Przez witrażowe okna wpadały dwa słoneczne łuki, tworząc na kamiennej posadzce wesołą grę barwnych świateł, ożywiających mroczne biblioteczne wnętrze. Zza grubych murów dochodził stłumiony, monotonny zgiełk. W Wielkiej Auli właśnie miał się rozpocząć wykład rektora. Trzecie okno, wychodzące na plac, po raz pierwszy otwarte szeroko tej wiosny, przynosiło odległy, lecz tętniący radością życia poszum miasta: pieśni i okrzyki, tupot kopyt i skrzypienie kół, śmiech, bicie dzwonu i końskie rżenie.
Kończyła już prawie pracę. Długi spis tytułów upstrzony był licznymi krzyżykami. Wózek biblioteczny uginał się pod ciężarem zdjętych z półek opasłych foliałów. Toria kolejny raz postawiła stopę na szczeblu drabinki, lecz tym razem na nią nie weszła. Zamknęła oczy i przylgnęła policzkiem do ciepłego, wygładzonego licznymi dłońmi drewna.
Znów przyszła wiosna. Szeroko otwarte okno na plac. Ulubiony przez nią cierpki zapach starych ksiąg zmieszał się z woniami rozgrzanego miejskiego kurzu, trawy i nawozu. Wkrótce rzeka będzie ciepła, a na jej brzegach zakwitną poziomki. To naprawdę dziwne, że miała ogromną ochotę wytarzać się w trawie. Poleżeć w słońcu, czując pod policzkiem przygniecione pędy, bezmyślnie patrzeć jak pszczoła penetruje wnętrze kwiatka. Śledzić wzrokiem mrówkę, wędrującą po pniu…
A Dinara nie ma. Nie ma go już od roku. Wędrują nad nim w trawie mrówki… Tuż obok leży stos ksiąg, za oknem praży słońce, na rzece przekrzykują się wioślarze, lecz Dinara nigdzie nie ma, ponieważ głęboki, ciemny dół w ziemi, który przypominała sobie z dreszczami lękliwego niedowierzania, dół, do którego obcy ludzie spuścili nędzną trumnę… To ma być Dinar?! Nigdy nie pojedzie na jego grób, ponieważ zakopane tam zwłoki nie są nim.
Westchnęła ciężko, otwierając oczy. Barwne słoneczne plamy przesunęły się bliżej ściany. Z tego powodu siedzący w kącie biały kot, pogromca myszy i szczurów, wydawał się pstrokaty jak pajac. Para okrągłych, żółtych ślepi spoglądała na dziewczynę z wyrzutem.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Sprawdziła, czy drabinka jest stabilna, podwinęła skraj ciemnej spódnicy i pewnie wspięła się na górę, jak robiła to już tysiące razy.
W lewym kolanie odezwał się tępy, niezbyt silny ból. Tydzień temu potknęła się na schodach i upadła, rozdzierając pończochę i uderzając w nogę. Pończochę zacerowała potem stara służąca, która sprzątała jej oficynę dwa razy w tygodniu. Kiedy zostały same, poczciwa niewiasta zaczęła wzdychać i załamywać ręce: taka śliczna panienka, a cały rok w jednej sukience! Żeby tak chociaż wyskrobać trochę grosza na parę jedwabnych pończoszek… Kapelusz, pantofelki… Taki klejnot wymaga oprawy.
Toria uśmiechnęła się i oblizała wargi. Na dolnej pozostała niewielka blizna w miejscu, gdzie rok temu zagryzła usta do krwi.
Ucichł zgiełk za ścianą, najwidoczniej rektor wszedł na katedrę. Dzisiaj ma opowiedzieć studentom o niezwykłych zjawiskach zachodzących, zdaniem uczonych, na krańcu Ziemi, u samych Wrót Wszechświata.
Panna znowu uśmiechnęła się do siebie. Nikomu nie dane było przekonać się, co tak naprawdę znajduje się u owych Wrót. Ojciec powiada: „Kto znalazł się na tamtym progu, nic już nam nie opowie”.
Otóż i najwyższa półka. Nad głową Torii kołysały się strzępy zakurzonej pajęczyny. Pająkom pozwalano mieszkać pod sufitem. Ojciec żartuje, że po śmierci stanie się pająkiem i będzie pilnował biblioteki.
Spojrzała w dół bez emocji, nie miała bowiem lęku wysokości. Wyciągnęła dłoń w stronę pozłacanych grzbietów, po namyśle jednak cofnęła ją.
Tuż pod sufitem znajdowało się okrągłe okienko, przez które można było zajrzeć do Auli. Zdarzało się, że kiedyś wspinała się tutaj, by pomiędzy szeregami pochylonych głów znaleźć tę jedną, jedyną: czarną, rozczochraną, tak wzruszająco mądrą… Mieli taką zabawę: Dinar powinien był wyczuć jej spojrzenie i podnieść wzrok.
Złapała się właśnie na tym, że myśl o ukochanym nie wywołuje, jak poprzednio, tak silnego bólu. Wspominała go ze smutkiem, lecz już bez owego bezbrzeżnego cierpienia, jakim wypełnionych było wiele nocy i dni…
Ojciec mówił jej, że tak się stanie. Nie mogła i nie chciała w to uwierzyć, lecz jak zwykle miał rację.
Wspomniawszy ojca, zwróciła się znowu ku książkom.
Znalazła potężne tomisko w zwykłej, czarnej okładce. Grzbiet wydał jej się zachęcający. O proroctwach informowały srebrem tłoczone litery.
Poczuła ciarki na plecach. Zachował się jedyny egzemplarz tej księgi. Wiele wieków temu wybitny mag poświęcił jej całe życie, a teraz ona, Toria, weźmie ją do rąk i zaniesie ojcu, który dopisze dzięki niej nowy Rozdział swego dzieła. Kilka wieków później być może ktoś z takim samym szacunkiem weźmie drżącymi rękami to dzieło i dowie się, czemu poświęcił się dziekan Łujan.
Zeszła ostrożnie na dół i postawiła ostatni krzyżyk w swoim spisie. Historia przepowiedni znalazła się na stosie innych ksiąg.
To już koniec pracy na dzisiaj. Przez okno wpadł świeży podmuch wiatru, unosząc kłęby kurzu z książek, wywołując kichnięcie kota wartownika. Toria odruchowo poprawiła lok, spadający na czoło i wyjrzała na zewnątrz.
