Za brudną szybką prędko zapadał wieczór. Dyliżans podskakiwał na wybojach, a Eger siedział wciśnięty w kąt, bezmyślnie popatrując na przesuwający się za oknem monotonny pejzaż.
Minęły trzy tygodnie, odkąd opuścił Kawarren. Poczucie końca świata, końca życia, które owładnęło duszą Egerta i sprawiło, że porzucił dom, miasto i mundur, który był jego drugą skórą, owo męczące uczucie zostało tymczasem nieco przytłumione. Po prostu siedział w kącie zakurzonego pojazdu, podpierając dłonią brodę, patrząc w okno i starając się nie myśleć o niczym.
Jego sakwojaż nie zmieścił się na półce i teraz kolebał się pod nogami, utrudniając wsunięcie ich pod siedzenie. Miejsce przeznaczone na bagaże wypełnione było po brzegi niezliczonymi węzełkami i koszami wędrownego przekupnia. On sam, żółtawy, żylasty staruszek, siedział naprzeciw Egerta. Ten doskonale wiedział, że miałby pełne prawo przesunąć klamoty współpasażera, żeby znaleźć miejsce dla swojej torby, ale nie kiwnął nawet palcem w swojej sprawie.
Obok staruszka siedziała urocza, młodziutka, trochę nieśmiała osóbka. Było widać, że panienka po raz pierwszy wyrwała się spod ojcowskiej opieki i podróżowała, poszukując pracy albo męża, zależy, co los przyniesie. Zainteresowała się Sollem, lecz z braku odzewu z jego strony, biedaczka wodziła teraz palcem po szybie z obrażoną minką.
Obok Egerta siedział smętny subiekt w nieokreślonym wieku. Miał niezwykle długi nos sinej barwy i krótkie palce, poplamione atramentem. Mężczyzna uznał go w myślach za wędrownego rachmistrza.
Dyliżans toczył się dostojnie. Kupiec przysnął, przylgnąwszy policzkiem do framugi okienka, panna bezskutecznie łowiła natrętną muchę, księgowy patrzył nieruchomo w przestrzeń, a Egert, którego niewygodna pozycja sprawiała, że bolały go plecy i cierpły nogi, myślał o tym, co było i co będzie.
Przeżywszy ponad dwadzieścia lat w Kawarrenie i nigdy nie oddalając się stamtąd zanadto, miał teraz szansę poznać świat, lecz owa możliwość bardziej go stresowała niż radowała. Świat okazał się nieprzyjemnym, bezforemnym zbiorem miasteczek, wiosek, dworków i dróg, którymi wędrowali ludzie. Odpychający, czasem niebezpieczni, najczęściej obojętni, lecz przede wszystkim mu nie znani. Soll czuł się zaniedbany, wymęczony, zaszczuty. Obecnie, przymknąwszy powieki i wsłuchując się w miarowy stukot kół, kolejny raz rozpaczliwie zapragnął, żeby cała niedawna przeszłość okazała się idiotycznym snem. Przez chwilę szczerze uwierzył, że zaraz zbudzi się w swojej pościeli i unosząc powieki ujrzy dziki na gobelinach, zawoła sługę, obmyje się czystą wodą w srebrnej miednicy, stając się dawniejszym Egertem Sollem, nie zaś nieszczęsnym tchórzliwym włóczęgą. Wierzył w to do tego stopnia, że zaczął się bezwiednie uśmiechać. Palce dłoni przesunęły się po policzku, jakby chciał przegonić ogarniającą go drzemkę.
Palce natrafiły na długą bliznę. Wzdrygnął się i otworzył oczy.
Przekupień pochrapywał głucho, panna złapała w końcu muchę i zamknęła owada w zaciśniętej piąstce, wsłuchując się z zaciekawieniem w przytłumione bzykanie nieszczęsnego stworzonka.
Wielkie nieba! Całe jego poprzednie, szczęśliwe i sensowne życie rozpadło się na tysiąc kawałków, spadających w niezgłębioną przepaść. Za nim były tylko hańba i cierpienie, które strach było wspomnieć. Przed nim mglista niewiadoma, o której strach było myśleć. Za co to wszystko?!
