Rozdział 5

Dwa łóżka z wysokim, drewnianym oparciem i stary stolik pod wąskim okienkiem, to wszystko, co mogła pomieścić nędzna klitka z niskim, spadzistym sufitem. Okno wychodziło na wewnętrzny dziedziniec uniwersytetu. W tej chwili było tam pusto, tylko niestrudzona staruszka, sprzątająca dwa razy w tygodniu, przemierzała go w różne strony ze szmatą lub miotłą.

Egert zeskoczył z parapetu i wrócił na swoje łóżko. Miał obecnie mnóstwo czasu, by rozmyślać, leżąc na wznak i wpatrując się w szare zacieki na suficie.

Miną wiosna i lato, potem nadejdzie jesień. Egert odginał palce, odliczając kolejne miesiące. Przyjdzie Dzień Wszelkiej Radości, a wówczas do miasta przybędzie człowiek o przenikliwych oczach i bezrzęsych powiekach, z drgającymi nozdrzami i niebezpieczną szpadą w pochwie. Człowiek dysponujący niewidzialną, a przez to jeszcze bardziej groźną mocą…

Soll westchnął i obrócił się twarzą do ściany. Po ciemnym kamieniu wędrował niewielki pajączek, unosząc wysoko cienkie, wygięte w stawach nogi.

Brać studencka była bardzo różnorodna. W bursie mieszkali i stołowali się najbiedniejsi. Zamożniejsi młodzieńcy, których także było niemało, wynajmowali stancje na mieście. Egert unikał jednych i drugich. Po kilku dniach pobytu w uniwersytecie, napisał do Kawarrenu, do ojca. Nie wdając się w szczegóły, oznajmił tylko w liście, że jest cały i zdrów oraz prosi o przysłanie pieniędzy.

Odpowiedź przyszła szybciej niż się spodziewał, najwidoczniej poczta działała sprawnie. Nie otrzymał z domu ani jednego słowa współczucia, czy pocieszenia na skrawku papieru. Mógł za to zapłacić za stołówkę i pokój, kupić nowe ubranie i naprawić zniszczone buty. Pozycja wolnego słuchacza nie dawała mu prawa noszenia chlubnej ozdoby studentów: trójgraniastego kapelusza ze srebrnym frędzlem.

Owe drobiazgi wcale nie zajmowały jego myśli, kiedy błądził wzrokiem po skośnym suńcie ciasnego pokoiku. Oczyma duszy spoglądał na dom z herbem nad bramą. Konny posłaniec przywozi list… Ojciec otwiera wymiętą kopertę drżącymi dłońmi… Na progu czeka matka, wyczerpana, posiwiała, z szalem zsuwającym się z pleców…

A może wcale tak nie było. Może ojcu wcale nie drżały ręce, gdy pod łąkową pieczęcią ujrzał imię syna. Może tylko uniósł brew i zaciskając zęby, rozkazał służącemu wysłać pieniądze temu nieudacznikowi, plamiącemu honor rodziny…

Drzwi do pokoju otworzyły się. Soll drgnął, odwrócił się i usiadł na łóżku.

Współlokator Egerta, syn aptekarza z przedmieścia, uśmiechał się wesoło.

Nazywał się Kajetan, lecz w całym uniwersytecie i niemal całym mieście zwano go Lisem, najpierw za plecami, później w oczy. Cztery lata młodszy od kolegi, wyglądał jak chłopaczek z powodu niskiego wzrostu, wąskich ramion i dziecięco gładkiej, pyzatej fizjonomii. Chwacko zadarty nosek pokrywały niezliczone piegi, a małe piwne oczka umiały w jednej chwili zmienić częsty złośliwy wyraz w rozbrajająco naiwny.

Lis był jedynym człowiekiem w uniwersytecie, z którym Egert zdołał zamienić parę słów, nie licząc oczywiście dziekana Łujana. Pierwszego dnia, pokonując nieśmiałość, zapytał kolegę, czy widział tutaj panienkę o ciemnych włosach. Niełatwo mu to przyszło, ale nie mógł dłużej znieść niepewności. W pierwszej chwili obawiał się, że Lis wybuchnie śmiechem i odpowie, że na porządną uczelnię dziewcząt się nie dopuszcza. Istotnie się roześmiał.

– Coś ty, brachu! Za wysokie dla nas progi!… Na imię ma Toria i jest córką dziekana. Ładna, prawda?

Lis gadał dalej, Egert zaś słyszał jedynie łomot własnej krwi w skroniach. W pierwszym odruchu chciał uciekać stąd, dokąd oczy poniosą, opanował się jednak ogromnym wysiłkiem woli. Przypomniał sobie rozmowę u studni…

Dziekan stał mu się ojcem. Co za los!

Spędził bezsenną noc z powodu tego odkrycia, chociaż po raz pierwszy od dawna leżał w czystej pościeli. Głowę przykrył kołdrą, aby odizolować się od przepełnionej groźnymi szelestami ciemności, tarł zaczerwienione oczy i myślał gorączkowo: a może to wszystko jest tylko czarodziejską sztuczką? Miasto, uniwersytet, dziekan – to nie może być dziełem przypadku. Zwabili go w pułapkę i zamknęli w niej, by się zemścić…

Następnego dnia spotkał w wąskim korytarzyku dziekana. Zapytał o coś nieistotnego. Czując na sobie spokojne spojrzenie tamtego, zrozumiał, że jeśli naprawdę znalazł się w pułapce, jest zbyt słaby, aby się z niej uwolnić.

Przyglądano mu się z ciekawością. Musiał odpowiadać na wiele pytań, powtarzać swe imię niezliczoną liczbę razy, wzdrygając się z powodu nieoczekiwanych dotknięć. Bardzo pomagały mu rytuały ochronne, obawiał się jednak przy tym, że zostaną zauważone i stanie się pośmiewiskiem.

Studencka brać prędko doszła do wniosku, że Egert jest wyjątkowo zamkniętym w sobie osobnikiem i lepiej zostawić go w spokoju. Soll wielce był zadowolony z takiego obrotu rzeczy i nawet chodzenie na wykłady stało się dlań trochę mniej uciążliwe.

Studenci dzielili się na cztery kategorie w zależności od przebytych lat nauki. Pierwszoroczniaków zwano „dopytywaczami”, dlatego że w ciągu pierwszego roku objawiali więcej dobrych chęci niż wiedzy. Tych z drugiego roku zwano „rozumiejącymi”, trzeciego – „starającymi”, gdyż mogli pretendować już do pewnej uczoności. Najstarsi zwali się „wtajemniczonymi”, chociaż Lis twierdził, że tylko nieliczni adepci wiedzy mogli dostąpić owego zaszczytnego miana. Sporo z nich wykładało się podczas letniej sesji i wracało do domu niedoszłymi magistrami.

Kajetan był na drugim roku, był zatem „rozumiejącym”. Egertowi wydawało się, że przede wszystkim rozumiał zalety nocnych eskapad i wesołych zabaw. Studenci z różnych lat chętnie się ze sobą przyjaźnili i trzymali razem. Grupa co pewien czas chodziła na swoje zajęcia, lecz kiedy wszyscy spotykali się w Wielkiej Auli, każdy starał się zaczerpnąć jak najwięcej wiedzy od wykładowcy na właściwym dla siebie poziomie. Podobnie ze wspólnej miski, stojącej na chłopskim stole, dziadunio wyławia warzywa, dzieciak kaszkę, a pan domu kawałek mięsa.

Za każdym razem, gdy przekraczał próg sali wykładowej, Egert zaciskał szczęki i splatał palce w kieszeni, by zapanować nad strachem. Ogromne wnętrze wydawało mu się złowrogie. Z rzeźbionego sufitu spoglądały nań płaskie, kamienne twarze, a w ich białych oczach czytał ironię pomieszaną z groźbą. Kryjąc się w kącie, przekonał się, że ławka była bardzo niewygodna, drętwiały w niej plecy i kolana. Patrzył tępo na wysoką, rzeźbioną katedrę, tracąc wątek wykładu w ciągu kilku minut.

Pan rektor przemawiał skrzypiącym głosem, lecz dość sugestywnie o rzeczach tak trudnych i skomplikowanych, że Egert szybko zrezygnował z prób zrozumienia. Poddawszy się, wiercił się w ławce, wsłuchując się w stłumione szepty i śmieszki studentów, wpatrzony w taniec drobinek kurzu w smudze słonecznej, potem obserwował linie we wnętrzu swej dłoni i wzdychał, czekając na koniec wykładu. Niekiedy, sam nie wiedząc dlaczego, unosił oczy ku niewielkiemu, okrągłemu okienku pod sufitem, wychodzącemu chyba na bibliotekę.

Potężnej postury, obdarzony donośnym głosem wykładowca, wyglądał bardziej na rzeźnika niż uczonego. Z jego przemowy Egert wyławiał jedynie oddzielne słowa: „nawiasem mówiąc”, „jak widać”, „czego należało oczekiwać…”. Czasem profesor zajmował się całkiem osobliwymi sprawami. Mieszał jakieś ciecze w szklanych kolbach, podkręcał płomień palnika, zachowując się niczym jarmarczny kuglarz. Innym razem kroił żywcem żaby. Egert, który dawno już postradał męstwo, zakrywał dłońmi oczy i mruczał coś, przygarbiony.

Studenci słuchali wykładowcy z mniejszym lub większym zainteresowaniem, przycichając lub wiercąc się i szepcząc dla odmiany. Wśród studenterii trafiały się także gapy i bałwany, jednak zdaje się, nawet najgorszy z nich rozumiał z wykładu więcej od Egerta.

Najciekawsze były wykłady dziekana Łujana. Jego osobowość wywoływała w duszy Egerta sprzeczne uczucia: strach, nadzieję, ciekawość, pragnienie pomocy. Wzdrygał się pod jego spojrzeniem. Jakkolwiek Soll byłby zajęty sobą, nie mógł nie dostrzegać oznak szczególnej czci, jaka otaczała dziekana.

Wszelkie szmery i chichoty cichły natychmiast, gdy dziekan pojawiał się w auli. Egert widział na własne oczy, że spotykając go na korytarzu sam rektor kłaniał się z szacunkiem, studenci zaś dosłownie zamierali, jak króliki na widok węża, ci zaś, którym odpowiedział na powitanie lub obdarzył uśmiechem, uważali się za szczęśliwców.

Łujan był magiem. Szeptano o tym powszechnie, chociaż w jego wykładach nie było niczego magicznego. Opowiadał o dawnych czasach, miastach dawno obróconych w ruinę, wojnach, które wyludniały całe krainy… Egert słuchał, jak długo był w stanie, kiedy jednak pojawiało się zbyt wiele nazw i dat, które mu nic nie mówiły, męczył się, tracił wątek, nie mogąc niczego zapamiętać i rozpraszał uwagę. Pewnego razu zadał Lisowi pytanie: czy dziekan nie uczy studentów magii? Odpowiedzią było spojrzenie pełne współczucia i dosyć niegrzeczny gest, oznaczający, że Soll chyba zwariował.

Żaden student nie nosił broni. Jeśli Egert czuł się bezbronny, jakby nagi bez pasa obciążonego śmiercionośnym żelazem, nie zauważył, żeby tęsknił za tym któryś z jego nowych kolegów. Mieszkańcy bursy niemal co wieczór wyruszali odważnie do miasta, a ich hałaśliwe powroty o północy albo i nad ranem nieraz przerywały czujny sen Egerta. Pod sklepionymi stropami uniwersytetu rozlegały się doskonale znane studentom, lecz nie Sollowi, wesołe pieśni. Uczelnia tętniła swoim życiem, lecz on czuł się w niej obcy od stóp do białej czupryny, czuł się cudakiem, przybłędą.

Lis zwalił się ciężkim zadkiem na krzesło, które, dźwigając już w ciągu wielu pokoleń niejednego młodziana, zaskrzypiało ostrzegawczo. Egert uśmiechnął się blado w odpowiedzi na pytające spojrzenie złośliwych, piwnych oczek.

– Snujesz marzenia? – zainteresował się poważnie Lis. – Marzenia dobre są na śniadanie, na obiad przydałoby się coś bardziej konkretnego… No nie?

Soll znowu uśmiechnął się z przymusem. Obawiał się trochę tego chłopaka. Rudy syn aptekarza potrafił być dokuczliwy i bezlitosny jak osa. W pełni zasłużył na swoje przezwisko i nawet do Egerta dochodziły słuchy o jego wyskokach. Jeden z jego figli rozegrał się na oczach Solla.

Był sobie student, niejaki Honza, syn zubożałego arystokraty z zapadłej prowincji, chłopak wiecznie skwaszony i ciągle z czegoś niezadowolony. Egert nie wiedział, czemu akurat jego Lis obrał sobie za swą ofiarę. Kiedy jednak zjawił się w auli, wyczuł silną, choć starannie skrywaną uciechę. Koledzy mrugali do siebie i zatykali usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Soll jak zawsze zaszył się w swym kącie i zaobserwował zeń, że centrum owego rozbawionego podniecenia jest właśnie Lis.

Kiedy wszedł Honza, na sali wykładowej rozległ się normalny, codzienny rwetes. Kolega z ławki przywitał wchodzącego i nagle odskoczył zdumiony. Zapytał o coś półgłosem. Honza również spojrzał nań ze zdziwieniem.

Istota konceptu Lisa objawiła się Egertowi trochę później, tymczasem jednak przyglądał się, nie rozumiejąc, jak wszyscy spoglądający na Honzę otwierają szeroko oczy i zaczynają szeptać teatralnie z siedzącym obok kolegą. Honza zadrżał i nie wiedzieć czemu chwycił się za nos.

Sprawa była prosta: wszyscy obecni po kolei, jedni z troską, inni ze złośliwą radością, wypytywali nieszczęsnego, co takiego stało się z jego nosem, iż wyrósł taki długi?

Honza opędzał się i odgryzał złośliwcom, coraz bardziej ponuro. Następnego dnia powtórzyło się to samo. Studenci, natknąwszy się na niego w holu, chmurzyli lica i odwracali oczy. Doprowadzony do ostateczności biedaczek zwrócił się w końcu do Solla:

– Posłuchaj, kolego… Chociaż ty mi powiedz… czy coś stało się z moim nosem?

Egert przestąpił z nogi na nogę, wpatrując się w pytające oczy tamtego. W końcu wykrztusił:

– No, rzeczywiście… Trochę przydługi…

Honza splunął i odszedł. Wieczorem roześmiany Lis, który uznał Solla za wspólnika spisku, opowiedział, jak nieszczęsny prowincjusz zdobył kawałek sznurka i zmierzył nim niesforny nos. Ukrył miarkę pod pierzyną, lecz jego pokój pod nieobecność właściciela, nawiedził Kajetan i nieco skrócił sznureczek.

