Rozdział 1

Ściany zatłoczonej tawerny aż się trzęsły od pijackiego gwaru. Po rozlicznych toastach, serii tłustych dowcipów i wesołych przepychankach nadszedł czas tańców na stole. Tańczono z parą posługaczek. Czerwone na liczkach, zmęczone, lecz trzeźwe po długiej służbie, były jednak oszołomione blaskiem epoletów, guzików, naszywek oraz gorących spojrzeń, wyłaziły, zatem ze skóry, byle tylko dogodzić panom gwardzistom.

Kielichy i dzbany spadały z łoskotem na podłogę, srebrne widelce dziwacznie się wyginały, przydeptane ciężkim obcasem. W górze, niczym talia kart w dłoniach szulera, wirowały szerokie spódnice, aż szumiało w uszach. Karczmarka, mądra, wychudła staruszka, przesiadywała w kuchni i bardzo rzadko wysuwała nos ze swojej kryjówki. Wiedziała, stara szachrajka, że nie ma powodu do niepokoju, że gwardziści są bogaci i szczodrzy, straty zwrócą się z nawiązką, a popularność jej przybytku wzrośnie po stokroć…

Tańce zmęczyły w końcu hulaków. Hałas trochę przycichł, a zasapane posługaczki, poprawiwszy naprędce rozchełstaną odzież, napełniły winem ocalałe dzbany i przyniosły z kuchni nowe kielichy. Trochę się przy tym opamiętały, więc wstydliwie spuszczały oczęta, zastanawiając się zapewne, czy nie pozwoliły sobie wcześniej na zbyt wiele. W duszy każdej z nich kryła się niejasna nadzieja przeżycia czegoś niezwykłego. Za każdym razem, gdy zakurzony wojskowy but dotykał niby przypadkiem małej nóżki, owa nadzieja zalewała rumieńcem policzki i delikatne szyje.

Dziewczęta zwały się Ita i Feta, co sprawiało, że klienci bezustannie mylili ich imiona. Swoją drogą, większość gości ledwie już władała językiem, toteż nie była w stanie prawić im komplementów. Namiętne spojrzenia przygasły, a wraz z nimi dziewczęca nadzieja na niezwykłe przeżycie… Nagle w drewnianą framugę nad głową Ity wbiło się ostrze ciężkiego, bojowego kindżału.

Natychmiast zrobiło się cicho. Nawet karczmarka wychyliła z kuchni zaniepokojone, pobladłe oblicze. Hulacy rozglądali się w niemym zdziwieniu, jakby spodziewali się ujrzeć na zakopconej powale groźne Widziadło Łaszą. Ita otworzyła szeroko usta i zrozumiawszy po chwili, co się stało, upuściła na podłogę pusty dzbanek.

W napiętej ciszy rozległy się łoskot przewracanego na podłogę, ciężkiego krzesła, potem chrzęst deptanych skorup rozbitego dzbana. Ktoś zbliżył się powoli do dziewczyny. U pasa miał pustą pochwę od kindżału. Wyrwał groźne ostrze z framugi, a z ciężkiego mieszka wydobył złotą monetę.

– Trzymaj, ślicznotko… Chcesz jeszcze?

W tawernie znowu rozległy się krzyki i śmiechy. Ci z gwardzistów, którzy byli jeszcze w stanie podnieść się z siedzeń, wesoło poklepywali jeden drugiego po plecach i ramionach, ciesząc się figlem swego towarzysza.

– Nie ma jak Soll! Brawo, Egert! Trafił w dziesiątkę! Spróbuj jeszcze raz!

Właściciel kindżału uśmiechnął się szeroko. Kiedy się tak uśmiechał, przy samych wargach na prawym policzku tworzyła się niewielka bruzda. Ita nie mogła od niej oderwać oczu.

– No, co też pan, Egercie… Jak tak można, panie…

– Co, wystraszyłem cię? – zapytał niezbyt głośno porucznik Egert Soll.

Spojrzenie jego jasnoniebieskich oczu wywołało gęsią skórkę u nieszczęsnej dzieweczki.

– Ależ…

– Stań plecami do drzwi.

– Ależ… panie Egercie… dużo pan wypił…

– Co, nie ufasz mi?!

Ita zatrzepotała gęstymi rzęsami. Gapie wchodzili na stoły, żeby lepiej wszystko zobaczyć. Najbardziej pijani wytrzeźwieli wobec nowego widowiska. Trochę zaniepokojona oberżystka zastygła w kuchennych drzwiach, za białą zasłoną.

Egert zwrócił się do kolegów.

– Noże! Kindżały! Wszystko, co macie!

W ciągu minuty był uzbrojony niczym jeż w swoje kolce.

– Jesteś pijany, Egercie – wycedził, jakby mimochodem, drugi porucznik o imieniu Dron.

Z gromady hulaków wyskoczył śniady młodzik.

– A co on tam wypił?! Parę kropel… Po czym ma być pijany?

Soll zaśmiał się.

– Masz rację! Feta, podaj wina!

Feta posłuchała. Czyniła wszystko machinalnie, jako że nie mieściło się jej w głowie, by sprzeciwić się życzeniu gościa.

– Ale… – wymamrotała Ita, patrząc, jak do gardła oficera spływa szemrzący winny potok.

– Ani słowa – wykrztusił tamten, ocierając usta. – Odsuńcie się wszyscy.

– On jest pijany! – zawołał ktoś z tylnych rzędów obserwatorów. – Jeszcze uszkodzi dziewczynę, głupcy!

Nastąpiła krótka szamotanina, w wyniku, której krzykacz zmienił zdanie.

– Za każdy rzut… moneta – wyjaśnił Egert dziewczynie. – Jeden rzut, jedna moneta… Stój spokojnie!

Dziewczyna, usiłująca odsunąć się od dębowych drzwi, ze strachem wróciła na poprzednie miejsce.

– Raz, dwa…

Soll wydobył ze stosu oręża pierwszy z brzegu nóż.

– Nie, to będzie nudne… Karwer!

Śniady młodzik zjawił się na zawołanie.

– Świece… Daj jej dwie do rąk i umieść trzecią na głowie.

– Nie! – zapłakała dziewczyna.

Całkowitą ciszę mąciło tylko co pewien czas jej żałosne szlochanie.

– A może tak – podjął oficer, jakby olśniła go nagła myśl – jeden rzut, jeden całus…

Ita uniosła na niego załzawione oczy. To wystarczyło, by wtrąciła się druga z dziewcząt.

– Lepiej ja to zrobię!

Feta odepchnęła koleżankę, stanęła pod drzwiami i wzięła gorejące świeczki z rąk chichoczącego Karwera.

Ostrza ścięły chwiejne płomyki dziesięć razy, dwa razy wbiły się w drewno tuż nad główką dziewki, trzykrotnie minęły jej skroń na grubość palca. Porucznik Egert Soll całował piętnasty raz zwykłą posługaczkę, Fetę.

Widzieli to wszyscy oprócz Ity, która uciekła z płaczem do kuchni. Źrenice Fety zamgliły się, kiedy zręczne dłonie oficera spoczęły na jej talii. Karczmarka obserwowała to z wyrozumiałym smutkiem. Dziewczynę owładnęła namiętność. Rozochocony Soll zawiódł służącą do jej izdebki, odprowadzany zawistnymi, lecz pełnymi podziwu spojrzeniami.

Dawno minęła północ i w zasadzie było już nad ranem, gdy wesoła kompania opuściła nareszcie gościnny przybytek. Dron powiedział do zataczającego się przed nim Egerta:

– Wszystkie matki w okolicy straszą córki porucznikiem Sollem, ty łotrze!

Ktoś obok się zaśmiał.

– Kupiec Wapa… No, ten bogacz, który kupił pusty dom na wybrzeżu… Niedawno przywiózł sobie z przedmieścia młodą żonkę. I co myślicie? Już się dowiedział… Nie znacie dnia ani godziny, gdy w pobliżu gwardzista Soll!

Wszyscy wokół chichotali, tylko Karwer spochmurniał na wspomnienie młodej kupcowej.

– No myślę – rzucił przez zęby. – Ktoś nagadał głupot kupcowi, a ten teraz oka nie zmruży i ciągle pilnuje żony…

Potrząsnął głową z irytacją. Najwidoczniej piękna kupcowa nie od dzisiaj zajmowała jego myśli, a zazdrosny mąż wielce utrudniał sprawę swoją czujnością.

Egert zatrzymał się chwiejnie. Błogie rozmarzenie na jego twarzy ustąpiło miejsca ciekawości.

– Nie łżesz?

– Czemu miałbym łgać – odparł młodzik niechętnie, widocznie ta rozmowa była mu nie na rękę.

Reszta kompanów stanęła wokół, pomrukując z zainteresowaniem.

Egert wydobył z pochwy swą słynną, cudnie zdobioną szpadę i unosząc cienkie ostrze, rzekł triumfalnie:

– Przysięgam, że kupiec nie uchroni się od zarazy, ognia ani od…

Ostatnie słowa utonęły w kolejnym wybuchu śmiechu. Karwer skrzywił się ponuro i nisko pochylił głowę.


Sławetny gród Kawarren był równie starożytny, jak i wojowniczy. W żadnym innym mieście nie mieszkało tylu wspaniałych potomków wielkich dynastii i w żadnym innym nie dojrzewało tyle owoców prastarych drzew genealogicznych. Nigdzie bardziej niż tu nie ceniono odwagi i umiejętności władania bronią. Z ową walecznością mogła się jedynie równać umiejętność tresury bojowych dzików.

Każdy dom w tym mieście mógł w razie konieczności wytrzymać atak licznego wojska, tak mocne były jego mury, tak niedostępne wąskie okna, tak wiele stalowych kolców sterczało z bram i drzwi. W każdej piwnicy znajdował się cały arsenał wszelakiej broni, a nad dachami dumnie falowały na wietrze przyozdobione frędzlami rodowe godła. Każdą bramę zdobił herb, którego sam widok z pewnością skłoniłby napastników, by wzięli nogi za pas. Najeżone kłami i pazurami, błyskały groźnie źrenicami i wściekle wyszczerzonymi paszczami heraldycznych bestii. Cały gród otaczały potężne mury, bramy zaś ozdobione były tak srogimi atrybutami, że nawet wielki Hars Opiekun Wojowników straciłby głowę albo uciekał gdzie pieprz rośnie.

Przede wszystkim jednak Kawarren szczycił się swoim elitarnym pułkiem gwardii. Kiedy tylko jakaś szanująca się rodzina wydała męskiego potomka, natychmiast starała się, by malec, podobnie jak jego ojciec, zasilił szeregi gwardzistów. Każde oficjalne święto uświetniała parada wojskowa, na co dzień zaś spokoju na ulicach strzegły wojskowe patrole. Karczmy się zapełniały, matki srogo napominały córki, od czasu do czasu dochodziło także do pojedynków, o których potem długo opowiadano z zachwytem.

Gwardziści wsławili się zresztą nie tylko pijatykami i przygodami. W historii pułku były także zwycięstwa w krwawych zmaganiach, które wszakże należały do odległej przeszłości. Obecni gwardziści, potomkowie dawnych bohaterów, niejednokrotnie przejawiali swe męstwo w potyczkach z dobrze uzbrojonymi bandami zbójców, grasujących od czasu do czasu w okolicznych lasach. Wszyscy ważni mieszkańcy miasta przepędzili młodość w siodle i z orężem w dłoni.