Bez przerwy zadawał sobie to pytanie. Podstawę jego wszystkich obecnych kłopotów stanowiło tchórzostwo, które niewiadomym sposobem zalęgło się w sercu dzielnego przedtem mężczyzny. Jakim cudem mogło nastąpić takie przeobrażenie? Gdzie jest źródło choroby?
Pojedynek z nieznajomym. Wracał do niego wielokrotnie w myślach i nie przestawał się dziwić. Czyżby jedna porażka mogła aż tak go odmienić? Jedna niespodziewana przegrana, jaka zaszła bez świadków…
Zacisnął zęby ze wszystkich sił i spojrzał w okno, za którym przesuwał się ciemny las.
Końskie kopyta uderzały równomiernie o drogę. Kupiec zbudził się i rozsupłał węzełek z kawałkiem chleba i upieczonym udkiem kurczęcia. Egert odwrócił odeń oczy, gdyż poczuł się głodny. Panna skróciła wreszcie udręki muchy i także sięgnęła do węzełka, w którym okazały się być bułeczka i kawałek sera.
Rachmistrz w sposób oczywisty zastanawiał się, czy także nie pora śniadać, kiedy nagle rytm końskich kopyt uległ wyraźnemu zaburzeniu.
Dyliżansem szarpnęło, najpierw do przodu, potem trochę na bok. Stangret krzyknął z kozła ze strachem. Z tyłu i po bokach dał się słyszeć tętent obcych koni. Kupiec zbladł jak kreda, a jego dłoń, dzierżąca udko kurczęcia, zatrzęsła się mocno.
Panienka rozglądała się ze zdziwieniem. Na jej ustach bielały niestarte okruszki. Rachmistrz czknął. Egert, niczego nie pojmując, lecz przeczuwając coś złego, wbił się głębiej plecami w wytarte oparcie.
Z przodu coś ciężkiego spadło na ziemię. Dyliżans zwolnił tak gwałtownie, że Soll nieomal wpadł na kupca.
– Zatrzymać się! – zawołał groźny męski głos gdzieś z tyłu. – Stój!
Konie pociągowe rżały rozpaczliwie.
– Wielkie nieba! – jęknął kupiec. – Tylko nie to!
– Co to? – zapiszczała panienka.
– Rozbójnicy – wyjaśnił spokojnie rachmistrz, jakby siedział wciąż w swoim kantorze.
Nieszczęsne, bojaźliwe serce Egerta podeszło mu do gardła, a w żołądku narastała kula zimna. Skulił się na siedzeniu i przymknął oczy w panice.
Dyliżans wreszcie stanął. Woźnica coś tam błagalnie bełkotał, potem krzyknął i zamilkł. Ktoś szarpnął z zewnątrz klamkę drzwiczek pojazdu.
– Otwierać!
Ktoś trącił w ramię Egerta.
– Młody człowieku…
Zmusił się, by otworzyć oczy i zobaczył pochyloną nad sobą bladą twarzyczkę z gwałtownie trzepoczącymi rzęsami.
– Młodzieńcze – szeptała panienka – powiedz, że jesteś moim mężem. Proszę cię… Bo oni mogą…
Kierując się instynktem słabej istoty, szukającej ochrony silniejszego, chwyciła jego rękę niczym tonący brzytwę. Jej spojrzenie było tak przepełnione błaganiem o pomoc, że Egertowi zrobiło się gorąco jak w łaźni. Sięgnął do boku, szukając szpady, ledwie jednak musnął gardę, cofnął dłoń jak oparzony.
– Młodzieńcze…
Egert odwrócił wzrok.
Z zewnątrz znowu silnie szarpnięto drzwiczki, światło w okienku przesłoniła czyjaś postać.
– Otwierać!!
Soll zadrżał na dźwięk tego głosu. Spływały nań fale strachu i każda kolejna przerastała poprzednią. Czuł zimny pot na całym ciele.
– Trzeba otworzyć – stwierdził flegmatycznie rachmistrz.
