag przyjrzał mu się uważnie, nie kryjąc podziwu.

– Ty naprawdę dużo wiesz.

Tarjei, młodzieniec o niezwykłej twarzy, uśmiechnął się szeroko.

Dag wślizgnął się do pokoju Irji. Panował tam uroczysty, przepełniony radością spokój. Spokój pierwszego dnia świąt. Irja leżała wymęczona w łóżku, z obrzękłą, pokrytą czerwonymi plamami twarzą i przepoconymi włosami. Nie była urodziwa, to pewne, lecz Tarald był przy niej, ocierał troskliwie pot z jej czoła i patrzył na nią z najszczerszą miłością, jaką Dag kiedykolwiek widział.

Poczuł ucisk w gardle.

Akuszerka, o zmęczonym lecz szczęśliwym uśmiechu, wskazała na drugi koniec pokoju, gdzie Liv pochylała się nad kołyską. Żona spojrzała na Daga promiennymi oczami i przywołała skinieniem.

Podszedł i pochylił się także. W kołysce leżało maleństwo o łagodnych, pięknych rysach i miedzianorudych włoskach, z leciutkim uśmiechem na drobnych wargach. Oczka miało zamknięte. Zwykle oczy noworodków są kurczowo zaciśnięte w obronie przed światłem, tak że nie można dokładnie odczytać rysów. Z tym dzieckiem było inaczej.

Ucisk w gardle rozrastał się. Dag poczuł, że gorące, słone łzy spływają mu po policzkach i dopiero teraz pojął, w jakim okropnym napięciu żyli ostatnio.

Ukradkiem otarł łzy swoją delikatną ręką i odwrócił się z uśmiechem do Irji i Taralda.

– Jak on będzie miał na imię? Mały Oset?

Tarald uśmiechnął się także.

– Powinniśmy go, rzecz jasna, nazwać Dag, ale Irja chciałaby też dać imię po swoim ojcu, skoro to ma być nasze jedyne dziecko. A największym marzeniem jej ojca jest właśnie to, żeby mały baron otrzymał imię po nim. A że urodził się chłopiec…

– Naturalnie. Jak na imię twojemu ojcu, Irjo, jakoś zapomniałem.

– Mattias – szepnęła, bo głosu nie mogła z siebie wydobyć.

– Oczywiście! Mattias to bardzo piękne imię – zgodził się Dag. Czy mogę zaproponować, żeby to było jego pierwsze imię, żeby nie mylono jego imienia z moim? To takie kłopotliwe mówić wciąż „starszy”, „młodszy”. Rozmawialiśmy z pastorem, żeby ochrzcił go jak najszybciej!

Nikt nie zapytał dlaczego. Wszyscy wiedzieli, że mnóstwo różnych tajemnych stworów czai się wokół kołyski małego, a ich najbliższym sprzymierzeńcem mógłby się okazać jego własny przyrodni brat.

Liv wciąż stała pochylona nad kołyską i przyglądała się swemu nowo narodzonemu wnukowi. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że mocno zaciska ręce, a ramiona jej drżą.

– Mój Boże! – błagała z całej duszy. – Mój Boże, nie mogę być niesprawiedliwa! Pomóż mi, Boże spoglądać sprawiedliwym okiem na obu chłopców!

Mniej więcej to samo działo się w udręczonym sercu Irji. Dzięki ci, wzdychała raz za razem, dzięki ci, że pozwoliłeś mi wydać ten mały cud na świat. Dzięki, że zechciałeś, Boże, wybrać mnie, swą nędzną służebnicę, by się to dokonało. Nie zrozum mnie źle, Ojcze, nie myślę, że należę do szczególnie wybranych. Nie chodzi mi o symbol Bożego Narodzenia, o to, że moje dziecko urodziło się właśnie dzisiaj, ani o żadne sny o Mesjaszu. O nie! Ale czy nie chciałeś mi poprzez to przekazać czegoś szczególnego? Czy chcesz poddać mnie próbie? Przekonać się, czy jestem dostatecznie pokorna i czy nie zawładnie mną pycha? Ofiarowałeś mi wielki dar, wiem, i taka jestem szczęśliwa, że mogłam dać mojemu ukochanemu syna. Ale o tyle jeszcze muszę cię prosić. Daj mi siłę, Ojcze! Ty wiesz najlepiej, jak bardzo będę jej potrzebować. Tak, to jest próba, czuję to. Pomóż mi jej sprostać, Boże!

Tarald podzielał wiele z jej uczuć. Nie mógł się napatrzeć dziecku w kołysce.

– Mnóstwo dzieci rodzi się w noc wigilijną – powiedział i popatrzył na obecnych niemal wyzywająco. – Każdego roku na całym świecie. Ale on urodził się rano!

– Tak, mój drogi – rzekł Dag. – Ale chyba nie powinniśmy sobie zbyt wiele wyobrażać!