Najstraszniejszym wydarzeniem w dziejach miasta nie były jednak wojny, czy oblężenia, lecz Czarny Mór, który zdarzył się przed dziesiątkami lat i w ciągu trzech dni zmniejszył liczbę ludności niemal o połowę. Przeciwko zarazie potężne mury, umocnienia i stalowe ostrza okazały się całkiem bezsilne. Ci starcy, którzy przeżyli ową plagę w dzieciństwie, opowiadali o niej wnukom przerażające historie. Biednym dzieciakom mogłoby się od nich pomieszać w głowie, gdyby nie cudowna umiejętność młodości wypuszczania jednym uchem tego, co usłyszało się drugim.

Egert Soll był nieodrodnym synem Kawarrenu i uosobieniem jego waleczności. Gdyby zginął w wieku swoich dwudziestu pięciu lat, mógłby stać się duchem miasta, jednakże w jego urodziwej, jasnowłosej głowie nie postała nawet myśl o śmierci.

Właściwie młodzieniec w ogóle nie wierzył w jej istnienie w stosunku do siebie. W końcu zdołał zabić w pojedynkach dwóch ludzi! Oba zdarzenia cieszyły się wielkim rozgłosem, przy czym podkreślano, że owe sprawy odbyły się honorowo i z zachowaniem wszelkich prawideł, toteż o poruczniku mówiło się z wielkim szacunkiem i nikt nie próbował go osądzać. Opowieści o tych potyczkach, w których przeciwnicy Solla odnieśli rany i okaleczenia, stanowiły pouczający przykład dla dorastających młodzików.

Od pewnego czasu Egert pojedynkował się coraz rzadziej, nie dlatego bynajmniej, jakoby opuściło go bojowe szczęście, lecz coraz mniej było ewentualnych kandydatów, gotowych wystawić się na sztych jego rodowej szpady. Soll był samozwańczym mistrzem szermierki. Kiedy trzynaście lat temu zamiast dziecięcej szabelki jego ojciec wręczył mu uroczyście rodową relikwię z kunsztownie rzeźbioną rękojeścią, stała się ona dla niego główną radością życia.

Nic zatem dziwnego, że nie miał żadnych wrogów, co w pewnym stopniu równoważył nadmiar przyjaciół. Mógł ich napotkać w każdej tawernie i ciągle deptali mu po piętach, stając się świadkami i uczestnikami jego szalonych zabaw.

Uwielbiając wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa, najlepiej się czuł, stąpając bezustannie na ostrzu brzytwy. Pewnego razu, wskutek zakładu, wszedł po zewnętrznej ścianie na szczyt wieży strażackiej, najwyższej w całym mieście, po czym trzykrotnie uderzył w dzwon, wywołując tym spory popłoch. Porucznik Dron, który się z nim założył, musiał pocałować w same usta pierwszą napotkaną damę. Okazała się starą panną i ciotką burmistrza, co wywołało niemały skandal!

Innym razem pokonał gwardzistę o imieniu Lagan. Tenże przegrał zakład, gdy Soll na oczach wszystkich osiodłał ogromnego buhaja, całkiem osłupiałego od takiej bezczelności. Zaciskając w zębach końską uzdę, nieszczęsny Lagan dźwigał zwycięzcę od miejskiej bramy aż do jego domu.

Najwięcej ze wszystkich dostało się jednak Karwerowi.

Byli nierozłączni od dzieciństwa. Karwer lgnął do Egerta i był do niego przywiązany jak młodszy brat. Niezbyt urodziwy, ale też nie pokraka, niezbyt silny, ale i nie najsłabszy, chłopak zawsze przegrywał w porównaniu ze swym idolem, zarazem grzejąc się w blasku jego sławy. Od małego starał się zasłużyć na miano najlepszego przyjaciela tak ważnej osobistości, znosząc czasem rozmaite poniżenia i złośliwości.

Gorąco pragnął być taki, jak Soll, przejmując bezwiednie styl jego zachowania, a nawet sposób mówienia. Nauczył się pływać i chodzić po linie i tylko niebiosa wiedziały, czego jesz cze mu brakło… Nauczył śmiać się w głos, gdy zdarzyło mu się poślizgnąć w kałuży, i nie płakał, kiedy rzucony przez druha kamyk pozostawiał siniak na ramieniu albo kolanie. Wspaniałomyślny przyjaciel cenił jego poświęcenie i na swój sposób lubił Karwera, co nie przeszkadzało mu zapominać o jego istnieniu, gdy nie widział go cały dzień. Pewnego razu czternastoletni Karwer zrobił swego rodzaju eksperyment. Twierdząc, że jest chory, cały tydzień nie zjawiał się w gronie przyjaciół, przesiadując w domu i czekając w napięciu, kiedy Soll sobie o nim przypomni. Nie przypomniał sobie jednak, zbyt zajęty rozlicznymi rozrywkami, zabawami i piknikami. Naturalnie nie miał pojęcia, że chłopak przesiedział w milczeniu siedem dni u okna swego dobrowolnego więzienia, pogardzając sam sobą i łykając łzy goryczy. Cierpiąc w samotności, przysięgał sobie zerwać na zawsze z Egertem, potem jednak sam przyszedł do niego i był przyjęty z tak niespodziewaną radością, iż całkiem zapomniał przysięgi…

Niewiele zmieniło się, kiedy obaj podrośli. Nieśmiały Karwer nie miał szczęścia do miłosnych podbojów, tym bardziej, że Egert bezustannie zdmuchiwał mu sprzed nosa najładniejsze miejscowe dziewczęta. Cierpiał zatem w milczeniu, utwierdzając się w swym poświęceniu w imię przyjaźni.

Egert oczekiwał od otaczających go kolegów takiej samej odwagi, jaką sam dysponował, wyśmiewał zatem tych, którzy nie spełniali jego oczekiwań. Szczególnie Karwerowi było z tym ciężko. Pewnej późnej jesieni, kiedy opływająca miasto rzeka Kawa pokryła się pierwszym lodem, oficer zaproponował zawody, kto szybciej przebiegnie po cienkiej warstwie od brzegu do brzegu. Wszyscy przyjaciele gwałtownie wtedy zachorowali, tak więc tylko Karwer, który był jak zwykle u boku idola, został poczęstowany pogardliwym spojrzeniem i tak zjadliwym słowem, że zarumienił się po czubki uszu. Niemal z płaczem zgodził się na warunki stawiane przez przyjaciela.

Oczywiście Egert był wyższy i cięższy, a jednak bezpiecznie prześliznął się po lodzie na przeciwległy brzeg tak gładko, że skryte w ciemnej głębinie ryby pootwierały szeroko pyszczki ze zdumienia. Oczywiście Karwer wystraszył się w decydującym momencie i zapadł z łoskotem pękającego lodu w mroczną głębię niczym Gwiazda Piołun. Dał tym samym możność, aby przyjaciel go wyratował z opresji i zebrał kolejne laury.

Najciekawsze, że był autentycznie wdzięczny Hgertowi za wyciągnięcie go z lodowatej wody…

Matki dorastających córek drżały na samo wspomnienie porucznika Solla, podczas gdy ojcowie stawiali go swym dojrzewającym synom za wzór. Rogacze zasępiali się, spotykając go przypadkiem na ulicy, a mimo to uprzejmie go pozdrawiali. Burmistrz wybaczał mu czynione w mieście burdy i figle, puszczając mimo uszu skargi zanoszone na niego, tym bardziej, że wciąż pamiętne było zdarzenie podczas walk dzików.

Ojciec Solla, jak większość mieszkańców Kawarrenu, hodował dziki bojowe, co uważano powszechnie za godne podziwu zajęcie. Czarne dziki Sollów były wyjątkowo zajadłe i niebezpieczne, mogły z nimi konkurować jedynie szaro-pasiaste, należące do burmistrza. Na każdych zawodach owi odwieczni konkurenci spotykali się w finale. Walki toczyły się ze zmiennym szczęściem, dopóki pewnego pogodnego letniego dnia szaro-pasiasty czempion zwany Ryk nie wściekł się na arenie.

Rozpłatał kłami brzuch swemu przeciwnikowi, czarnemu, potężnemu Marsowi, potem zaś rzucił się szaleńczo na publiczność. Pasiasty pobratymiec, który stanął mu przypadkowo na drodze, nie zatrzymał go na długo i także padł z rozoranym kałdunem. Burmistrz, który tradycyjnie zasiadał wraz z rodziną w pierwszym rzędzie, zdążył tylko krzyknąć rozpaczliwie i chwyciwszy żonę za ramię, wskoczyć wraz z nią na obite aksamitem siedzenia.

Nikt nie wie, czym mógłby się zakończyć ów krwawy dramat. Bardzo możliwe, że większość widzów z burmistrzem na czele podzieliłaby los nieszczęsnego Harsa, skoro Ryk uznał najwidoczniej, ze nadszedł dzień pomsty na ludziach. Pomylił się jednak, biedaczek, gdyż był to szczęśliwy dzień dla Solla, który zjawił się w centrum wydarzenia szybciej, nim publika z ostatnich rzędów zdążyła zrozumieć, co się stało.

Egert wykrzykiwał w stronę zwierzęcia same obraźliwe, w jego pojęciu, słowa. W lewej ręce wirowała oślepiająco błyszcząca tkanina, jak się później okazało, narzutka jednej z ekstrawaganckich dam, którą wcześniej okrywała nagie ramiona. Ryk zatrzymał się chwilę i jedna sekunda starczyła, żeby nieustraszony młodzieniec podskoczył bliżej i wraził pod łopatkę oszalałego zwierza ostrze wygranego kiedyś w zakładzie kindżału.

Wstrząśnięty burmistrz ofiarował rodowi Sollów wspaniały dar: wszystkie szaro-pasiaste dziki, które padły w walkach, zostały upieczone i zjedzone podczas wielkiej uczty, jakkolwiek ich mięso okazało się twarde i żylaste. Egert zasiadał na szczycie stołu, [ego ojciec ocierał Izy szczęścia: czarni czempioni Sollów od tej chwili nie będą mieli sobie równych! Nadchodząca starość jawiła się głowie rodu w różowych barwach, skoro miał najlepszego z synów.

Matka Egerta nie uczestniczyła w biesiadzie. Często chorowała i nie lubiła tłumnych zgromadzeń. Silna niegdyś i zdrowa kobieta, zaczęła tracić siły od momentu, kiedy jej syn zabił pierwszego człowieka w pojedynku. Nie przyszło mu nawet do głowy, że matka go unika, a nawet wręcz obawia. Zresztą starał się uodpornić swój umysł na wszelkie dziwne lub niewygodne myśli.


Jasnym, słonecznym dniem, a był to pierwszy dzień wiosny, kupcowi Wapie, przechadzającemu się pod rękę z małżonką po nadbrzeżu, zdarzyło się zawrzeć sympatyczną znajomość.

Nowym znajomym, który wydał się mieszczuchowi nadzwyczaj miłym człowiekiem, był, jak się łatwo domyślić, pan Karwer Ott. Znamienne wydawało się, że młody gwardzista przechadzał się w towarzystwie siostry, nadzwyczaj rosłej dziewoi z wydatną piersią i skromnie spuszczonymi szaroniebieskimi oczkami.

Panna zwała się Bertina. Spacerowali odtąd we czwórkę: Karwer ramię w ramię z Wapą, Bertina obok prześlicznej Seni, młodej małżonki kupca, tam i z powrotem po bulwarze.