Kupiec wybałuszał oczy, ściskając kurczowo niedojedzone udko.
Subiekt sięgnął dłonią ku zasuwce drzwi. W tym momencie panna, szukająca rozpaczliwie pomocy u Egerta, zauważyła ciemną dziurę pod przeciwległym siedzeniem.
– Chwileczkę – zwracał się uspokajająco do czekającego na zewnątrz księgowy. – Zasuwka się zacięła, chwileczkę…
Panna jednym zręcznym ruchem wcisnęła się pod siedzenie i spuściła za sobą materiał, pokrywający kanapę, co całkiem ją zasłoniło.
Soll słabo pamiętał, co się później zdarzyło.
Jego otumaniona lękiem świadomość zarejestrowała niespodzianie schowek, dający słabą szansę ratunku. Była ona, co prawda, minimalna, lecz półprzytomny mózg Egerta nie chciał tego zrozumieć, ponieważ wypełniała go tylko jedna myśl: uciec!
Wyciągnął dziewczynę spod kanapy jak jamnik wyciąga lisa z nory. Naturalnie broniła się ze wszystkich sił, a nawet, zdaje się, ugryzła go w rękę, usiłując się ukryć ponownie, lecz Soll był silniejszy. Oszalały z przerażenia, sam wcisnął się w ciemną szczelinę i dopiero w tej chwili zrozumiał, co uczynił.
Nie umarł ze wstydu tylko dlatego, że w tym momencie otworzyły się drzwiczki i kolejna fala strachu zamroczyła jego świadomość. Pozostali pasażerowie byli zmuszeni opuścić pojazd. Przez gęstą zasłonkę Egert zobaczył toporne buciory z ostrogami, potem kosmatą łapę, sięgającą do podłogi, wreszcie brodate oblicze z parą gorejących oczu.
– Ha! Tu jesteś, ptaszku!
W świadomości Egerta nastąpiła kolejna przerwa.
Zdaje się, że wcale się nie opierał. Wywlekli go z pojazdu. Konie dyliżansowe potrząsały trwożnie łbami, popatrując na pień drzewa, zalegający w poprzek drogi. Zbójcy właśnie wiązali ręce woźnicy, który usłużnie je podsuwał, uśmiechając się żałośnie. Z dachu spadały węzełki i kosze przekupnia, część z nich została już splądrowana.
Obszukali Egerta. Łupem napastników padły rodowa szpada i złote guziki kurtki. Rachmistrzowi zabrali mieszek, kupiec mógł jedynie pochlipywać bezradnie, patrząc jak wyłamują zamki jego kuferków. Panienkę trzymało na razie tylko dwóch. Kręciła głową, spoglądając to na jednego, to na drugiego, mówiąc coś błagalnie.
Rozbójników było pięciu, a może sześciu. Egert nie był w stanie zapamiętać ani jednej twarzy. Skończywszy grabić, ukryli zdobycz w jukach, po czym zgromadzili się wokół dyliżansu. Rachmistrza związali razem z kupcem, woźnicę przy wiązali do drzewa. Nie skrępowali tylko Egerta, on jednak i tak nie mógł ruszyć ręką ani nogą.
Potem zbójcy ciągnęli losy z czapki. Soll z trudem uświadomił sobie, czego dotyczy losowanie. Czarnobrody kiwnął głową, zadowolony. Dwaj młodsi zbóje puścili dziewczynę, on zaś ujął ją władczym gestem za ramię i poprowadził do pojazdu.
Były oficer widział jej oczy okrągłe z przerażenia i drżące wargi. Szła bez oporu, co pewien czas zwracając się do pogromcy z tą samą błagalną prośbą. Czarnobrody wepchnął ją do środka. Jego kompani rozsiedli się wyczekująco na trawie. Dyliżans zakołysał się, zaskrzypiały miarowo resory, a ze środka dobiegł przyduszony cienki głosik.