– Nie, nie ma powodu – zgodził się Tarjei trzeźwo. – Zresztą dziecko jest przenoszone. Irja nie została zapłodniona w Dzień Zwiastowania, lecz dużo wcześniej! Więc to czysty przypadek, że mały urodził się właśnie w Boże Narodzenie.

Liv rzekła łagodnie:

– Myślę, że to nie czas narodzin sprzyja takim optymistycznym skojarzeniom, lecz raczej twarzyczka naszego malca. Jak to się mówi w kolędzie o małym Jezusku? Cichutki, miły i dobry? Takim właśnie go widzimy.

Wszyscy skinęli głowami z powagą.

Nie, małym Chrystusikiem ten chłopczyk nie jest, to pewne. Nikt nie mógł jednak zaprzeczyć, że wniósł do ich smutnej egzystencji promień światła. I wielu wzdychało w głębi duszy: Ach, gdybyż Silje, Tengel i Charlotta mogli go zobaczyć, poznać go!

Gdy Irja pomyślała za jaki drogocenny skarb stała się odpowiedzialna, ogarniał ją lęk. Jak wszystkie matki na całym świecie, mogła leżeć długo, wsłuchując się w jego oddech i zamierała z przerażenia za każdym razem, gdy zdawało jej się, że synek przestał oddychać.

To chyba największa udręka świeżo upieczonych matek!

Małego Mattiasa ochrzczono pewnego mroźnego, styczniowego dnia, a do chrztu trzymała go babka Liv. Niezmiernie dumny dziadek, gospodarz z Eikeby, stał w kościele w otoczeniu licznej rodziny i na własne uszy słyszał, że młody baron otrzymuje jego imię.

Właściwie to Cecylia miała podawać maleństwo, ale nikt nie mógł się na to zdecydować ze względu na Kolgrima. Nie chcieli w nim wzbudzać zazdrości wobec młodszego brata ani ryzykować skandalu w kościele, gdyby na przykład zaczął krzyczeć. Cecylia stanęła z przodu, ze swoją matką i najstarszym bratem Irji. Nikt nie mógł, ani się nie odważył, skarcić Kolgrima, który stał obok niej i zanurzywszy rękę w chrzcielnicy udawał, że wiosłuje.

Cecylia przyglądała się panu Martiniusowi, gdy odczytywał stosowne do uroczystości modlitwy. Patrzyła na niego podczas całego nabożeństwa, co zresztą nie jest niczym nadzwyczajnym, bo wierni powinni słuchać, co kapłan mówi. Podobało jej się to, co widziała. Martinius był przystojnym młodym mężczyzną o smutnych oczach. Głos miał łagodny i serdeczny, kogoś jej przypominał, choć nie wiedziała kogo. Dopiero po powrocie do domu uświadomiła sobie, że Alexandra Paladina i doznała wstrząsu. Bo jeśli kogoś chciała zapomnieć, to właśnie Alexandra.

U młodego pastora wyczuwała jednak jakieś dziwne napięcie, którego nie mogła zrozumieć. Jakby miał jakieś osobiste zmartwienie. Religijnego charakteru? Nie, raczej nie; sprawiał wrażenie, że pozostaje z Panem Bogiem na przyjaznej stopie.

Dlaczego, na Boga, zawsze muszę trafiać na mężczyzn z jakimiś dolegliwościami duchowymi? – pomyślała zła sama na siebie.

Pan Martinius wiele razy w czasie nabożeństwa spoglądał od ołtarza na wiernych i napotykał wzrok Cecylii. Później już podświadomie zaczął szukać jej oczu.

To musi być młodsza siostra Taralda, domyślił się, ta co wyjechała do Kopenhagi krótko przedtem, zanim objąłem tutejszą parafię. Jej obecność odmieniła całą atmosferę nabożeństwa, choć nie umiałby wytłumaczyć dlaczego. Czuł się jakoś dziwnie uradowany i podniesiony na duchu.

Rzucił pospieszne spojrzenie żonie, która siedziała swoim zwykłym miejscu i patrzyła, jakby go pilnowała. Surowo ściągnęła brwi. Tak, rzeczywiście, dzisiaj na kazaniu może wypowiadał się troszkę zbyt szczerze, a Julia jest taka bogobojna. Będzie się musiał poprawić.

Ponownie spojrzał na Cecylię i doznał tego samego uczucia radości i uniesienia. Cecylia Meiden nie była nawet w połowie tak ładna jak Julia, ale jaką za to miała osobowość! Ile gracji i wdzięku!

Podczas chrztu znaleźli się tuż przy sobie, Panu Martiniusowi tak drżały ręce, że o mało nie upuścił książki do nabożeństwa. Litery tańczyły mu przed oczyma. Gdyby wiedziony jakimś przeczuciem Kolgrim nie wcisnął się pomiędzy nich, pan Martinius nie byłby w stanie dokończyć obrządku.