Oślepił ją blask słoneczny i ogłuszył gwar licznych głosów. Plac zawirował w jej oczach jak ukraszona wielobarwnymi wstęgami karuzela. Przekrzykiwali się przekupnie przy straganach. Wolno sunęły pstre parasolki przechadzających się dam. Widać było patrol, prowadzony przez oficera w czerwono-białym mundurze, marszczącego groźnie tradycyjnie wystrzyżone brwi, lecz nie mogącego się najwyraźniej powstrzymać przed obejrzeniem za wyjątkowo urodziwą kwiaciarką. Ulicznicy smyrgali pod nogami spacerowiczów, handlarzy i innych goniących za swoimi sprawami. Nad tłumem przepływały niczym żaglowe statki wspaniałe, niesione przez lokajów lektyki.
Masywny, surowy gmach sądu wyglądał w świetle słońca jak wielka, niegroźna ropucha, wygrzewająca pomarszczony grzbiet na słońcu. Toria przesunęła spojrzenie po okrągłym słupie przed żelaznymi wrotami. Na drzwiach wyciosane były groźne słowa: „Strzeż się prawa!”, na słupie zaś znajdowała się miniaturowa szubienica ze szmacianą kukłą wisielca.
Obok sądu wznosiła się baszta z zamkniętymi na głucho okienkami. U jej wejścia drzemali strażnicy, a nieopodal żywo o czymś rozprawiało trzech ludzi w szarych opończach z kapturami, bez wątpienia słudzy Świętego Widziadła Łaszą. Nieboskłon wznosił się nad placem niczym błękitny klosz.
Panna westchnęła rozkosznie. Słoneczne promienie muskały jej policzki niczym ciepłe palce. Kot wskoczył na parapet I usiadł obok niej. Położyła dłoń na jego grzbiecie i w tym momencie odczuła jak silnie jest związana z tym placem, miastem, księgami, kotem i uniwersytetem… Uśmiechnęła się radośnie, po raz pierwszy od roku, który wypełniał ponury mrok.
Tłumy hałasowały, przemieszczały się, kręciły jak kolorowe warzywa w wielkim garncu. Wzrok dziewczyny przesuwał się powoli po kapeluszach, parasolkach, mundurach, bukietach, straganach, wypomadowanych fryzurach i umalowanych twarzach, koronkach, szmatach i ostrogach. Nagle całą uwagę skupił pewien dziwnie wyglądający osobnik.
Toria zmrużyła powieki. Ten człowiek co rusz ginął w tłumie, lecz nie przeszkodziło jej to zauważyć z daleka pewną niedorzeczność w jego zachowaniu. Zdawało się, że przemieszczał się nie po ludnym placu, ale przeskakiwał z kępki na kępkę po grząskim bagnie.
Zdumiona dziewczyna przyglądała mu się coraz uważniej. Osobnik poruszał się ostrożnie, jakby zgodnie z wyznaczoną wcześniej marszrutą. Kiedy dotarł do słupa latarni, wczepił się weń kurczowo zaciśniętymi palcami i stał tak jakiś czas z opuszczoną głową, niby odpoczywając. Potem zaś, decydując się na kolejny krok w swym niełatwym życiu, ruszył dalej powoli z widocznym wysiłkiem.
Przechodnie nie zwracali na niego szczególnie uwagi. On sam nie wyglądał na mieszczanina, wręcz przeciwnie, raczej na wiejskiego włóczęgę. Na widok uzbrojonego patrolu gwałtownie uskoczył w bok, niemal wywracając sprzedawcę pieczonych jabłek. Słysząc jego wrzaski, dziwny żebrak odskoczył w przeciwną stronę.
Jak bardzo owa droga przez mękę wydawałaby się skomplikowana, jej celem był w sposób oczywisty dla obserwującej go Torii uniwersytet. Nieznajomy zbliżał się doń powoli, lecz nieuchronnie. W końcu zdołała dostrzec jego twarz.
Jej serce zabiło mocno, potem na chwilę zamarło i znowu załomotało z całej mocy. Toria nie zdążyła jeszcze pojąć przyczyny owej reakcji, ale czuła, że ciepło słoneczne zniknęło, ją zaś owionął lodowaty powiew.
Rozpoznała twarz tego dziwnego człowieka. Przynajmniej tak się jej wydało w pierwszej chwili. Po chwili, przygryzając dolną wargę, stwierdziła w myśli: to On.
I zarazem nie on. Tamten nie miał szramy na policzku, a przede wszystkim jego oczy nie błyszczałyby taką zgryzotą i smutkiem. To nie mógł być On, taki brudny, obszarpany i wycieńczony. A jednak, chociaż znikły oznaki szlachectwa i bogactwa, widać wciąż było ślady niegdysiejszej urody. Toria skrzywiła usta z odrazą. Jest przystojny jak Tamten…
Włóczęga podszedł całkiem blisko. Wiosenny wiatr rozwiewał jego splątane, jasne włosy. Stał nieruchomo przed gmachem uniwersytetu, jakby nie mając odwagi przekroczyć progu.
To nie on, powiedziała do siebie. Na pewno nie, powtarzała rozumnie, chociaż przeczyło temu ciągle mocno bijące serce. Zapadnięta, udręczona twarz ze straszną szramą na policzku, niepewność ruchów, brudne łachmany…
Toria wychyliła się, uważnie przyglądając nieznajomemu, jakby chciała go przeniknąć na wskroś. Tamten wyczuł owo spojrzenie i uniósł głowę.
Pod oknem stał Egert Soll. Toria zrozumiała to w mgnieniu oka. Wczepiła się palcami dłoni w parapet, drapiąc go paznokciami i nie odczuwając bólu. Stojący pod oknem zrobił się trupio blady pod warstwą kurzu i opalenizny.
Zdawało się, że ujrzał najstraszniejszy widok w swym życiu. Zareagował, jakby zamiast panny w otwartym oknie zobaczył ognistą przepaść, z której wysunęła się paszcza pramatki wszystkich piekielnych bestii. Chwilę stał jak wryty, potem odwrócił się i rzucił do ucieczki, wywołując spłoszone okrzyki potrącanych kwiaciarek. Jeszcze moment i już go nie było na widoku. Zniknął w barwnym kręgu…
Dziewczyna długo stała w oknie, ssąc bezmyślnie skaleczony palec. Potem zaś, zapominając całkiem o wózku zawalonym książkami, opuściła bibliotekę.
Egert wszedł do miasta o świcie, kiedy tylko otwarto bramę. Liczne ochronne rytuały, jakie wcześniej wymyślił, pomagały mu poradzić sobie ze strachem. Trzymając mocno guzik koszuli, poruszał się zgodnie z zamierzonym planem od jednego kamienia milowego do drugiego, od latarni do latarni. Droga przez to się wydłużała, ale za to w duchu upewniał się, że zdoła tym sposobem uniknąć różnych niebezpieczeństw.