Zbóje pociągnęli potem ponownie losy. Egert stracił poczucie czasu i miał wrażenie, jakby jego jaźń uległa rozdwojeniu: w jednej chwili rzucał się na bandziorów, krusząc im żebra i łamiąc karki, prędko jednak zdawał sobie sprawę, że siedzi jak poprzednio na ziemi, wczepiony w trawę skurczonymi palcami i nie obezwładniony, a jednak bezwładny.
Znowu nastąpiła luka w jego świadomości. Nie mógł sobie później niczego przypomnieć. Czuł uderzenia gałęzi na twarzy. Zdawało mu się, że biegnie, lecz nogi, jak w złym śnie, uginały się i odmawiały chwilami posłuszeństwa. Silniejsze od strachu i bólu okazało się jedno, najważniejsze pragnienie: nie istnieć, nigdy nie przyjść na ten świat, skoro po tym wszystkim, co przeżył, stał się… Coś, co przerosło chimerę lęku, rozdzierało mu serce i całe wnętrze.
Później ogarnęła go ciemność i wszystko się skończyło.
Stary pustelnik, mieszkający w ziemiance przy strumieniu, nieraz znajdował w lesie zagubionych ludzi.
Pewnego chłodnego poranka natknął się na czternastoletnią dziewczynkę. Biała i sztywna jak posąg, siedziała oparta plecami o pień, zaciskając dłonie na pustym koszyku. Nigdy się nie dowiedział, kim była i co ją przywiodło do zguby.
Innym razem znalazł także dziewczynę okrwawioną i posiniaczoną, bredzącą w malignie. Zaniósł ją do swego schronienia, lecz następnego dnia musiał ją również pochować.
Trzecim znaleziskiem był mężczyzna.
Był młody i przystojny, znacznie wyższy od eremity, więc ciężko go było taszczyć przez las. Ledwo dysząc, starzec obmył go źródlaną wodą. W owej chwili nieznajomy otworzył oczy.
Pustelnik ucieszył się. Przynajmniej temu nie będzie musiał odprawić pogrzebu! Wzniósł ręce i wydał radosny dźwięk. Niemowa od urodzenia, tylko w taki sposób umiał okazywać swoje uczucia.
Po powierzchni strumienia ścieliły się wodne trawy. Ich ciemnozielone łodygi próbowały rozpaczliwie popłynąć z nurtem, lecz uwięzłe w mulistym dnie korzenie powstrzymywały je od tego. Nad ruczajem wisiały w powietrzu tęczowe ważki, duże i niemądre jak damskie ozdoby.
Egert Soll przesiadywał całymi dniami nad wodą, patrząc na falujące pnącza i owady. Czasem urozmaicał sobie widok. Schyliwszy się nad ciemną wodą, widział w niej odbicie chudego włóczęgi ze szramą na policzku, której nie zdołała pokryć rzadka, ryżawa bródka.
Pustelnik okazał się całkiem niegroźnym osobnikiem, lecz Egert potrzebował tygodnia, by zacząć spoglądać na niego bez drżenia. Dobroduszny staruszek przygotował dla gościa posłanie z wysuszonej trawy i dzielił się z nim pożywieniem, rybą albo grzybami i nie wiedzieć z czego wypiekanymi placuszkami, którymi się zajadał. Oczekiwał w zamian niewiele: przynieść chrust z drugiego brzegu strumyka, porąbać wcześniej przygotowane polana. Prędko stało się oczywiste, że dla takiego mężczyzny jak Soll, to niewielki wysiłek.
Przez strumień przerzucono kładkę: trzy wąskie deski, byle jak powiązane sznurkami. Woda sięgała w tym miejscu Egertowi do pasa. Mostek wisiał prawie nad samą powierzchnią, lecz wolał nie powierzać cienkim deskom ciężaru swego ciała.
Eremita przyglądał się z daleka, jak młody i silny mężczyzna próbuje pokonać tę przeszkodę. Dwa niepewne kroki po kładce, potem odwrót. Egert zdjął buty i próbował przejść w bród, lecz znowu się cofnął, gdyż ścierpły mu stopy od lodowatej wody. Nikt nigdy nie dowiedział się, co pomyślał w owej chwili stary samotnik, tym bardziej, że przyzwyczajony był zachowywać swoje myśli dla siebie.