Kupiec był jednocześnie zdumiony i zaskoczony: po raz pierwszy jeden z tych „przeklętych arystokratów”, zwrócił na niego uprzejmą uwagę. Senia zerkała spod oka na młodzieńcze lico Karwera i prędko opuszczała powieki, jakby bojąc się srogiej kary za każde zakazane spojrzenie.

Minęli grupę gwardzistów, malowniczo rozmieszczonych przy balustradzie. Senia rzuciła w ich stronę wystraszone spojrzenie, zauważając od razu, że młodzieńcy nie weselili się jak zwykle, lecz odwróceni jak na komendę w stronę rzeki zatykali usta dłońmi i dziwnie się trzęśli, jakby jednocześnie dopadła ich gorączka.

– Co się z nimi dzieje? – zapytała ze zdziwieniem Bertiny.

Tamta pokręciła jedynie ze smutkiem głową i wzruszyła ramionami.

Popatrując z niepokojem na siostrę i kupcową, Karwer czym prędzej zaszeptał:

– Ach, wierzcie mi, w mieście, gdzie od dawna panuje totalna demoralizacja… Bertina jest niewinną dziewczyną i bardzo trudno znaleźć jej godną zaufania przyjaciółkę, która nie wywierałaby na nią zgubnego wpływu… Jak dobrze byłoby, gdyby tak moja siostra mogła zaprzyjaźnić się z panią Senią!

Ostatnim słowom towarzyszyło ciężkie westchnienie.

Cała czwórka zawróciła i ruszyła z powrotem. Ubyło gwardzistów przy balustradzie, ci zaś, którzy pozostali, patrzyli uporczywie na rzekę, jeden zaś siedział na jezdni i cicho szlochał.

– Jak zwykle pijani – stwierdził karcąco Karwer.

Siedzący podniósł nań mętne źrenice i po chwili zgiął się wpół, nie będąc w stanie opanować wstrząsającego jego brzuchem rechotu.


*

Następnego dnia Karwer i jego siostra złożyli Wapie wizytę. Bertina przyznała się Seni, że w ogóle nie potrafi wyszywać jedwabiu.

Trzeciego dnia kupcowa, której smutno było spędzać czas w samotności, poprosiła męża o pozwolenie, aby mogła spotykać się częściej z Bertina. Obie będą miały rozrywkę, tym bardziej, że siostra Karwera poprosiła ją, by nauczyła ją wyszywania.

Czwartego dnia panienka pojawiła się przyprowadzona jak zwykle przez swego brata, który był zresztą wyjątkowo ponury i prędko się pożegnał. Kupiec usiadł za kontuarem, a jego żona zaprowadziła przybyłą na piętro do swojej komnaty.

Kanarek szczebiotał słodko w rzeźbionej klatce. Z koszyka wyciągnięto igły i cienkie płócienko. Palce Bertiny były trochę zbyt grube i przez to niezgrabne, ale panna starała się, jak mogła.

– Moja droga – powiedziała w zadumie Senia w trakcie lekcji – czy to prawda, że jesteś jeszcze całkiem niewinna?

Panienka ukłuła się w palec i zaczęła go ssać.

– Nie wstydź się – zachęciła kupcowa z uśmiechem. – Myślę, że możemy być ze sobą zupełnie szczere… Ty naprawdę… Czy mnie rozumiesz?

Bertina uniosła na gospodynię jasnoszare oczy i kobieta stwierdziła ze zdumieniem, że źrenice dzieweczki były niewiarygodnie smutne.

– Ach, Seniu… to taka smutna historia!

– Tak myślałam! – krzyknęła małżonka Wapy. – Uwiódł cię i porzucił, czy tak?

Bertina zakołysała głową i znowu ciężko westchnęła.

Jakiś czas panowała w pokoju zupełna cisza. W pewnej chwili z ulicy dobiegł wesoły śmiech, wydobywający się chyba z dwudziestu młodych gardeł.

– Gwardziści… – mruknęła kupcowa, podchodząc do okna. – Z czego się ciągle tak śmieją?

Bertina chlipnęła. Senia wróciła do niej i usiadła obok.

– Posłuchaj… czy ten twój ukochany… był gwardzistą?

– Gdyby chociaż… – szepnęła panienka – Gwardziści są czuli i dobrze wychowani, wierni i mężni…

Senia skrzywiła się sceptycznie.

– Nie sądzę, aby byli wierni… Czy twój oblubieniec nie nazywał się czasem Egert Soll?

Panna aż podskoczyła na poduszkach. Znowu nastała cisza.

– Moja droga – zaczęła szeptać Senia – a czy ty… mnie możesz to powiedzieć… czy próbowałaś… Mówią, że kobieta także pragnie… rozkoszy. Rozumiesz mnie?

Żona kupca zarumieniła się, widocznie taka szczerość nie przyszła jej lekko.

Bertina znowu podniosła oczy, tym razem pełne zdziwienia.

– Ależ, kochana… Jesteś mężatką!

– I o to właśnie chodzi.

Senia szybko wstała z wyrazem niezadowolenia na twarzy.

– Zamężna… – wycedziła przez zęby. – O to właśnie chodzi! Jej przyjaciółka powoli odłożyła robótkę.

Ich poufna rozmowa trwała prawie godzinę.

Bertina długo opowiadała bez zająknięcia, coraz bardziej gładko i melodyjnie. Chwilami opuszczała powieki i wspierała się lekko główką o oparcie fotela. Zamarła z szeroko otwartymi oczyma Senia wielokrotnie wstrzymywała oddech i oblizywała spieczone wargi.

– I takie rzeczy się naprawdę zdarzają? – zapytała w końcu drżącym głosem.

Panna skinęła twierdząco głową.

– I nigdy czegoś takiego nie zaznam? – szepnęła kupcowa z goryczą.

Bertina wstała. Wciągnęła głęboko powietrze, jakby zamierzała skoczyć w głęboką toń. Rozchyliła suknię na piersi… Na podłogę spadły dwa wywatowane woreczki.

Senia siedziała jak skamieniała, nie będąc w stanie krzyczeć.

Suknia spełzła z ciała Bertiny niczym wężowa skórka. Wynurzyły się spod niej muskularne ramiona, szeroka, owłosiona pierś, brzuch ze wzgórkami mięśni…

Kiedy szata opadła jeszcze niżej, kupcowa zakryła oczy dłońmi.

– Jeśli zaczniesz krzyczeć – oznajmił szeptem ten, kto udawał Bertinę – mąż mnie i ciebie…

Reszty kupcowa nie słyszała, tracąc zmysły.


Naturalnie Egert nie miał zamiaru wykorzystywać słabości bezbronnej kobiety. Udało mu się dość szybko ją ocucić i szczera rozmowa toczyła się dalej, chociaż w trochę innych okolicznościach.

– Obiecujesz? – pytała Senia, drżąc na całym ciele.

– Słowo gwardzisty.

– Jesteś… gwardzistą?

– Jeszcze pytasz! Egert Soll!

– Nie…

– Tylko, jeśli pozwolisz…

– Nie…

– Jedno twoje słowo, a odejdę!

– Nie…

– Mam odejść?

– Nie!!!

Kupiec Wapa, siedzący wciąż na parterze, skrzywił się ze złością, albowiem wykrył pomyłkę w obliczeniach. Gwardziści na zewnątrz chyba się znudzili, zaczęli się bowiem rozchodzić.

Koszyczek z robótką dawno spadł na podłogę, rozwijając kłębki barwnych nici. Kanarek w klatce przycichł, jakby nieco zdziwiony.

– Och, wielkie nieba… – wydyszała Senia, obejmując szyję Solla.

Mężczyzna milczał, miał bowiem coś lepszego do roboty.

Biedna ptaszyna zaniepokoiła się nie na żarty. Jej klatka, wisząca nad samą pościelą, kołysała się coraz mocniej. Stary zegar rozdzwonił się długim kurantem.

– Och, dobre duchy… wielkie nieba…

Senia nie wiedziała, kogo by tu jeszcze wezwać i z trudem się powstrzymywała, żeby nie zakrzyczeć na całe gardło.

Kupiec zatarł z zadowoleniem dłonie. Błąd został wykryty i poprawiony, a niesumienny rachmistrz straci posadę. Jak to dobrze, że jego żona zaprzyjaźniła się z siostrą pana Karwera! Cały dzień nie słuchać jej ani nie oglądać, nie plącze się poci nogami, nie trajkocze nad głową, że chce spacerować… Spokojnie, jak nigdy. Wapa uśmiechnął się. A może by tak odwiedzić mistrzynie haftowania?

Już się unosił, zamierzając odsunąć fotel, skrzywił się jednak, czując ból w krzyżach, znowu więc przysiadł.

Egert wyjrzał przez okno na nadbrzeżną promenadę. Stanął w nim nagi i wyczerpany, spoglądając z wyrzutem na kolegów. Kupiec na dole wzdrygnął się i zmarszczył brew. Przeklęci gwardziści! Te ich śmiechy i wycia!

Jakiś czas potem Senia i Bertina zeszły na dół. Kupcowi wydało się, że jego żona jest jakby nieswoja, być może zmęczyła ją nauka wyszywania. Przy pożegnaniu spojrzała w oczy przyjaciółki ze szczególną czułością.

– Odwiedzisz mnie jeszcze?

– Koniecznie – odparła z westchnieniem panienka – w ogóle mi nie wychodzi ten ścieg, kochana Seniu…

Kupiec skrzywił się lekceważąco: ależ te kobiety są czułostkowe…


– Utnę język każdemu – oświadczył Egert kolegom w knajpce – kto będzie o tym plotkował. Jasne?

Nikt nie miał wątpliwości, że tak właśnie uczyni, skoro tajemnica romansu z kupcową stałaby się głośna w mieście. Pamiętali o rodowej klindze, woleli zatem milczeć.

Wszyscy za to gorąco ściskali dłonie Karwera, który odegrał w tej aferze istotną rolę. Gratulacje nie sprawiały mu szczególnej radości. Nie bacząc, że znowu grzeje się w blasku sławy przyjaciela, „brat” szybko wychylił szklankę i równie szybko wyszedł.

Wiosna wybuchła uporczywymi deszczami. Krętymi zaułkami płynęły mętne potoki, na których dzieci kucharek i sklepikarzy puszczały drewniane chodaki z postawionym żagielkiem, a młodzi potomkowie arystokracji spoglądali na nie zazdrośnie z wysokich, strzelistych okien.

Pewnego ranka przed gospodę „Wspaniały Miecz”, która znajdowała się niemal w centrum Kawarrena, zajechała zwykła podróżna kareta. Stangret, wbrew przyjętemu zwyczajowi, nie zeskoczył, by otworzyć drzwiczki, lecz pozostał na koźle. Być może pasażerowie nie byli jego panami, lecz tylko go wynajęli. Drzwi same się otwarły i niewysoki, bardzo chudy młodzieniec sam sobie rozłożył stopień, by wysiąść.

Przyjezdni nie byli w tym mieście szczególną rzadkością i być może ten przyjazd przeszedłby niezauważenie, gdyby po drugiej stronie ulicy, w karczmie „Solidna Tarcza” nie spędzał czasu Egert Soll z przyjaciółmi.

– Patrzcie! – zawołał Karwer, siedzący u samego okna. W jego stronę odwróciły się dwie, może trzy głowy, gdyż reszta zanadto zajęta była rozmowami przy winie.

– Zobacz!

Karwer szturchnął lekko w bok siedzącego obok Solla.