Mały Mattias to nadzwyczajne dziecko, stwierdził pastor. Nigdy nie widział u niemowlęcia takiego spojrzenia, tak łagodnego, pełnego zrozumienia, jeśli to odpowiednie słowa w odniesieniu do noworodka, ani takiego wzruszającego uśmiechu. Pastor był do głębi poruszony.

Jak to możliwe, by przyrodni bracia tak się między sobą różnili?

Odpowiedź zaś nie była bardzo skomplikowana. Po prostu mały Mattias odziedziczył po swoich przodkach wszystko, co najlepsze, podczas gdy jego biedny brat wziął to, co najgorsze. Teraz jednak wszyscy widzieli, że i Kolgrim wcale nie musi się wstydzić swojego wyglądu. W jego niezwykłej twarzy było coś hipnotycznie przyciągającego. Coś niemal nieprzyjemnie sugestywnego w rozjarzonych oczach.

Każdego, kto w nie spojrzał, przenikał lęk, choć nikt nie rozumiał dlaczego.

W tym trudnym czasie Cecylia była dla wszystkich wielką pomocą. By odciążyć Irję i Liv, zabierała często Kolgrima do Lipowej Alei, dokąd chodziła porozmawiać z Tarjeim. Oni dwoje mieli zawsze dużo ze sobą wspólnego.

W Lipowej Alei życie toczyło się utartym torem. Meta prała, gotowała, wszystkiego musiała osobiście dopilnować, nie tak, jak Silje, która prowadzenie domu chętnie zlecała służącym. Meta chciała większość rzeczy robić sama, a w każdym razie wszystkiego dojrzeć. Are pracował w lesie albo w zabudowaniach, do domu przychodził tylko na posiłki, zgarbiony, milczący, ciężko stąpając, a za nim zjawiali się Brand, wierna kopia ojca, i nigdy nie milknący Trond. Ten ostatni marzył, by gospodarstwo w Lipowej Alei unowocześnić, ponieważ jednak Are nad tym właśnie pracował ciężko przez całe życie, to teraz nie bardzo cieszył się na myśl, że ktoś chciałby go poprawiać. Niczego już nie można robić lepiej, uważał. Tak więc żadne propozycje syna nie znajdowały posłuchu.

Szkoda Tronda, myślał często Tarjei. Ma tyle energii i zdolności przywódczych. Tu, w Lipowej Alei, nie znajdzie zbyt wielu okazji do rozwinięcia akurat takich cech. Tarjei próbował z nim o tym rozmawiać i Trond podzielał jego zdanie. On też najchętniej by się stąd wyrwał, lecz nie po to, by studiować jak Tarjei. Trond chciał się zaciągnąć da wojska, ale ojciec na to się nie zgadzał, bardzo potrzebował syna w gospodarstwie.

– Wszystko się ułoży – zapewniał Tarjei, klepiąc brata po ramieniu. – Przywódca zawsze odnajdzie swoje miejsce. Jesteś jeszcze taki młody.

Trond z wdzięcznością kiwał głową. Żaden z nich nie zwrócił uwagi, że jest między nimi tylko rok różnicy. Tarjei wydawał się zawsze dużo bardziej dojrzały.

Pewnego dnia Cecylia i Tarjei siedzieli w domu, w Lipowej Alei, i rozmawiali o Kopenhadze i Tybindze, nie spuszczając oczu z Kolgrima, gdy w hallu dał się słyszeć głos pana Martiniusa. Wstali więc oboje i wyszli się przywitać.

Pastor rozmawiał z Arem i Metą. Najwyraźniej rzecz dotyczyła zbiórki darów albo opieki nad kilkorgiem dzieci w parafii, które właśnie straciły rodziców.

– Co się stało? – mruknął Tarjei. – On przyszedł sam? Takie sprawy zwykle załatwia ta jego energiczna laleczka o lodowatych oczach.

– Jego żona?

– Tak.

– Ona ma lodowate oczy? – spytała Cecylia z zainteresowaniem.

– Och, jeszcze jak. Jest ubóstwiana w parafii. Ale ja jej nie znoszę.

– Ja także nie.

– Poznałaś ją?

– Nie.

Tarjei uśmiechnął się.

Na widok Cecylii pastor drgnął, przywitał się jednak bardzo oficjalnie i podziękował za ostatnie spotkanie.

– Ostatnie spotkanie? – zdziwiła się Cecylia. – Pastor ma na myśli dzień, kiedy ten leśny troll, mój ukochany bratanek, pochlapał nas wodą z chrzcielnicy? To był bardzo urozmaicony chrzest, muszę przyznać. W każdym razie najbardziej zabawny ze wszystkich, jakie widziałam. Czy pastor był już w Grastensholm?

– Nie, właśnie się tam wybieram.