Następnego dnia Egert znowu usiłował przejść przez strumień. Tym razem szedł na czworakach, kurczowo wczepiając się palcami w deseczki. Były gwardzista, mokry, trzęsący się, z walącym niespokojnie sercem, zdecydował się otworzyć oczy dopiero, gdy poczuł twardy grunt pod stopami.
Staruszek obserwował go, siedząc u wejścia ziemianki, lecz Egert nie miał już sił na wstyd. Tamten był równie niemym świadkiem, jak sosny, niebo, czy strumyk…
Rąbać drwa także było niełatwo. Siekiera z długim toporzyskiem przywiodła na myśl szafot, egzekucję, śmierć… Szerokie ostrze żeleźca kryło w sobie groźbę bólu, poćwiartowanego ciała, oddzielenia mięsa od strzaskanych kości, potoków krwi. Egert ujrzał oczyma duszy, jak ostrze spada na jego łydkę lub kolano, tnie, rąbie i łamie…
Nie czuł się na siłach, by wziąć do ręki tak niebezpieczne narzędzie. Swoją drogą, staruszek nie naciskał na niego.
Dzień za dniem spędzał więc, patrząc na wodę i ważki. Bez przerwy wspominał dziwne przypadki porucznika Solla, które z największego chwata uczyniły zahukanego włóczęgę.
Wolałby niczego nie wspominać. Bardzo zazdrościł pustelnikowi. Tamten wydawał się na ogół nie zastanawiać się nad niczym, a na jego porosłym niezbyt gęstą bródką licu jawiły się tylko nieziemska łagodność i niesamowity spokój. Takie uczucia były na razie niedostępne Sollowi. Wstyd palił go bez przerwy tak mocno, że chwilami miał ochotę bić głową o ziemię.
Eremita odchodził od niego za każdym razem, kiedy dostrzegał w oczach byłego oficera tego rodzaju udrękę. Z daleka obserwował uważnie gościa z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Nie tylko wspomnienia dręczyły Solla. Nigdy przecież jeszcze nie musiał spać na słomie, pożywiać się suszonymi grzybami i obchodzić się bez zmiany bielizny. Wychudł i zapadł się w sobie, oczy się nieco zapadły, piękne niegdyś, jasne włosy pozlepiały się i splątały, ściął je w końcu nożem gospodarza. Jego żołądek buntował się wciąż, nie przyzwyczajony do leśnej diety. Wargi miał spękane, lico ogorzałe. Musiał prać jedyną koszulę w lodowatym potoku i myć się w nim także. Pustelnik wielce się dziwował, na co potrzebne jego gościowi owe pracochłonne i niepotrzebne, jego zdaniem, działania.
Najtrudniejsze były pierwsze dwa tygodnie. Z nastaniem ciemności, kiedy las zamieniał się w kłębowisko podejrzanych szmerów i mrocznych cieni, Egert wciskał się w kąt ziemianki i przykrywał głowę rogoża jak wystraszony malec. Czasami z głębi boru dochodziło przeciągłe wycie, a wówczas oczekiwał bezsennie świtu, zatykając uszy.
Zdarzały się jednak też ciche, jasne wieczory, jakie spędzał wspólnie z wiecznie milczącym starcem przy nikłym ogieńku na progu ziemianki. Raz uniósł głowę ku niebu i w gwiezdnym chaosie rozpoznał znajomy gwiazdozbiór.
Ucieszył się, lecz prawie natychmiast zrozumiał, że gwiazdozbiór ten przypomina zbiór pieprzyków na szyi pewnej kobiety, którą znał wprawdzie niezbyt długo, ale nigdy jej nie zapomni, ponieważ jej imię pozostało pamiętne jak wspomnienie nieszczęścia…
Potem było mu już lżej. Pewnego dnia Egert poszedł po chrust i już przy samej kładce zorientował się, że zapomniał wziąć sznurek. Wrócił do ziemianki. I, rzecz dziwna, skomplikowany i męczący proces przeprawy na drugi brzeg przeszedł tym razem znacznie łatwiej niż zwykle. W każdym razie Egert tak to odebrał. Za drugim razem specjalnie zawrócił od mostka i jak gdyby otrzymawszy dodatkowy zastrzyk odwagi, przeszedł na drugi brzeg nieco chwiejnie, lecz prawie bez pomocy rąk.
