Dziekan Łujan przerwał codzienną pracę. Za oknami był czarny, zimowy wieczór.
Wysechł atrament na niezapisanej do końca karcie, po dobnie jak pióro w znieruchomiałej dłoni dziekana. Siedział zadumany za biurkiem, nie odrywając wzroku od świecy płonącej w lichtarzu.
Za oknem wył ostry wiatr, przynoszący odwilż. W kominku jak zawsze płonął ogień. Dziekan wciąż, siedział bez ruchu, wlepiając załzawione z wysiłku oczy w chwiejny płomyk, emanujący nieuchwytnym, nocnym lękiem, który przepełniał także duszę bujana.
Przeczucia maga, nawet tego, który nie osiągnął szczytów mocy, nigdy nie są płonne. Groza była blisko, czuł jej zimny oddech na twarzy. Być może już za późno, żeby cokolwiek uratować.
Amulet!
Poderwał się z fotela. Zaklęcie zamykające sejf zadziałało natychmiast, ale zwykły zamek długo się nie poddawał, gdy przekręcał klucz trzęsącymi się dłońmi. Gdy otworzył wreszcie szkatułkę, zmrużył boleśnie oczy, choć nigdy nie by I krótkowzroczny.
Medalion był czysty. Na złotej płytce nie było nawet odrobiny rdzy, a jednak dziekan niemal się dusił odorem nadciągającego nieszczęścia.
Nie wierząc własnym oczom, raz jeszcze obejrzał uważnie medalion. Schował go potem i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi.
– Toria! Tor…
Wiedział, że jest w pobliżu. Niejeden raz zdarzało mu się wzywać ją do pomocy. Zjawiła się natychmiast i zdawała się równie blada jak on. Najwyraźniej przestraszył ją ton jego głosu.
– Ojcze?
Za jej plecami dostrzegł sylwetkę Egerta. Ostatnio byli nierozłączni… Niebiosa, wspomóżcie ich.
– Torio… i ty, Egercie… Potrzebuję wody z pięciu źródeł. Powiem wam, z jakich. Weźcie moją latarnię, która nie zgaśnie nawet przy najsilniejszym wietrze. Załóż płaszcz, córko… Szybko!
Nie zadawali pytań, nawet jeśli tego chcieli. Dziekan wydawał się bardzo nieswój. Nawet jego córka cofnęła się, gdy ich oczy spotkały się. Bez słowa wzięła od niego pięć banieczek związanych rzemieniem. Egert narzucił na jej ramiona pelerynę. Poczuła delikatne, miłe dotknięcie jego dłoni. Na zewnątrz triumfowała zgniła wilgoć wczesnej zimy. Egert uniósł wysoko płonącą latarnię, ona wsparła się na jego ramieniu i poszli tak razem.
Szli od źródła od źródła, jakby spełniając pradawny rytuał. Trzy razy nabierali wodę z kamiennych kanałów, jeden raz z niewielkiej studni w czyimś obejściu, a jeszcze jeden z metalowej smoczej paszczy zaniedbanej fontanny. Wiązka pięciu pełnych baniaków obciążyła ramię Egerta. Peleryna Torii przesiąkła wilgocią, gdy potykając się ze zmęczenia, wrócili do gabinetu dziekana. Zazwyczaj tonący w mroku, owej nocy był jaskrawo oświetlony rzędami świec, płonącymi na biurku, na podłodze i w ściennych kinkietach. Kiedy otwarli drzwi, płomyki zamigotały, jakby na przywitanie wchodzących.
Pośrodku pracowni stała dziwaczna podstawka, wspierająca się na kościstych łapach, trzy dodatkowe, wygięte łapy podtrzymywały nad nią okrągłą, srebrną czarę.
Podporządkowując się niecierpliwemu gestowi dziekana, Egert cofnął się w kąt i usiadł wprost na podłodze. Toria przysiadła opodal na niskim taborecie.
Płomienie świec wydłużały się nienaturalnie, w sposób dziwny dla nieprzywykłego oka. Dziekan zamarł nad srebrną czarą, do której uprzednio wlał wodę z pięciu źródeł. Uniósł powoli dłonie ku górze, zaciśnięte usta nawet nie drgnęły, lecz Egertowi zdawało się, być może ze strachu, że w ciszy, panującej we wnętrzu i podmuchach wiatru za oknem słyszy jakieś ostre, raniące słuch słowa. Po suficie pląsały cienie, przywodzące na myśl stada wirujących owadów.