Egert spojrzał we wskazanym kierunku. Młodzieniec zeskoczył właśnie na mokry bruk i podawał dłoń komuś niewidocznemu, siedzącemu jeszcze we wnętrzu karety. Ubrany był od stóp do głów na czarno. Oficer zauważył od razu bystrym okiem pewien brak w wyglądzie nieznajomego.

– Nie ma szpady – stwierdził Karwer.

Poza nim tylko Egert spostrzegł, że nowo przybyły jest bezbronny, nie ma u pasa rapciów ani kindżału, ani nawet zwykłego, kuchennego noża. Przyjrzał się jeszcze uważniej. Strój obcego przypominał trochę uniform, ale na pewno nie był to wojskowy mundur.

– To student – zgadywał Karwer. – Na pewno student.

Młodzieniec tymczasem, zamieniwszy parę słów z osobą we wnętrzu karety, poszedł zapłacić stangretowi. Tamten nie okazał w związku z tym ni odrobiny szacunku, najwidoczniej student nie był majętny.

– Cóż to – wycedził przez zęby Egert – studenci teraz nie noszą broni, jak dziewczyny?

Karwer zachichotał.

Egert chrząknął pogardliwie i miał już zamiar odwrócić się od okna, lecz właśnie w owej chwili z powozu wysiadła panienka, wspierając się na dłoni studenta. W tawernie natychmiast zrobiło się cicho.

Jej twarzyczka była zatroskana, blada ze zmęczenia i zasmucona nieustanną ulewą, lecz nawet to nie mogło przyćmić jej urody. Była jak wykuta z marmuru: jedynie w tym miejscu gdzie bieleją ślepe oczy posągu, błyszczały ciemne oczy, spokojne i pozbawione kokieterii.

Odziana była, podobnie jak jej towarzysz, w prostą podróżną suknię, która jednak nie skrywała harmonijnych konturów ciała ani zgrabnych ruchów. Panna zeskoczyła na bruk przy pomocy młodzieńca. Ten coś do niej powiedział i wtedy jej skrzywione dotąd zmęczeniem usteczka rozciągnęły się w lekkim uśmiechu, oczy zaś błysnęły żywiej.

– Nieprawdopodobne – szepnął Egert.

Stangret popędził konie i kareta ruszyła. Dwoje podróżników odskoczyło, pragnąc uniknąć zbryzgania błotem. Następnie młodzieniec zarzucił na ramię sporą sakwę i wziąwszy za rękę swą towarzyszkę, zniknął wraz z nią za drzwiami „Wspaniałego Miecza”.

W tawernie naprzeciwko zaczęli mówić wszyscy naraz. Egert milczał, nie odpowiadając na pytające spojrzenia. W końcu rzucił na stronie do Karwera:

– Muszę się dowiedzieć, kim są.

Tamten zerwał się odruchowo, gotów usłużyć druhowi. Soll spoglądał za nim, jak spieszy do „Wspaniałego Miecza”, przeskakując po drodze kałuże. Drzwi z monogramami zatrzasnęły się wkrótce za nim. Przyjaciel Egerta wrócił po kwadransie.

– Tak, to student… Spędzi u nas zapewne około tygodnia.

Zamilkł, z satysfakcją oczekując pytania.

– A ona? – nie wytrzymał Egert.

– Ona – odparł Karwer z dziwnym uśmiechem – nie jest jego siostrą ani młodą ciotką, jak miałem nadzieję… Jest jego narzeczoną i wygląda na to, że wkrótce wesele!

Egert milczał. Rewelacje, przyniesione przez młodego kolegę, nie były zaskakujące, a jednak niemile go uderzyły.

– Niewłaściwy mariaż – zasugerował któryś z gwardzistów. – Mezalians.

Wszyscy go hałaśliwie poparli.

– A ja słyszałem – wtrącił Karwer z ironicznym zdziwieniem – że trzebią wszystkich studentów, żeby przestali oglądać się za kobietami i całkowicie się poświęcili nauce. I co się okazuje?

– Okazuje się, że to nieprawda – mruknął z rozczarowaniem porucznik Dron, chwytając zapomniany na chwilę kubek.

– Bez szpady jest eunuchem – zauważył cicho Soll.

Wszyscy odwrócili się w jego stronę. Na twarzy oficera pojawił się drapieżny, pogardliwy grymas.

– A na co eunuchowi kobieta, panowie, i do tego jeszcze taka?

Wstał. Wszyscy rozstępowali się przed nim z szacunkiem. Rzucił właścicielowi garść złotych monet, stawiając wszystkim kolejkę, i wyszedł na deszcz.


Wieczorem tegoż dnia para młodych przybyszów wieczerzała na parterze gospody. Kolacja była nader skromna, dopóki szeroko uśmiechnięty karczmarz nie postawił na ich stole sporego wiklinowego kosza, najeżonego szyjkami butelek.

– Dla pani od pana Solla!

Podkreślił te słowa dwuznacznym uśmieszkiem, po czym się oddalił.

Wygodnie skryty w kącie Egert obserwował, jak student i jego ślicznotka rozglądali się ze zdziwieniem. Serweta, okrywająca koszyk, została odsunięta i na obliczach pochylonej nad nim parki pojawiło się radosne zdumienie, dość naturalne wobec takich smakołyków.

Wkrótce jednak radość ustąpiła miejsca zmieszaniu. Zaczęli rozmawiać o czymś gorączkowo, potem student wstał i poszedł do oberżysty, zapewne, by wyjaśnić, kim jest ów tajemniczy hojny ofiarodawca, pan Soll.

Egert wychylił swój pucharek i podniósł się powoli, potem zaś przeszedł przez salę, kierując się w stronę samotnej panienki. Specjalnie na nią nie patrzył, obawiając się, że piękność z bliska może okazać się wcale nie taka piękna.

Jadalnia była pusta w połowie. Nieliczni podróżni spożywali posiłek w towarzystwie przypadkowych miejscowych. „Wspaniały Miecz” słynął z tego, że był spokojnym miejscem. Odwlekając w czasie chwilę poznania pięknej panny, Soll zdążył kątem oka zobaczyć nową twarz. Widocznie ten wysoki, niemłody podróżny przyjechał dopiero co i oficer wcześniej go nie zauważył.

Zbliżywszy się na koniec do celu, Egert zebrał się na odwagę i spojrzał na narzeczoną studenta.

Była rzeczywiście urocza. Twarz nie wydawała się już tak przeniknięta zmęczeniem, gładkie, alabastrowe policzki nieco się zaróżowiły. Zauważył teraz niedostrzeżone wcześniej detale: konstelację drobniutkich pieprzyków na długiej szyi, a także niesamowicie gęste, wywinięte do góry rzęsy.

Stał i patrzył bez słowa. Panna uniosła powoli głowę i oficer po raz pierwszy napotkał jej poważne, choć trochę nieprzytomne spojrzenie.

– Dzień dobry – powiedział i usiadł na miejscu studenta. – Nie sprzeciwi się pani towarzystwu skromnego wielbiciela jej urody?

Panienka nie zmieszała się ani nie wystraszyła. Sprawiała wrażenie tylko lekko zaskoczonej.

– Przepraszam, panie…

– Nazywam się Egert Soll.

Wstał, by się ukłonić, potem znowu usiadł.

– Ach tak… – odparła z wymuszonym uśmiechem. – Więc to panu powinniśmy dziękować…

– W żadnym wypadku! – zaprzeczył niemal z lękiem. – To raczej my, obywatele Kawarrena, powinniśmy być wdzięczni, za honor, jaki pani nam wyświadczyła… – nabrał powietrza w płuca, by dokończyć ową pokrętną frazę – zaszczycając nas swym przybyciem… Jak długo jednak zdołamy okazywać naszą gościnność?

Panna uśmiechnęła się w taki sposób, że oficer zapragnął, by zawsze była uśmiechnięta.

– Jest pan bardzo miły… Spędzimy tutaj tydzień, może dłużej.

Egert sięgnął wielkopańskim gestem do kosza i zręcznie odkorkował pierwszą butlę, jaka wpadła mu w ręce.

– Proszę pozwolić mi spełnić dług gościnności i zaproponować… Ma pani rodzinę albo przyjaciół w Kawarrenie?

Zdążyła pokręcić przecząco głową, nim wrócił jej student. Panna uśmiechnęła się do niego, bardziej radośnie niż wcześniej do Solla. Egert poczuł w sercu ukłucie zazdrości.

Student skinął głową oficerowi, lecz nie podał mu ręki. Miał szczęście, gdyż Soll nigdy nie uścisnąłby tej kościstej, niewprawnej w robieniu szpadą dłoni, na której widniały ciągle niezmyte plamy atramentu. Z bliska młodzieniec wydał się Egertowi jeszcze bardziej żałosny i niesympatyczny. Oficer wezwał niebo na świadka, jak bardzo niedobrana wydawała mu się owa para.

A zresztą przy stoliku były tylko dwa zajęte już krzesła, a zatem biedny student mógł tylko stać obok, drepcząc w miejscu.

Nie zwracając nań więcej uwagi, Soll zwrócił się do panny:

– Proszę wybaczyć, lecz nie usłyszałem jeszcze pani imienia…

Przenosząc wzrok z przestępującego z nogi na nogę towarzysza na rozwalonego na krześle Egerta, odparła machinalnie:

– Nazywam się Toria.

Egert natychmiast powtórzył jej imię, jakby delektując się jego brzmieniem. Student tymczasem zreflektował się i przyniósł sobie pierwsze z brzegu wolne krzesło.

– Więc nie macie tutaj krewnych ani przyjaciół…

Oficer uniósł się nieco i pochylił w stronę rozmówczyni przesuwając jej kielich w taki sposób, że rękawem musnął lekko rękaw jej sukni.

– Właściwie mówiąc, nie mieliście, gdyż teraz na pewno całe miasto zechce się z wami zaprzyjaźnić. Podróżujecie ot tak, dla przyjemności?

Student nastroszył się trochę, wziął od posługaczki trzeci kielich i nalał sobie wina. Egert uśmiechnął się samymi kącikami ust, widząc, że młodzieniec nawet nie w połowie napełnił naczynie.

– Podróżujemy – potwierdziła z lekkim wahaniem panienka – lecz nie dla rozrywki… Tutaj, w Kawarrenie wieki temu mieszkał człowiek, który nas interesuje… z punktu widzenia nauki. Był magiem. Wielkim magiem. Mamy nadzieję, że pozostawił zapiski, manuskrypty, które znajdziemy w starych archiwach.

Ożywiała się z każdym słowem, zapominając o wcześniejszym skrępowaniu. Najwidoczniej jakieś zapleśniałe szpargały były dla niej ważniejsze ponad wszystko. Przy słowie „archiwa” jej głos zadrgał zapałem. Egert uniósł kielich. Nieważne, co tak podniecało tę pannę, byle dalej błyszczały jej oczy i różowiły się policzki.

– Piję zdrowie poszukiwaczy starych manuskryptów! Tylko, o ile wiem, w naszym mieście nigdy w życiu nie było żadnych uczonych kronikarzy…

Student wydął wargi i rzekł beznamiętnie:

– W Kawarrenie znajduje się spora biblioteka historyczna… W ratuszu. To dla pana nowość?

Egert nie zadał sobie trudu podjęcia z nim rozmowy. Zauważył, że Toria potrafiła docenić dobre wino, ponieważ przymrużyła z zadowoleniem powieki, przełknąwszy pierwszy łyk. Dał jej czas, by się nim delektowała. Wydobył z koszyka następną butlę.