– Świetnie – wtrącił Tarjei. – Będzie pastor miał towarzystwo. Cecylia wraca ze swoim bandytą do domu.

Cecylia miała ochotę kopnąć go w kostkę. Zwróciła się jednak do pana Martiniusa z przesadnie słodkim uśmiechem.

– Jeśli pastor nie został tutaj zaproszony na przekąskę, rzecz jasna. Czy pastor należy do tych proboszczów, którzy chętnie zasiadają do stołu u swych parafian?

– Cecylia! – upomniał ją Are, lecz Tarjei przyjął to z uśmiechem.

Pastor także.

– Nie. Naprawdę mam nadzieję, że nie.

– No pewnie. Pastor ma taki ascetyczny wygląd – oświadczyła Cecylia. – Wuju Are, proszę dać pastorowi jakąś monetę i nie trzymać sakiewki tak kurczowo! A my zaraz sobie pójdziemy.

Była wściekła na kuzyna, może właśnie dlatego, że miała ochotę wrócić do domu właśnie w towarzystwie pastora.

– Proszę jej wybaczyć – śmiał się Are. – Już taka jest. Ona i mój syn Tarjei to najbardziej uzdolnieni członkowie rodziny i nie przepuszczą nigdy żadnej okazji, żeby nam, zwykłym śmiertelnikom, o tym przypomnieć.

Kolgrim biegał wokół, bawiąc się w jeźdźca, a Cecylia i pastor szli szybko do Grastensholm. Była mroźna lecz ładna pogoda, białe obłoczki marznącej pary unosiły się przy twarzach rozmawiających. Na pokrytej grudą ziemi leżała cienka warstewka świeżego śniegu.

– Co za szalony pośpiech – roześmiała się Cecylia. – Czy to ja hamuję tempo, panie Martiniusie?

Ona wie, jak mam na imię, pomyślał gorączkowo. Zna moje imię i wymawia je z takim wdziękiem, jak nikt inny.

Zakłopotany poczekał na nią, tłumacząc się niezręcznie:

– Nie, wcale nie, to tylko…

Przerwał nagle, lecz Cecylia zdążyła już dostrzec jego pospieszne, ukradkowe spojrzenie w stronę probostwa.

– Boi się pan, że małżonka pana zobaczy? Z tak daleka? Musiałaby mieć naprawdę niezwykłe oczy. I to ze mną? Ja przecież zupełnie nie jestem niebezpieczna!

– Tak, naturalnie! Nie, to znaczy, myślę…

– Ona pana pilnuje? – kpiła Cecylia.

– Panno Cecylio, proszę sobie nie żartować! Moja małżonka to wspaniała kobieta.

– Oczywiście – odparła śmiertelnie poważnie. – I bardzo bogobojna, słyszałam.

– Tak.

– I miłosierna.

– Bardzo.

– I śliczna.

– Jak anioł.

– To brzmi po prostu wspaniale! Ale jedno nie wyklucza drugiego. Jak się pastorostwo czują w naszej parafii?

– Bardzo dobrze. O, pani zapewne wie, że Irja, Tarjei i ja pracowaliśmy wraz z panem Tengelem w czasie zarazy. Zostaliśmy wtedy przyjaciółmi na śmierć i życie, tak myślę.

– To było krótko po moim wyjeździe do Kopenhagi… Złaź z drzewa, Kolgrim, ja cię bardzo dobrze widzę! Babcia Charlotta i dziadek Jacob zmarli wtedy. Cierpiałam bardzo, że nie mogłam przy nich być.

Zdumiewała go jej bezustanna zmiana nastrojów, ciągłe przeskakiwanie od żartów do spraw bardzo poważnych. Lubił to, bo świadczyło o bogactwie uczuć.

Mimo woli wrócił myślami do swojej małżonki i doznał uczucia jakby słońce przesłoniła ciemna chmura. Pan Martinius dał się ponieść hipotetycznym rozmyślaniom. Gdyby tak panna Cecylia nie wyjechała zanim on się osiedlił w tej okolicy. Gdyby ona także uczestniczyła w walce z chorobą, bo była już wtedy wystarczająco dojrzała, to pewne. Jakie mogłoby teraz być jego życie?

Ale wszystko przepadło. Za późno.

Tarjei zastał wezwany do chorego. Pewien ubogi chłop został zraniony nożem podczas jednej z niezliczonych bijatyk, wybuchających przy okazji każdych świąt. Cecylia ofiarowała kuzynowi pomoc i Tarjei przyjął propozycję.

Chłopa wniesiono już do domu. Tarjei, który nie miał głowy do takich spraw, nie zauważył jak biednie jest urządzony dom, ani jak liczna gromada przerażonych dzieci tłoczy się przy łóżku ojca. Cecylia dostrzegła to wszystko od progu i pomyślała, że trzeba będzie przysłać jakąś pomoc. Tyle tylko, że tak samo nędzne były wszystkie domostwa wokół. Ten gospodarz, tutaj, nie może jednak umrzeć. Dla jego młodej żony byłaby to katastrofa! Trzeba go ratować!