Od tej chwili jego życie stało się prostsze, chociaż zarazem bardziej urozmaicone. Mnóstwo drobnych, często prawie bezmyślnie wykonywanych czynności, zdawało się chronić go przed poczuciem grozy istnienia. Nie wstępował na cienką kładkę, nie wróciwszy wcześniej do ziemianki, nie musnąwszy dłonią pnia wyschłego drzewa na tym brzegu i nie policzywszy uprzednio w myślach do dwunastu. Każdego wieczora wrzucał do zdroju trzy gałązki, co miało uchronić go od nocnych koszmarów. Pokonując powoli obawę, odważył się w końcu nawet sięgnąć po topór i całkiem udatnie porąbał polana w obecności radośnie zdumionego pustelnika.
Pewnego dnia, kiedy młody mężczyzna siedział jak zwykle nad wodą, pytając jak zawsze siebie o przyczynę swoich nieszczęść, eremita, który zwykle nie narzucał mu się z towarzystwem, tym razem podszedł doń i położył mu dłoń na ramieniu.
Egert drgnął. Starzec wyczuł jak naprężają się mięśnie barku pod zniszczoną koszulą. W jego oczach pojawił się wyraz współczucia.
– Tak? – spytał nastroszony Soll.
Starzec usiadł ostrożnie obok niego i powiódł kościstym palcem po swoim policzku od skroni do podbródka.
Wstrząśnięty Soll także odruchowo podniósł dłoń i musnął palcami fatalną szramę.
Staruszek kiwnął głową z zadowoleniem, że został zrozumiany. Drapał swój policzek tak długo, dopóki na jego policzku nie pojawiła się czerwona smuga, podobna do blizny Egerta.
– No i co z tego? – spytał ponuro Egert.
Pustelnik spojrzał na niego, potem w niebo. Spochmurniał na twarzy, zamachał pięścią przed własnym nosem, zamknął oczy i znowu przesunął palcem po policzku.
– Mmm…
Soll milczał, niczego nie rozumiejąc. Eremita uśmiechnął się smutno, wzruszył przepraszająco ramionami i poszedł do swej ziemianki.
Niekiedy pustelnik udawał się gdzieś na cały dzień. Wracał z koszem pełnym jedzenia. Dosyć prostego i prymitywnego, jak uznałby zapewne porucznik Soll, lecz niezmiernie smakowitego z punktu widzenia włóczęgi Egerta. Najwyraźniej starzec odwiedzał jakichś życzliwych mu ludzi.
Pewnego pięknego dnia Egert zdobył się na to, by poprosić starca, aby wziął go ze sobą.
Szli dosyć długo. Pustelnik kroczył przodem, niewiadomym sposobem odnajdując ledwie widoczną ścieżkę. Soll przyciskał mocno paluszek lewej dłoni do wielkiego palca prawej, co miało go chronić przed lękiem pozostania w tyle i zabłądzenia w lesie.
Wokół panowała już wczesna jesień, drzewa zaczęły tracić listowie. Soll stąpał ostrożnie po żółtym kobiercu listowia, przy czym zdawało mu się, że na każdy jego krok reaguje cichym westchnieniem. Drzewa opuszczały ciężko ku ziemi obnażone częściowo, osłabłe gałęzie. Każda skaza na grubej korze przypominała mężczyźnie jego bliznę. Przyciskając mocno najmniejszy palec lewej dłoni do wielkiego prawicy, szedł śladem niemego przewodnika. Nie ucieszył się szczególnie, kiedy las skończył się i przed ich oczami ukazała się mała osada.
Za płotami słychać było ujadanie psów. Egert stanął jak wryty. Pustelnik obejrzał się i zamruczał uspokajająco. Z najbliższej bramy wybiegło dwóch wyrostków. Na ich widok Egert złapał odruchowo swego przewodnika za ramię.