Jego wspaniały Kawarren okazał się w porównaniu z tym miastem maleńką, prowincjonalną mieściną. Zrozumiał to, błądząc zatłoczonymi ulicami, pełnymi przechodniów i powozów. Ten natłok wrażeń wywołał zamęt w głowie człowieka, który spędził dłuższy czas w odosobnieniu. Co rusz musiał opierać się o ścianę lub jakiś słup, aby odetchnąć, przymknąwszy zaczerwienione oczy.
Pustelnik zaopatrzył go na drogę w węzełek z serem i plackami. Droga do miasta okazała się długa, wypełniona trwogą. Placuszki skończyły się przedwczoraj, mężczyznę, więc mdliło z głodu.
Celem tej drogi przez mękę był uniwersytet. Soll dowiedział się, że może tam znaleźć prawdziwie wielkiego maga. Niestety, nie zdołał dowiedzieć się, jak się ów nazywa. Przypadkowi przechodnie, których odważył się zagadnąć, odsyłali go wszyscy na główny plac. Tam właśnie znajduje się uniwersytet i wiele innych ciekawych rzeczy, które mogą być ciekawe dla obcego… Ściskając guzik i wędrując od rogu do rogu ulicy, szedł więc dalej.
Wielki plac przypominał wrzący kocioł. Ze wszystkich sił starając się zapanować nad zawrotami głowy, mężczyzna przebijał się przez gęsty tłum. Przed oczami jawiły mu się tylko oderwane detale: grube wargi, zapaćkane sosem; zgubiona podkowa; wybałuszone końskie oko; zeschła kępa trawy w szczelinie między brukowcami. W końcu nieomal wpadł na okrągły, czarny słup. Kiedy uniósł głowę, stwierdził z lękiem, że stoi pod miniaturową szubienicą, a szklane oczy szmacianego wisielca martwo nań spoglądają.
Odskoczył, niemal potrącając osobnika w szarej opończy. Tamten obejrzał się ze zdziwieniem, jednak skryta pod kapturem twarz pozostała niewidoczna. Egert szedł dalej wśród tłumu. Tym razem wszedł prawie w drogę zbrojnemu patrolowi w czerwono-białych uniformach. Ci poważni, groźni osobnicy wyglądali tak, jakby tylko czyhali na takiego włóczęgę jak on. Przed oczyma Solla natychmiast objawiły się wizje aresztu, chłosty, długiej katorgi, uskoczył zatem w bok.
Grupka zakapturzonych mężczyzn stała w pobliżu, o czymś żywo rozprawiając. Egert zauważył, że ludzie obchodzili ich dookoła, na podobieństwo rwącej rzeki, opływającej skalistą wysepkę. Twarze tamtych również skrywały kaptury, co nadawało owym osobnikom prawdziwie złowieszczy wygląd. Mężczyzna wystraszył się ich bardziej niż strażników, ominął zatem grupę szerokim łukiem.
Nareszcie stanął przed gmachem uniwersytetu. Wstrzymał na chwilę oddech. Przed wejściem do świątyni nauki zastygły nieruchomo żelazna żmija i drewniana małpa. Nie wiedział, że symbolizowały one mądrość i pęd ku wiedzy.
Należało po prostu wejść po schodkach i nacisnąć miedzianą, wypolerowaną dotykiem licznych dłoni klamkę. Stal jednak dalej, nie będąc w stanie zrobić jednego kroku. Budynek przytłaczał go swym ogromem. Za tymi drzwiami kryła się tajemnica, tam właśnie znajdował się „wielki czarownik”, który wiedział, co przyniesie przyszłość nieszczęsnemu włóczędze… Przez głowę przemknęło zasłyszane gdzieś zdanie, że wszystkich studentów trzebiono dla dobra nauki. Osłabionemu wydało się, że żmija spogląda nań z pogardliwą nienawiścią, małpa zaś szczerzy się ironicznie.
Zlany potem, przestępował z nogi na nogę, gdy nagle nowe, trwożne przeczucie kazało mu podnieść wzrok.
Stojąca w otwartym na oścież oknie młoda kobieta spoglądała na Solla uważnie i przenikliwie.
Przepychał się między ludźmi, zbierając przekleństwa i szturchańce. Uciekał z placu jak najdalej, dalej od uniwersytetu i szeroko otwartego okna, gdzie ciągle bielało widmowe oblicze Torii, narzeczonej zabitego studenta. Byle dalej! Co za nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Nie powinien był odwiedzać tego miasta. Powinien teraz jak najszybciej je opuścić, wydostać się z sieci wąskich, przepełnionych uliczek…
Jednak atmosfera owego grodu, przepełniona sytą obojętnością i leniwym, odświętnym zadowoleniem, zawładnęła nim, niczym kimś przeznaczonym na ofiarę. Egertowi wydało się, że miasto przypomina monstrualny żołądek i zaczyna trawić go powoli lecz nieubłaganie, aby całkiem go unicestwić.
– Hej, odsuń się, włóczęgo!
Zaturkotały wielkie koła na kamiennej jezdni. W aksamitnym półcieniu karety przesunęło się nad Egertem czyjeś dumne lico. Spuścił oczy, dostrzegając w świeżej koleinie rozjechanego na miazgę insekta.
– Z drogi, włóczęgo!
Mieszczki wołały z okien, co pewien czas wylewając potok pomyj, a wówczas nawoływania zamieniały się w pyskówki.
Przekupnie nawoływali:
– Grzebyki kościane i szylkretowe! Cudowny preparat na porost włosów na głowie. Usuniesz nim także zbędne owłosienie spod pachy!
– Cyrulik! Bańki, pijawki, krwi upuszczanie! Golenie bród!
Banda uliczników zaczepiała i drażniła odzianego jak spod igły paniczyka. Pod ścianami kulili się żebracy. Wiatr szarpał strzępkami ich łachmanów, a wyciągnięte nieruchomo ręce zdawały się ogołoconymi, uschłymi gałązkami. Wodzili błagalnym wzrokiem za przechodniami, wydając jęki niemal nieruchomymi, zwiędłymi wargami:
– Daj, panie, daj…
Szybko do bramy. Egert skręcił w znajomy, jak mu się zdawało, zaułek, lecz ulica okazała się fałszywym tropem, gdyż wywiodła go na obudowany kamieniem kanał. Zielonkawa woda wionęła zgnilizną. Nad kanałem przerzucony był długi, szeroki most. Mężczyzna w ogóle nie przypominał sobie tego miejsca, więc najwyraźniej zabłądził.