Tarjei obejrzał rany. Podszedł potem do mężczyzn, którzy przynieśli poszkodowanego do domu i rzekł półgłosem:

– Sprowadźcie pastora. Na wszelki wypadek.

Jeden z tamtych skinął głową i wyszedł. Cecylia usłyszała o co chodzi i przejął ją dreszcz. Częściowo dlatego, że los rannego chłopa ją przerażał, ale także z innych powodów, w które na razie nie chciała się zbytnio zagłębiać.

Nóż ugodził mężczyznę w dół brzucha. Gdy Tarjei odsłonił ranę, Cecylia poczuła, że podłoga usuwa się jej spod nóg a pokój zaczyna się kołysać. W co ona, na Boga, się wdała? Zarozumiała i bezmyślna, wygłupiła się przed Tarjeim, proponując: pójdę z tobą i pomogę ci. A przecież mogła teraz siedzieć bezpiecznie w Grastensholm i rozmawiać z cudowną, kochaną Irją o wychowywaniu dzieci!

Cecylia nie mogła też wiedzieć, że akurat ten impuls, skłaniający ją do odegrania roli miłosiernej samarytanki, tak fatalnie odbije się później na biednej Irji,

Tarjei coś do niej mówił.

– Wytrzyj krew, Cecylio!

Podał jej szmatkę, która jednak wypadła jej z ręki na podłogę. Cecylia przełknęła ślinę, zacisnęła zęby i schyliła się po gałganek. Próbowała wycierać krew z zamkniętymi oczyma, ale to się nie udawało.

– Szybciej! – niecierpliwił się Tarjei:

Nie pojmował, że komuś robi się słabo na widok tego, co człowiek ma w środku.

Tarjei spojrzał w górę, na ciemny dach i mały otwór, który nie przepuszczał prawie wcale światła. Westchnął zirytowany.

– Nie, tak nie można, tu jest zbyt ciemno i zbyt brudno.

Musimy go przenieść do izby chorych dziadka Tengela.

– Macie tu jakieś sanie?

– Tylko takie do wożenia drewna – odparła przerażona kobieta.

– Zaprzęgać! Ale szybko!

Wszyscy obecni wybiegli na dwór, najwyraźniej z ulgą, że trafiło się im inne zajęcie.

Pan Martinius przybył wkrótce, lecz nie miał czasu na modlitwy. Pomagał ułożyć chorego na saniach, zrobionych z dwóch połączonych ze sobą drągów. Mężczyźni prowadzili konia i kierowali saniami, zaś Tarjei, Cecylia i pastor doglądali pacjenta. Żona musiała zastać w domu, z dziećmi. Tak zresztą było najlepiej. Przerażona zawołała za Tarjeim, kiedy odjeżdżali:

– Czy on może…?

I zamiast skończyć, wskazała skrępowana i onieśmielona nieruchomą postać na saniach.

– Zrobimy wszystko, co możliwe, żeby przeżył. Ale dzieci, to już wam nie przybędzie.

– O, Bogu dzięki! – szepnęła z ulgą.

Czy tę ulgę sprawiała jej wiadomość, że mąż przeżyje, czy też raczej co innego było jej powodem, nikt nie wiedział.

Sanie okazały się nie najlepszym środkiem transportu dla człowieka, który został przebity nożem, wszyscy więc mieli ręce pełne roboty, żeby go przewieźć przez skuty mrozem las. Ścieżkę prowadzącą da gospodarstwa pokrywały grudy, wyboje i kamienie, przez które trzeba było sanie jak najostrożniej przeciągać. Pod koniec drogi Cecylia miała wrażenie, że już chyba ze sto lat tak idzie, pochylona do przodu. Gdy nareszcie dotarli przed ganek domu w Lipowej Alei, długo i powoli prostowała zdrętwiałe plecy, postękując z bólu.

Walka o życie rannego wymagała sił i sprawności. W urządzonej przez Tengela izbie chorych było dużo widniej, wszystko znajdowało się pod ręką, Tarjei czuł się tu u siebie. Cecylia natomiast, nie przyzwyczajona do pielęgnacji chorych, bezustannie walczyła ze sobą, żeby zaraz nie zemdleć. Pan Martinius pomagał trzymać chorego, a swoją rolę kapłana odłożył na później. Teraz toczyła się gra o życie chorego. Ranny początkowo krzyczał, lecz po pewnym czasie zamilkł. Stracił przytomność i na nic nie zdałoby się teraz odpytywanie go, czy jest gotów stanąć przed obliczem Pana.