Chłopcy zamarli jakieś dziesięć kroków od nich, z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami oraz ustami. W końcu starszy z nich zawołał wesoło:
– Zobacz! Stary Orzeszek przygarnął jakiegoś Znajdę!
Osada była niewielka i zaniedbana. Składała się z dwudziestu gospodarstw, pośrodku znajdowała się wieżyczka ze słonecznym zegarem, a na uboczu stał dom miejscowej czarownicy. Życie tutaj toczyło się leniwie i monotonnie. Nikt, oprócz dzieciaków, nie zainteresował się specjalnie przybyciem Egerta, jakiegoś Znajdy ze szramą, którego przygarnął Orzeszek. Słysząc propozycję, by najął się do jakiejś roboty i przezimował w osadzie, przybysz tylko ponuro pokręcił głową. Zimować tutaj? Po co? Szukać ludzkiego towarzystwa? Równie dobrze mógłby wrócić do domu w Kawarrenie, do rodziców i pokoju z kominkiem i gobelinami.
Egert przede wszystkim doszedł do wniosku, że nie ma już domu, ojca ani matki. Najwyższa pora pogrzebać i opłakać porucznika Solla, skoro na jego miejscu pojawił się Znajda ze szramą na policzku.
Zima zdawała się jednym długim majakiem.
Choć zahartowany w dzieciństwie, Egert jednak przeziębił się z nastaniem pierwszych mrozów. Jego gospodarz niejeden raz przekonał się już, jak trudno zimą wykopać mogiłę w przemarzniętej ziemi.
Soll miotał się na posłaniu ze słomy, dławiąc się kaszlem. Staruszek był bardziej fatalistą niż uzdrowicielem. Okrywał rogoża chorego i poił wywarem z ziół. Upewniwszy się, że zasnął, szedł do lasu z łopatą, słusznie uważając, że jeśli będzie rozkruszał ziemię po trochu, to we właściwym momencie dół osiągnie odpowiednią głębokość.
Egert nic o tym nie wiedział. Kiedy otwierał oczy, widział pochylone nad sobą zatroskane, pomarszczone oblicze albo pociemniałe belki stropu, wyżłobione przez korniki. Pewnego razu ocknął się i zobaczył Torię.
„Dlaczego tutaj jesteś?” – miał ochotę zapytać. Chociaż nie mógł mówić, mimo wszystko zadał owo pytanie, niemo jak jego gospodarz.
Nie odpowiadała. Siedziała z głową pochyloną na ramię, jak jeden z kamiennych ptaków na czyjejś mogile.
„Dlaczego tutaj jesteś?” – spytał ponownie.
Poruszyła się lekko.
„A czemu ty jesteś tutaj?”
Gorączka paliła go mocno. Czuł się, jakby wbili mu do każdego oka płonącą pochodnię.
Zjawiała się też jego matka. Czuł chwilami jej dłoń na czole, lecz nie był w stanie unieść powiek. W jego duszy walczyły ze sobą ból i strach, że jej nie pozna, że nie pamięta jej twarzy…
Pustelnik kręcił głową ze smutkiem i ruszał do lasu z łopatą pod pachą.
A jednak stało się tak, że mróz zelżał, a Egert ciągle żył. Pewnego pięknego poranka, słaby jak wiosenna muszka, bez niczyjej pomocy wytoczył się na próg ziemianki i uniósł twarz ku słońcu. Zdawało się, że jego twarz składała się teraz tylko z wielkich oczu i szramy.
Pustelnik odczekał jeszcze parę dni, potem zaś, sapiąc i ocierając czoło, zasypał niepotrzebną mogiłę, przy której się tak natrudził.
Stara wiedźma mieszkała na uboczu. Egert nakreślił ukradkiem krąg na drodze, potem zaś, przyciskając na chwilę wiadome palce, nieśmiało zastukał do wrót.