Łatwo sobie wyobrazić, jak zareagował Honza, gdy postanowił zmierzyć nos ponownie! Niemal cały uniwersytet, przyczajony pod oknami jego pokoiku, usłyszał przeraźliwy wrzask. Przeklęty nos wydłużył się mniej więcej na pół paznokcia…

Egert wzdrygnął się i przestał wspominać. Z dziedzińca dobiegł długi przeciągły dźwięk, brzmiący jak wycie zakutego w stal potwora, samotnego i uwięzionego. Na ten zew Egert czuł ciarki chodzące po plecach, choć Lis dawno już mu wyjaśnił, że jest to odgłos cyklicznego obrzędu w Wieży Łaszą. Szare kaptury lubią tajemnice i czort jedyny wie, jakie tam odprawiają rytuały… Wieża huczała owym rykiem czasem raz, czasem dwa razy dziennie, zdarzało się jednak, że milkła na cały tydzień. Mieszczanie przyzwyczaili się do tych dziwnych dźwięków i nie zwracali na nie uwagi. Tylko Egert miał ochotę zatykać uszy w takim momencie. Jego reakcja wywołała uśmieszek Lisa.

– Mój tatko miał taką suczkę… Nie cierpiała gwizdka. Gdy tylko go słyszała, wpadała w szał. Całkiem jak ty, tyle że nie wyjesz…

Dźwięk umilkł. Egert odetchnął.

– Naprawdę nie wiesz, co oni wyprawiają w tej swojej Wieży?

Słudzy Łaszą byli z daleka rozpoznawalni w swych szarych opończach z opadającymi na twarz kapturami, wzbudzali w mieszczanach popłoch i uszanowanie, które Egert podzielał w całej pełni.

Lis zmarszczył nos.

– Różne sprawy – odparł w zadumie. – Samego prania mają sporo. Ich długie habity zmiatają z ulicy wszelki kurz i śmiecie. Są potem powalane i ubłocone, aż strach.

Soll parsknął z rozdrażnieniem.

– A ten dźwięk? – wydusił głucho. – To wycie?

Lis się ożywił.

– To ich praczka, jak znajdzie dziurkę, zaraz zaczyna wrzeszczeć… i wyzywać.

– Skąd wiesz? – zapytał Egert, zaciskając zęby.

– Trzeba chodzić na wykłady – odrzekł tamten z uśmiechem.

Egert westchnął. Od paru dni nie chodził na wykłady. Miał tego wszystkiego dosyć, lecz nie czuł się na siłach tłumaczyć to Lisowi.

Kajetan wydostał z kieszeni kurtki niezwykłych rozmiarów ogórek. Oglądając krytycznie swą zdobycz, kątem oka zerkał na kolegę, czy jest zainteresowany. Egert patrzył na warzywo ze źle skrywaną obawą.

Lis wyszczerzył zęby, a oczy błysnęły mu zapowiedzią nowego figla. Popuściwszy pasa, ukrył ogórek w spodniach, tworząc z przodu imponujące wybrzuszenie.

– Dzisiaj będę tańczył z moją śliczną Farri…

Obejmując niewidzialną partnerkę z romantycznym wyrazem twarzy, zrobił kilka tanecznych kroków. Sterczący ogórek podrygiwał pod spodniami w rytmie jego poruszeń, jak było zamierzone.

– Może być – stwierdził Lis i dodał z troską: – Żeby tylko nie wypadł, kiedy ją mocniej obejmę. Dobra, idę.

Schował warzywną protezę do kieszeni, ściągnął niemal w biegu swój połatany płaszcz z wieszaka, na progu się jednak zatrzymał i rzucił przez ramię:

– A tak przy okazji, pytał o ciebie pan dziekan. Bądź zdrowy.

Soll siedział nieruchomo, słuchając cichnących w korytarzu kroków kolegi. W jednej chwili zapomniał o Lisie z ogórkiem, nawet o wyciu dobiegającym z Wieży Łaszą.

„Pytał o ciebie pan dziekan”.

Dziekan odnosił się do Solla tak samo jak do wszystkich, jakby to nie on przyprowadził go pewnego ranka na uniwersytet, jakby nigdy nie zdarzyła się trudna rozmowa u studni. Egert był po prostu wolnym słuchaczem, lecz mieszkał w bursie jak każdy student. Nikt go nie poganiał w sprawie czesnego, dopóki on sam nie zagadnął w tej sprawie starego intendenta. Jego dobroczyńca, dziekan, kiwał mu na powitanie głową, do tego Toria była jego córką, co oznaczało, że zabity Dinar mógł zostać jego zięciem…

Od chwili pojawienia się Solla na uniwersytecie, dziekan nie okazywał mu większego zainteresowania. A teraz… Jednak zauważył jego nieobecność na wykładach. A może chodziło raczej o tamto pamiętne spotkanie w korytarzu?


Doszło do niego cztery dni wcześniej.

Egert przyszedł na wykład później niż zwykle. Zza przymkniętych drzwi dochodził skrzypiący głos rektora. Młodzieniec pojął, że się spóźnił, lecz nie odczuł z tego powodu irytacji ani skruchy, a tylko rodzaj ulgi. Zawrócił, żeby odejść i usłyszał turkot drewnianych kółek na kamiennej posadzce.

Ten cichy dźwięk niemal go ogłuszył. Zza węgła wynurzył się wózek biblioteczny, niewielki stolik na kółkach. Uginał się pod stosem książek. Egert jak zaklęty wpatrywał się w złocenia na okładkach. Na samym wierzchu spoczywał niewielki tomik, zamknięty na srebrną sztabkę. Przez chwilę go podziwiał, potem drgnął jak od szturchańca i podniósł wzrok.

Przed nim stała Toria. Mógł podziwiać każdy szczegół jej pięknej twarzyczki. Wysoki kołnierz czarnej sukni zakrywał szyję, włosy miała gładko sczesane i tylko jeden niesforny kosmyk spadał na wysokie, dumne czoło.

Egert zapragnął, by kamienne płyty posadzki rozstąpiły się pod nim i skryły go przed jej wyniosłym, wzgardliwym spojrzeniem. Podobnie jak podczas pierwszego spotkania w Kawarrenie, spoglądała nań ze spokojem, nawet z ironią. Dopiero potem, po pojedynku ze studentem, pojawiły się rozpacz i poczucie straty… Soll zadrżał na całym ciele, wspominając trzecie spotkanie, kiedy zobaczył w jej oczach chłodną, pozbawioną złości, odrazę.

Wielkie nieba! Był prawdziwym tchórzem, skoro najbardziej bał się spotkać z nią twarzą w twarz.

Panna nie spuściła oczu, on zaś nie mógł oderwać od niej wzroku, w zasadzie tego nie pragnąc. Zobaczył jak wyniosła duma w jej oczach zamieniła się w chłodne zdziwienie, a na jej czole pojawiły się dwie równoległe zmarszczki. Potem Toria pchnęła lekko wózek i zerknęła na niego jakby pytająco. Stał jak skamieniały, niezdolny ruszyć z miejsca. Westchnęła i kącik jej ust drgnął tak samo jak u dziekana, jakby zirytowała ją niedomyślność Egerta. Dopiero w tej chwili dotarło do niego, że stoi jej na drodze. Odsunął się, uderzając potylicą o ścianę, wciskając się w zimne kamienie mokrymi, drżącymi plecami. Toria przeszła obok niego. Wyczuł jej zapach, woń wilgotnej trawy…

Turkot wózka dawno już ucichł w głębi korytarza, a on stał ciągle, przyparty do muru i patrzył w ślad za nią.

Córka weszła do gabinetu ojca, cicho zamykając za sobą drzwi.

Dziekan siedział za wielkim, masywnym biurkiem. Trzy świece w wysokim lichtarzu roniły krople gorącego wosku na ciemny, wypalony miejscami blat. Gęsie pióro cicho skrzypiało. Przygotowane przez Torię zakładki zwisały z ksiąg kolorowymi kiściami.

Bez słowa stanęła za plecami Łujana.

Od dziecka miała ten niezbyt kulturalny zwyczaj: podkradała się do zajętego pracą ojca, zaglądała mu przez ramię, patrząc oczarowana na pióro zaczerniające biały papier. Matka krzyczała na nią z tego powodu. Nie wypada podglądać, a poza tym przeszkadza ojcu w pracy! Ojciec tylko się śmiał. Toria nauczyła się czytać, zaglądając przez ramię.

W danej chwili dziekan zajęty był ulubionym tematem, przyczynkami do historii magów. Toria zauważyła, widząc dwa ukośne krzyżyki na początku strony, że koncepcja nie pojawiła się od razu. Chwilę rozkoszowała się skrzypieniem pióra, aż wreszcie przed jej oczami litery ułożyły się w słowa: „… próżne domysły. Wydaje się jednak, że im mniejszą mocą obdarzony jest mag, tym bardziej usiłuje pokryć ten niedostatek zewnętrznymi efektami. Piszący te słowa znał kiedyś pewną starą wiedźmę, która obłożyła całą wioskę daniną, przy czym życzyła sobie być obdarowywana wyłącznie szczurzymi sercami. Trudno dociec, skąd wzięła się u staruszki owa dziwaczna potrzeba, autorowi wydaje się jednak, że martwe szczury służyły tylko jednemu celowi: podporządkowaniu dusz wszystkich wieśniaków czarownicy. Historia pełna jest poważniejszych przykładów. Często kuglarskie sztuczki wzbudzały respekt nie tylko u ciemnego chłopstwa. Przypomnijmy, co stwierdził Baltazar Est w swoich Krótkich zapiskach, które nawiasem mówiąc nie są wcale takie krótkie: Jeśli nad siedliskiem maga dzień i noc wiszą czarne chmury, jeśli okna goreją krwistoczerwonym światłem, jeśli w przedpokoju zamiast służącego spotkacie smoka na łańcuchu, zaniedbanego, a przez to niemile woniejącego, jeśli wreszcie naprzeciwko wam wyjdzie ktoś z przenikliwym spojrzeniem i zakrzywioną laską w ręce, możecie być absolutnie pewni, że macie przed sobą kiepskiego czarodzieja, wstydzącego się własnej słabości. Najmarniejszy ze znanych mi magów nigdy nie zdejmował wyszytego runami płaszcza, sądzę, że nawet w nim spał. Najpotężniejszy i najgroźniejszy z moich współbraci, którego imienia nie wymienię, wolał nosić prostą, nieozdobną odzież…”.

Dziekan przestał pisać i odłożył pióro.

– Cytujesz z pamięci? – zdziwiła się Toria.

Dziekan uśmiechnął się z odrobiną samozadowolenia.

– Widziałam… jego – oznajmiła cicho.

Natychmiast pojął, że jego córka nie mówi o wielkim magu Baltazarze.

Jedna ze świec zaskwierczała. Toria wyprostowała się, wzięła z biurka szczypce i przycięła knot. Cicho spytała:

– A swoją drogą, kim był ten potężny i groźny mag, który według Esta tak lubił znoszoną odzież?

Dziekan uśmiechnął się.

– Nauczyciel Esta. Umarł sto lat temu.

Zamilkł i spojrzał pytająco na córkę. Zdawała się roztargniona, widział jednak, że wszystkie jej myśli krążą, niczym psy na uwięzi, wokół jednego przedmiotu. W końcu ów przedmiot objawił się tylko jednym słowem:

– Soll…

Urwała. Dziekan życzliwie czekał na ciąg dalszy. Panna odsunęła z trudem opasłą księgę i przysiadła na skraju biurka.

– To naprawdę robi wrażenie… Szrama i… cała reszta. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bardzo się zmienił. Nie znałeś go wcześniej.

Zamilkła na chwilę, wiercąc stopką w wąskonosym pantofelku.

– Porucznik Soll… Błyszczący, nadęty pęcherz… Nic z tego nie zostało, jedynie cienka powłoka. Powiedz, ojcze, jak to…

Znowu urwała, próbując coś zrozumieć, w końcu wzruszyła ramionami.

– Rozumiem – stwierdził, tym razem ze smutnym uśmiechem. – Oczywiście nigdy mu nie wybaczysz.

Potrząsnęła głową.

– Nie o to chodzi: przebaczyć, czy nie przebaczyć. Gdyby tak Dinar zginął przygnieciony padającym drzewem albo spadającym ze skały kamieniem? Czy wtedy znienawidziłabym kamień?

Ojciec cicho gwizdnął.

– Według ciebie Egert Soll nie odpowiada za swoje postępki, całkiem jakby był zwierzęciem, drzewem albo kamieniem?

Toria poderwała się, najwidoczniej niezadowolona, że powiedziała zbyt wiele. Z rozdrażnieniem zerwała zwisającą nitkę z rękawa.

– Nie to chciałam rzec… Niegodzien jest mojej nienawiści. Nie mam zamiaru mu przebaczać lub wręcz przeciwnie. Jest jak pusta kukła, rozumiesz? Nie interesuje mnie. Obserwowałam go nie od dziś…

Przygryzła wargę. Niejeden raz wchodziła na najwyższy szczebel bibliotecznej drabinki, żeby zajrzeć w okrągłe okienko, wychodzące na Wielką Aulę. Egert siedział zawsze w tym samym miejscu, w ciemnym kącie, daleko od katedry. Obserwowała jego wysiłki, gdy próbował pojąć sens wykładu, potem zaś rozpacz i rezygnację. Zaciskając usta, próbowała wzniecić w sercu nienawiść i patrzeć na niego obojętnym wzrokiem. Czasem odczuwała jednak w stosunku do niego współczucie, czasem pojawiała się irytacja. Nie wiadomo dlaczego, właśnie w takich chwilach Soll unosił głowę i spoglądał w okienko, zdawało się, patrząc jej prosto w oczy, chociaż nie mógł jej przecież zobaczyć…

– Gdybyś ujrzała go tam, u studni – rzekł cicho dziekan – i co się z nim działo… Wierz mi, został głęboko zraniony.

Boleśnie szarpnęła opadający na czoło pukiel włosów. Przed jej oczami pojawiły się sceny, które wolałaby całkiem zapomnieć.

Dobrze pamiętała śmiech Egerta i protekcjonalny wyraz przymrużonych oczu podczas okrutnej, śmiertelnej zabawy z Dinarem… Poczerniały sztych szpady wystający z pleców ukochanego, kałużę krwi na piasku…

Dziekan czekał cierpliwie, aż córka zdoła zebrać myśli.

– Rozumiem – powiedziała w końcu – że ciebie zainteresował, niczym eksponat. Jako człowiek naznaczony przez Tułacza. Nosiciel jego klątwy. Dla mnie jednak pozostaje tylko oprawcą, którego pozbawiono rąk… Dlatego fakt, że teraz mieszka w bursie i chodzi po tych samych korytarzach, którymi chodził Dinar, właśnie dlatego…

Zmarszczyła twarz, jakby poczuła odór zgnilizny i zamilkła. Zwinęła niesforny kosmyk i zaczesała do góry, ale i tak opadł po chwili.

– Sprawia ci to przykrość – rzekł miękko ojciec. – Może nawet ból. Uwierz mi jednak, że to konieczne. Wycierp jeszcze trochę, proszę cię.

Znowu potargała w zadumie nieposłuszny lok, potem niby bezmyślnie wzięła z biurka nóż i odcięła pukiel.