Postanowił zapytać kogoś o drogę. Pierwsza osoba, jaką się odważył zagadnąć, stateczna mieszczka w wykrochmalonym czepeczku, życzliwie i drobiazgowo wyjaśniła mu, jak dojść do głównej bramy. Idąc za jej wskazówkami, minął parę uliczek, ostrożnie przeszedł przez zatłoczone skrzyżowanie, skręcił, gdzie mu doradzono i nieoczekiwanie wyszedł znów na ten sam most nad kanałem. Na zatęchłej wodzie podskakiwały wodomierze.
Przeklinając niewiastę w czepku, Egert znów zebrał się na odwagę i zapytał o drogę wątłą dzieweczkę w ubogim stroju służącej. Jej stłumione radosne westchnienie uświadomiło szybko Sollowi, że w jej oczach nie jest nędznym oberwańcem, lecz ewentualnym, całkiem atrakcyjnym konkurentem do ręki. Nie przyniosło mu to satysfakcji, raczej sprawiło przykrość. Dziewczyna dość szczegółowo wyjaśniła mu, jak dotrzeć do bramy, przy czym jej objaśnienia stanowiły kompletne przeciwieństwo tych, jakich wcześniej udzieliła niewiasta w czepku.
Pospiesznie dziękując nieco rozczarowanej służącej, Egert znów ruszył w drogę. Rozglądając się niespokojnie, mijał kamienne ławy, aptekę z żywymi pijawkami w słojach i ziółkami w puzdrach, sklep z galanterią, gdzie na witrynie błyszczały guziki srebrne, kościane, perłowe. Ciemny zaułek z pustymi ścianami okazał się jaskinią rozkoszy. Co pewien czas wychylała się ku mężczyźnie z półmroku słodka twarzyczka, lecz znikała zaraz, gdy bezbłędnie rozpoznawała nędzarza, nie zaś potencjalnego klienta. Jedwabne podwiązki, poprawiane na pończoszkach, trzaskały zachęcająco i odstręczająco zarazem.
Zaułkiem tym wyszedł na okrągły placyk z niewielkim pomnikiem pośrodku. Głowę figury skrywał kamienny kaptur. Przypomniawszy sobie przerażających go ludzi w podobnych strojach, nie od razu zdecydował się podejść bliżej i przeczytać napis wykuty na cokole: „Święte Widziadło Łaszą”.
Od dziecka słyszał o tym Świętym Widziadle, lecz wyobrażał je sobie trochę inaczej, chyba wspanialej. Nie w głowie mu było teraz się nad tym zastanawiać. Nabrał powietrza w płuca i znowu zapytał o drogę, tym razem niewysokiego sprzedawcę lemoniady. Młodzieniec twierdził, że do bramy były już tylko dwa kroki. Uradowany Egert ruszył szeroką, niezbyt tłoczną ulicą. Minął dom kręgarza, z przytwierdzoną nad drzwiami sporej wielkości drewnianą kulą, dom końskiego weterynarza z trzema ogonami w szyldzie, piekarnię i całkiem wykończony, po raz kolejny znalazł się przy tym samym moście nad cuchnącym kanałem.
Zdawało się, że jakaś niewidzialna moc nie chciała wypuścić go z zaklętego kręgu. Załamany, wsparł się o kamienną balustradę. Gdzieś wysoko nad jego głową okiennica uderzyła o ścianę i ktoś otworzył okno. Egert spojrzał do góry.
Z małego okienka wychylała się dziewczyna. Sollowi pociemniało w oczach. Blade policzki, jakby wyciosane z marmuru, ciemne włosy, gwiazdozbiór pieprzyków na szyi… Cofnął się gwałtownie i w tym samym momencie zorientował się, że to nie Toria, że w rzeczywistości ujrzał niewiastę z licem krągłym I pomarszczonym, o włosach koloru zbutwiałej słomy…
Z trudem ruszył w drogę powrotną. Na skrzyżowaniu zapytał kolejno dwóch ludzi, którzy życzliwie i chętnie wskazali mu dwie kompletnie różne drogi.
Zaciskając zęby, ruszył przed siebie, polegając już tylko na wyczuciu i licząc na łut szczęścia. Minął kilka ulic i z niepokojem zauważył dwóch małych uliczników, idących w ślad za nim w bezpiecznej odległości.
Oglądał się na nich coraz częściej. Umorusane, lecz skupione liczka malców migały w tłumie coraz bliżej. Coraz bardziej spięty Egert odwrócił się kilkakrotnie w ich stronę. Chłopcy nie cofnęli się, zdawało się, że jest ich więcej. Spierzchnięte wargi rozciągały się w uśmieszkach. Teraz szła za nim cała rozradowana banda.
Przyspieszył kroku. Strach w nim narastał, zaciskając zimne kleszcze na krtani i sprawiając, że miał nogi jak z waty. Coraz bardziej czuł się kozłem ofiarnym, a owo poczucie zdawało się także udzielać jego prześladowcom, zachęcając ich do nagonki.
Rozpoczęła się obława.
Nawet się nie zdziwił, kiedy poczuł uderzenie kamienia na plecach, przeciwnie, zrobiło mu się lżej, że nie musi dłużej czekać na cios, który nastąpił… Potem nastąpiły kolejne.
– Ho, ho! – rozległy się uradowane okrzyki w ulicy. Przechodnie oglądali się z niechęcią i szli dalej, zajęci swoimi sprawami.
– Ho, ho, ho… Stary, daj nam niuch tabaki… Obejrzyj się, stary!
Egert prawie biegł. Resztki godności nie pozwalały mu zwyczajnie uciec.
– Stary, masz portki dziurawe! Zobacz!
Kilka małych kamyków wylądowało na jego udach, plecach i karku. Po chwili prześladowcy go dogonili i czyjaś silna dłoń złapała go za rękaw, aż trzasnęły szwy.
– Ej, ty! Mówi się do ciebie!
Mężczyzna zatrzymał się. Okrążyli go zwartym kręgiem chłopaków w różnym wieku od ośmiu do czternastu lat. Nie którzy mieli szczerby po wybitych zębach, niektórzy ocierali smarki rękawami, ale wszyscy błyskali wrogo oczami spod zmrużonych powiek. Zmieszanie ofiary najwidoczniej cieszyło ulicznych myśliwych, tym bardziej że najstarszy z nich ledwie dorastał Sollowi do piersi.
– Stary… Kup od nas bułeczkę… Daj pieniążek! Poczuł ukłucie czegoś ostrego i cienkiego na plecach, jakby szpilki lub igły. Szarpnął się, a wtedy banda zaniosła się gromkim śmiechem.
– Patrzcie, jak skacze!