Przygotowywał się do tego wiele dni. Wielekroć pustelnik próbował dać mu coś do zrozumienia, przesuwając palcem po szramie. Wreszcie Soll zebrał się na odwagę i wybrał się samodzielnie do osady odwiedzić czarownicę.
W obejściu panowała cisza, najwidoczniej starucha nie trzymała psów. Wiosenny wiatr obracał powoli sterczącą z dachu ciężką chorągiewkę: osmalone koło, z doczepionymi doń pomarszczonymi strzępkami, w których Egert, przyjrzawszy się dokładniej, rozpoznał żabie skórki.
Usłyszał w końcu szuranie ciężkich kroków. Zadrżał, lecz pozostał na miejscu, zaciskając zęby. Skrzypiąca furtka otwarła się na poły. Na przybysza skierowało się niebieskie i okrągłe jak szklana kula, wielkie oko.
– A, Znajda ze szramą…
Furtka otwarła się szerzej i mężczyzna, pokonując nieśmiałość, wszedł na dziedziniec.
Za płotem znajdowała się buda kryta słomą. Egert podskoczył nerwowo, widząc siedzącą przed nią drewnianą, osmołowaną figurę zwierza z krzywymi gwoździami w półotwartej paszczy. Zamiast oczu miał czarne dziury. Egertowi jednak wydało się, że gdy przechodził obok, błysnęły czujnie przez chwilę.
– Wejdź.
Wszedł do ciasnej i pełnej niepotrzebnych, porozrzucanych byle jak przedmiotów, izby, zarazem mrocznej i tajemniczej. Drewniane bale ścian poutykane były zwykłą trawą.
– Po co przyszedłeś, Znajdo?
Starucha patrzyła na niego jedynym okrągłym okiem. Drugie było zamknięte, jakby powieka przyrosła do policzka. Egert wiedział już, że nie ma do czynienia ze złą wiedźmą, przeciwnie, jest lubiana w osadzie za swoje uzdrowicielskie umiejętności. A jednak drżał mimowolnie pod jej przenikliwym spojrzeniem.
– Po co przyszedłeś? – powtórzyła.
– Zapytać o coś – wykrztusił Egert.
Oko mrugnęło.
– Los twój się zaplątał…
– Tak.
Starucha potarła w zadumie nieco zadarty nos.
– Zobaczmy… Niech no na ciebie spojrzę…
Niedbale unosząc dłoń, wzięła z półki grubą świecę, zapaliła ją, pocierając knot palcami, a chociaż był biały dzień, przybliżyła płomień do twarzy obcego.
Egert zesztywniał. Zdawało mu się, że od płomienia wionie chłód zamiast ciepła.
– Niezły z ciebie ptaszek – stwierdziła wciąż zadumana wiedźma. – Coś cię odmieniło… Egercie…
Soll zadrżał.
– Twoja szrama – podjęła, jakby mówiła bardziej do siebie niż do niego – to piętno… Któż tak piętnuje…
Przybliżyła oko do jego twarzy i natychmiast odskoczyła. Źrenica omal nie wyskoczyła z orbity.
– Na świetlistą ropuchę!!! Wynoś się stąd!
Chwyciła z nieoczekiwaną siłą ramię osłupiałego Egerta i wypchnęła go za drzwi.
– Precz! Odejdź i nie wracaj!… Nie dam rady z nim walczyć…
Zanim zdołał się opamiętać, stał już przy furcie. Oparł się plecami o parkan.
– Nie wyganiaj mnie, staruszko! Ja…
– Poszczuję psa! – zagroziła.
W tej chwili drewniany pies zwrócił ku niemu osmaloną mordę…
Egert czym prędzej wyskoczył za furtę. Najchętniej uciekłby jak najszybciej, lecz drżące nogi załamały się pod nim i runął twarzą na drogę.
– Co mam robić?! – zaszeptał z rozpaczą, zwracając się do martwego żuka, leżącego na poboczu.
Furtka znów otwarła się odrobinę.
– Szukaj wielkiego czarownika… Potężnego… A do tej osady więcej nie przychodź, bo z życiem nie ujdziesz…
Po czym się zatrzasnęła.