Przywykła wierzyć ojcu we wszystko i do końca. Ufali mu ludzie, ufały zwierzęta, a nawet żmije. Kiedy była małą dziewczynką, widziała raz, jak wywołał gadzinę ze stogu siana, w którym buszowali wiejscy chłopcy. Żmija wydawała się mocno spłoszona. Łujan, który nie był jeszcze wtedy dziekanem, krzyknął ostro na wystraszonego chłopa, który pragnął zabić zwierzę. Schował żmiję do sporej kieszeni płaszcza i wyniósł do lasu. Toria szła razem z nim i wcale się nie bała. Było dla niej oczywiste, że wszystko, co robi jej ojciec, jest słuszne i nie ma w tym niczego niebezpiecznego. Położył żmiję na trawie, a potem długo i surowo ją napominał. Zapewne pouczał, że nie należy kąsać ludzi, myślała mała Toria. Gadzina nie śmiała odpełznąć, dopóki nie otrzymała specjalnego pozwolenia. Kiedy dziewczynka opowiedziała o tym matce, ta tylko zmarszczyła brew i przygryzła wargi. Mama nigdy nie wierzyła ojcu do końca.

Toria słabo pamiętała konflikty wstrząsające od czasu do czasu niewielką rodziną. Być może ojciec przewidująco się o to postarał, żeby pamiętała o matce wszystko, co najlepsze. Tak czy inaczej, od owego fatalnego wieczoru, gdy stała się półsierotą, zapomniała o tego rodzaju drobnostkach.

Znacznie później zaczęła pojmować, co oznaczało krótkie słowo „on”, wymawiane przez matkę z ironią, złością lub głuchym żalem. W jej ustach i tak dźwięczało zawsze tak samo. Tego wieczoru poróżniła się z „nim” mocno. Po raz pierwszy też Łujan, po wielu latach pobłażliwości dla żony, naprawdę się zbuntował.

Właściwie mówiąc, wyglądało to tak, jakby się zbuntował, gdyż najprawdopodobniej od początku wiedział, co z tego wyniknie. Najpierw prosił, potem groził, później zamknął żonę w pokoju. Rzucała mu w twarz takie słowa, że Toria, cała drżąca w łóżeczku za zasłonką, zalewała się łzami strachu i goryczy. W pewnym momencie Łujan zmienił zdanie i dał żonie zwyczajnie uciec. Pożegnalne trzaśniecie drzwiami było tak silne, że poleciały z nich drzazgi.

– Nie powinienem był jej na to pozwolić – mówił wiele lat później z goryczą do dorosłej córki. – Nie powinienem…

Toria dzieląc z ojcem ból i poczucie winy, przyciskała twarz do jego piersi.

Tamtą noc Łujan spędził bezsennie. Mała Toria, budząc się co pewien czas, widziała zapaloną lampę na biurku i przechadzającego się po pokoju ojca. Nad ranem ubrał się bez słowa i wyszedł z domu, jakby spiesząc komuś z pomocą, chociaż było za późno. Nawet magowie nie potrafią wskrzeszać zmarłych. Matka Torii była już martwa, kiedy wykopał ją z ogromnej zaspy na leśnej drodze…

– Nie powinienem był jej na to pozwolić… Zaślepiła mnie urażona duma, ale jaki sens obrażać się na niewiastę?

– Nie jesteś temu winien – odpowiedziała mu córka.

On jednak powtarzał z uporem:

– Jestem winien…


Lis wrócił o północy.

Najpierw dał się słyszeć pod oknem stłumiony chichot i nieczytelny bełkot, potem ktoś zawył żałośnie jakąś pieśń, gwałtownie przerwaną, jakby niefortunny śpiewak dostał kułakiem po karku.

Potem zmącił ciszę odgłos kroków na korytarzu i zaskrzypiały drzwi. Lis wtoczył się do pokoju, nie bacząc na kompletną ciemność.

Drewniane łóżko zatrzeszczało pod ciężarem jego ciała, ubranie zaszeleściło, a na podłogę upadły buty, jeden po drugim. Lis przeciągnął się i ziewnął słodko, wspominając zapewne dzisiejsze sukcesy, w których niepoślednią rolę odgrywała ogórkowa proteza. Zaczynał zasypiać, kiedy rozległ się cichy głos kolegi.

– Kajetanie…

Łóżko Lisa znów zatrzeszczało, kiedy zdziwiony przewrócił się na bok.

– Czemu nie śpisz?

Błoga senność w głosie Lisa była z pewnością efektem wypitego dzisiaj wina.

– Kajetanie – powtórzył Soll, wzdychając – opowiedz mi wszystko, co wiesz o naszym dziekanie.

Zapadła cisza tak głęboka, że słychać było cykającego w oddali świerszcza. Stuknęła gdzieś okiennica, potem znowu było cicho.

– Głupiec jesteś, Soll – odezwał się w końcu Lis całkiem trzeźwo. – Nie masz o czym gadać w środku nocy…

Zamilkł na chwilę, sapiąc z irytacją, w końcu podjął rozdrażniony:

– Jesteś chyba bliżej niego… To twój znajomy, tak jakby…

– Tak jakby – odparł Soll szeptem.

– No więc… lepiej śpij.

Łóżko Lisa znowu jęknęło rozpaczliwie, gdy odwrócił się twarzą do ściany.

O szybę tłukła się rozpaczliwie ćma. Ciche uderzenia jej maleńkich skrzydełek to zamierały, to znów ożywały z nową siłą. Bez względu na to, czy się miało oczy zamknięte, czy otwarte, widziało się jednakową, gęstą ciemność. Egert przycichł, tym bardziej, że w mroku czuł się bardzo nieswój.

Znowu trzasnęło łoże Kajetana, tym razem bardziej dobitnie.

– A czego chcesz od pana dziekana? – rozległ się jego świszczący głos w ciemnościach. – Co masz do niego? I co jemu do ciebie?

Soll podciągnął kołdrę pod brodę i odpowiedział w stronę niewidzialnego sufitu.

– Obiecał mi… pomóc. A ja… sam nie wiem. Boję się go. Do tego jeszcze ona…

– Jaka ona? – zainteresowała się ciemność.

– Ona… Toria.

Wargi Egerta z trudem wymówiły to imię.

– Toria? – powtórzył pytająco Lis, zarówno lękliwie jak i marzycielsko.

Głęboko westchnął i rzucił ze smutkiem:

– Zapomnij.

Gdzieś daleko w mieście nawoływała się nocna straż.

– Ojciec uczy ją… czarów? – spytał Egert z zamierającym sercem.

Lis miotał się znów rozdrażniony w pościeli.

– Głupi się urodziłeś i głupi umrzesz… On nikogo nie uczy magii! To nie arytmetyka ani jakieś rzemiosło…

Znowu chwila ciszy, mącona tylko trzepotaniem ćmy i poirytowanym sapaniem Lisa.

– Ale przecież jest magiem? – znowu zapytał Soll, przełamując nieśmiałość. – Wielkim magiem? Właśnie dlatego ja…

Chciał powiedzieć, że właśnie dlatego przyszedł do tego miasta, żeby spotkać wielkiego maga, o którym słyszał po drodze i w gospodach. Chciał to powiedzieć, lecz zaciął się, obawiając się mówić o sobie więcej, niż należało. Na szczęście Lis tego nie zauważył. Teraz jego łóżko całe chodziło.

– Ja… – zaczął znowu Soll, lecz kolega mu przerwał.

Głos rudego Kajetana zabrzmiał niezwykle jak na niego poważnie, a nawet patetycznie.

– Jestem drugi rok na uniwersytecie… Mogę ci powiedzieć, że dziekan Łujan… być może nie jest do końca człowiekiem.

Wciągnął głęboko powietrze.

– Nie czyni nikomu zła. Na pewno nikt na świecie nie zna lepiej od niego historii. Masz jednak rację, że się go boisz, Soll. Raz się zdarzyło… Tylko o tym nie rozpowiadaj!… Widziałem to na własne oczy! Na placu pojawiła się starucha z bębnem. Bębniła, żebrząc o jałmużnę. Mówiono o niej, że ma złe oko i lepiej ją omijać z daleka. Byłem tego ciekaw i kiedyś podszedłem bliżej… Nagle patrzę: nadchodzi dziekan. Kiedy mijał staruchę, obejrzał się nagle i spojrzał… Stałem w pobliżu i niemal mnie ten wzrok powalił! Wiedźma przestała bębnić i jak zasyczała! Coś tam szeptała niezrozumiale, zgrzytliwie jak zardzewiały mechanizm. Wtedy dziekan jej odpowiedział jednym słowem, lecz w taki sposób, że potem słyszałem je w głowie jeszcze trzy dni. Poprowadził ją za sobą. Nie chwycił dłońmi, lecz jakby na niewidzialnej smyczy. Poszedłem za nimi jak głupi na miękkich nogach. Skręcili do bramy i wtedy starucha… zniknęła, a na jej miejscu skręcała się wielka żmija z rozwartą paszczą… Dziekan uniósł dłoń i z tej dłoni…

Lis urwał nagle. Soll z trudem opanowywał nerwowe dreszcze.

– I co? – wykrztusił w końcu.

Lis podniósł się i wstał z łóżka. Macał dłońmi po stole w poszukiwaniu krzesiwa.

– I co?! – nalegał Egert.

– I – rzekł głucho Kajetan, krzesząc iskry – dziekan zapytał: Czego chcesz? A ona zasyczała: wolnego słuchacza Solla na pożarcie…

Zapłonęła jedyna świeczka. Egert, spocony jak mysz, przełknął ślinę i odetchnął z ulgą. Bez wątpienia etatowy uczelniany żartowniś wszystko to zełgał.

Lis stał pośrodku pokoju ze świecą w lekko trzęsącej się dłoni, a wraz z nim drżał na ścianie jego cień.


Obaj udawali śpiących aż do świtu. Rankiem, spędziwszy kilka minut na kontemplacji krzywej blizny na zarośniętym policzku, Egert przełamał się i udał na wykład.

Dziekan opuścił swój gabinet trochę wcześniej niż zwykle. Ujrzawszy go w drugim końcu korytarza, młodzieniec uskoczył do najbliższej ciemnej niszy. Łujan przeszedł obok nie zauważając go albo nie chcąc zauważyć. W tym momencie dogonił go Lis.

Egert go nie widział, słyszał tylko dziwnie nieśmiały, potulny głos Kajetana, jakby prosił o wybaczenie.

– Przeklęty długi język – dotarło do Egerta. – Sam nie wiem, jak to się stało. Przysięgam, będę odtąd milczał, jak grób!

Dziekan odpowiedział coś spokojnie i łagodnie. W głosie Lisa pojawiła się weselsza nutka. Dał się słyszeć stukot jego oddalających się kroków.

Dziekan postał chwilę zadumany, potem zawrócił i zatrzymał się na wprost wnęki. Spojrzał w jej głąb i rzekł cicho:

– Egercie…


Gabinet dziekana wydawał się ogromny, niewiele mniejszy od Wielkiej Auli. Słoneczne światło tonęło w ciężkich portierach, aksamitne zasłony spoczywały na oknach niczym ciężkie powieki na zmęczonych oczach, pogrążając komnatę w półmroku.

– Spójrz, Egercie… Na pewno jesteś ciekaw, więc rozejrzyj się…

Pośrodku pokoju znajdowało się biurko z potrójnym mosiężnym kandelabrem. Po obu jego stronach stały dwa fotele z wysokimi, rzeźbionymi oparciami, z tyłu zaś, na pustej, gładkiej ścianie pobłyskiwało rozwinięte ptasie skrzydło, wykonane z metalu.

– To pamiątka po moim mistrzu. Nazywał się Orlan. Opowiem ci o nim później.

Egert, ostrożnie stąpając, przeszedł się wzdłuż ściany. Blade, naznaczone szramą oblicze odbiło się na mętnym szklanym kloszu z płonącą świecą w środku. Obok, na okrągłym, koślawym stoliku znajdowały się srebrne figurki ludzi, zwierząt i ogromnych owadów. Wykonane z wielkim artyzmem, zdawały się wszystkie spoglądać w jeden punkt. Egert przyjrzał się im bliżej. Spojrzenia figurynek utkwione były w czubku krawieckiej igły, sterczącej z bezforemnej bryłki smoły drzewnej.

– Możesz się przyglądać. Tylko niczego nie dotykaj.

Wielkie nieba! Egert prędzej odgryzłby sobie palec, zanim odważyłby się dotknąć wypchanego szczura, zakutego w prawdziwy łańcuch. Obnażone zęby dawno zabitego gryzonia zdawały się błyszczeć świeżą śliną.

Dwie wielkie szafy, nieprzystępne jak wartownicy, zamknięte były na solidne, masywne zamki. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki z księgami, zapewne magicznymi. Egert drgnął, kiedy zauważył, że grzbiet jednego z tomów porastał gęstą, lśniącą sierścią.

Odechciało mu się dalszego oglądania. Odskoczył od półki i spojrzał nieśmiało na dziekana.

Ten zaś powoli uchylił skraj portiery, wpuszczając więcej światła do wnętrza. Niedbale zasiadł w jednym z foteli.

– No cóż, Egercie… najwyższy czas porozmawiać.

Zachęcony gestem, Soll przysiadł posłusznie na samej krawędzi drugiego fotela. W częściowo odsłoniętym fragmencie okna dostrzegł kawałek błękitnego nieba.

– Jakiś czas temu – zaczął powoli dziekan – niedawno, według skali ludzkiego życia, żył pewien człowiek. Był młody i utalentowany w magii z łaski niebios. Stałby się z czasem magiem o niezwykłej mocy, gdyby nie pewne niespodziewane i przykre wydarzenie w jego życiu…

Przerwał na chwilę, jakby oczekując, że słuchacz odnajdzie w jego słowach jakiś sekretny zamysł. Soll zacisnął palce na drewnianych podłokietnikach.

– Zdarzyło się – podjął dziekan – że w swym zadufaniu przekroczył granicę oddzielającą żart od zdrady i ciężko uraził przyjaciół. Został za to odpowiednio ukarany, pozbawiony przez trzy lata ludzkiej powierzchowności, utracił także magiczny talent. A przecież ów dar zdawał się być częścią jego duszy, jego świadomości, jego istoty! Tak więc, poniżony i odtrącony, utraciwszy wszystko, udał się w drogę prób i błędów…

Znowu urwał, jakby chciał skłonić słuchacza, by dokończył historię za niego, lecz Egert milczał, próbując zrozumieć, jaki związek ma ta opowieść z jego własnym losem.

Łujan uśmiechnął się lekko.

– Tak, Egercie, prób i błędów… Taka droga się przed nim otwarła i przeszedł ją do samego końca. Ty także znalazłeś się na podobnej drodze, tylko… to jednak inna droga i nikt nie wie, co cię czeka na końcu. Człowiek, o którym opowiadałem, nikogo nie zabijał…

Egert poczuł się jak przypalony gorącym żelazem. Ból przeszył go na wskroś, choć w spokojnym głosie dziekana nie było nawet cienia wyrzutu. Błękit nieba za szybą pociemniał nagle. Gdzieś na dnie świadomości przemknęła myśl: Dokonało się. Teraz trzeba będzie za wszystko zapłacić. Skoro Toria jest jego córką, a Dinar miał być jego zięciem…

– Ale – wybąkał – ja przecież tego nie chciałem… To był uczciwy pojedynek, przecież nie chciałem go zabijać, panie dziekanie… Wcześniej także…

Zreflektował się nagle i urwał. Mag wciąż spoglądał nań wyczekująco, więc poczuł się zmuszony kontynuować:

– Wcześniej także zabijałem w pojedynkach. Dwa razy. Za każdym razem uczciwie. Ludzie, którzy zginęli od mojej szpady, także mieli rodziny, przyjaciół… Ich krewni jednak przyznali, że śmierć w pojedynku nie jest hańbą, a zwycięzca nie jest mordercą.