Kolejne ukłucie. Ból sprawił, że w oczach Egerta pojawiły się łzy.
Dorosły, silny mężczyzna stał w kręgu słabszych odeń malców, upajających się w danej chwili poczuciem totalnej bezkarności. Nie wiadomo jakim sposobem wyczuli jego tchórzostwo, czyniące go idealnym materiałem na ofiarę, uosabiali zatem bezwiednie zasadę niepisanego prawa, że każda ofiara znajdzie swojego kata.
– Zatańcz jeszcze raz… Śmieszny dziad… Hej, dokąd to!
Kolejne ukłucie okazało się nie do zniesienia. Egert runął na oślep, zwalając jednego z nóg. W ślad za nim poleciały kamienie i nawoływania:
– Łapcie go! Łapcie!
Długonogi Soll biegł oczywiście szybciej niż najbystrzejszy z miejscowych malców, lecz ulica wiła się zdradliwie przed jego oczami, wiodła do ślepych zaułków albo zamkniętych bram. Ścigający rzucali mu się pod nogi, wyskakując z sobie tylko znanych przejść. Cały czas ciskali weń kamieniami, nawołując się wzajem. W pewnej chwili Egertowi wydało się, jakby brał udział w czyimś koszmarnym śnie. Bolesne uderzenie w kolano przekonało go jednak, że tak wygląda teraz jego realne życie.
Nareszcie umknął pogoni.
Przedzierał się przez jakieś chaszcze, spotkał też po drodze pomarszczoną, bezzębną staruszkę, zażywającą tabakę z wielkiej tabakiery, która wskazała mu zakrzywionym palcem labirynt ciasnych uliczek. Towarzyszyły mu teraz niezmierne zmęczenie, nieco przytępiony strach, wreszcie chwilowa radość na widok miejskiej bramy…
Którą właśnie zamykano.
Jej ciężkie skrzydła powoli się do siebie zbliżały, popychane przez poczerwieniałych z wysiłku wartowników. W zmniejszającej się przerwie znikały skrawek nieba i drogi.
Co się dzieje, pomyślał Egert.
Ostatkiem sił przebiegł placyk, lecz podwoje zawarły się już z łoskotem, brzęknęły wrzeciądze, zatrzasnęła ogromna kłódka.
Soll stał u żelaznej bramy, ozdobionej odpychającymi figurami smoków i innych gadów. Zdawało się, że ich ślepia spoglądają na niego z ponurą obojętnością. Dopiero teraz spostrzegł, że zapadał już zmierzch i zrozumiał, iż brama będzie zamknięta całą noc.
– Hej, ty! – Ostry okrzyk postawił go z nawyku na baczność. – Czego tu chcesz?
– Chciałbym… wyjść – wybełkotał z wysiłkiem.
– Czego?
– Wyjść… z miasta.
Tłustawy, raczej dobroduszny z wyglądu wartownik uśmiechnął się szeroko.
– Jutro, przyjacielu. Trochę się spóźniłeś… Zdarza się. Z drugiej strony, co za przyjemność wędrować nocą po lesie? To zła godzina. Zaczekaj, wędrowcze, aż wzejdzie słoneczko. O świcie bramę otworzymy.
Egert odszedł bez słowa. Było mu już wszystko jedno. Rankiem wrota się zaklinują albo nie wzejdzie słońce, albo stanie się coś jeszcze innego… Skoro nieznana, wroga siła, igrająca z nim cały dzień od chwili niespodziewanego spotkania z Toria, nie miała zamiaru wypuścić go z miasta, nie zdoła z niego wyjść i umrze tutaj żałosną śmiercią tchórza…
Placyk przed bramą opustoszał. Egert miał ochotę legnąć gdziekolwiek z zamkniętymi oczami i przestać myśleć.
Odszedł od bramy ledwie powłócząc nogami.
Z szerokiej bocznej ulicy wypadła szumna kawalkada kilku młodych jeźdźców na pysznych rumakach. Egert odruchowo ocenił wartość każdego wierzchowca i zauważył dobrą postawę jadących. Czekał aż przejadą. Nagle jeden z młodzieńców, siedzący na wielkim, karym koniu, oddzielił się od reszty i podjechał wprost na Egerta.
Trwało to sekundę i całą wieczność zarazem. Soll nie był w stanie się poruszyć.
Nogi miał jak wrośnięte w ziemię. Czuł się jak drzewo, czekające na zbliżającego się drwala. Koń biegł lekko i zgrabnie, jakby płynął w powietrzu, tylko ziemia pod jego kopytami trzęsła się coraz bardziej. Soll widział coraz bliżej wroni łeb ogiera i jego szalone ślepia, odrobinę spieniony pysk, szeroką i silną pierś, mogącą zgnieść człowieka w jednej chwili.
Uderzył go w nozdrza ostry odór, gdy rumak powoli stanął dęba.
Patrzył, jak tuż przed jego twarzą zawisły koński łeb i przednie kopyta, na których widział dokładnie wszystkie gwoździe w podkowach… Kopyta uniosły się wysoko nad jego głową i zobaczył okryty potem brzuch z kosmatą kitą na podbrzuszu… Podkowy tratowały niebo, gotowe w każdej chwili go zmiażdżyć.
Stracił na chwilę zmysły, mniej więcej na pięć sekund.
Stał jak poprzednio pośrodku placu. Tętent kopyt niknął w pobliskim zaułku, podobnie jak gromki śmiech. Po nodze Egerta ściekała powoli cienka strużka ciepłej cieczy.
Lepiej już było zginąć.
Zza pleców słyszał chichot strażników. Zdawało mu się, że boleśnie rozsadza jego czaszkę. Szacunek do siebie, resztki godności i woli Egerta Solla kurczyły się i niknęły w ogniu całkowitego poniżenia.
Niebo wirowało mu nad głową, ziemia kołysała się pod nogami, jakby znalazł się między ogromnymi żarnami, które miały go zetrzeć na proch.
– Egercie – szeptały doń wola i duma – to już koniec. Przypomnij sobie oślizgłe błoto na twarzy i tamtą dziewczynę w dyliżansie… Przypomnij sobie prawdziwego Solla i odpowiedz: dlaczego taki mężczyzna, jak ty, godzi się żyć dalej w takim bydlęcym stanie?! Doszedłeś na skraj przepaści. Jeszcze krok i całe twoje życie, wraz z dobrymi wspomnieniami o domu i rodzicach, zaprą się ciebie i wyklną na wieki. Dopóki pamiętasz jeszcze, jaki powinien być prawdziwy mężczyzna, powstrzymaj zżerającego cię od środka potwora!