Coś z zewnątrz uderzyło o szybę. Napięty jak struna Soll zadrżał na całym ciele. Toria położyła mu dłoń na ramieniu, nie patrząc w jego stronę.
Wargi dziekana wykrzywiły się, jakby z wysiłkiem. Ognie świec rozciągnęły się niesamowicie i opadły, przybierając zwyczajny wygląd. Dziekan stał chwilę nieruchomo, potem ledwie dosłyszalnie wyszeptał:
– Podejdźcie.
Zdawało się, że woda zniknęła z czaszy, na jej miejscu pojawiło się lustro, białe i lśniące jak rtęć. Wodne Zwierciadło, pojął Egert.
– Dlaczego niczego nie widać? – spytała szeptem Toria. Egert niemal się oburzył, bo dla niego wystarczającym cudem było już samo zwierciadło. W tej właśnie chwili biała powierzchnia zadrgała i pociemniała. Pojawiły się w głębi noc i miotane wiatrem nagie gałęzie drzew, potem płomienie… Jeden, drugi, trzeci… Pochodnie. Nawet nie próbując analizować wizji, młodzieniec zadziwił się, że w tak małym, okrągłym lustrze pojawiło się coś niewiadomego, zachodzącego nie wiedzieć gdzie. Zauroczony magią i swoim uczestnictwem w tajemnicy, opamiętał się, słysząc dźwięczny okrzyk ukochanej.
– Łasz!
To jedno krótkie słowo otrzeźwiło go jak policzek. W zwierciadle majaczyły w niepewnym świetle pochodni ciemne, zakapturzone postaci. Niektórzy kryli pod kapturami twarze, inni odrzucili je do tylu. Całe zgromadzenie sług Łaszą wędrowało dokądś po nocy, a wicher łopotał ich szarymi opończami.
– Gdzie to się dzieje? – spytała strwożona Toria.
– Cisza – wycedził Łujan przez zęby. – Znika…
Obraz zbladł, jakby pokrywając się mleczną mgiełką, potem powróciła woskowo biała płaszczyzna i tylko w jej głębi błyskały jeszcze niewielkie ogniki.
– Zły dzień – wymamrotał dziekan, jakby zdziwiony tym, co zobaczył. – A raczej zła noc…
Wyciągnął ręce i rozpostarł dłonie nad zwierciadłem. Egert, zamierając, ujrzał przeświecające przez skórę żyły, ścięgna i mięśnie.
Zwierciadło zadrgało i znów pociemniało. Dziekan cofnął dłonie, jak oparzony. Egert znowu zobaczył ludzi z pochodniami. Zdawało się, że ich przybyło. Wszyscy poruszali się w dziwnym szyku, pochylając się regularnie, jakby oddając komuś pokłony.
– Egercie – zapytała cicho Toria – czy to jakiś obrzęd? Wiesz może, jaki?
Soll pokręcił przecząco głową. Samo przypomnienie o jego mimowolnych kontaktach z zakonem było dla niego przykrym zgrzytem. Panna zrozumiała swoją gafę i uścisnęła przepraszająco jego dłoń. Dziekan zerknął bystro na nich oboje i znowu się pochylił nad czarą.
Postaci tonęły w ciemności, to znów się z niej wynurzały. Wszystko pojawiało się w oderwanych fragmentach: czyjś bul w rozmiękłej glinie, mokra pola opończy… Nagle Egert drgnął, rozpoznawszy siwiznę Mistrza. Co pewien czas powracała gęsta mgła, a wówczas dziekan wyciągał ponownie dłonie, zgrzytając zębami. Zasłona ustępowała z niechęcią, jakby była dziełem zakapturzonych…
– Gdzie to się dzieje, ojcze? – znów zapytała córka. – Gdzie to jest? Co oni robią?
Dziekan tylko przygryzł wargi, próbując raz za razem przywołać umykającą wizję.
Dopiero nad ranem mgła całkowicie ustąpiła, poddając się woli umęczonego maga. W głębi czary noc także szarzała, bladły płomienie pochodni, a cała trójka mogła bez przeszkód obserwować niekończące się rytualne pokłony.
Mnisi stali wokół wyniosłego wzgórza. Egert rozpoznał to miejsce, pamiętał je z wycieczki z Toria nad rzekę. Zakapturzeni bezustannie rozkopywali ziemię wielkimi łopatami. Tu i ówdzie czerniały jej pryzmy, niczym kopce wykonane przez gigantycznego kreta. Można już było dostrzec wystające spod ziemi… Egert pochylił się do przodu, wytrzeszczając oczy… Pożółkłe kości i czaszki, bez wątpienia ludzkie i bardzo stare. Ziemia zalegała w pustych oczodołach.