Dziekan wstał, milcząc. Zamyślony przeszedł się wzdłuż półek z książkami, muskając co pewien czas ozdobne grzbiety. Egert obserwował go z głową wciśniętą w ramiona, gotów na wszystko: błyskawicę z czubków palców lub zaklęcie zamieniające go w płaza.

Mag odwrócił się w końcu do niego i spytał szorstko:

– Wyobraź sobie, że spotkasz Tułacza. Co mu powiesz? To, co przed chwilą słyszałem?

Egert spuścił głowę.

– Nie wiem, co mu powiedzieć – przyznał szczerze. – Miałem nadzieję… Może pan mnie nauczy, jak powinienem…

Znowu zamilkł, gdyż własne słowa wydały mu się żałosną, bezsensowną paplaniną. Chciałby rzec, iż doskonale rozumie, że dziekan ma powody nienawidzić zabójcę studenta Dinara. Być może okazane mu miłosierdzie było jedynie odroczeniem nieuniknionej kary. Chciał powiedzieć, że pojmuje, iż ojciec Torii nie ma żadnego obowiązku pomagać mu w spotkaniu z Tułaczem, przeciwnie, dziekan ma prawo uznać, że klątwa tchórzostwa spadła nań sprawiedliwie i że Soll powinien nosić szramę do końca swoich dni… I w końcu Egert gotów był przyznać, że bardzo mocno, choć beznadziejnie, liczy na jego pomoc.

Chciał to wszystko powiedzieć, lecz język odmówił mu posłuszeństwa.

Dziekan podszedł do biurka i podniósł wieko sporego piórnika. Egert patrzył bezmyślnie na niezwykłego kształtu kałamarz, piasecznicę z miedzianą kulką na wieczku, wiązkę różnobarwnych piór i parę nożyków do ich zaostrzenia.

Dziekan uśmiechnął się.

– Nie bez powodu opowiedziałem ci o czarodzieju, który stracił magiczny dar. Być może wiedza o jego losie pomoże ci w jakiś sposób. A może i nie.

Wydobył z wiązki piór jedno wyjątkowo długie, wygładził je z lubością i zaczął ostrzyć nożykiem.

– Pół wieku temu byłem małym chłopcem, mieszkającym na przedgórzu. Moi rodzice i wszyscy krewni pomarli podczas Czarnego Moru. Najważniejszym człowiekiem w mym życiu stał się mój mistrz, Orlan. Jego domek był przyklejony do skały niczym gniazdo jaskółcze. Byłem pisklęciem w tym gnieździe. Pewnego wieczoru mój nauczyciel spojrzał w Wodne Zwierciadło. Widzisz, Egercie… Mag, który osiągnął odpowiedni stopień mocy, nabrawszy wody z pięciu źródeł i wymawiając zaklęcie, może ujrzeć w owym zwierciadle to, co jest skryte przed oczami zwykłych ludzi. Mój mistrz spojrzał… i umarł, gdyż pękło mu serce. Nigdy się już nie dowiem kogo lub co zobaczył. Zostałem sam, mając trzynaście lat, lecz pochowawszy Orlana jak nakazywał obyczaj, nie szukałem nowego mistrza. Jakiś czas potem zdołałem samodzielnie stworzyć Wodne Zwierciadło. Długo pozostawało mroczne i gotów byłem już popaść w rozpacz, kiedy pewnego razu tafla się rozjaśniła i zobaczyłem…

Dziekan odłożył naostrzone pióro i wziął następne.

– Zobaczyłem nieznajomego, stojącego przed ogromnymi, okutymi żelazem wrotami. Wizja trwała przez chwilę, zdążyłem jednak zauważyć zardzewiałą sztabę, odsuniętą do połowy. Słyszałeś kiedykolwiek o Wrotach Wszechświata?

Spojrzał badawczo na słuchacza. Wiercąc się w fotelu, Egert poczuł się głupi jak but. Wzruszył ramionami. Dziekan się zaśmiał.

– Nie pojmujesz, dlaczego ci to wszystko opowiadam? Być może niepotrzebnie. Lecz jeśli pragniesz rozmawiać z Tułaczem… Bo przecież wciąż tego chcesz?

Drzwi wejściowe skrzypnęły cichutko, lecz ten dźwięk rozległ się w uszach Solla jak wystrzał. Do gabinetu weszła Toria.

Egert wcisnął się głębiej w fotel. Dziewczyna zatrzymała się chwilkę na widok gościa, potem jak gdyby nigdy nic podeszła do biurka i postawiła na nim niewielką tackę z kawałkiem chleba i szklanką mleka. Porozumiawszy się wzrokiem z dziekanem, przysiadła na skraju mebla, kręcąc stopką w wąskonosym trzewiku.

– Nieźle namieszałem w głowie panu Sollowi swymi opowieściami – oznajmił dziekan, zwracając się do córki.

Ta uśmiechnęła się kwaśno.

Dziekan znowu zwrócił się do Egerta, który nie rozumiał ani słowa z tej wypowiedzi, nie mogąc doczekać chwili, kiedy będzie mógł wstać i wyjść. Nie patrząc na Torię, czuł na sobie jej obojętne spojrzenia, jakimi co jakiś czas go mierzyła.

Minęło kilka minut, zanim Soll odzyskał zdolność pojmowania tego, co mówił dziekan.

– To moje najważniejsze dzieło, trud całego życia… Na razie nosi tytuł Historia magów. Do tej pory nikt nie miał takich jak ja możliwości zebrania całej wiedzy o wielkich magach z przeszłości. Sporo z nich przeszło do legendy, niektórzy żyli całkiem niedawno, są też żyjący nadal. Byłem uczniem Orlana, któremu poświęciłem obszerny rozdział, i znałem dobrze Larta Legiara… Tobie naturalnie nic te imiona nie mówią, lecz nawet pomniejszy mag odczuwa wielki szacunek, słysząc o nich…

Egert poczuł, że głowa zaczęła mu ciążyć, jakby była z ołowiu. Zdało mu się, że gabinet zawirował wokół, a nieruchoma pozostała tylko, jak alabastrowa maska, twarzyczka Torii.

– Wiem, że jest ci trudno, Soll.

Dziekan znów siedział w fotelu. Soll napotkał jego wzrok i natychmiast oprzytomniał, jakby zlano go zimną wodą. Dziekan patrzył przenikliwie, jakby nawlekał rozmówcę na niewidzialną igłę.

– Rozumiem to, jednak droga doświadczeń nigdy nie jest łatwa. Nikt nie wie, czym się zakończy twoja podróż, ale postaram się pomóc, jak umiem. Torio – zwrócił się czule do córki – czy książka dotycząca klątw jest tutaj, czy w bibliotece?

Toria bez słowa podeszła do odpowiedniej półki i zdjęła z niej niewielką książeczkę w skórzanej oprawie z miedzianymi okuciami.

– O zaklęciach? – zapytała spokojnie. – Proszę…

Dziekan ostrożnie wziął książkę do ręki, drugą dłonią starł kurz i zdmuchnął resztki pyłu.

– Proszę, Egercie. Mam nadzieję, że ta książka pomoże ci… zrozumieć głębiej, co się z tobą stało. Nie musisz szybko zwracać, pożyczam ją na długi termin.

– Dziękuję – powiedział Egert nieswoim, drewnianym głosem.


Żył raz pewien człek, a był okrutny i chciwy. Pewnego razu, podczas ciężkiego mrozu, do drzwi jego domu zastukała kobieta z niemowlęciem. Pomyślał: dlaczego mam wpuścić tę żebraczkę? I nie otworzył drzwi. Kobieta z dzieckiem zamarzła podczas strasznej zamieci w wielkiej zaspie. Konając, wyrzekła straszne słowo w ludzkich ustach. Człowiek ten został przeklęty: nigdy więcej nie mógł rozpalić ognia. Drobna iskierka w palenisku, ognisko lub fajka z tytoniem, każdy ogień dymił i gasł natychmiast, kiedy tylko się doń przybliżał. Sam zaczął stygnąć i gasnąć, jak płomień w deszczu. Nie mogąc się rozgrzać, umierał, szepcząc: zimno mi…

Soll skulił się z zimna, westchnął i przewrócił kartkę.

W jednej wiosce zdarzyła się zaraza i wielu ludzi zmarło. Usłyszawszy o tym nieszczęściu, przybył do wsi znachor. Był jeszcze młody, lecz zdolny i doświadczony. Lecząc ludzi ziołami, wędrował od domu do domu. Zaraza mogła i jego dosięgnąć, lecz na szczęście nie tknęła. Część ludzi wyzdrowiała. Wszyscy pytali: jaką mocą dysponuje młody lekarz? Jaka niepojęta siła kryje się w jego dłoniach i ziołach? Dlaczego choroba go oszczędziła? Wystraszyli się nieznanej mocy i unicestwili ją razem z lekarzem. Okazało się jednak, że owa zbrodnia nie przeszła bezkarnie. W prędkim czasie wioska opustoszała, a nikt nie wiedział, gdzie podziali się mieszkańcy. Mędrcy powiadają, że wszyscy zostali przeklęci, od starego do małego, a przepadli w nieznanej otchłani, dopóki nie pojawi się ktoś i nie zdejmie klątwy.

Książka była stara i każda pożółkła stronica zawierała ponurą i straszną opowieść. Soll z trudem opanowywał nerwowe dreszcze, a jednak czytał dalej, ze wzrokiem jakby przykutym do czarnych szeregów liter.

Zdarzyło się, że na drodze trzech zbójów zatrzymało podróżnika. Był jednak biedny i nie zyskali żadnego łupu. Rozzłoszczeni, zbili go bezlitośnie… Umierając, rzekł im: Byłem łagodny i dobry, niczego złego wam nie zrobiłem, dlaczego więc mnie tak potraktowaliście? Przeklinam was: niechaj nie znosi was ziemia!

Wędrowiec zmarł. Gdy tylko opadły mu powieki, ziemia uciekła spod nóg rozbójników.

Przerażeni, zaczęli uciekać, lecz z każdym krokiem powierzchnia rozwierała się coraz mocniej i chwytała ich za nogi. Już w ziemi po kolana błagali o litość, lecz klątwa został rzucona, a usta przeklinającego zamarły na wieki. Ziemia nie chciała dłużej nosić rozbójników, więc ugrzęźli w niej po pas, później po pierś, aż wrzeszczące gęby zasypał piasek i tylko czarne dziury zostały w miejscu, gdzie oni…

Nie doczytał do końca. Z niewidocznego stąd placu dał się słyszeć smętny dźwięk z Wieży Zakonu Łaszą. Egert znów westchnął i przewrócił kartkę.

Szedł przez wieś czarodziej, zgrzybiały i złośliwy staruch. Potknął się o leżący na drodze kamień, upadł więc i połamał swe kruche kosteczki. Wrzasnął i przeklął kamień. Od tego czasu ludzie omijają owo miejsce. Kamień drga, jakby wstrząsany cierpieniem, a nieliczni śmiałkowie widzieli, jak ze szczeliny wycieka kropla po kropli ciemna posoka…

Odłożył na chwilę dzieło. Już od paru dni przed jego oczyma przebiegały w rzędach liter dziwne i przygnębiające historie, które niedowiarek nazwałby baśniami, lecz na pewno nie człowiek z krzywą szramą na policzku.

Był raz człowiek, który ożenił się z prześliczną dzieweczką i kochał ją z całej duszy. Młoda żona była jednak zbyt piękna, więc we śnie jawiły mu się koszmarne wizje jej zdrady. Przepełniony gniewem i strachem, wypowiedział słowa, które stały się przekleństwem: niechaj każdy mężczyzna, na którego ona spojrzy miłośnie chociaż przez chwilę, skona w okropnych mękach!

Młoda kobieta była mu jednak absolutnie wierna i ani razu nie spojrzała czule na innego mężczyznę. Mijały lata szczęśliwego małżeńskiego pożycia, a ich dzieci zaczęły podrastać. Najstarszy syn zmężniał, zamieniając się z chłopca w młodzieńca. Pewnego razu, oszołomiony pierwszą miłością, wrócił do domu o świcie. Czekająca na ganku matka, popatrzyła na syna, na jego lśniące oczy i szerokie ramiona, gibką sylwetkę i młodzieńczy zapał wzrokiem pełnym głębokiej miłości.

Klątwa spadła na syna, gdyż przekleństwo nie określało rodzaju uczucia. Oszalała z bólu rodzicielka wydrapała sobie oczy, skoro zabiły jej pierworodnego jednym spojrzeniem…

Na podwórzu uniwersytetu rozkwitała zieleń, kryjąca w swym gęstym wnętrzu donośnie grające świerszcze. Niewidoczne owady wznosiły hymny na cześć życia. Nastał czas popołudniowego lenistwa. Ciepły wiatr niósł zapachy świeżej ziemi i kwiatów. Przed Sollem leżała otwarta księga, obojętna jak niemy świadek.

Pewna bogata dama miała piękną córkę. Panna zakochała się w wędrownym śpiewaku, postanowiła więc uciec z domu, by wyjść za niego za mąż. Sprawa się jednak wydała. Odkrywszy zamiary zakochanej parki, matka wpadła w furię, a będąc obznajomioną z magią, rzuciła klątwę: Niech mężczyzna, który naruszy niewinność jej córki nie zazna szczęścia, nie ujrzy więcej świata i zapomni swego imienia!

Panna długo i gorzko płakała. Wędrowny śpiewak odjechał daleko i nikt nie chciał wysyłać swatów do posażnej i urodziwej dziewczyny. W końcu jednak pewien zubożały szlachcic zgodził się wziąć ją za żonę. Zaraz po weselu, w noc poślubną pan młody przywiódł do małżeńskiego łoża prostego, jurnego stajennego…

Następnego dnia okazało się, że stajenny oślepł i więcej nie zobaczył świata, ogłupiał i zapomniał swego imienia, aż usechł, nigdy nie zaznawszy szczęścia. Pan młody zaś cieszył się potem żoną i doczekał licznego potomstwa, choć niedługo trwało małżeńskie szczęście, ponieważ…

Do pokoju wleciał trzmiel. Pasiasta, puszysta kulka. Krążył pod skośnym sufitem, odbił się od ramy okiennej i spadł na pożółkłe stronice. Zahuczał gniewnie i wyfrunął przez okno. Soll przetarł dłonią zmęczone oczy.

Dlaczego dziekan Łujan życzył sobie, żeby on to wszystko przeczytał?

Od wieków spadały klątwy zarówno na złoczyńców, jak i czasem na ludzi niewinnych. Z tymi ostatnimi odczuwał Egert rodzaj solidarności. Był także ofiarą klątwy. Wszystkich owych żyjących przed wiekami ludzi dotknęło podobne nieszczęście. Na jego drodze zjawił się Tułacz i jednym ruchem szpady odmienił całe życie…

Wcześniej nie zdarzyło mu się tak długo studiować żadnej książki. Bolały go pochylone plecy a także przepracowane oczy. Pomyślawszy chwilę o odpoczynku, Egert westchnął i znowu sięgnął po książkę.