– Proszę zwrócić uwagę: duma naszych piwnic, pochodząca z południowych winnic „Muskat Serenada”. Życzy sobie pani zdegustować?

Ponownie napełnił jej kielich, wdychając zapach jej perfum, o cierpkiej, ziołowej woni. Znowu musnął jej rękaw, nakładając na talerz cienki plasterek różowego mięsa. Student z ponurą miną obracał korek w długich palcach.

– Cóż więc to za szczęśliwiec zainteresował panią, chociaż żył przed wiekami? – zaciekawił się Soll z czarującym uśmiechem. – Chciałbym być na jego miejscu…

Bardzo chętnie rozpoczęła opowiadać długą i kompletnie nieciekawą historię maga, który stworzył jakiś zbrojny zakon. Egert dopiero po chwili połapał się, że chodzi o Święte Widziadło Łaszą, któremu gdzieniegdzie jeszcze oddawano cześć. Słuchał jej, lecz słowa przeciekały mu przez uszy, gdyż przede wszystkim rozkoszował się jej mile brzmiącym głosem… Miękkie wargi co pewien czas rozchylały się, ukazując przebłysk białych ząbków. Oficer odczuł, że czoło spłynęło mu potem na myśl, jaką rozkosz może ofiarować pocałunek tych uroczych usteczek.

Pragnął, aby przemawiała doń bez końca. Ona jednak zamilkła nagle, zerkając niepewnie na studenta. Ten siedział wciąż nastroszony niczym chory ptak i spoglądał na nią karcąco.

– Proszę mówić dalej – rzekł Egert przymilnie. – To niezwykle ciekawe. Ten wasz mag w końcu zasnął na wieki, czy tak?

Student popatrzył wymownie na Torię i uniósł wzrok do sufitu. Oficer był wystarczająco bystry, by dostrzec w tym zachowaniu absolutną pogardę dla swej ignorancji. Było jednak poniżej jego godności przejmować się fochami byle studencika.

Toria uśmiechnęła się niewyraźnie.

– Chętnie opowiedziałabym panu więcej, lecz jesteśmy bardzo zmęczeni podróżą. Przepraszam, ale czas na nas.

Podniosła się, pozostawiając niedopity kielich.

– Pani Torio – odparł Egert, wstając także – może pozwoli mi pani również jutro okazać naszą gościnność? Z pewnością zainteresują was rozmaite miejscowe osobliwości, ja zaś jestem, nie chwaląc się, ich największym znawcą…

Jedynymi osobliwościami, jakie znał Egert, były karczmy i zagrody dzików bojowych, lecz wyczuwał, że panienka połknęła sprytnie zarzucony haczyk.

– Doprawdy?

Student ciężko westchnął. Egert kiwnął głową skwapliwie, nie zwracając na tamtego uwagi.

– Absolutnie. Czy mógłbym poznać wasze jutrzejsze plany?

– Jeszcze nie są ustalone – odparł opryskliwie młodzieniec.

Zerknąwszy nań spod oka, Soll stwierdził ze zdziwieniem, że studenci także potrafią się złościć.

– Pani Torio – zwrócił się znowu do dziewczyny, jakby jej towarzysz nie istniał – proponuję zaplanować na jutro zwiedzanie osobliwości, obiad w najlepszej gospodzie naszego miasta i wieczorną przejażdżkę łódką… Zauważyła pani, że nasza Kawa to rzeka wielce malownicza?

Panna jakby nagle przygasła, a jej oczy pociemniały, zamieniając się w dwa mroczne jeziora pod chmurnym niebem. Egert nadal się uśmiechał tak szczerze i ujmująco, jak tylko potrafił.

– Chyba nie wszystko zrozumiałem z pani opowieści. Chętnie zadałbym jeszcze kilka pytań na temat tego… pana, który podarował światu zakon Łaszą. A w podzięce za opowieść wasz pokorny sługa uczyni wszystko, by panią zadowolić… Wszystko, czego pani zapragnie, znajdzie się u jej stóp. Do jutra!

Ukłonił się i wyszedł. Niemłody gość gospody odprowadził go zmęczonym spojrzeniem.


Komendant ratusza długo wił się z zażenowania i kręcił głową. Księgozbiór znajduje się w nieodpowiednich warunkach, część woluminów spłonęła trzydzieści lat temu. Istnieje niebezpieczeństwo, że na głowy młodych ludzi spadnie spróchniała belka lub cegła. Poszukiwacze byli jednak nieustępliwi i ostatecznie zyskali dostęp do upragnionych skarbów.

Z owych skarbów pozostały zresztą tylko nędzne resztki. To, co ocalało z pożaru od lat było pożywieniem niezliczonych szczurów. Rozgrzebując ten śmietnik, poszukiwacze wydawali, co chwila odgłosy rozczarowania. Egert, który pojawił się w bibliotece z wielkim bukietem róż, zastał parę młodych w chwili, kiedy ich działania odsłoniły w końcu zniszczoną miejscami podłogę.

Oboje nie zwrócili najmniejszej uwagi na Solla. Student wisiał pod sufitem, kołysząc się na chwiejnej drabince. Toria patrzyła na niego, zadzierając głowę i w owej pozie Egert wyczuł uwielbienie. W jej włosy wczepiły się smugi pajęczyny, lecz oczy lśniły, a usta poruszały się w niemym zachwycie, kiedy słuchała mówiącego bez przerwy studenta.

Z jego ust tryskał potok słów, jak z fontanny. Odczytywał z różnych ksiąg niezrozumiałe cytaty, po czym interpretował je na użytek Torii. Wymieniał długie, dziwaczne nazwy, pokrętnie objaśniał runiczne teksty i od czasu do czasu przechodził na kompletnie nieznany Sollowi język. Panienka odbierała z jego rąk ciężkie, zakurzone tomy, a jej delikatne palce dotykały okładek z taką czcią, że oficer im pozazdrościł.

Postał obok nich mniej więcej pół godziny i nie został zaszczycony choćby jednym spojrzeniem, ozdobił więc kwiatami najbliższą półkę i odszedł. Jego miłość własna doznała poważnego uszczerbku.

Młodzi poszukiwacze wrócili do gospody w porze kolacji, ale Toria ani razu nie opuściła pokoju, nie odpowiedziała także na bilecik Solla. Gwardziści, mający sztab główny w „Solidnej Tarczy”, prawdziwie się zasępili. Czyżby tym razem Egert sięgał zbyt wysoko? Tamten tylko prychał ze złością na ironiczne zaczepki.

Następnego dnia komendant ratusza miał niespodziewaną wizytę hojnego gościa, pana Solla. Młodzi poszukiwacze, pragnący powrócić do przetrząsania ksiąg, otrzymali stanowczy zakaz: dzisiaj to niemożliwe, schody są w remoncie, a klucze zabrał dozorca… Zdziwieni student i Toria byli zmuszeni wrócić do gospody. Egert przesiedział cały dzień w jadalni, lecz panna znowu nie zeszła na dół.

Deszcz padał całą noc i całe rano, zmoczył więc studenta, który znowu wrócił z kwitkiem z ratusza. W porze poobiedniej chmury nareszcie się rozstąpiły i słońce wyjrzało wreszcie na mokre miasto. Młoda para, zmuszona do bezczynności, zdecydowała się w końcu na spacer.

Jakby obawiając się odchodzić zbyt daleko od gospody, student i jego narzeczona przeszli się parę razy tam i z powrotem wzdłuż prędko schnącej ulicy, nawet nie podejrzewając, jak wiele uważnych oczu obserwuje ich przez szyby okien „Solidnej Tarczy”. Ktoś zauważył, że student pilnuje narzeczonej lepiej niż kupiec Wapa swej żony. Ktoś inny dodał rezolutnie, że kupcowa nawet się nie umywa do przyjezdnej ślicznotki, na co ktoś znowu się zaśmiał.

Potem na drodze spacerujących pojawił się Karwer.

Obserwatorzy, przyciskając nosy do szyb, mogli zobaczyć jak poklepawszy studenta po ramieniu, gwardzista pokłonił się niemal do samej ziemi. Młodzik odpowiedział ukłonem. Karwer rozpoczął jakąś wesołą rozmowę i przeprosiwszy Torię, odprowadził na stronę uczonego młodzika. Gestykulując gwałtownie, odciągał go coraz dalej i dalej, aż za róg ulicy. Wtedy Soll stanął w drzwiach tawerny.

Toria odpowiedziała tym razem na ceremonialne powitanie Egerta tylko chłodnym skinieniem głowy. Nie wydawała się zmieszana ani wystraszona. Spoglądała na oficera z ostrożną uwagą, pytająco.

– Jaka pani niesłowna – stwierdził Egert z goryczą. – Przecież obiecała pani… Czekałem na ciąg dalszy opowieści, tymczasem pani ani razu nie zeszła na dół!

Westchnęła.

– Proszę się przyznać. To pana nic a nic nie obchodzi.

– Mnie?! – obruszył się Soll.

– Toria obejrzała się, szukając narzeczonego. Pochwyciwszy to niespokojne spojrzenie, Egert nachmurzył się i rzekł półgłosem:

– Czemu ma służyć ta nieprzystępność? Czyżby zamierzała się pani stać pokorną służebnicą męża tyrana? Co takiego strasznego w rozmowie, spacerze… we wspólnym obiedzie, w pływaniu łodzią? Czyżbym w czymś panią uraził? Czyżby pani należała już do innego?

Odwróciła się odeń. Oficer rozkoszował się jej profilem.

– Jest pan bardzo natarczywy – oznajmiła z wyrzutem.

– A pani czego oczekuje? – zapytał ze szczerym zdziwieniem. – Skoro w moim mieście gości najpiękniejsza kobieta na świecie…

– Dziękuję. Ma pan specyficzne wyobrażenie o gościnności. Muszę pana jednak opuścić.

Toria zrobiła krok w stronę, w którą gadatliwy Karwer odciągnął studenta.

– Więc to pani woli uganiać się za mężczyzną? – zaoponował Soll. – Pani?

Panna zarumieniła się, lecz zrobiła kolejny krok. Oficer zastąpił jej drogę.

– Drogocenny klejnot oprawiony w tak liche drewienko… Gdzie pani ma oczy! Stworzona jest pani do czegoś lepszego…

Zza węgła wyskoczył student. Był potargany i czerwony na twarzy, chyba brał udział w bójce z Karwerem, który wyskoczył w ślad za nim, wrzeszcząc na całą ulicę:

– Jeszcze się nie ożeniłeś, a już odgrywasz rogacza! Jeśli kobieta chce porozmawiać z kimś miłym na ulicy, to jeszcze nie powód do histerii!

Przechodzący obok rzemieślnicy zaśmiali się w głos. Siwy mężczyzna, który właśnie wychodził z gospody, obejrzał się powoli. Na ganek „Solidnej Tarczy” wyszli porucznik Dron i wiecznie zasępiony Lagan.

Student posiniał na twarzy i odwrócił się do Karwera, jakby zamierzając go uderzyć, lecz po chwili namysłu pospieszył w stronę stropionej panny. Chwycił mocno jej dłoń.

– Chodźmy stąd.

Drogę jednak nadal zastępował im Soll, który spojrzał Torii prosto w oczy i rzekł łagodnie:

– Da się pani potulnie poprowadzić temu… komuś drogą smutnego, ciężkiego życia, jakie wam szykuje?

Karwer nadal wołał z daleka:

– Jeszcze zdążysz stać się prawdziwym rogaczem! Nie minie nawet tydzień od weseliska, jak ona przyozdobi rogami twój uczony łeb!