Było nawet lepiej, że chory zemdlał, bo Tarjei mógł pracować spokojniej. Umiejętności kuzyna bardzo zaimponowały Cecylii. Pracował jak dziadek Tengel w swoim najlepszym okresie. Tarjei był może bardziej nowoczesny, nie tak ostrożny i pełen skupienia, lecz z uniwersytetu w Tybindze wyniósł gruntowną wiedzę.

Cecylia starała się nie myśleć o tym, że jej ręce co chwila dotykają rąk pastora. Miała dojmującą świadomość jego obecności i nie mogłaby zaprzeczyć, że jest pod jego wrażeniem. Był tak sympatycznym człowiekiem, tak przypominał nieszczęsnego Alexandra, a ponadto był w najwyższym stopniu mężczyzną, Cecylia zdawała sobie więc sprawę, że ona sama, jeśli chodzi o romantyczną stronę życia, jest dosyć spragniona.

W końcu rana została zaszyta.

Wszyscy troje rozprostowali plecy.

– Dzięki za pomoc – rzekł Tarjei. – Cecylio, jestem zdumiony, byłaś wspaniała. Zostałaś stworzona do takiej pracy.

– Czyżby? – zapytała sceptycznie.

– Ale chory wymaga opieki – dodał. – A ja obiecałem ojcu, że obejrzę jego świnie. Zawiodłem go tyle razy, że już sam nie wiem…

– Idź! – odparła Cecylia, przełykając ślinę.

– Ja mogę przy nim posiedzieć. – ofiarował się pastor. – Chory potrzebuje też chyba, żeby się ktoś za niego nareszcie pomodlił.

Cecylia drgnęła.

– Wspaniale – ucieszył się Tarjei. – Może to potrwać parę godzin?

Skinęli twierdząco głowami.

Pan Martinus wyglądał trochę niepewnie, gdy Tarjei wyszedł i zostali sami, jakby zbyt pospiesznie podjął się czuwania przy chorym wraz z Cecylią. Ona zresztą odczuwała to samo.

W izbie nie było wiele miejsc do siedzenia. Szeroka kanapa, czy może raczej ława, pokryta owczą skórą, to wszystko. Usiedli więc obok siebie, onieśmieleni i pełni wahań. Kanapa była rzeczywiście bardzo szeroka. Miała chyba służyć chorym, którzy musieli pozostać jakiś czas w Lipowej Alei. Usiedli głęboko i oparli się o ścianę, podkurczając nogi.

Zapadła niezręczna cisza.

– Jaki on zdolny, ten Tarjei, a przecież taki młody – rzekł w końcu pastor.

– O tak! – zgodziła się Cecylia pospiesznie, wdzięczna mu za przerwanie milczenia. – Wcześnie też wyjechał z domu. Wciąż przecież nie jest jeszcze całkiem dorosły.

– Szkoda, że nie możemy go zatrzymać tutaj, w parafii. Zrobi się pusto, kiedy oboje wyjedziecie.

– Ale wam dobrze się przecież wszystko układa, panie Martiniusie. Jak to imię brzmiało wcześniej? Martin?

– Tak.

– Czy mogę się tak do pastora zwracać?

Martinius wahał się długo.

– Z radością, ale tylko kiedy nikt inny nie słyszy.

Cecylia uśmiechnęła się z przekąsem. Zdążyła już odzyskać równowagę.

– Acha, domowy strażnik znowu straszy?

– Panno Cecylio, bardzo panią proszę…

– Cecylio! Jesteś przecież przyjacielem rodziny.

– Dziękuję! Cecylio, proszę cię, nie tykaj Julii! Ona jest taka czysta i dobra. Tak bardzo góruje nade mną, biednym, grzesznym człowiekiem.

– Czy ona tak mówi?

– Cecylio, proszę cię!

Jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Cecylia siedziała przez chwilę w milczeniu, po czym wyciągnęła rękę i ostrożnie próbowała odsunąć jedną z jego dłoni, lecz on na to nie pozwolił.

– Od dawna wiem, że jest ci trudno, Martinie. Irja i Tarald także wiedzą. Nie chciałbyś o tym ze mną porozmawiać? Wiesz, tak się składa, że akurat teraz mnie też nie jest lekko, próbuję jakoś dojść do siebie po szoku, jaki przeżyłam. Ludzie nie zawsze są tacy, jak się sądzi.

Przyjazny ton jej głosu przełamał mur, którym pastor odgrodził się od świata. Opuścił ręce. Spojrzała na jego zbolałą twarz, na której malowała się najwyższa udręka i widać było, że gnębią go wyrzuty sumienia. Poznała, że tamy zaraz puszczą.

Próbowała jakoś mu pomóc.

– Nasza pastorowa jest podobno osobą pod każdym względem wzorową. Tak wszyscy mówią.

– Owszem – odparł z goryczą. – Rzeczywiście tak wszyscy mówią. I ona jest wzorowa. Tylko ja jestem słaby i bezwartościowy.