W domu samotnej wdowy ukrył się zbiegły włóczęga. Ścigali go książęcy strażnicy, lecz niewiasta pożałowała go i ukryła w piwnicy. Kiedy zjawili się u niej srodzy, uzbrojeni po zęby żołnierze, biedaczka wystraszyła się jednak i wydała uciekiniera. Strażnicy natychmiast go powiesili. Gdy miał już pętlę na szyi zdążył jeszcze powiedzieć: Coś uczyniła, niewierna! Niech już do końca życia nikt ci nie uwierzy!

Zmarłego pochowano blisko domu wdowy, niemal pod oknem. Od tej chwili ludzie odwrócili się od niej, ponieważ jej nie wierzyli, ani słowom jej, ani postępkom, toteż zasłynęła w okolicy jako zła wiedźma…

Zdarzyło się jednak, że przez wioskę przejeżdżał biały jak gołąbek staruszek. Zaszedł do domu nieszczęsnej i rzekł jej: Wiem, jakie cię spotkało nieszczęście, chociaż nie do końca zawinione. Powiem ci, jak można zdjąć ową klątwę!

Wysłuchała go. Doczekawszy północy, wyszła przed dom na mogiłę, która porosła tymczasem pokrzywą i ostem. W jednej dłoni niosła dzban wody, a w drugiej ostry sztylet, który zostawił jej starzec. Stanęła nad grobem, spojrzała w twarz księżycowi w pełni i rzekła martwemu w ziemi: Oto woda, a to ostra stal. Dam ci się napić, lecz zdejmij ze mnie czar!

Wyrzekłszy te słowa, wbiła głęboko ostrze w grzbiet nagrobka, aż po rękojeść. Potem polała mogiłę wodą i wróciła do domu. Rano ujrzała, że na grobie wyrosło młode drzewko, olcha. Kobieta zrozumiała, że klątwa została zdjęta i wielce się uradowała. Od tego dnia żyła w szczęściu i spokoju, o drzewko zaś dbała niby o własne dziecię…

Soll z trudem oderwał wzrok od równych linijek: „klątwa została zdjęta, klątwa została zdjęta”. Wciąż powtarzał te słowa, słysząc je w poszumie wiatru, świergotaniu ptaków, w czyichś krokach na korytarzu bursy. Klątwa została zdjęta.

Wielkie nieba! Warto było noce i dni garbić się nad tą okropną książką, żeby jakby mimochodem natknąć się wreszcie na historię ze szczęśliwym zakończeniem. Dziekan Łujan jest niezwykle mądrym człowiekiem. Klątwa została zdjęta… KLĄTWA MOŻE BYĆ ZDJĘTA.

Głupkowato uśmiechnięty, spoglądał w okno, obserwując jak wśród traw ściga motyla jakiś bezpański pies. Zapomniał o zimnych nocach pod mostami i kłującym zmęczeniu nóg. Teraz w duszy uganiał się jak ten szczeniak za motylkiem. Był szczęśliwy.

Jestem szczęśliwy, pomyślał. Wstał i zataczając się jak pijany, wszedł na parapet.

Nadchodził ciepły, wiosenny wieczór. Nad podwórcem uniwersyteckim widniał kwadrat błękitnego, przedwieczornego nieba, po którym powoli, jakby na pokaz, krążyły gołębie. Oświetlone promieniami zachodzącego słońca białe ptaki wydawały się różowe, jak owocowe lizaki. Mężczyźnie chciało się płakać i krzyczeć na całe gardło, tak jakby ciężar klątwy już przestał istnieć i blizna zniknęła z policzka, zmyta jak brudna plama. Nie mając odwagi śpiewać, ograniczył się do tego, że radośnie uśmiechnął się do psa biegającego po trawie.

– Hej, Soll! – usłyszał za plecami zdziwiony okrzyk.

Wciąż jeszcze uśmiechnięty Egert odwrócił się w stronę drzwi. Na progu stał Lis, wytrzeszczając oczy i także szczerząc się od ucha do ucha.


Przed bystrymi oczami aptekarskiego syna nic się nie mogło ukryć, toteż zauważył szczególne względy, jakimi obdarzył dziekan Łujan wolnego słuchacza Solla, powierzając mu cenne dzieło. Już od paru dni skręcała Lisa ciekawość, lecz ponieważ odnosił się do dziekana z lękliwym szacunkiem, nie odważył się zajrzeć do książki ani zadać wprost pytania Egertowi. Obserwując, jak Soll spędza całe noce i dni nad pożółkłymi stronicami traktującymi o magii, poczuł respekt także do niego. W sumie uradowała go zmiana nastroju współlokatora, toteż ucieszył się, kiedy kolega zgodził się wybrać wraz z nim tego dnia na miasto.

Przy głównym wejściu do uniwersytetu Lis nie omieszkał poklepać zadek drewnianej małpy, wygładzony setkami dłoni. Soll zebrał się na odwagę i poszedł za przykładem kolegi.

Ten tradycyjny gest dodał mu pewności siebie. Wieczór był ciepły, pełen przyjemnych dźwięków i zapachów, nieco przytłumionych nadciągającym zmierzchem. Niebo ciemniało, lecz daleko jeszcze było do nadejścia nocy. Egert szedł z głową odchyloną do tyłu, czując jak wiatr igra z jego włosami i całym ciałem odczuwając niemal zapomniane wrażenie radosnego spokoju.

Spotkali po drodze hałaśliwą grupkę studentów. Egert rozpoznał znajome twarze. Lis na jeden uścisk dłoni poświęcił prawie pół godziny. Dalej poszli razem. Soll starał się trzymać blisko Lisa i starannie wykonywał rytuały ochronne: zaciskał w pięść prawą dłoń, lewą zaś chwycił za guzik.

Na początek zawadzili o niewielką traktiernię z jednym sporym stołem w centrum, z podwieszoną pod sufitem klatką, w której siedział tłusty, flegmatyczny królik. Przybytek zwał się „Pod Zającem”. Weseli studenci osuszyli szklanice wina. Kwaśny cienkusz sprawił Sollowi znacznie większą przyjemność niż wszelkie wykwintne trunki, jakie pił dawniej.

Rozradowana grupa wytoczyła się na ulicę. Lekko podchmielony Egert poczuł się na tyle pewnie, że zapomniał o ochronnych zabiegach. Lis kroczył przodem, jako prowodyr. W jakimś zaułku wyłowili dwie bystrookie dziewki, toteż kompania szła dalej przy akompaniamencie ich nieustannego pisku i chichotu.

Następna tawerna zwała się „Upojenie” i zatrzymali się w niej dłużej. Egert nie wylewał za kołnierz, zaś dziewczynki, nieomylnym instynktem wyłuskawszy najprzystojniejszego studenta, kłębiły się wokół niego jak rybki wokół nadzianego na wędkę smakowitego kąska.

Coś ich pędziło dalej. Ujrzawszy światełko w oknie na parterze, Lis z niespodziewaną dla tak wątłego ciała siłą podniósł na rękach chętną dziewkę i zręcznie podwinąwszy jej spódnicę, przykleił obnażoną częścią do szyby. Dziki wrzask, jaki rozległ się z wewnątrz, wywołał niepohamowany rechot studenterii, która aż trzymała się za brzuchy. Wziąwszy dziewczynę pod ramię, przywódca poprowadził dalej swoje stadko, nie czekając, aż wyskoczy z domu rozsierdzony obywatel.

Figiel wszystkim się bardzo spodobał. Lis powtórzył go wielokrotnie z pomocą przyjaciół, chwytając na zmianę panienki. Za którymś razem trzeba było salwować się ucieczką, gdyż gospodarz poszczuł ich psem. Ten incydent był szczególnie niemiły dla Solla, gdyż znany mu dobrze strach przypomniał o sobie lodowatą kulą w żołądku i mięknącymi nogami. Biegł jednak za pozostałymi, Lis zaś tak pociesznie naśladował bezsilnego łańcuchowego burka, że Egert w końcu przestał się bać.

Tawerna „Miła Fantazja” wbrew nazwie nie zachęcała, by w niej dłużej posiedzieć. Egert doszedł do wniosku, że wesołą kompanię wypłoszyły przede wszystkim zasiadające w kącie ponure, zakapturzone postaci w szarych opończach. Chociaż Sług Łaszą było tylko trzech, studenci bez słowa zawrócili i wyszli. Soll udał się w ślad za nimi, z lekka żałując owej decyzji. Jak się wkrótce okazało, niepotrzebnie, gdyż następna karczma „Jednooka Mucha” okazała się lepsza niż dotychczas odwiedzane.

Przybytek ów służył za miejsce spotkań niejednemu pokoleniu żaków. Jakby przez analogię do Wielkiej Auli wzdłuż sporej izby ciągnęły się długie ławy i stoły, w kącie zaś znajdowało się coś na kształt uniwersyteckiej katedry. Przysiadając swoim zwyczajem na skraju ławki, Egert wsłuchiwał się w niezliczone sprośne kuplety, których jego nowi koledzy znali całą masę. Rumieniąc się jak niewinna panienka, to znów pokładając się ze śmiechu, Soll podchwycił w końcu refren:

Nie trać czasu, miły, nie gadaj!

Cała płonę, bo dziurka niesmarowana!

Wracali w całkowitej ciemności. Egert trzymał rękaw Lisa, żeby nie zabłądzić. Obaj byli mocno pijani. Kiedy wtoczyli się do swego pokoju, Lis przede wszystkim postarał się skrzesać ognia, przy czym upuścił na podłogę sprzączkę od płaszcza. Siadł na łóżku i oznajmił, że droga jego życia jest wyschła i chropawa jak psi język. Współczując druhowi i pragnąc mu dopomóc, Soll zaczął szukać sprzączki na czworakach, trzymając świecę w zębach. Kiedy zajrzał pod swoje łóżko, zauważył pod ścianą ciemny, zakurzony przedmiot.

– Hej! – zaciekawił się Lis. – Co tak pod łóżkiem buszujesz?

Egert podniósł się z książką w dłoni.

– No proszę – skonstatował jowialnie kolega, ściągając trzewik. – To pewnie tego chłopaka, który tu mieszkał przed tobą. A sprzączki nie znalazłeś?

Soll postawił świeczkę na stole i położył obok swoje znalezisko. Starł kurz z okładki i rozłożył posklejane stronice.

Była to historia wojen i wodzów. Przewróciwszy parę kartek, Egert natrafił na złożoną we czworo kartkę. Jedna strona była czysta, tylko w jednym rogu czernił się jakiś znaczek, na drugiej zaś stronie…

Soll jakiś czas spoglądał na rysunek i wytrzeźwiał gwałtownie, jakby zlany kubłem zimnej wody. Był to portrecik Torii.

Twórca był bez wątpienia niedoświadczony, lecz utalentowany, postarał się uchwycić przede wszystkim wyraz jej oczu, ową spokojną życzliwość, z jaką panna spoglądała na Egerta przy pierwszym spotkaniu. Ujrzał dobrze znane pieprzyki na szyi, długie rzęsy i wargi rozchylające się w uśmiechu…

Lis czknął, rzucając na podłogę drugi trzewik.

– Co tam znalazłeś?

Z trudem odrywając wzrok, Soll przykrył rysunek dłonią, jakby była to jego tajemnica, której Lis nie powinien poznać…

Przytomniejąc, otworzył książkę na pierwszej stronie, szukając podpisu właściciela.

Były tam dwie litery: „D. D. „

Egert poczuł uderzenie gorąca do głowy.

– Kajetanie – zapytał szeptem, starając się brzmieć spokojnie – kto tutaj wcześniej mieszkał?

Lis milczał chwilę, wyciągnięty na łóżku.

– Mówili mi, że całkiem sympatyczny chłopak, imieniem Dinar. Nie miałem okazji go poznać. Zanim tu przyszedłem, wyjechał i gdzieś zginął zabity…

– Kto go zabił? – wyrwało się Egertowi.

– A skąd mogę wiedzieć? – mruknął Lis. – Jakiś łotr, ale nie wiem jak i gdzie… Nie stój jak słup, może byś zgasił świeczkę?

– Egert zdmuchnął płomyk i jakiś czas stał nieruchomo w ciemnościach.

– Podejrzewam – mamrotał sennie kolega – że musiał być sympatyczny, bo jakżeby inaczej Toria… córka dziekana… chciała wyjść za niego. A podobno się z nim zaręczyła i dawali na zapowiedzi…

– Mieszkał w tym pokoju? – wyszeptał Egert sztywnymi wargami. – Spał w tym łóżku?

Lis ułożył się wygodniej.

– Nie bój się. Nie zjawia się tu jego widmo. To nie był taki typ, żeby swoich byłych koleżków po nocach straszyć… Mówiłem, że porządny był… Lepiej już śpij.

Coś tam jeszcze zaburczał nieartykułowanie, aż dał się słyszeć równy oddech.

Egert przemógł się, rozebrał i położył, naciągając kołdrę na głowę. Spędził tak całą noc, z zamkniętymi w mroku oczyma i zatkanymi uszami mimo zupełnej ciszy.


Każdego ranka, budząc się, Dinar Darran widział nad sobą ten sam pochyły sufit z dwiema szparami w rogu. Ich zarys przypominał szeroko otwarte oko. Codziennie przychodziło Egertowi na myśl to porównanie, ale może tamten widział rzecz inaczej?

Codziennie Dinar zdejmował płaszcz z haczyka wbitego w ścianę nad łóżkiem i wyglądał przez okno. Przed jego oczyma rozciągał się bez wątpienia ten sam obrazek, jaki teraz widział Soll: podwórzec uniwersytecki z zielonym klombem pośrodku, pusta ściana po prawej i rząd wąskich okienek po lewej, a naprzeciwko masyw głównego budynku z dwoma balkonami. W tym momencie na jednym z nich woźny otrzepywał kurz ze starej mapy, wyszytej jedwabiem na aksamicie, sprawiając, że tuman pyłu ulatywał wokół balkonu.

Człowiek zabity przez Solla mieszkał w tej ciasnej klitce, codziennie chodził na wykłady, czytał podręcznik historii wojen i wodzów, sam jednak nie nosił broni i nie odczuwał takiej potrzeby. Toria, wtedy jeszcze wesoła i spokojna, nie zamknięta w sobie i wyalienowana, jak obecnie, z przyjemnością się z nim spotykała każdego dnia. Mieli mnóstwo wspólnych tematów do rozmów, przesiadując czasami w bibliotece lub auli, czy też w jakimś pokoiku na uboczu. Czasem Dinar zapraszał Torię do siebie, a wtedy swoim zwyczajem przysiadała na skraju stolika i kręciła ostrym noskiem trzewiczka…

Potem pojawił się temat małżeństwa. Z pewnością Dinar miał niezłego stracha, prosząc dziekana o rękę jego córki. Okazało się jednak, że dziekan był mu życzliwy, toteż szczęśliwi narzeczeni wybrali się w podróż… Przedślubną? Raczej ekspedycję naukową. Poszukiwali jakichś rękopisów… Tak czy owak, celem ich podróży stał się Kawarren, gdzie w karczmie zasiadał w grupie kolegów Egert Soll…

Nieodgadnione zamiary dziekana Łujana. Całkiem nieprzypadkowo wolne miejsce po Dinarze dostało się jego zabójcy. A książka z portretem? Ile dni przeleżała w ciemnym kącie pod łóżkiem, czekając, aż znajdzie ją Egert?