Student drżał na całym ciele. Toria, wczepiona kurczowo w jego nadgarstek, nie mogła tego znieść.

– Proszę pozwolić nam przejść, panie Soll…

– W sytuacjach, kiedy mężczyzna wyciąga szpadę, ty będziesz bódł rogami! – kontynuował Karwer. – Da ci to pewną przewagę…

Student rzucił się na oślep, prosto na Solla, lecz jego żelazne ramię odtrąciło go na poprzednie miejsce.

– Jak się nazywa ten rodzaj ataku, panie studencie? – pytał z ciekawością Karwer. – Bykiem go, bykiem? Tego was uczą na uniwersytecie?

– Panie Soll – powiedziała cicho Toria, patrząc prosto w oczy oficera – wydawało mi się, że jest pan dobrze wychowanym człowiekiem.

W ciągu swego nie tak znowu długiego życia Egert zdążył dość dobrze poznać kobiety. Spotkał wiele kokietek, których „odejdź precz!” znaczyło: „przyjdź, ukochany!”, a „podły łajdaku!” oznaczało: „sprawdzimy to później w nocy!”. Mężatki demonstracyjnie okazywały mu swą oziębłość, gdy były w towarzystwie małżonka, aby potem rzucać mu się na szyję, kiedy zostali sami. Potrafił odczytywać rozmaite delikatne sygnały. W oczach Torii wyczytał jednak nie tylko kompletną obojętność wobec swoich popisów męskości, ale wręcz wściekłą odrazę.

Porucznik poczuł się dotknięty do żywego. Na oczach niemal całego pułku, zasiadającego w „Solidnej Tarczy”, ktoś wybrał zamiast niego jakiegoś studencinę, eunucha bez szpady…

Niechętnie usunął się z drogi.

– No cóż – wycedził przez zęby – gratuluję… Welinowa karta w objęciach mola książkowego: wspaniała para! A może uczony małżonek będzie tylko parawanem dla dwóch albo trzech kochanków?

Z okien gospody wychyliły się głowy ciekawskich mieszczan i przyjezdnych, przywabionych hałasem.

Student puścił dłoń Torii. Nie zwracając uwagi na jej błagalne spojrzenie, z całej siły wyrył zakurzonym noskiem buta głęboką bruzdę przed botfortami Solla. Było to tradycyjne wyzwanie na pojedynek.

Oficer zaśmiał się pogardliwie.

– Co? Nie walczę z babami, które nie noszą broni!

Lekko się zamachnąwszy, student wymierzył Sollowi głośny, siarczysty policzek.


Wzburzony tłum gwardzistów, mieszkańców gospody, mieszczan, służących i przypadkowych przechodniów wypełnił tylny dziedziniec „Wspaniałego Miecza”. Karwer wyłaził ze skóry, żeby jak najszybciej oczyścić pole do pojedynku.

Jakaś dobra dusza obdarowała studenta szpadą, lecz całkiem porządna klinga wyglądała w jego dłoni niezbyt groźnie. Egert widział także, iż narzeczona studenta za chwilę straci panowanie nad sobą: jej twarz pobladła jak chusta i pokryła się nierównymi, czerwonymi plamami, które znacznie ujęły jej urody Przygryzając wargi, zaczęła się miotać na wszystkie strony.

– Przerwijcie to! Wielkie nieba, Dinarze… Niech ktoś ich powstrzyma!

Przerywać uczciwie rozpoczęty pojedynek byłoby wbrew prawu i obyczajom, każdy mieszkaniec Kawarrena wiedział to od dziecka. Spoglądali na Torię ze współczuciem i ciekawością. Wiele kobiet jej zazdrościło: gdyby tak samej stać się przyczyną pojedynku!

Jedna z mieszczanek chciała z dobrego serca pocieszyć biedaczkę. Toria odepchnęła jej dłonie i widząc, że nie ma już wpływu na postępowanie Dinara, spróbowała ucieczki, lecz za raz zawróciła, jak na uwięzi. Rozstępowali się przed nią prędko, w milczeniu, aby mogła zobaczyć wszelkie szczegóły mającej nastąpić walki. Toria stanęła na koniec wsparta o resor czyjejś karety, jakby pozostając w osłupieniu.

Przeciwnicy byli gotowi, stojąc naprzeciwko siebie, jak przystało na śmiertelnych wrogów. Soll szczerzył złośliwie zęby. Skoro miłość nie wyszła, będzie chociaż pojedynek! Wprawdzie rywal dosyć nikczemny. Widać, jak się mozoli, by stanąć na właściwej pozycji! Zdaje się, że jednak kiedyś brał lekcje fechtunku…

Egert powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach, szukając Torii. Czy widzi to wszystko? Zrozumie wreszcie, że wybrała kijek zamiast siekierki? Pojmie swój błąd?

Zamiast Torii Soll spotkał się wzrokiem ze starszym mieszkańcem gospody, którego siwa głowa wznosiła się nad głowami tłumu niczym czubek sosny nad sadem owocowym. Spojrzenie starca było przenikliwe, lecz nie wyrażało żadnej emocji. Było w nim jednak coś, co się nie spodobało oficerowi. Potrząsnął głową i zamachnął się szpadą na studenta jak nauczyciel rózgą na niesfornego ucznia.

– A masz!

Student szybko odskoczył. W tłumie rozległy się śmiechy.

– Daj mu nauczkę, Soll!

Egert wyszczerzył się jeszcze bardziej.

– Potrzebna będzie mała lekcja dobrych manier…

Student zwęził powieki i zgiął kolana, jak na sali ćwiczeń, po czym rozpaczliwie rzucił się do przodu, pragnąc zapewne ugodzić prosto w pierś Solla. Przez chwilkę rozejrzał się ze zdziwieniem w poszukiwaniu przeciwnika, dopóki tenże, zjawiwszy się za jego plecami, dał znać o sobie lekkim ukłuciem poniżej krzyża.

– Więcej uwagi…

Student podskoczył jak użądlony. Soll skłonił się uprzejmie i cofnął o krok.

– Jeszcze nie wszystko stracone, mały! Zbierz siły i spróbuj jeszcze raz… Lekcja się dopiero zaczyna!

Student znów stanął na pozycji. Ostrze jego szpady nie było skierowane, jak powinno, na wroga, lecz gdzieś w niebo. Niezręczny wypad, uderzenie Egerta i klinga młodzika wbiła się sztychem w piasek, a on sam ledwie utrzymał się na nogach. Widzowie nagrodzili to aplauzem. Egertowi zaczęła się trochę nudzić ta zabawa. Mógłby się fechtować i sto godzin bez wytchnienia, gdyby tylko miał godnego siebie rywala.

Oficer znał siedemnaście sposobów obrony i dwadzieścia siedem rodzajów ataku. Wszystko polegało na tym, jak owe sposoby ułożyć w logiczną całość, nanizać na ostrze szpady, rozsypać i zebrać ponownie. Nie byłby w stanie powtórzyć wielu swoich improwizacji. Niektóre pojawiały się w natchnieniu, jak poezje, kończyły się zaś czyjąś raną, a czasem nawet śmiercią. Mając przeciwko sobie niewprawnego studenta mógł się tylko posługiwać metodami prostymi jak budowa cepa.

Unikając niezgrabnych ataków i odbijając silne, lecz niecelne ciosy, Soll rozglądał się wciąż w poszukiwaniu Torii. Dojrzał wreszcie w tłumie jej bladą, nieruchomą twarz. Sam podjął atak tak szybki, że biedny student nawet nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Soll zatrzymał efektownie sztych u jego piersi. Publiczność zawyła z zachwytem, oprócz wysokiego starca, który zachował spokój.

Sytuacja ciągle się powtarzała. Student mógł zginąć co najmniej dziesięć razy, lecz porucznik zabawiał się z młodzikiem jak kot z myszą. Tamten miotał się, rozpaczliwie machając szpadą. Kamyki wypryskiwały spod zakurzonych trzewików… Wróg był jak cień, zdawał się bezcielesny i niedosięgły. I nawet na sekundę nie milkł jego głos, przemawiający złośliwie mentorskim tonem:

– Tak? Aha, to tak… Co się tak wiercisz jak fryga? Powtórz to… Jeszcze raz! Ależ z ciebie leniwy uczeń, wszystko ci trzeba nakazać… Raz!

Po każdym „Raz!” następowało lekkie ukłucie. Kurtka studenta była porozrywana w wielu miejscach i zwisała w strzępach. Pot zalewał twarz zaczerwienioną z wysiłku.

Kiedy rywale znowu stanęli naprzeciw siebie, student wyglądał na zmęczonego i załamanego. Soll nawet nie był zdyszany. Spoglądając w pełne bezsilnej nienawiści oczy nieszczęsnego przeciwnika, Egert poczuł, że ma całkowitą władzę nad tym chłopakiem, tak całkowitą, że nawet nie wypada się nią posłużyć, wystarczy ją tylko okazać.

– Boisz się? – spytał szeptem.

Natychmiast wyczytał w oczach tamtego odpowiedź. Ostrze Egerta jak jadowite żądło godziło prosto w serce biedaczka… Przeciwnik był bezsilny, nie był już rywalem, ale ofiarą, jego złość ustąpiła miejsca rozpaczy. Najchętniej pewnie błagałby o zmiłowanie, lecz nie pozwalał mu na to honor.

– Mam cię oszczędzić?

Oficer uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Odczuwał strach studenta całym ciałem i mile łechtał on wszystkie fibry, tym bardziej, że już dawno zdecydował w głębi duszy, żeby nie karać chłopaczka zbyt surowo.

– Oszczędzić?

Rozpacz i strach pchnęły studenta do kolejnego rozpaczliwego ataku. Trzeba trafu, że akurat but oficera zetknął się z błotnistą kałużą. Jego nogi rozjechały się w dwie różne strony, niczym kopyta świeżo zrodzonego cielaka. Z trudem utrzymał równowagę. W owej chwili szpada studenta, zahaczywszy o jego ramię, ścięła jeden z epoletów. Dumny oficerski symbol zawisł na jednej nitce jak zdechły pająk, tłum zaś (przeklęty tłum, który zawsze jest po stronie zwycięzcy!) począł wydawać triumfalne wrzaski:

– Soll oberwał!

– Trzymaj się, mały, dasz radę!

– Brawo student! Daj mu nauczkę! Dołóż mu!

Gwardzistów oskarżonych o jakąś podłość czy tchórzostwo lub przyłapanych na zdradzie usuwano z pułku, urządzając wcześniej symboliczną kaźń, jaką było publiczne zerwanie epoletów. Nie zdając sobie z tego sprawy, student ciężko upokorzył oficera. Soll dostrzegał kątem oka jak jego koledzy szepczą między sobą ze znaczącymi uśmieszkami… Ach!

Dalej wszystko stało się błyskawicznie, w ciągu jednego oddechu.

Egert rzucił się naprzód, zapamiętując się w gniewie. Student unosząc niezgrabnie szpadę, skoczył także naprzeciw niemu i zamarł, nie spuszczając zdziwionego spojrzenia z gwardzisty. Ostrze rodowej szpady Sollów sterczało z jego pleców, nie błyszczące już, lecz ciemnoczerwone, niemal czarne. Postawszy chwilkę, student usiadł na ziemi, równie niezgrabnie, jak wcześniej walczył. Zrobiło się całkiem cicho. Ślepiec stwierdziłby zapewne, że na tylnym dziedzińcu nie było żywej duszy. Młodzik osunął się ciężko na zdeptaną ziemię, a wtedy szpada Egerta niewiarygodnie szybko wyślizgnęła się z jego piersi.