– Trudno w to uwierzyć – rzekła Cecylia łagodnie. – Możliwe, że ona jest wzorową pastorową dla parafian, lecz nie dla ciebie.

Martin wsparł głowę o ścianę i przymknął oczy, jakby zapadał w drzemkę. Ranny wciąż leżał bez przytomności, jego twarz nabrała jednak żywszej barwy, takiej, jakiej Tarjei oczekiwał.

– Może nie tak należałoby to wyrazić – powiedział Martin udręczany. – Wina tkwi we mnie i w moich świeckich, grzesznych żądzach.

– O Boże! – szepnęła Cecylia zdumiona. – A cóż to za określenie? Wyobrażam sobie, że mówisz dokładnie jak twoja małżonka, choć nigdy jej nie widziałam ani z nią nie rozmawiałam.

Nagle zobaczyła dwie ciężkie łzy spływające po policzkach pastora.

– Cecylio, ja już nie mam siły! Ożeniłem się z małą księżniczką moich młodzieńczych snów, z aniołem po prostu. Taka zawsze była – skromna, bogobojna, piękna! Ona naprawdę była dokładnie taka, Cecylio! W porównaniu z nią jestem niczym niezdarny, nic nie wiedzący słoń!

– Myślę, że miałeś zamiar powiedzieć coś zupełnie innego, Martinie – rzekła Cecylia w zadumie. – W głębi duszy uważasz, choć nawet przed samym sobą nie chcesz się do tego przyznać, że ona jest bogobojna, skromna i piękna, ale nic poza tym!

Pastor skulił się, jakby się bronił przed ciosem.

– Gdybyś nie była taką znakomitą obserwatorką, Cecylio! Przenikasz na wylot moją duszę i obnażoną kładziesz przede mną.

– To może się okazać zbawienne. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale sądzę, że niewłaściwie oceniasz całą sprawę. Ja i moja rodzina znamy cię i wiemy, że jesteś szlachetnym, szczerym i ofiarnym sługą Bożym. Skoro zachwycasz się wspaniałymi cechami twojej żony, to pewnie istnieją po temu powody. Na mnie jednak sprawia ona wrażenie osoby o zbyt wybujałych ambicjach.

– O, tak – potwierdził żywo, nie dostrzegając nawet, że narusza swoją silną potrzebę lojalności. – Jej ambicje są wręcz niewiarygodne! Ona musi być wzorową pastorową, musi być najlepsza, zajmować najwyższą pozycję w parafii, nikt nie może jej niczego wytknąć. Ona chce być świętą bez najmniejszej skazy i sprawia, że ja czuję się przy niej jak niegodny nikczemnik! Wszystko, co ziemskie, jest w jej oczach grzeszne. Cecylio, jesteśmy małżeństwem, a ja nie mam prawa jej tknąć!

– Co? Oszalałeś? Nie, Martinie, jak możesz siebie obarczać winą za coś takiego! Bóg jeden wie, czy tak została wychowana, czy też sama do tego doszła, ale to okropnie wykoślawiona wizja chrześcijaństwa!

I nagle, skoro raz przerwał milczenie, wszystko co w sobie nosił ruszyło jak wzburzona fala, by wyrwać się na zewnętrz.

– To brudne, niegodne, wstrętne, powiada moja żona, jak ja w ogóle mogę myśleć o czymś takim. Musiałem płukać usta, gdy przypadkiem wspomniałem coś na temat, że człowiek ma ciało także od pasa w dół. Ona z trudem przyznaje, że ma nogi, na których chodzi. Uważa, że mamy być jak święci, których stawia się za przykład.

– Nic trudnego dla takich jak ona, pozbawionych wszelkich pragnień – mruknęła Cecylia.

– Ona mówi, że to jedyna słuszna postawa chrześcijańska. Odrzucenie spraw płci, poświęcenie się tylko czynieniu dobra…

– To dlaczego wyszła za ciebie? Dla kariery? Bo lepiej być pastorową niż tylko córką pastora, czy tak?

Martin słyszał zapewne jej uwagi, ale zbyt mu było pilno wykrzyczeć wszystko, co tłamsił w sobie nie wiadomo jak długo.