Wartownicy dawno już o nim zapomnieli i nastała ciemna, bezksiężycowa noc, rozświetlona tylko nielicznymi latarniami. Pod jedną z nich czerniało szerokie koryto u studni, z którego przybywający do miasta poili zmęczone wierzchowce. Obecnie było przy nim pusto.
Egert podszedł bliżej. Kamienne ścianki przenikały dłonie chłodem i zachęcały by zajrzeć do wionącego wilgocią wnętrza. Gładka powierzchnia wody odbijała światło latarni, mroczne niebo i człowieczą sylwetkę, jakby wyciętą z zakopconej blachy.
Rozejrzał się pospiesznie. W pobliżu znalazł odłamek brukowca, chłodny i ciężki jak płyta nagrobna. Chciał go czymś uwiązać u swojej szyi, lecz nie miał sznura, a pasek się wciąż ześlizgiwał. Jęcząc i trzęsąc się ze strachu Soll w końcu rozchylił koszulę i wsunął głaz za pazuchę. Zimny dotyk kamienia na obnażonej piersi sprawił, że się wzdrygnął.
Podtrzymując go dwojgiem rąk, wszedł na drewnianą kładkę i stał jakiś czas, odpoczywając. Miasto spało, gdzieś tam w ciemności skrzypiały drewniane chorągiewki od wiatru, a z dali dobiegało nawoływanie nocnej straży: „Śpijcie dobrze, cni mieszczanie…”.
Śpij dobrze, powiedział sobie Egert. Przycisnął kamień do piersi jak ulubionego kotka i przełożył nogę przez ściankę studni. Siedział teraz okrakiem na cembrowinie. Jeszcze jeden wysiłek i druga noga, choć zdrętwiała i sztywna, zawisła nad wodą. Wspierał się teraz brzuchem o krawędź, podczas gdy nogi nie miały żadnego oparcia. Pozostało tylko odepchnąć się od murowanej cembrowiny dłońmi i kolanami. Ciało spadnie w dół, zanurzy się w wodzie, skryty za pa zucha kamień pociągnie na dno, a głębia zmyje z Egerta lęk i upokorzenie. Jeszcze tylko…
Mięśnie drżały konwulsyjnie. Starając się zdławić strach wszelkimi siłami, próbował rozprostować zsiniałe palce, wczepione kurczowo w krawędź. Gdyby tak ktoś ściął za jednym zamachem szabli te przeklęte dłonie… Egert nie miał jednak pomocnika, natomiast kamień za pazuchą utrudniał kąsanie rąk, które wtedy mogłyby się rozewrzeć. Jeszcze jeden wysiłek…
W końcu strach przed śmiercią całkowicie zerwał zaporę.
Soll wtopił się w ścianę całym ciałem, łokciami, stopami i kolanami. Nie do końca jeszcze sobą władając, podciągnął się ku górze, rozpaczliwie chwytając powietrze. Pragnął wyskoczyć ze skóry i uciekać, byle się tylko ratować… Zachłystując się ze strachu, przewalił się przez krawędź i upadł na ziemię. Kamień wytoczył się na jezdnię, a oszalały Soll odczołgał się na bok, drżąc i szlochając.
Wartownik wychylił się z budki strażniczej i schował się ponownie, nie dostrzegając niczego szczególnego. „Spijcie dobrze, cni mieszczanie…” – nawoływała straż.
Egert oparł się plecami o latarnię i zdołał w końcu zapanować nad sobą. Sprawiło to jednak, że uświadomił sobie do końca całą okropność swego położenia.
Przestał być panem samego siebie. Strach uczynił jego życie nieznośnym, a śmierć niemożliwą. Nie ucieknie przed tym. Przez całe życie, aż do śmierci, będzie bał się wszystkiego, godził na męki poniżenia, nienawidził siebie samego i gnił za życia, dopóki nie zwariuje…
– Nie! – krzyknęło coś w jego duszy. – Nie!!!
Przy koszuli nie było już ani jednego guzika. Egert chwycił ponownie kamień brukowy i rzucił się z nim do studni. Jednym skokiem był przy krawędzi…
Gdy jednak znów spojrzał na ciemną wodę, strach przed śmiercią złamał jego wolę, jak cienką gałązkę. Oprzytomniał leżąc na ziemi, mokry jak zgoniona mysz…
Płakał, gryząc palce. Wzywał niebiosa na świadka, lecz były mroczne i milczące, jak to zazwyczaj w nocy. Pragnął umrzeć i chciał zatrzymać serce samą myślą, lecz ono biło dalej, chociaż boleśnie nierówno.
Nagle poczuł czyjeś spojrzenie na sobie.
Było tak silne, że wyczuł je całym ciałem. Spiął się wewnętrznie, nie śmiejąc poruszyć się, lecz cudzy wzrok nie spopielił go, wbrew nadziei. Zdawało się, że spoczął na jego ramionach niczym ciężkie dłonie. Soll zacisnął zęby i podniósł powoli głowę.
W odległości kilku kroków stał w świetle latarni nieznajomy, siwowłosy mężczyzna. Twarz miał niemłodą, chociaż bez brody, pokrytą siecią zmarszczek. Zdawała się nieprzenikniona jak maska. Stał nieruchomo i przyglądał się Sollowi z trudno uchwytnym wyrazem oczu spod przymrużonych powiek.
Egert westchnął. Z jakiegoś powodu od razu zrozumiał, że obcy nie skrzywdzi go w żaden sposób, lecz zarazem odczuł tlący się na dnie duszy nieokreślony niepokój. Wolałby, żeby świadek jego hańby i rozpaczy przepadł czym prędzej w mroku. Odwrócił się, dając do zrozumienia, że nie życzy sobie niczyjego towarzystwa.
Minęła krótka chwila. Przenikliwe spojrzenie wciąż spoczywało na Egercie.
Soll cierpiał, jakby przypiekano go gorącym żelazem. W końcu nie wytrzymał i zaczął:
– Ja…
Zaciął się zaraz, nie znajdując słów. Nieznajomy wciąż patrzył, lecz nie zamierzał przyjść mu z pomocą.
– Pan… – zaczął znowu Egert, tknięty nagle jedną myślą. – Pan – podjął trochę pewniej – mógłby mi jakoś pomóc?
Tamten zamrugał oczami.
– Pomóc? – odpowiedział uprzejmym pytaniem.
Soll podniósł się z trudem i podszedł do studni, znowu biorąc do rąk ciężki kamień.
– Tylko trochę popchnąć… do wody.
Nocny przechodzień milczał.
– To się zdarza, prawda? – dorzucił pospiesznie Egert. – Bardzo tego chcę… Proszę mi pomóc.