– Sam się nadział – rzekł głośno porucznik Dron.

Egert opuścił zakrwawioną klingę i tępo spoglądał na rozpostarte u jego stóp ciało. Gawiedź rozstąpiła się, przepuszczając Torię.

Szła ostrożnie, powoli, jak prowadzona na sznurku. Nie patrząc na Solla, zbliżyła się do leżącego młodzieńca na palcach, jakby bojąc się go obudzić.

– Dinarze?

Młody człowiek nie odpowiadał.

– Dinarze?!

Gapie rozchodzili się ze spuszczonymi oczami. Pod ciemną kurtką leżącego rozpościerała się powoli brudna plama.

– Ech te pojedynki – rzekł półgłosem właściciel gospody. – Wiadomo, krew nie woda, młoda, gorąca… I co mam teraz z tym zrobić?

Soll splunął, żeby pozbyć się metalicznego posmaku w ustach. Wielkie nieba, jak głupio się wszystko skończyło!

– Dinarze?!!!

Toria wciąż błagalnie patrzyła w twarz martwemu.

Dziedziniec opustoszał. Ostatni odchodzący, wysoki, siwy człowiek rzucił Sollowi uważne, choć dosyć nieokreślone spojrzenie.


*

Studenta pochowano na koszt miasta, pospiesznie, jednakże ze stosownym ceremoniałem. Mieszczanie mieli temat do plotek przez cały tydzień. Toria zwróciła się ze skargą do burmistrza. Ten przyjął ją tylko w tym celu, by wyrazić ubolewanie i rozłożyć bezradnie ręce. Pojedynek odbył się według wszelkich prawideł i chociaż bardzo szkoda zabitego młodzieńca, to przecież on wyzwał pana Solla. Tak więc, łaskawa pani, ten niefortunny przypadek w żadnym razie nie można uznać za mord. Oficer nie może być sądzony, skoro walczył w obronie honoru i także mógł, swoją drogą, zginąć… A skoro martwy student nie nosił broni i nie umiał się nią posługiwać, było to jego nieszczęściem, nie zaś winą porucznika.

Trzy dni po pogrzebie Toria bladym świtem opuszczała miasto.

Tydzień pobytu w Kawarrenie pozostawił na jej twarzy mroczne ślady. Sakwa studenta ciążyła jej w ręce, gdy sama, bez niczyjej pomocy szła do powozu, czekającego przy wejściu. Jej oczy były matowe, podkrążone sinymi obwódkami. Patrzyła w ziemię pod nogami, dlatego też nie od razu zauważyła człowieka zręcznie rozkładającego stopnie karety.

Czyjaś dłoń pomogła jej wrzucić bagaż na siedzenie. Podziękowała machinalnie i dopiero wtedy uniosła oczy. Stała twarzą w twarz z Egertem Sollem.

Od dawna śledził narzeczoną zabitego studenta, sam nie wiedział, dlaczego. Być może chciał prosić o wybaczenie i wyrazić współczucie, bardziej prawdopodobne jednak, że pchała go ku Torii jakaś smętna nadzieja. Przyzwyczajony do ryzyka i niebezpieczeństwa, przywykł lekko traktować śmierć, zarówno swoją, jak i cudzą. Cóż może być bardziej oczywistego, że zwycięzca chciałby zgarnąć łup pokonanego?

Toria spojrzała w oczy Egerta.

Spodziewał się objawów gniewu, odrazy, nienawiści. Przygotował się na odpowiednie w tej sytuacji słowa, gotów był nawet znieść jej dłoń na swym policzku. Nie był jednak gotów zobaczyć tego, co ujrzał w ciągle pięknych, choć przygasłych z bólu źrenicach tej panny, co odrzuciło go od niej nie gorzej niż mocny cios pieści.

Toria patrzyła nań z chłodnym, pozbawionym złości obrzydzeniem i to było naprawdę straszne! Nie było w niej nienawiści, raczej sprawiała wrażenie, że mdli ją jego widok.

Egert nie pamiętał potem jak odszedł, czy raczej uciekł, byle dalej od tych okropnych oczu, byle tylko ich więcej nie widzieć, nie spotkać i jak najszybciej o nich zapomnieć…


Dzień później siedział w „Solidnej Tarczy”, ponury, przygnębiony i zły. Karwer kręcił się przy nim, wesoło coś plotąc o dzikach i kobietach. Wkrótce będą walki dzików… Ciekawe, czy ojciec Solla wystawi tym razem Pięknego, Mięśniaka, a może młodego Woja? A tak przy okazji, o Egerta pytała prześliczna żona kapitana, Dilia, a zlekceważyć ją niebezpiecznie, gotowa się zemścić. Właściwie dlaczego oficer, stając się główną sensacją tygodnia, zatruwa teraz szczęśliwe chwile swego życia zbędnym smutkiem?

Soll wyczuwał w głosie przyjaciela swego rodzaju złośliwą satysfakcję. Być może Karwera w głębi duszy cieszyło przeświadczenie, że jego wspaniały idol, zwyciężając na placu boju, poniósł jednak porażkę na polu miłości, stając się tym samym podobny zwykłym śmiertelnikom. Być może owo przypuszczenie było niesprawiedliwe w stosunku do młodzieńca, tak czy inaczej jego pusta gadanina bardzo go dzisiaj męczyła. Żłobił paznokciem palca wskazującego głębokie bruzdy na blacie stołu… W pełni się zgadzał z kolegą, byle tylko ten zamknął się na chwilę i dał mu spokojnie dopić jego trunek.

W tejże chwili ktoś otworzył drzwi karczmy, wpuszczając do dusznego wnętrza strumień chłodnego powietrza i promień słoneczny. Nowo przybyły zatrzymał się chwilkę na progu, jakby upewniając się, czy dobrze trafił, po czym wszedł do środka.

Soll poznał go natychmiast. Był to ów dziwny siwy osobnik, zajmujący już od dziesięciu dni pokój we „Wspaniałym Mieczu”. Minąwszy gwardzistów, przysiadł ciężko na pierwszym z brzegu, wolnym krześle.

Nie wiedząc czemu Egert obserwował go kątem oka. Dopiero teraz udało mu się, w mętnym świetle tawerny, przyjrzeć się uważniej obliczu nieznajomego.

Nie sposób było określić, w jakim był wieku. Mógłby mieć równie dobrze czterdzieści lat, jak i dziewięćdziesiąt. Dwie bardzo głębokie, symetryczne zmarszczki przecinały policzki, by zniknąć w kącikach zaciśniętych ust. Nozdrza niezwykle długiego, żółtawego nosa rozdymały się co pewien czas i naprężały, jak skrzydła ptaka zrywającego się do lotu. Szeroko rozstawione, jasne oczy, zdawały się spoglądać obojętnie i beznamiętnie na cały świat. Egert dostrzegł tylko lekkie drżenie pozbawionych rzęs powiek.

Właściciel postawił przed gościem kubek pełen wina i zamierzał się oddalić, gdy tamten nieoczekiwanie go zatrzymał.

– Chwileczkę, mój drogi… Nie mam tutaj z kim wypić. Wiem, że jesteś zajęty, lecz może zaproponujesz mi czyjąś kompanię. Chcę wypić zdrowie słynnych gwardzistów, pogromców bezbronnych.

Karczmarz zadrżał, gdyż doskonale zrozumiał do kogo pije nowy gość. Bełkocząc pod nosem usprawiedliwienie, poczciwiec czym prędzej wziął nogi za pas, wiedząc, że Egert bez wątpienia usłyszał słowa skierowane do niego.

Ten zaś odstawił niespiesznie swój kubek i spojrzał prosto w oczy nieznajomego. Były jak wcześniej spokojne i beznamiętne, jakby drażliwą kwestię wypowiedział przed chwilą ktoś inny.

– Do kogo pan pije, szanowny panie? Do kogo ta aluzja?

– Do pana – odparł nieznajomy bez wahania. – Słusznie pan zbladł, panie Soll.

– Zbladłem?!

Egert wstał. Był nieco podchmielony, lecz z pewnością nie pijany.

– No cóż – wycedził przez zęby – obawiam się, że jutro ktoś zechce mnie nazwać pogromcą bezsilnych starców…

Twarz nieznajomego dziwnie się zmarszczyła, dopiero po chwili Egert zrozumiał, że w uśmiechu.

– Człowiek sam wybiera, kim się staje i z czego słynie. Dlaczego nie miałby pan wkrótce przebić szpadą, na przykład, jakiejś dziewczyny albo dziesięcioletniego dzieciaka? Być może lepiej się zdołają obronić, niż udało się to pańskiej ostatniej ofierze…

Egert zaniemówił na chwilę. Zaskoczony, spojrzał na Karwera, który, zazwyczaj tak mocny w gębie, tym razem siedział cicho. Stali bywalcy tawerny, karczmarz stojący w wejściu do kuchni i smarkaty jeszcze kucharczyk, wszyscy zastygli w oczekiwaniu, widząc, że dzieje się coś niezwykłego.

– Czego pan chce ode mnie? – wykrztusił w końcu Soll, patrząc nienawistnie w wielkie, jasne oczy tamtego. – Kim pan jest, że sam się wystawia na sztych?

Nieznajomy uśmiechnął się jak poprzednio długą, zaciśniętą linią ust, lecz oczy pozostały zimne.

– Ja też mam szpadę. Myślałem jednak, że pan napada tylko bezbronnych, prawda, panie Soll?

Egert z trudem powstrzymał palce zaciskające się kurczowo na gardzie szpady.

– Lubi pan łatwe ofiary? – pytał dalej gość. – Takie, które się boją… To słodkie poczucie władzy… Prawda, Soll?

– To wariat – szepnął niepewnie Karwer za plecami druha. – Lepiej wyjdźmy, Egercie.

Soll wstrzymał na chwilę oddech. Słowa nieznajomego dopiekły mu bardziej, niż chciałby się sam przed sobą przyznać.

– Ma pan szczęście – odparł z wysiłkiem – że mógłby pan być moim dziadkiem. Nie biję się ze staruszkami, czy to jasne?

– Jasne…

Nieznajomy znów podniósł kubek, zwracając się nie tylko do Egerta i jego adiutanta, ale także do wszystkich obecnych, którzy właśnie również wstrzymali oddech.

– Piję zdrowie porucznika Solla, bohatera podszytego tchórzem!

Nie zdołał spełnić toastu, gdyż szpada Egerta, błyskawicznie wydobyta z pochwy, wytrąciła naczynie z jego dłoni. Srebrny pucharek upadł z brzękiem na kamienną posadzkę, potoczył się, a potem zatrzymał w czerwonej kałuży rozlanego wina.

– Wspaniale.

Nieznajomy starannie ocierał palce serwetką, przy czym nozdrza rozdymały się niebezpiecznie.

– Starczy panu odwagi, by zrobić następny krok?

Soll opuścił ostrze i wyrysował jego końcem nierówną linię u stóp przeciwnika.

– Doskonale – rzekł z zadowoleniem lokator „Wspaniałego Miecza”, chociaż oczy pozostawały wciąż obojętne. – Nie mam zwyczaju bić się po tawernach… Gdzie i kiedy?

– Przy moście za miejską bramą – wydusił z trudem Egert. – Jutro o świcie.

Nieznajomy sięgnął do sakiewki, wydobył z niej monetę i położył na stole razem z poplamioną serwetką. Skinął karczmarzowi i ruszył w stronę wyjścia. Egert zdążył za nim zawołać:

– Kto będzie pańskim sekundantem?