– Powinnaś była widzieć naszą noc poślubną, Cecylio! Niczego bardziej groteskowego nigdy nie przeżyłem. Gdy w dobrej wierze przyszedłem do jej pokoju, ona, piękna i kompletnie ubrana, spojrzała na mnie, jakbym był wiejskim rozbójnikiem i zaczęła krzyczeć. Próbowałem ją przekonać, że jesteśmy teraz mężem i żoną i że powinniśmy… być ze sobą, ale wtedy wrzasnęła do mnie „ty rozpustniku” i „wynoś się stąd, ty świnio!”. Całkiem straciłem pewność siebie, bo nic nie wiedziałem o kobietach, ona zawsze była dla mnie tą jedyną. A kiedy z największą ostrożnością wyjąkałem, że przecież chyba powinniśmy mieć dzieci, ona… ona dostała mdłości. Pobiegła do okna, wychyliła się na zewnątrz i… Wyszedłem zraniony i nieszczęśliwy, niczego nie pojmując. Ona była moim marzeniem, moim nieosiągalnym marzeniem przez tyle, tyle lat. Dopóki byłem jedynie zwyczajnym chłopcem, czy później diakonem, traktowała mnie jak powietrze. Kiedy próbowałem z nią porozmawiać, odwracała się do innych, jakby mnie nie słyszała. Potem otrzymałem parafię tutaj i wtedy ona zaczęła się dopytywać jakie mam możliwości dalszej kariery. Mierzyła aż do biskupa. Dowiedziała się od swego ojca, że wielu ludzi wyraża się o mnie bardzo dobrze i że chyba mam przed sobą piękną przyszłość. Wtedy zmieniła zdanie i na moje oświadczyny odpowiedziała tak. Byłem nieopisanie szczęśliwy. A teraz mój świat się zawalił. Ona, taka wzorowa żona, ubóstwiana przez wszystkich…

– Nie przez moją rodzinę – wtrąciła Cecylia. – Oni ją przejrzeli. Jej oczy. Ale nie myśleliśmy, że jest aż tak źle.

Pastora nagle ogarnęły wątpliwości.

– O Boże, siedzę tu i się użalam, a sam wcale nie jestem lepszy, nielojalny wobec własnej żony.

– Raczej doprowadzony do ostateczności. To musi być straszne, żyć z kobietą, którą się kocha od tylu lat i nie móc jej nawet dotknąć.

Martin wyprostował się przestraszony.

– Nie myślisz chyba, że ona wciąż jeszcze mnie pociąga? Ja jej nie znoszę! To właśnie dlatego stałem się taką łatwą zdobyczą dla moich ziemskich potrzeb i uczuć…

Zamilkł przerażony.

– Co właściwie chciałeś teraz powiedzieć, Martinie? – zapytała Cecylia łagodnie.

– Nic! Zapomnij o tym! – ciężko wciągał powietrze. – Powiedziałaś, że niedawno przeżyłaś szok. Opowiedz mi o tym!

Głos Cecylii zabrzmiał nieoczekiwanie piskliwie i niepewnie.

– Nie to zbyt trudne, żeby o tym mówić. Wiesz, taka się czułam samotna w Kopenhadze i spotkałam bardzo dobrego przyjaciela, na którym mogłam polegać. Byłam, podobnie jak ty, zupełnie niedoświadczona, jeśli chodzi o to, co tak ładnie określasz jako pragnienie płci. No, a kiedy się okazało, że kobiety w ogóle go nie pociągają, przeżyłam szok. Nawet nie przypuszczałam, że coś takiego jest możliwe, a poza tym straciłam akurat jego, człowieka, którego tak bardzo potrzebowałam.

– Och, drogie dziecko! – zawołał pastor poruszony i objął ją opiekuńczym gestem. Natychmiast uświadomił sobie niewłaściwość swego postępowania i cofnął ramię gwałtownie, jakby się sparzył albo jakby dotknął jadowitego węża. Cecylia, skrępowana, patrzyła w bok.

On wsparł głowę na kolanach.

– Dlaczego, dlaczego pojechałaś wtedy do Kopenhagi, Cecylio? – szepnął. – Dlaczego nie spotkaliśmy się wtedy?

– Nie pamiętasz, że wtedy wszystkie marzenia lokowałeś w Julii? Nie sądzisz, że nic bym dla ciebie nie znaczyła?

Martin potrząsnął głową.

– Ty jesteś cielesna, czysta i pociągająca. Wobec takich jak ty bledną ekstatyczne marzenia o aniołach. Cecylio, co ja mam teraz zrobić? Moje ciało płonie po przymusowej wstrzemięźliwości trwającej tyle pełnych udręki lat.

– Nie jesteś sam, jeśli o to chodzi – szepnęła Cecylia. – Dobrze, że wyjeżdżam za parę dni.

– Tak – przyznał szczerze. – Proszę Boga, żebyśmy się już nie spotkali do tego czasu.

– Ja też.

Uśmiechnął się gorzko.

– Dobrze jest chociaż wiedzieć, że znaleźliśmy się w tej samej łodzi.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Oboje drgnęli gwałtownie, ale odetchnęli z ulgą widząc, że to Tarjei i że będą już mogli sobie pójść. Pożegnali się skinieniem głowy i odeszli, każde w swoją stronę.

Cecylia biegła do domu uradowana. Jakie to jednak cudowne wiedzieć, że jest się kochaną. Poza tym, ta nieszczęśliwa miłość tłumiła nieco uczucia, które kipiały w jej duszy.

Загрузка...