Rankiem, gdy kroki odchodzącego Lisa zmieszały się z tupotem innych, spieszących na zajęcia studentów, Egert zrzucił wreszcie kołdrę z głowy i wstał.

Był cały obolały po bezsennej nocy. Książkę schował pod poduszką. Egert odważył się popatrzeć na portret przy dziennym świetle.

Nigdy jeszcze prawdziwa, żywa Toria nie patrzyła na Solla tak, jak teraz, na rysunku. Zapewne spoglądała tak tylko na Dinara, on zaś, jak to zakochany, próbował uwiecznić to spojrzenie na papierze i podzielić się ze światem swoją radością. A może było inaczej. Być może portrecik w ogóle nie był przeznaczony dla cudzych oczu i Soll popełnia wykroczenie, rozkoszując się nim przez długie minuty…

Z trudem oderwawszy wzrok, spojrzał na wyszczerbiony blat stolika. Ciężar na sercu, dręczący go całą noc, nasilił się i zamienił w melancholię.

Prawie nie pamiętał twarzy Dinara. Ani razu nie spojrzał mu w twarz. Pamiętał tylko skromny, ciemny strój, drżący głos i nieudolne szermowanie cudzą szpadą. Gdyby ktoś go spytał, jakiego koloru były oczy albo włosy Dinara, nie umiałby odpowiedzieć. Nie pamiętał.

O czym myślał nieznajomy młodzian, wykonując ołówkowy szkic? Rysował z pamięci, czy Toria siedziała przed nim, chichocząc wobec trochę niezręcznej sytuacji? Dlaczego tych dwoje musiało zjawić się w Kawarrenie, jakie złe fatum pchnęło ich do tej podróży i dlaczego zły los pokierował dłonią Egerta?… Przecież wcale nie chciał…

Nie chciałem tego, rzekł do siebie, lecz ciężar na sercu nie ustępował, jakby ktoś zaciskał na nim rdzawe, żelazne szpony. Próbując przypomnieć sobie oblicze Dinara, całkiem realnie wyobraził go sobie, siedzącego przy stoliku w tym pokoju. Bał się spojrzeć w tamtą stronę, by nie napotkać jego spojrzenia.

Nie chciałem, powiedział Egert do wyobrażonego Dinara. Nie chciałem ciebie zabijać, sam się nadziałeś na sztych… Czy jestem mordercą?!

Dinar nie odpowiadał. Rdzawe szpony zaciskały się…

Otrząsnął się i przewrócił stronicę, zakrywając nią portrecik. Spojrzał na czarne szeregi liter i przebiegł machinalnie oczyma kilka razy ten sam urywek, będący jakby odpowiedzią na jego myśli: „Uważa się, że Hars, Opiekun Wojowników, był w niepamiętnych czasach realną osobą i wykazywał się wielką walecznością i okrucieństwem… Opowiadano, że dobijał rannych, również takich, których dałoby się jeszcze uratować, czynił więc to nie z miłosierdziem, lecz z czysto pragmatycznej przyczyny: ranny będzie dla wszystkich ciężarem, lepiej więc go zakopać niż…”

Dinara zakopali pod gładką, nieozdobną płytą. Szpada przebiła go na wskroś. Ostatnim, co ujrzał w życiu, była twarz jego zabójcy. Czy zdążył pomyśleć o Torii? Jak długo trwała dlań sekunda konania?

Cmentarz pod murami miejskimi Kawarrenu… Ptaki, zastygłe na nagrobkach. I napis na jednym z nich: „Znowu pofrunę”.

Rdzawe szpony zacisnęły się w kułak. Egert odczuł nieznośne poczucie winy. Nigdy jeszcze nie odczuwał tak moc no nieodwracalności tragicznych wydarzeń na tym świecie pełnym fatalnych przypadków i nieubłaganej śmierci. Niektóre rzeczy dają się naprawić, innych nie da się cofnąć, chociaż żal…

Z trudem się opamiętawszy, Soll zdał sobie sprawę, że ściska w dłoni kartkę z portretem. Długo potem wygładzał na stole pomięty papier. Przygryzając dolną wargę, zastanawiał się, co powinien teraz uczynić. Czy Toria wie o rysunku? Być może szukała go i martwiła się, nie mogąc znaleźć, a może zapomniała o nim przygnieciona nieszczęściem. Możliwe też, że nigdy nie widziała portretu, a Dinar stworzył go w porywie natchnienia, a później ukrył?

Schował rysunek do książki, po chwili jednak nie wytrzymał i spojrzał nań znowu. Ostatni raz, powiedział sobie, bo chcąc nie chcąc, trzeba oddać książkę dziekanowi. Być może to jakaś pułapka i lepiej byłoby odłożyć znalezisko z powrotem w kąt. Może jednak to ważna dla Torii pamiątka? Rysunek należy do niej. Soll odda go dziekanowi, on zaś sam zdecyduje, czy i kiedy pokaże go córce…

Kiedy podjął decyzję, zrobiło mu się lżej na duszy. Ściskając książkę w dłoni, podszedł do drzwi, zamierzając iść do dziekana. Zawrócił. Posiedział chwilę przy stoliku, potem wziął wolumin pod pachę, zacisnął zęby i wyszedł na korytarz.

Droga okazała się długa i trudna. Idąc nią, Soll zdał sobie sprawę z bezsensowności swego pomysłu. Zjawi się u dziekana, odda książkę, przyznając tym samym, że widział rysunek… Czyj? Zabitego narzeczonego Torii, ofiary bezmyślnego okrucieństwa…

Dwakroć zawracał. Spotkani po drodze studenci spoglądali nań ze zdziwieniem. Ściskając książkę zdrętwiałymi palcami, Soll stanął wreszcie u drzwi gabinetu. Gotów był dać drapaka, czuł się bowiem jak ktoś zmuszony przyznać się do osobistej podłości.

Całym sercem pragnął, by dziekana nie było w gabinecie. Serce zamarło, gdy usłyszał znajomy głos:

– Egert? Wejdź, proszę.

Stalowe skrzydło na ścianie mętnie połyskiwało, a regały z książkami zdawały się groźnie chylić nad przybyszem. Dziekan porzucił pracę i wstał na przywitanie gościa. Egert spuścił oczy, nie mogąc znieść jego spojrzenia.

– Przyszedłem… oddać…

– Już przeczytałeś? – zdziwił się dziekan.

Soll westchnął ciężko i zaczął od nowa:

– To nie ta książka. Tę… znalazłem.

Nie czując się na siłach mówić więcej, wyciągnął dłoń z fatalnym tomikiem.

Czy drgnęła dłoń Egerta, czy Łujan ujął książkę niezręcznie, w każdym razie zafurkotała kartkami niczym żywa istota i nieomal upadła na podłogę. Biała kartka zatoczyła łuk w powietrzu i spadła u stóp młodzieńca. Narysowana Toria rozchylała wargi do uśmiechu…

Minęła chwila, podczas której dziekan nawet nie drgnął. Egert schylił się powoli, jak we śnie i podniósł portret. Pokonując sam siebie, wręczył go dziekanowi. Inna dłoń wyrwała mu go z taką siłą, aż zaszeleścił rozdarty papier.

Soll podniósł wzrok i ujrzał stojącą blisko, drżącą, pobladłą z gniewu Torię. Egert cofnął się przed jej nienawistnym spojrzeniem.

Być może chciała powiedzieć, że Soll popełnił świętokradztwo, skoro rysunek Dinara splugawiły dłonie jego zabójcy, że dotykając własności jej narzeczonego, Egert przekroczył wszelkie granice niegodziwości. Być może chciała to wszystko powiedzieć, ale przypływ gniewu odebrał jej zdolność mówienia. Wszystkie skrywane dotychczas uczucia miała jednak wypisane na twarzy. Człowiek splamiony krwią Dinara plugawił swą obecnością nie tylko mury uniwersytetu, lecz także pamięć o jej ukochanym.

Nie spuszczając morderczego spojrzenia z Egerta, Toria wyrwała z dłoni ojca książkę Dinara. Głęboko wciągnęła powietrze, żeby coś powiedzieć, lecz zamiast tego uderzyła z całej siły młodzieńca książką po twarzy.

Głowa Solla zachwiała się. Wyczerpawszy w uderzeniu całą dławiącą ją wściekłość, dziewczyna odzyskała zdolność mówienia. Słowa pojawiły się razem z następnym uderzeniem.

– Bydlaku! Jak śmiesz!

Wątpliwe, by sama rozumiała, na co może lub nie może ośmielić się Egert. Całkiem tracąc panowanie nad sobą, biła go książką po twarzy, krzycząc:

– Jak śmiesz, łajdaku! Wynoś się!

Zalewała się łzami rozpaczy.

– Toria!

Dziekan chwycił dłoń córki. Niedługo się wyrywała. Opadła na kolana, zanosząc się histerycznym łkaniem.

– Nienawidzę go… nie… na… widzę…!

Egert stał nieruchomy, niezdolny zrobić kroku. Wokół warg spływała na podbródek krew z rozbitego nosa.


Siedział na krawędzi kanału, spoglądając od dołu na łukowaty mostek, na omszałe kamienie pobłyskujące od wody, solidną kładkę, rzeźbioną balustradę, stąpające nogi i turkoczące koła, buciory, trzewiczki, bose stopy, czarne od brudu, a potem znowu koła, kopyta, trzewiki…

Co pewien czas zanurzał w wodzie poplamioną chustkę do nosa i ponownie przykładał do twarzy. Krew nie płynęła już tak obficie, lecz jej widok nieodmiennie wstrząsał Egertem.

Patrzył na gładką powierzchnię wody i wspominał płacz Torii.

Po raz pierwszy ujrzał jej łzy. Nie uroniła ani jednej nad trupem Dinara ani na pogrzebie. Soll wprawdzie nie uczestniczył w ceremonii, lecz dowiedział się o tym od kogoś.

Nie była z tych, które płaczą przy świadkach. Widocznie ból stał się nie do wytrzymania, a Egert najwidoczniej po to zjawił się na tym świecie, aby przysparzać jej cierpień. Chętnie uwolniłby świat od swej osoby, ale nie wiedział jak. Tułacz nie pozostawił mu wyboru…

Tułacz.

Egert wyrzucił chusteczkę, wyglądającą jak brudna szmatka. Będzie musiał wrócić na uniwersytet. Musi spotkać się z przejezdnym lokatorem „Wspaniałego Miecza”. Będzie musiał przekonać nieznajomego, strasznego człeka, ubłagać go, jeśli będzie trzeba na kolanach, by zdjął klątwę, bo inaczej Egert oszaleje.

Podniósł się z trudem i wszedł na most. Uskoczył przed nadjeżdżającą karetą. Szedł powoli dobrze znaną ulicą, ostrożnie się rozglądając i starając nie wychodzić na jej środek, by uniknąć dalszych zagrożeń. Czuł na twarzy piekące ślady uderzeń.

Przechodząc placykiem gdzie znajdowała się pośrodku kamienna statua Widziadła Łaszą, ominął z daleka grupkę osobników w szarych opończach. Miał wrażenie, że jest przez nich obserwowany spod kapturów, lecz w tejże chwili zakonnicy odwrócili się i poszli swoją drogą.

Nad wejściem do perfumerii przyciągała oko czerwienią ogromna, sztuczna róża, emblemat cechowy. Pąk kwiatu przypominał raczej główkę kapusty, zwieszając się z miedzianego, skrzypiącego szyldu. Na witrynach stały w szeregach, jak żołnierze podczas apelu, flakoniki perfum. Egertowi zakręciło się w głowie od gęstych, zmieszanych zapachów, dochodzących z otwartych drzwi. Przeszedł prędko dalej i nagle zamarł. Dziwny, niewytłumaczalny impuls kazał mu się zatrzymać.

W emanującym aromatami wnętrzu spadł z brzękiem i rozbił się jakiś ciężki przedmiot. W ślad za tym dały się słyszeć cienki, dziecięcy okrzyk i połajanki starszych. Po chwili ze sklepu wyskoczył wysoki mężczyzna, otrzepujący z gniewną miną polany czymś rękaw. Zapewne klient. Później właściciel sklepu, którego Egert rozpoznał po różyczce wytatuowanej na dłoni, wyciągnął za ucho mniej więcej dwunastoletniego ucznia.

Scenki tego rodzaju nie były niczym zaskakującym w dzielnicy rzemieślniczej. Majstrowie często wymierzali kary, przechodnie zaś przyjmowali obojętnie wrzaski karconych czeladników, spiesząc w swoich sprawach. Mały naraził się ogrom nie, kupiec był rozsierdzony nie na żarty. Stojąc o kilka kroków, Egert widział jak mistrz krzepko macha rzemieniem, tak że tatuowana róża zdaje się ożywiać i rozchylać płatki.

Chłopaczek tkwił między mocno zaciśniętymi kolanami kupca. Soll widział czerwone od targania ucho pod kosmykiem jasnych, słomianych włosów, oczy zaokrąglone ze strachu, z drugiej zaś strony zaróżowioną część ciała między spuszczonymi spodniami a podciągniętą koszulą.

Kupiec uderzył. Egerta ogarnęła fala bólu.

Stał blisko. Niepojętym sposobem ból bitego chłopca spłynął nań z taką siłą, jakby ktoś go obdzierał ze skóry rzeźniczym sposobem. Dołączyło się do tego coś jeszcze gorszego. Soll pojął w jednej chwili, że perfumiarz lubi katować, dając upust przepełniającemu go rozdrażnieniu i że w zasadzie jest mu wszystko jedno, kogo bije, byle tylko mógł poczuć przewagę i ukoić udręczoną duszę. Egert nie zdążył się nawet zdziwić temu wszystkiemu, kiedy coś go zaniosło na jezdnię. Ktoś krzyknął, razy sypały się jeden za drugim, a Soll poczuł, że zaraz zemdleje.

Uciekł bez namysłu. Potem znowu szedł, ledwie powłócząc nogami. Z każdego okna, każdej bramy i każdego zaułka emanował ból, wzbierając wysoko jak woda na tamie.

Odbierał tylko nikłe sygnały, słabsze albo silniejsze. Ktoś tam płakał, ktoś odbierał razy, ktoś je zadawał, ktoś znowu cierpiał z powodu, że nie jest tym, kim chciałby być. Jedno okno dosłownie buchało złem: jakiś osobnik skryty w ciemnościach pokoju pragnął zadać komuś gwałt. Odczucie to sprawiło, że Egert zdołał przyspieszyć kroku. W karczmie była bójka. Soll poczuł ciarki na skórze, wyczuwając czyjś zapał, z jakim tamten zadawał ciosy pięściami.

Miasto zawisło nad młodzieńcem, niczym kawał gnijącego sera, upstrzonego dziurami okien i drzwi. Ze wszystkich stron płynęły ku niemu fale agresji, które czuł całą skórą. Wydało mu się nawet, że widzi jej kosmate smugi, drżące jak galareta. Przemoc przeplatała się z cierpieniem, cierpienie wywoływało przemoc. Mąciło mu się od tego w głowie.