Gość „Wspaniałego Miecza” zatrzymał się w drzwiach i rzucił przez ramię:

– Sekundant mi niepotrzebny… ale pan może wziąć kogoś ze sobą.

Schylając głowę pod za niską dlań framugą, wyszedł na zewnątrz. Ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nim.


W miejscu wskazanym przez Egerta odbywała się znakomita większość pojedynków, zdarzających się w Kawarrenie. Wybór był doskonały. Wystarczyło odejść kilka kroków od głównej drogi i walczący znajdowali się w zacisznym, bezludnym miejscu, osłoniętym od strony traktu ścianą starych świerków. Zresztą o świcie droga i most długo pozostawały puste.

Stawili się niemal jednocześnie: Egert wyprzedził nieco powolnie kroczącego siwowłosego, toteż czekał nań parę minut, spoglądając na ciemną wodę.

Mętny, wiosenny nurt niósł na powierzchni drewniane drzazgi, fragmenty wodorostów, smętne skrawki zeszłorocznego listowia. Tu i ówdzie jakiś kamień powodował wir i oficerowi wydało się, że ma to mu przypomnieć o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Oparł się całym ciężarem o mocno nadgniłą balustradę, jakby wyzywając los.

Wreszcie zjawił się na moście jego przeciwnik. Egert miał wrażenie, że tamten był nieco zdyszany. W świetle dziennym widać było, że istotnie jest bardzo stary, znacznie starszy od ojca Solla. Porucznik zastanowił się chwilę, czy walkę będzie można uznać za uczciwą. Napotkawszy jednak spojrzenie jasnych, lodowatych źrenic, natychmiast porzucił ową myśl.

– A gdzie przyjaciel? – spytał nieznajomy.

Egert surowo zabronił Karwerowi, aby go odprowadzał. Skoro przeciwnik zlekceważył reguły i zrezygnował z sekundanta, dlaczego niby on miałby inaczej postąpić?

– A co będzie, jeśli okaże się, że wciągnąłem pana w zasadzkę? – pytał dalej siwowłosy, nie spuszczając oczu z gwardzisty.

Egert uśmiechnął się. Mógłby odpowiedzieć, że nie boi się wcale natrętnych staruchów oraz ich nędznych zasadzek, jak nisko ceni taką pustą gadaninę, a także ilu już widział pokonanych przeciwników, lecz wolał przemilczeć sprawę, odpowiadając jedynie wymownym uśmieszkiem.

Przeciwnicy zeszli z drogi w milczeniu. Soll szedł pierwszy, ufnie wystawiając plecy przeciwnikowi. Chciał w ten sposób zawstydzić nieznajomego, okazując lekceważenie wobec jego ewentualnej zdrady. Minęli świerki i wyszli na polanę okrągłą jak arena, udeptaną butami pojedynkowiczów.

Od rzeki wiał świeży powiew. Zdejmując mundur z mocno przyszytym epoletem, Egert pomyślał z niechęcią, że wiosna tego roku jest wyjątkowo chłodna, zatem z ewentualnym oficerskim piknikiem trzeba będzie poczekać na lepszą pogodę. Ciężkie krople rosy pokrywały przygięte do ziemi źdźbła trawy i spływały po pniach, jakby drzewa kogoś opłakiwały. Oficerskie buty prędko pokryły się plamami wilgoci.

Stanęli naprzeciw siebie. Soll stwierdził w myślach ze zdumieniem, że po raz pierwszy ma do czynienia z przeciwnikiem, o którym nic nie wie. W żadnym razie to nie krępowało oficera, miał bowiem zamiar dowiedzieć się wszystkiego co najważniejsze właśnie teraz.

Obnażyli szpady: Egert leniwie, powoli, tamten, jak zawsze, z obojętnym spokojem. Nieznajomy nie spieszył się z atakiem, stał tylko i patrzył porucznikowi w oczy z powagą, błyskając ostrzem. Soll zrozumiał, że tym razem na pewno przyda mu się znajomość siedemnastu sposobów obrony.

Chcąc wypróbować przeciwnika, zaatakował klasycznie, co spotkało się z równie klasycznym odparciem. Egert spróbował jeszcze raz. Nieznajomy z niezmąconym spokojem odparował stosunkowo zręczne uderzenie, zawierające w sobie zaimprowizowaną naprędce kombinację.

– Gratuluję – burknął Egert. – nieźle, jak na ten wiek…

Jego kolejna kombinacja była wielce zdradliwa i wykonana wirtuozowsko, lecz siwowłosy bez trudu sparował całą serię.

Oficer zorientował się, że znalazł godnego siebie przeciwnika i zwyciężyć go będzie niełatwo, lecz tym bardziej zaszczytnie. W głębi duszy pożałował teraz, że nie ma wokoło widzów, którzy mogliby docenić jego błyskotliwe improwizacje. W tym momencie nieznajomy przeszedł do ataku.

Soll ledwie się zdołał uchylić, przypominając sobie naraz wszystkie siedemnaście sposobów, które nieco mu się pomieszały w głowie. Ataki następowały jeden za drugim i były nieoczekiwane, zdradliwe, bezlitośnie mocne. Broniąc się zażarcie, Egert kilkakrotnie widział ostrze wrogiej szpady tuż przed swoim nosem.

Po chwili wszystko skończyło się nagle. Nieznajomy cofnął się o krok, jakby chciał dokładniej zlustrować postać oficera od stóp do głów.

Soll dyszał ciężko. Mokre włosy zlepiły się w strąki, po plecach pot ściekał strugami, dłoń zaś dzierżąca szpadę, drżała jak rozkołysany dzwonek.

– Nieźle – wykrztusił, spoglądając w jasne źrenice. – Dlaczego od razu nie powiedział pan, że jest fechmistrzem na emeryturze?

Z tymi słowami runął do przodu. Gdyby istnieli jacyś obserwatorzy, z pewnością przyznaliby, że tak niesamowitej kombinacji ciosów słynny rębajło jeszcze nigdy nie pokazał.

Skakał wokół wroga jak kogucik, atakując z prawa i z lewa, z góry i dołu, jakby przemyślał walkę dwadzieścia kroków do przodu, wykazywał szczyt swoich możliwości, wszystko bez skutku.

Jego ciosy natrafiały jakby na kamienną ścianę. Egert musiał się czuć jak głupi cielak, atakujący stary dąb. Żadnej z kombinacji ciosów nie zdołał doprowadzić do końca. Przeciwnik, jakby czytając w myślach oficera, wywracał jego plany na nice, odpowiadając kontratakiem. Co chwila jego sztych zbliżał się do piersi, brzucha lub twarzy porucznika. Teraz dopiero pojął, jak mógł się czuć walczący z nim student. Jak mysz w kocich pazurach. Zdał sobie sprawę, że mógł być zabity już co najmniej dziesięć razy, lecz z niewiadomych powodów ciągle pozostawał przy życiu.

– Ciekawe – wychrypiał, odskakując dwa kroki. – Chciałbym wiedzieć, komu zaprzedał pan za to swą duszę…

– Boisz się? – spytał nieznajomy. Były to jego pierwsze słowa od początku walki.

Egert patrzył nań, zdumiony nadprzyrodzoną siłą starca o obojętnej, pomarszczonej twarzy i ogromnych zimnych oczach z bezrzęsymi powiekami. Nieznajomy nawet nie miał zadyszki. Oddychał spokojnie, tak samo jak patrzył i mówił:

– Boisz się?

– Nie – odparł Egert pogardliwie, wzywając niebiosa na świadka, że była to szczera prawda.

Nawet w obliczu nieuniknionej, jak się wydawało, śmierci, oficer nie czuł strachu. Nieznajomy to zrozumiał. Jego wąskie usta rozciągnęły się w znanym już grymasie.

– No cóż…

Zadźwięczały krzyżujące się szpady. Nieznajomy wykonał ledwie zauważalny manewr klingą i Egert krzyknął z bólu, czując, że ma wyłamany przegub prawicy. Jej palce same się rozprostowały i rodowa szpada zatoczyła łuk na szarym niebie, po czym opadła bezwładnie na stos zeszłorocznych liści, niknąc w nim powoli.

Soll cofnął się, przyciskając urażoną rękę do piersi, nie spuszczając wzroku z przeciwnika. Czuł się niezmiernie obrażony faktem, że ten staruszek mógł go rozbroić w ten sposób już w pierwszej minucie pojedynku. Wyglądało na to, że cała walka była zwykłą farsą, zabawą i prowokacją…

Nieznajomy przyglądał mu się w milczeniu.

– Będziemy tak stać? – zainteresował się Soll, urażony, lecz nie wystraszony. – Co dalej?

Tamten ciągle milczał. Egert pojął, że jego odwaga i pogarda śmierci mogą być bronią, za pomocą której poniży swego pogromcę.

– No, zabij mnie – powiedział z uśmiechem. – Co jeszcze możesz ze mną zrobić? Nie jestem jakimś studenciną, żeby drżeć ze strachu przed śmiercią. Jeśli chcesz się o tym przekonać, zadaj cios!

Na twarzy nieznajomego zaszła ledwie widoczna zmiana. Ruszył do przodu. Egert zrozumiał, że istotnie zamierza zadać ostatni cios.

Zabicie bezbronnego było w oczach oficera największą podłością, uśmiechnął się więc z taką wzgardą, na jaką tylko było go stać. Zwycięzca uniósł klingę. Oficer patrzył bez lęku jak ostrze zbliża się do jego twarzy.

– No i co?

Nieznajomy uderzył.

Oczy Solla pozostały szeroko otwarte, toteż widział, jak stalowe ostrze rozmazało się w powietrzu, niczym rozchwiany wachlarz. Oczekiwał śmiertelnego ciosu, lecz zamiast tego poczuł jedynie ostry ból w lewym policzku.

Niczego jeszcze nie pojmując, uniósł rękę do twarzy. Z podbródka ciekły już ciepłe krople krwi, mankiet koszuli też prędko nasiąkał czerwoną posoką. Egert ucieszył się w duchu mimowolnie, że zdjął wcześniej kurtkę, chroniąc tym samym uniform przed zniszczeniem.

Spojrzał znów na nieznajomego i zobaczył tylko jego plecy. Oddalał się niespiesznie, chowając po drodze szpadę do pochwy.

– Hej! – zawołał ogłupiały Egert. – To pana ostatnie słowo, staruszku?

Lecz siwowłosy lokator „Wspaniałego Miecza” nie obejrzał się nań i odszedł, ani razu nie spoglądając do tyłu.

Ranny przycisnął chustkę do policzka, odnalazł swoją szpadę i zarzucił kurtkę mundurową na ramię. Z całego serca radował się, że zjawił się tutaj bez Karwera. Porażka była zawsze porażką, nawet, jeśli miał do czynienia z samym Opiekunem Żołnierzy, Harsem… A zresztą, raczej nie. Opiekun Wojowników ceni tradycję i nie zakończyłby pojedynku w tak głupi sposób…

Dochodząc do brzegu rzeki, Egert przyklęknął i spojrzał w ciemne, rozedrgane zwierciadło. Na policzku jego wodnego odbicia widniało długa i głęboka bruzda rozciętej skóry od kości policzkowej aż do podbródka. Odbicie oficera skrzywiło się w cynicznym uśmiechu. Kilka czerwonych kropel spadło do wody, by się w niej natychmiast rozpłynąć.

Загрузка...