Tamten przesunął spojrzeniem po kamieniu, potem przeniósł je na twarz Egerta, później na studnię, wreszcie znowu na młodego mężczyznę.
– Bardzo chcę – podjął błagalnie Egert. – To konieczne… Muszę… Sam nie jestem wstanie. Proszę…
– Obawiam się, że nie mogę panu pomóc – odrzekł powoli nieznajomy.
W duszy Solla zgasła świeżo zbudzona nadzieja.
– Więc – powiedział cicho – proszę stąd odejść. Będę musiał znowu spróbować sam.
Nieznajomy pokręcił przecząco głową.
– Nie sądzę, aby się to panu udało, Egercie.
Soll upuścił kamień. Przełknął z trudem gęstą ślinę, spoglądając na obcego ze strachem.
– Pan Egert Soll, jak sądzę? – zapytał tamten, jak gdyby nigdy nic.
Egert mógłby przysiąc, że nigdy wcześniej nie spotkał tego człowieka. Obcy uśmiechnął się, jakby czytając w jego myślach.
– Nazywam się Łujan i jestem dziekanem tutejszego uniwersytetu.
Soll milczał. Przed oczami mignęły mu przez moment wielki gmach i dziewczyna w szeroko otwartym oknie. Dziekan tymczasem podszedł do studni i niefrasobliwie przysiadł na krawędzi cembrowiny.
– No cóż, porozmawiajmy, Egercie…
– Skąd pan mnie zna? – wykrztusił Soll.
Białe zęby dziekana błysnęły w świetle latarni. Uśmiechnął się i potrząsnął głową, jakby zdumiony naiwnością pytania.
– Jest pan czarownikiem?! – spytał młodzieniec, w przebłysku nagłej iluminacji.
– Jestem magiem – skorygował dziekan. – Magiem i wykładowcą. A ty kim jesteś, Egercie Sollu?
Egert wpatrywał się z natężeniem w spokojne, nieprzeniknione oblicze. Przybył do tego miasta spotkać się z magiem, miał nadzieję na owo spotkanie i obawiał się go zarazem, lecz pojawienie się Torii wszystko poplątało. Stracił już wszelką nadzieję i oto nagle stał przed tym siwym mężczyzną w czarnej szacie dziwnego kroju, przypadkowym lub może nieprzypadkowym obserwatorem jego żałosnych prób samobójczych. Język odmówił mu posłuszeństwa, a rozum nie znalazł odpowiedzi na proste pytanie uczonego.
Dziekan westchnął.
– No cóż, Egercie. Wiem mniej więcej, kim byłeś dawniej. A teraz?
– Teraz… – zająknął się i zaczął znowu – teraz chcę umrzeć.
Dziekan znów się uśmiechnął, tym razem nieco pogardliwie, jak się wydało Sollowi.
– Nic z tego nie będzie, Sollu. Człowiek, który naznaczył cię ową szramą, nie pozostawił ci wyboru.
Dłoń Egerta drgnęła, końce palców musnęły znamię na policzku. Dziekan uniósł się lekko. Nie ustępował wiele wzrostem wysokiemu rozmówcy.
– Wiesz, jaka to szrama, Egercie?
Zbliżył się doń tak bardzo, że młodzieniec się cofnął. Dziekan skrzywił się z irytacją.
– Nie bój się…
Ujął ostrożnie twardymi palcami podbródek Egerta i obrócił ku światłu okaleczony policzek. Przyglądał się mu dłuższą chwilę, potem puścił podbródek, westchnął zatroskany i znowu przysiadł na krawędzi studziennej cembrowiny.
Egert stał niczym żywy posąg. Jego rozmówca potarł skroń w skupieniu.
– Spoczywa na tobie klątwa – oświadczył w końcu, patrząc gdzieś w bok. – Potężna i straszna. Szrama jest jej znakiem, symbolem. Tylko jeden człowiek mógł pozostawić ci taką pamiątkę, lecz o ile wiem, nader rzadko wtrąca się on w cudze sprawy… Czym mu tak bardzo się naraziłeś?
– Komu? – szepnął Soll, nie rozumiejąc nawet w połowie słów dziekana.
Tamten znowu westchnął, zmęczony, ale cierpliwy.
– Dobrze pamiętasz wygląd tego, który cię zranił?
Egert stał, patrząc w ziemię. Drgnął potem i uniósł głowę.
– Klątwa?
Dziekan skrzywił się samym kącikiem warg.
– Nie domyślałeś się tego?
Soll przypomniał sobie w tej chwili starego pustelnika i wiejską wiedźmę, która wpadła w panikę, zbadawszy jego bliznę.
– Tak… – zaszeptał, znowu spuszczając oczy.
Latarnia zamigotała, tknięta porywem wiatru.
– Tak – powtórzył Egert. – Wydawał się starcem, ale walczył jak… Teraz wszystko jasne. Był czarodziejem? To znaczy… magiem, jak pan?
– Czym się mu naraziłeś, Sollu? – zapytał ponownie dziekan, marszcząc brwi.
Egert poruszał bezdźwięcznie wargami. Przed oczyma wciąż mu się przesuwała scena ostatniego pojedynku z lokatorem „Wspaniałego Miecza”.
– Niczym – odrzekł w końcu. – Nie chciałem pojedynku. To on…
Uczony pochylił się w jego stronę.
– Musisz zrozumieć, że ten człowiek nie zajmuje się głupstwami. Musiałeś zrobić coś, co jego zdaniem zasługiwało na srogą karę. Pytam więc: co to było?
Soll milczał. W głowie miał mętlik wspomnień, przepływających chaotycznie, ogłuszających go brzękiem stali, śmiechem Karwera, wrzaskiem gawiedzi, cienkim głosikiem Torii: „Dinarze?!”…
Siwy nieznajomy był przy tym. A odchodząc, rzucił mu przeciągłe spojrzenie…
Potem była tawerna przy bramie. Co rzekł wtedy ten dziwny człowiek? Czoło Solla pokryło się potem, gdyż słowa te wryły mu się w pamięć, jakby zostały wypowiedziane przed chwilą: „Piję zdrowie porucznika Solla, bohatera podszytego tchórzem!” Bohatera podszytego tchórzem…
– Kim on jest? – zapytał głucho.
Dziekan nie odpowiedział. Egert podniósł głowę i zrozumiał, że tamten oczekuje odpowiedzi na dwukrotnie zadane pytanie.
– Zabiłem człowieka w pojedynku – przyznał Egert, ciągle tym samym tonem. – Wszystko odbyło się zgodnie z regułami.