Dosłownie cudem dotarł do uniwersytetu, a może prowadziła go intuicja. Przy wejściu ktoś zawołał na niego i nie doczekawszy się odpowiedzi, dogonił go.

– Hej, Soll! – wołał zdziwiony Lis. – Co z tobą, zdaje się, że ktoś ci dał po gębie?

Złośliwe zwykle, piwne oczka patrzyły nań współczująco. Lis zapewne nie po raz pierwszy był w podobnej sytuacji. Patrząc na jego okrągłą, dziecięcą buźkę, Soll pojął, że kolega naprawdę go żałuje i nie ma w tym żadnego udawania.

– No nic, brachu – mówił dalej Kajetan, uśmiechając się szerzej. – Morda nie szklanka, całkiem jej nie rozbijesz. Będzie od tego twardsza…

Gmach uniwersytecki wydawał się oazą błogiego spokoju pośród morza zła. Osłabiony Soll wsparł się o ścianę i blado uśmiechnął.


Po blacie biurka dziekana toczyły się porcelanowe koraliki, które zsunęły się z rozerwanej nici. Spora ich część zniknęła w stosach papierów, inne stoczyły się na podłogę i skryły się w szczelinach posadzki. Powoli, z metodycznością godną lepszej sprawy, Łujan zbierał jeden za drugim na lewą dłoń, z której wzleciał po chwili chrabąszcz.

Buczące owady krążyły pod sufitem, wylatywały przez półotwarte okno i znowu wracały. Toria siedziała milcząca w kącie, z twarzą zakrytą włosami.

– Skrucha jest dobrą rzeczą – oznajmił dziekan z westchnieniem, wypuszczając pod sufit kolejnego owada – oczywiście do pewnego stopnia. Każde, nawet najgłębsze jezioro ma swoje dno. Gdzie by się, w przeciwnym wypadku, kryły raki?

Toria milczała.

– Gdy miałaś dziesięć lat – podjął, pocierając koniuszek nosa – sprowokowałaś bójkę z wiejskimi chłopakami. Matka jednego z nich przyszła potem do mnie ze skargą. Wybiłaś mu dwa zęby. A może trzy, pamiętasz?

Toria pozostawała nieruchoma.

– Potem zaś – dodał, unosząc znacząco palec – przychodził do nas codziennie i wywoływał ciebie na łowienie ryb albo do lasu, czy jeszcze gdzie indziej… Pamiętasz?

Córka szepnęła zza fali włosów:

– Łatwo ci mówić. A Dinar…

Znowu zamilkła, nie chcąc dalej płakać. Stara książka i zapomniany rysunek rozdrapały na nowo rany i teraz od nowa przeżywała swą stratę.

Jeden z owadów zderzył się z półką i spadł na podłogę, poleżał chwilę nieruchomo, potem znowu pofrunął, bucząc gromko.

– Wiesz przecież, jak lubiłem Dinara – rzekł cicho dziekan. – Był dla mnie jak przybrany syn. Tak było. Wierz mi, do dzisiaj gorzko żałuję waszego wspólnego niedoszłego życia, nienapisanych książek i nienarodzonych dzieci. Był obiecującym młodzieńcem, miłym i utalentowanym, a jego zguba była krzyczącą niesprawiedliwością… Zauważ jednak, że Soll… wiem, że niemiłe ci już samo nazwisko… mógł ukryć tę książkę, wyrzucić ją, oddać kucharce na podpałkę, czy też sprzedać… Postanowił jednak oddać ją mnie, a przeze mnie tobie. Rozumiesz, jakiej odwagi to wymagało?

– Odwagi? – powtórzyła wzgardliwie. – Odwaga i obecny Soll? To równie absurdalne jak…

– Jak taniec meduzy z bębenkiem – spokojnie dokończył dziekan.

Zaskoczona Toria nie odpowiedziała.

Jej ojciec obserwował w zadumie korowód owadów pod sufitem, mamrocząc pod nosem słowa starej, dziecinnej piosenki:

– Meduza zatańczy z bębenkiem, kret ostrygi na obiad przyniesie…

Spuścił ciężko dłoń na blat biurka, jakby chciał zmiażdżyć muchę.

– W tym wypadku masz rację… Wspominając jednak Dinara, szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, że w podobnej sytuacji byłby zdolny napawać się tak nienawiścią. Nie umiem sobie tego wyobrazić. A ty?

– Temat zamknięty, ojcze! – krzyknęła.

Łujan znów westchnął i pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć do córki: jak cię jeszcze mam przekonywać? Toria zerwała się, odrzuciwszy włosy na plecy. Jej zapłakane oczy spotkały się ze spokojnymi źrenicami dziekana.

– Temat zamknięty! Dinar umarł, leży już w ziemi… I nikt oprócz mnie nie ma prawa sądzić, jakby postąpił! Dinar był mój i do mnie należy pamięć o nim. A ten… Soll… miał czelność… To przecież morderca, więc dlaczego mu pozwalasz… Nie chcę go znać ani widzieć. Jak on mógł… Dotykać… Patrzeć… A ty…

Szloch przerwał jej słowa. Chrabąszcze krążyły pod sufitem w nieustannym korowodzie. Dziekan ciężko wstał zza biurka.

W jego dłoniach była delikatna, drżąca i mokra jak zabłąkany kociak. Objął ją niepewnie, nie chcąc jeszcze bardziej denerwować, wszak od dawna nie była już dzieckiem. Toria zastygła na chwilę, a zaraz potem wtuliła się w pierś ojca, okrytą czarnym kaftanem.

Trwali tak jakiś czas. Toria się wypłakała, potem odsunęła od ojca.

– Ty wiesz lepiej – rzekła nieco zawstydzona, patrząc w podłogę. – Myślę, że jeszcze pożałujesz, że przyjąłeś tego człowieka, ojcze. Kiedyś był przynajmniej odważny, teraz stał się tchórzem. To jeszcze gorsze. Nie tutaj jego miejsce, ale między sługami Łaszą!

Dziekan zmarszczył brwi. Przesunął palcem po grzbietach książek, szczególnie czule gładząc pokryty sierścią.

– Zastanawiam się – powiedział półgłosem, nie odwracając głowy – dlaczego Tułacz tak z nim postąpił? W jakim celu? Czy to nie wszystko jedno: jeden łajdak więcej, jeden mniej?

Toria westchnęła ciężko.

– Nie nam sądzić, dlaczego Tułacz postąpił tak, a nie inaczej. Myślę, że uczynił słusznie. Chciałabym spotkać go i uścisnąć mu dłoń.

Dziekan skinął głową.

– Można uścisnąć jego dłoń… jeśli się człowiek odważy.

Toria uśmiechnęła się krzywo.

– Dawno temu – kontynuował – bardzo chciałem spotkać Tułacza, a teraz jestem szczęśliwy, że do tego nie doszło. Któż to wie, kim jest naprawdę…

Przygarbiona dziewczyna ruszyła ciężkim krokiem w stronę drzwi. Już na progu zatrzymała się chwilę i obejrzała przez ramię, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnowała.

Łujan uniósł oczy ku górze. Chrabąszcze zamieniły się w koraliki i z chrzęstem rozsypały po podłodze.


Minęło kilka dni. Każda ich minuta była dla Solla wypełniona masą nieprzyjemnych, zagmatwanych refleksji. Lis wyjechał na krótko do rodziców na przedmieściu, Egert pozostał więc sam w pokoju i napawał się samotnością, tęskniąc od czasu do czasu.

Nowe dlań, męczące zjawisko, odczuwanie całą skórą cudzego cierpienia i przemocy, nieco się w nim stępiło, przytaiło, niczym żądło w osim odwłoku. Egert cieszył się każdą chwilą wytchnienia, wiedział jednak, że owa niemiła właściwość wcale go nie opuściła i jeszcze da znać o sobie.

Najgorsze były godziny poświęcone myślom o Torii. Próbował je odgonić, lecz podstępnie wracały, lepkie i grząskie jak rozmyta glina, na dodatek pełne niezdecydowania. Zmęczony ową walką, brał do ręki książkę o zaklęciach i siadał z nią przy oknie.

I zaklęta była owa studnia. Woda w niej była zatruta, powiadano też, że w skrzypieniu kołowrotu dały się słyszeć żałosne jęki.

Zamek był przeklęty. Od tej pory jego kręte schody wiodły do podziemnych otchłani, na wieżach rozsiadły się rozmaite stwory. Kto wszedł na zamkowe mury, ujrzał wokół siebie same zgliszcza, kto zaś wszedł do zamkowych komnat, nie wrócił już między żywych.

Pewnego dnia osamotnienie Solla okazało się tak nieznośne, że przemogło strach. Nie miał sił spotykać się z dziekanem ani z kolegami studentami, postanowił wyjść do miasta, z głową pełną mrocznych i smutnych myśli.

Szedł powoli, z głową wciśniętą w ramiona, obawiając się własnych odczuć. Mijały kolejne minuty. Mieszkańcy miasta budzili się, kramarzyli, pracowali i bawili się, lecz fale ich namiętności docierały do Egerta rzadko i słabo. Być może owe słabe odgłosy były tylko płodem jego wyobraźni. W każdym razie trochę się uspokoił. Kupił sobie rurkę z kremem i zjadł z wielkim apetytem.

Machinalnie oblizując pusty już wafelek, Soll stał na wygiętym mostku, wsparty o balustradę. Od dziecka lubił patrzeć na wodę. Obecnie, śledząc oczyma za jakąś powoli tonącą szmatą, przypomniał sobie most u bramy miejskiej Kawarrenu, mętną wiosenną Kawę i nieznajomego o przenikliwych, świetlistych oczach, który zadecydował o dalszym losie Egerta…

Potrząsnął głową, próbując przegnać wspomnienia i niechętnie oderwawszy się od balustrady, ruszył w powrotną drogę.

W niewielkim, pustym akurat zaułku siedział żebrak. Ziemia dookoła niego przykryta była połami jego obszernego płaszcza, a z szerokiego, podartego rękawa sterczała nieruchomo sucha, sczerniała dłoń, niczym uschła gałąź. Siedział nieruchomo, jak widmo, tylko wiatr mierzwił siwe włosy, całkowicie zakrywające twarz.

Trudno było zrozumieć od kogo żebrak spodziewał się otrzymać jałmużnę w takim miejscu, gdzie wokół nie było żywej duszy, ściany pozbawione były okien, a wyciągnięta dłoń wskazywała jedynie parę psów, bezwstydnie kopulujących na samym środku uliczki. Żebrak nie podejmował w związku z tym żadnych wysiłków, siedział dalej jakby wykuty z kamienia.

Tysiąc razy zdarzyło się Sollowi przechodzić koło żebrzących, nie zaszczyciwszy ich nawet jednym spojrzeniem, jednakże zapomniany w ślepym zaułku starzec z wyciągniętą dłonią sprawił, że drgnęło mu serce. Być może ujął go swym cierpieniem, a być może dręczyło go wciąż poczucie osobistej klęski. Dłoń Solla samoistnie powędrowała do sakiewki: miał w niej jeszcze dwie złote monety, dziesięć srebrnych i tyle samo miedzianych. Egert wydobył miedziak i przełamując lęk podszedł do staruszka, zamierzając rzucić pieniążek do czarnej dłoni.

Żebrak poruszył się. Wśród siwych kosmyków błysnęło dwoje oczu, a po ulicy rozległ się nieoczekiwanie głośny, przeszywający okrzyk:

– Po… dziękować…

W tym momencie sucha dłoń pochwyciła nadgarstek Solla z taką siłą, że były oficer krzyknął mimo woli.

Z jakiejś bramy wynurzył się, jak duch, zdrowo wyglądający młodzik z rumianą gębą rzeźnika. Żebrak z niewiarygodną szybkością przebiegł wolną dłonią po odzieży Egerta i oderwał mieszek od jego paska. Wyglądało na to, że nie jest jeszcze taki stary. Sakiewka wylądował z brzękiem w dłoniach wspólnika. Egert, sparaliżowany w pierwszej chwili paniką, zaczął się w końcu wyrywać.

– Sza!

W prawicy młodzieńca pojawił się nagle szeroki, dobrze naostrzony nóż.

– Cicho sza!

Egert nie był zdolny wydobyć krzyku z zaciśniętego gardła ani zaczerpnąć powietrza. Młodzik zręcznie narzucił mu na szyję sznurową pętlę, wykręcając jednocześnie ręce do tyłu. Z pewnością było dla niego jasne, że najlepiej od razu udusić ograbionego mieszkańca miasta, żeby w razie czego nie rozpoznał rabusia. Soll próbował się słabo wyrywać, lecz strach wciąż go paraliżował.

Sznur na szyi drgnął. Nagle rozległ się skądś tupot nóg i gromkie:

– Stać!

Głowa Solla opadła na ziemię, lecz zaraz potem poczuł, że pętla przestała się zaciskać. Zerwał się i wyprostował. Żebrak w długim płaszczu i jego wspólnik ucieka li biegiem z zaułka, a tupot podkutych butów odbijał się od gładkich ścian. Zniknęli za rogiem i odgłos zaczął powoli cichnąć.

Na jezdni walały się kawałek sznura i nieszczęsna sakiewka. Soll nie był zdolny zrobić kroku. Czyjaś dłoń podniosła mieszek i wyciągnęła go w stronę właściciela.

– To pańskie, nieprawdaż?

Przed Sollem stał niewysoki, dość młody jeszcze człowiek w szarej opończy z kapturem. Egert drgnął mimowolnie, widząc habit bractwa Łaszą. Uśmiechając się lekko, Sługa Świętego Widziadła odchylił kaptur z czoła.

Kiedy jego twarz stała się całkowicie widoczna, okazało się, że nie ma w niej niczego strasznego ani złowieszczego. Jego szaroniebieskie oczy, takiego samego koloru jak Egerta, spoglądały nań ze współczuciem.

– Był pan w niebezpieczeństwie… Z pełną sakiewką lepiej się nie włóczyć pustymi zaułkami. Był pan bardzo nieostrożny, młody człowieku…

Zwrócił się tak, chociaż sam był niewiele starszy od niego.

– Tamci… uciekli? – spytał Soll, nie wierząc własnym oczom.

Mężczyzna się uśmiechnął.

– Wystraszyłem ich… Miejskie rzezimieszki są zdradliwe i tchórzliwe, a jak pan widzi…

Musnął kaptur.

– Cieszę się wśród nich pewnym autorytetem.

Egert przeżył w tym mieście kilka miesięcy i wiedział, że sam widok szarej opończy mógł skłonić łapserdaków do ucieczki, nie tylko dwóch, ale nawet całą szajkę. Skinął pospiesznie głową, nie znajdując słów podziękowania. Sługa Łaszą znowu podsunął mu ocaloną sakiewkę, z ośmielającym uśmiechem.

– To wszystko, co mam… Dziękuję – wymamrotał Egert, jakby się usprawiedliwiał.

Tamten kiwnął głową, jakby przyjmując podziękowanie.

– Pieniądze to nie wszystko. Mogli pana zabić.

– Dziękuję – powtórzył gorąco Soll, nie wiedząc, co dalej robić i o czym rozmawiać. – uratował mnie pan i nie wiem, jak mam jeszcze dziękować.

Sługa Łaszą roześmiał się bezdźwięcznie, lecz zaraźliwie.

– Nie ma potrzeby… Uczciwi ludzie powinni się wzajemnie wspomagać, inaczej na świecie zostaliby sami łajdacy. Jestem brat Fagirra… A pan jest mieszczaninem?

Egert przedstawił się, jak wypadało. Usłyszawszy o uniwersytecie, Fagirra wyraził satysfakcję.

– Tak, to miejsce godne odpowiednich młodych ludzi… Jakie nauki pan głównie studiuje?

Zmieszany Egert wydusił z siebie, że interesuje się zwłaszcza historią. Fagirra kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Historia wydaje się najbardziej ciekawa ze wszystkich nauk. Dawne legendy, księgi o wojnach i bohaterach, prawodawcach, magach… Myślę swoją drogą, że to zapewne wykładający ją dziekan Łujan zachęcił pana do owego przedmiotu?

Egert ucieszył się: pan Fagirra zna pana dziekana?

Sługa Łaszą poprawił go delikatnie: po pierwsze, należy o nim mówić „brat”, poza tym nie miał zaszczytu poznać osobiście dziekana, aczkolwiek sława mądrości pana Łujana od dawna rozchodziła się poza uniwersytetem.

Długo gwarzyli po przyjacielsku, przechodząc od zaułka do zaułka. Sollowi wydało się trochę dziwne, że tak po prostu rozmawia z człowiekiem w szarej opończy. Do tej pory zakonni wojownicy Łaszą wydawali się mu nieco straszni i niedostępni dla zwykłych śmiertelników. W końcu odważył się to powiedzieć nowemu znajomemu, wywołując u mnicha prawdziwą wesołość.

Gdy się już dostatecznie wyśmiał, poklepał Solla po ramieniu.

– Ech, Egercie… Imię i dzieło Łaszą okryte są tajemnicą, do której mało kto bywa dopuszczany. Jesteśmy Sługami Tajemnicy.

– Pytałem – wymamrotał nieśmiało Soll – wielu ludzi, ale nikt nie potrafił mi wyjaśnić, czym jest bractwo Łaszą…

– Fagirra spoważniał.

– Opowiadają o nas mnóstwo bzdur i domysłów, jak to zazwyczaj o czymś nieznanym. A pan, Sollu, chciałby istotnie dowiedzieć się czegoś więcej?

Egert nie był tego pewien do końca, lecz nie zdradził się ze swym wahaniem.

– Tak… oczywiście.

Fagirra pokręcił głową w zadumie.

– No cóż, Egercie… Zakon Łaszą okazuje zaufanie tylko nielicznym, lecz od pierwszego wejrzenia stwierdziłem, że dobrze panu z oczu patrzy. Jutro, przyjacielu, pojawi się rzadka możliwość wstąpienia do środka naszej Wieży… Chciałby pan tego?

Egert cały się skręcał pod przenikliwym spojrzeniem zakonnika, lecz nie miał odwagi odmówić.

– Tak.

Fagirra kiwnął głową radośnie.

– Czuje się pan nieswojo, rozumiem… Proszę wierzyć, że nie każdego spotyka taki zaszczyt, lecz jedynie wybrańców. Będę czekał na pana o siódmej wieczorem na rogu ulicy Fiołkowej. Wie pan, gdzie to jest?

Dodał później, kiedy się już pożegnali.

– A tak w ogóle proszę o pełną dyskrecję. Łasz jest Tajemnicą. Rozumiemy się? Do widzenia.

Egert skłonił głowę i długo patrzył za odchodzącym człowiekiem w szarej opończy.


Lis wciąż jeszcze gościł u rodziny, toteż nie miał kto zapytać Solla, czemu jest taki zafrasowany. Egert przezwyciężył pragnienie, by zwrócić się o radę do dziekana, choć skłaniały go do tego bezsenna noc i wypełniony rozterką, długo wlokący się dzień.

Koledzy studenci, widząc, że wychodzi, życzyli mu miłego wieczoru i udanej randki. Odpowiadał coś ni w pięć, ni w dziewięć.

W drodze na miejsce spotkania zdążył jeszcze utwierdzić samego siebie w przekonaniu, że wizyta w Wieży Łaszą to tradycja, niemal obowiązek dla każdego tutejszego mieszczanina, a zatem owo przypadkowe zdarzenie zapowiada pomyślny zwrot w jego życiu. Ostatecznie, pomyślał także, wszystko może nie dojść do skutku, skoro brat Fagirra nie stawi się na umówione spotkanie.

Czekał na niego. Soll wzdrygnął się, gdy z cienia wynurzyła się zakapturzona sylwetka.

Egert słabo pamiętał drogę krętymi zaułkami. Przed oczami miał skraj szarej opończy, ciągnący się po miejskim bruku. W jego duszy walczyły ze sobą dwa sprzeczne uczucia: strach przed wejściem do Wieży i strach przed odmową. Wbrew oczekiwaniom, Fagirra nie wprowadził gościa główną bramą. Zaułek zamienił się nagle w tunel tak ciemny, że Egert nie mógł dostrzec człowieka pobrzękującego pękiem kluczy i zawiązującego oczy młodzieńcowi.

Stropiony, ślepy, prowadzony pod rękę, cierpiący z powodu odzywającego się niczym stary ból zęba strachu, został w końcu gdzieś doprowadzony. Z oczu zdjęto zasłonę. Stał przed ogromną, ciężką kotarą z czarnego aksamitu, wionącą jakimś słabym, gorzkawym, nieznanym Sollowi aromatem.

– Wolno tu panu być – szepnął mnich wprost do ucha, przy czym krawędź jego kaptura zawadziła o policzek Solla. – Tylko być i milczeć, nie ruszać się z tego miejsca i nie odwracać głowy.

Egert przełknął gęstą ślinę, wypełniającą usta. Fagirra oczekiwał odpowiedzi, więc skinął głową z wysiłkiem.

Do gorzkawego zapachu kotary domieszał się inny, łagodniejszy, słodkawy, przypominający kadzidło. Patrząc na czarną ścianę materii, słyszał z niezwykłą ostrością mnóstwo dźwięków, bliskich i oddalonych, przytłumionych i szeleszczących, jakby chmara motyli trzepotała się w szklanej bani, uderzając skrzydłami o jej przezroczyste ścianki.

Wypełnione szmerami milczenie zamieniło się w zupełną ciszę. Egert zdążył policzyć w myślach do pięciu, gdy zasłona drgnęła i rozległ się przeciągły, niepodobny do niczego dźwięk, który sprawił, że całe ciało mężczyzny pokryło się potem. Było to wycie pradawnego potwora. Ten sam daleki jęk, który słyszeli ludzie na placu i który tak długo niepokoił wyobraźnię Egerta, dobywał się teraz z pobliskiego cienia.

Aksamit zakołysał się i opadł ciężko, zamieniając się w ciemny dywan. Przed oczyma zdumionego Solla ukazała się niebywałych rozmiarów komnata.

Trudno było pojąć, jakim cudem we wnętrzu Wieży mogło istnieć tak ogromne pomieszczenie. Soll wystraszył się w pierwszej chwili, lecz rozejrzawszy się, dostrzegł otaczający salę rząd wysokich zwierciadeł. Na wypełnioną fałdzistym aksamitem przestrzeń wyszedł, wielokrotnie powielony w lustrzanej głębinie, długowłosy karzeł, w płomienistym, oślepiająco jasnym stroju. Dwiema dłońmi uniósł do ust szeroką rurę i z pewnym wysiłkiem wydobył z niej ten sam porażający zmysły dźwięk. Z odwróconego do góry wylotu wypłynął gęsty, siny dym.

Zaszeleścił materiał opuszczanych kapturów. Ognisto-czerwona plama zniknęła wśród szarych opończy. Do uszu Solla dobiegł szeleszczący szept: „Łasz… asz… aszsza…”. Gdzieś daleko rozległa się cichutka, lecz wprawiająca w odrętwienie pieśń i znowu powtórzył się dźwięk szerokiej rury, a nad pochylonymi szarymi grzbietami zaczęły się tworzyć z dymu widmowe kontury.

Soll zadrżał. Dym emanował niezwykle silnym, przyjemnym a zarazem męczącym zapachem. „Łasz… asz… aszsza…” – dźwięk przybliżał się lub oddalał. Egertowi przywidział się przybój na brzegu szarego morza.

Okutane w habity postaci wstawały na ogół płynnie i zgrabnie, chwilami jednak ktoś zrywał się, jakby tknięty strasznym domysłem. Sala powoli opustoszała i na środku pokrytej aksamitem podłogi ukazał się płasko rozciągnięty starzec. Siwe włosy otaczały jego pomarszczone oblicze niczym księżycowe promienie. Ludzie w szarych opończach wrócili i wówczas Soll ujrzał tę siwą głowę unoszącą się niczym pienista grzywa na szczycie fali stworzonej z kapturów.

Ten niepojęty, czarodziejski obrzęd, ciekawy, lecz dosyć monotonny, ciągnął się minutami, a może godzinami. Soll stracił poczucie czasu. Kiedy poczuł na twarzy powiew świeżego powietrza i zorientował się, że stoi w szeroko otwartym oknie, a pod sobą ma znajomy plac, widziany po raz pierwszy z takiego miejsca, wszechobecny Fagirra położył mu dłoń na ramieniu i szepnął do ucha:

– Znam co najmniej dziesięciu najbogatszych i ważnych ludzi w tym mieście, którzy chętnie daliby sobie uciąć rękę, by dostąpić szczęścia uczestniczenia w naszych obrzędach.

Odwrócił się w stronę placu i nadstawił twarz pod wiatr. Szerokie rękawy opadły w dół, odkrywając przedramiona i Soll mimowolnie zatrzymał wzrok na zielonkawym tatuażu, odznace uprzywilejowanego cechu fechmistrzów.

Fagirra uśmiechnął się, wychwyciwszy owo spojrzenie.

– Drogi, wiodące ludzi w progi Łaszą, tajemne są i pokrętne… Chodź za mną, Egercie. Spotkał cię niezwykły zaszczyt. Nasz Mistrz chce z tobą porozmawiać.


Włosy Mistrza okazały się z bliska jeszcze bielsze, jak błyszczący w słońcu śnieg lub obłoki w słoneczny dzień, czy też bielejące na słońcu płótno. Jego gabinet pełen był kadzidlanych zapachów. Półprzytomny Egert odpowiadał machinalnie na pytania: tak, jest wolnym słuchaczem na uniwersytecie; tak, dziekan Łujan jest bez wątpienia wielkim magiem i wspaniałym człowiekiem… Nie, do tej pory nie osiągnął wielkich sukcesów w nauce, lecz ma nadzieję, że z czasem…

Mętny wywód o tych nadziejach został łagodnie przerwany.

– Jest pan najwyraźniej nieszczęśliwy, prawda, panie Soll?

Egert zaciął się i zamilkł. Nie odrywał oczu od purpurowego, mechatego kobierca, okrywającego ściany.

– Proszę się nie krępować… Mało kto jest w stanie to dostrzec od pierwszego wejrzenia. Zdarzyło się panu jakieś nieszczęście?

Napotkawszy mądre, wyrozumiałe spojrzenie Mistrza, Egert poczuł silne pragnienie, by opowiedzieć o klątwie i o Tułaczu. Nabrał powietrza w płuca, lecz zdołał w końcu tylko żałośnie wyjąkać:

– Ja… ja…

Urwał, zawstydzoną swą słabością. Mistrz odczekał chwilę, potem uśmiechnął się dobrotliwie.

– Niestety, wielu ludzi okazuje się w końcu nieszczęśliwymi. Słabymi, bezsilnymi, bezbronnymi… Prawda, Egercie?

Sollowi wydało się, że z oczu siwowłosego starca bije dla niego jakaś nadzieja. Pochylił się do przodu i potwierdził pospiesznie:

– Tak.

– Człowiek jest bezbronny, gdy jest samotny – podjął zadumany Mistrz. – Lęk jest udziałem samotnych. Prawda, Egercie?

Soll znów przełknął ślinę. Nie był pewien, do czego Mistrz zmierza, lecz na wszelki wypadek przytaknął. – Tak.

Mistrz wstał, przy czym siwa grzywa efektownie się zakołysała.

– Ma pan przed sobą trudną drogę, Egercie, lecz na jej końcu odzyska pan siły. Nie jest przyjęte rozmawiać z neofitami o wielkich tajemnicach Łaszą. Wystarczy, jeśli dowiesz się, że Święte Widziadło słyszy teraz każde nasze słowo. Nie mogę od razu odkryć przed tobą wszystkich tajemnic, wyjaśnienia których żąda twoja dusza, lecz zapraszam cię do naszego bractwa. Staniesz się wojownikiem Łaszą. Czy istnieje w naszym świecie zaszczytniejsza służba?! Z czasem poznasz wiele sekretów, od tej jednak chwili będziesz miał za sobą Święte Widziadło I legiony jego Sług. Każda uraza wobec ciebie stanie się obrazą dla zakonu, nawet czyjeś krzywe spojrzenie, rzucone w ślad za tobą, zostanie ukarane szybko i nieodwracalnie. Każdy twój postępek, nawet krwawa zbrodnia, zostanie ci wybaczony, jeśli uznamy, że był to sprawiedliwy czyn w oczach Łaszą. Spójrz jak boją się i szanują braci naszego zakonu. Sam widok sza o rej opończy wywołuje lękliwy dygot, a wkrótce – Mistrz podniósł głos, unosząc zarazem prawą dłoń – wkrótce ów dygot zamieni się w hołdowniczy pokłon. Moc i wszechwładza zamiast strachu w samotności. Słyszysz, Egercie?

Soll stał jak rażony gromem. Propozycja Mistrza spadła nań tak nagle, że z trudem zbierał rozpierzchnięte myśli.

Mistrz milczał, czekając. Jego mądre, choć zmęczone oczy zdawały się spoglądać w samą głębię duszy Egerta.

Egert chrząknął i wyksztusił z trudem:

– A… co powinienem zrobić… żeby…

Mistrz przyszedł mu z pomocą.

– Zaufałem ci, Egercie, jak brat Fagirra, który zaufał ci od pierwszego wejrzenia. Na razie powinieneś po prostu milczeć. To będzie pierwsza próba. Milczeć o tym, że spotkałeś naszego brata, że byłeś w Wieży, że uczestniczyłeś w jednym z tajemnych rytuałów… Nie powtarzaj też nikomu naszej rozmowy. Kiedy upewnimy się, że potrafisz dochować tajemnicy i być niemy jak głaz, wówczas… Wówczas poznasz kolejne nasze warunki. Wierzę, że nie będą ponad twoje siły. Nasze dzisiejsze rozstanie kryje w sobie zapowiedź kolejnego spotkania. Szara opończa obdarzy cię godnością i wiarą, wzniesie cię ponad motłoch… Do zobaczenia, Soll.

Fagirra w całkowitym milczeniu wyprowadził Egerta z Wieży tajnym wyjściem, lecz innym niż poprzednio, które zawiodło go w objęcia Łaszą.

Загрузка...