– To wszystko? – spytał oschle uczony.
Soll skrzywił się boleśnie.
– To był głupi przypadek… Tamten chłopak nawet nie miał szpady… Nie chciałem go zabić… ale tak wyszło.
Spojrzał z rozpaczą w oczy uczonego i zobaczył, jak bledną odblaski latarni na jego surowym obliczu. Czarne niebo szarzało powoli, a w rzednącej ciemności pojawiały się kontury domostw.
– Zapłaciłeś – rzekł dziekan wciąż bardzo chłodno – za bezzasadne okrucieństwo. Ten, który rzucił klątwę, obdarzył cię wiecznym tchórzostwem. Być może nawet nie myślał o karze, tylko chciał ciebie unieszkodliwić. Uchronić tych, którzy wejdą ci w drogę… Tych, którzy zazwyczaj nie noszą szpady…
Nad miastem świtało. Dziekan wstał z pewnym wysiłkiem, jakby historia Egerta go wyczerpała.
– Panie dziekanie! – zawołał Soll, przerażony, że uczony zaraz go zostawi. – Jest pan przecież wielkim magiem. Tyle już przeszedłem… Szukałem… Szukałem u pana pomocy. Błagam, niech mi pan powie, co trzeba zrobić. Przysięgam, zrobię wszystko, tylko proszę zdjąć ze mnie tę… tę szramę.
Latarnia zgasła. Z budki wytoczył się zaspany wartownik i spojrzał ze zdziwieniem na włóczęgę rozmawiającego pośrodku placu z dobrze ubranym jegomościem. Gdzieś tam otwierały się z trzaskiem okiennice, nawoływała mleczarka. Plac ożywiał się powoli, zapełniał różnorodnym tłumkiem, czekającym na otwarcie bramy.
Dziekan pokręcił ze smutkiem głową.
– Nie zrozumiałeś mnie, Egercie… Nie zrozumiałeś, z kim wtedy zetknął cię los. Klątwę, rzuconą przez Tułacza, może zdjąć tylko Tułacz.
Wrzeciądze opadły z bramy. Tłumek stojący pod nią ożywił się. Stalowy łańcuch zagrzechotał w obejmach. Nowi strażnicy, którzy właśnie przybyli, zaczęli rozwierać ciężkie skrzydła.
– I co mam teraz zrobić? – zapytał szeptem Egert. – Szukać tego… Tułacza? Kim on jest? I gdzie mogę go znaleźć?
Szczyty dachów zabłysły w słońcu, kiedy promienie zaigrały na blaszanych i miedzianych dachówkach.
– Nikt nie wie tak naprawdę, kim jest – odparł dziekan z wyrozumiałym uśmieszkiem. – A co do poszukiwania… Skąd ta pewność, że zechce z tobą rozmawiać?
Egert potrząsnął głową.
– No, jak to… On ze mną tak postąpił… Zrobił mi to… I nie będzie chciał ze mną gadać?!
Trząsł się jak w napadzie furii.
– Za jakiegoś studenta… Tak, zabiłem! Ale to był pojedynek… Z Tułaczem również! Lepiej, żeby mnie zabił! Stałem przed nim bezbronny… Śmierć za śmierć. To jednak, co mi zrobił, jest gorsze od śmierci. Zazdroszczę tamtemu studentowi! Umarł godnie, z bronią w ręku… I był… kochany…
Zaciął się w tym momencie. Wydało mu się, że dostrzegł jakiś cień, który zjawił się na chwilę na twarzy rozmówcy. Na dnie zmrużonych oczu zapłonęły chłodne ogniki. Ich spojrzenie zgasiło cały zapał Egerta.
– Powinienem znaleźć tego… Tułacza – powtórzył głucho. – Odchodzę. Znajdę go albo gdzieś zdechnę pod płotem.
W ostatnich słowach zadźwięczała odrobina nadziei. Dziekan jednak pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Wszystko może się jeszcze zdarzyć, rzekła rybka do patelni…
Po czym odwrócił się i odszedł. Egert patrzył za nim bezradnie.
Przy bramie zagrano na trąbie, oznajmiając nowy dzień. Miasto dawało sygnał mieszkańcom i przybyszom, że najwyższy czas zająć się swoimi rozlicznymi sprawami.
Odchodzący dziekan zatrzymał się nagle. Obejrzał przez ramię, potarł czoło, jakby się nad czymś zastanawiając. Uśmiechnął się w końcu niepewnie. Egert przyglądał się mu szeroko rozwartymi oczami.
Uczony zawrócił, idąc powoli, nadal zamyślony.
– W zasadzie wcale nie trzeba szukać Tułacza – wycedził, pokasłując z zakłopotaniem. – Odwiedza nasze miasto co roku w wigilię Dnia Wszelkiej Radości.
Egert zamarł na chwilę. Oblizał wyschnięte wargi i spytał szeptem:
– I spotkam go tutaj?
– Niekoniecznie – odparł z uśmiechem dziekan – ale to całkiem możliwe.
Egert usłyszał łomot własnego serca.
– Dzień Wszelkiej… Radości? Kiedy?
– Jesienią.
Poczuł jak jego serce zamarło.
– Tak długo czekać – szepnął niemal z płaczem. – Tak długo…
Dziekan ponownie potarł czoło w zadumie, potem uśmiechnął się kącikiem ust i ujął Egerta za ramię, jakby podejmując decyzję.
– Wiesz co, Egercie… Załatwię ci status wolnego słuchacza na uniwersytecie, lecz otrzymasz wikt i opierunek jak pełnoprawny student. Do ewentualnego spotkania z twoim przyjacielem Tułaczem pozostało pół roku. Dobrze byłoby wzbogacić tymczasem swą wiedzę, żeby zechciał w końcu z tobą rozmawiać. Niczego nie obiecuję, ale chcę ci pomóc, rozumiesz?
Egert milczał. Propozycja dziekana bardzo go zaskoczyła. Przez głowę przemknął mu widok kobiety w otwartym oknie.
– A przede wszystkim – dodał dziekan, widząc jego rozterkę – w uniwersytecie będziesz całkowicie bezpieczny. Rozumiesz?
W otwartą bramę wjeżdżały sznurem furmanki. Powożący chłopi z okolicznych wiosek rozglądali się, oganiając od natrętnych malców, których oczy i lepkie dłonie chciwie szukały zdobyczy leżącej na wozach. Egert spochmurniał, przypomniawszy sobie wczorajszy incydent.
– Nad czym się tak długo zastanawiasz? – spytał łaskawie dziekan.
– Tak? – odparł Egert, wzdrygając się. – Przecież powiedziałem, że… że się zgadzam.