– To – wykrzyknęła zdławionym głosem Toria – przecież tamto wzgórze…
Zwierciadło pękło. Woda trysnęła we wszystkie strony. Dziekan, tak zawsze spokojny i beznamiętny, teraz uderzał wodę dłońmi, krzycząc:
– Ha! Przejrzałem was, przeklęci! Przejrzałem, lecz przegapiłem!
Świece, które paliły się całą noc, wcale nie roniąc wosku, zgasły w tej chwili, jakby od jednego podmuchu wiatru. Mrugając powiekami, na poły oślepiony Egert, nie od razu dostrzegł w porannym półmroku wykrzywione goryczą oblicze dziekana.
– Przegapiłem… To moja wina. Szaleńcy… Nędznicy. Nie czekają wcale końca świata, lecz go przyzywają. Już przyzwali.
– To wzgórze… – powtórzyła jego córka ze strachem.
Dziekan chwycił się za głowę ociekającymi wodą rękami.
– To wzgórze, Egercie… Pochowano tam ofiary Czarnego Moru, gdzie było legowisko owego zła, ukryte przed ludźmi… Czarny Mór niegdyś spustoszył miasto, ale może także spustoszyć cały świat, jeśli się go nie powstrzyma… Lart Legiar go powstrzymał wiele lat temu. Teraz nikt tego nie zdoła. Teraz…
Zęby dziekana zadzwoniły, uderzając o siebie. Westchnął i podszedł do okna.
– Ależ, panie dziekanie – szepnął Egert, z trudem panując nad drżącym głosem – jest pan przecież wielkim magiem… Obroni pan miasto…
Łujan obejrzał się. Jego spojrzenie kazało młodzieńcowi zamilknąć.
– Jestem historykiem – oznajmił ponuro dziekan. – Uczonym. Nigdy jednak nie stałem się wielkim magiem i nigdy już nim się nie stanę. Pozostałem jedynie uczniem, czeladnikiem… Nie wielkim magiem! Nie dziw się, Torio. Nie patrz na mnie, Soll, z takim żalem! Jestem w stanie władać jedynie tym, czym zdołam. Rozum i wiedza uczyniły mnie magiem, lecz jedynie poślednim!
Przez jakiś czas w gabinecie panowała zupełna cisza. Potem, to ciszej, to głośniej, jeden za drugim, jakby przekazując sobie przestrach, a w końcu zgodnym chórem w całym mieście zawyły psy.
Kto mógł przypuszczać, że w lochach miejskich żyło aż tyle szczurów.
Na ulicach kotłowało się od szaroburych grzbietów. Psy szalały, usłyszawszy tupot drobnych łapek i szuranie długich ogonów, miotały się, rzucając ku drzwiom, ujadały i wyły aż do chwili, gdy w ścianę domu nie uderzył kamień, ciśnięty czyjąś drżącą dłonią. Najodważniejsi mężczyźni wychodzili z domów uzbrojeni w ciężkie pałki i tłukli ile sil nieprzebrane kolumny wąsatych, zębatych pyszczków.
Tego dnia ustały handel na rynku i praca w warsztatach. Nad miastem zawisł wszechogarniający strach, niczym dławiący obłok. Ulicami zawładnęły szczury. Zamknięci na głucho w domach ludzie bali się mówić głośno, większość bowiem miała wrażenie, że przez szczeliny w drzwiach i szpary w okiennicach wpełza do ich domów jakaś złowroga siła.
Mór pojawił się trzeciego dnia.
Ulice przestały być ciche. W ciągu kilku zaledwie godzin rozwarły się drzwi i okiennice, zza których wznosiły się ku niebiosom płacz i zgrzytanie zębów. Pierwsi, którzy zachorowali, następnego ranka byli już martwi, ci zaś, którzy się nimi opiekowali, sami legli, trawieni gorączką, bez żadnej nadziei na ratunek.
Kwarantanna nie trwała długo. Ludzie, widząc jedyną nadzieje w ucieczce, roznieśli w puch straż u bramy miejskiej, rzucając się z gołymi rękami na miecze wyjącym, oszalałym tłumem. Część strażników dołączyła do uciekinierów i wkrótce Mór rozniósł się po przedmieściach, okolicznych wioskach i dworach. Wilcze hordy ze zdumieniem znajdowały wśród pól łatwą zdobycz. Drapieżniki padały potem masowo, jako że zaraza ich także nie oszczędziła.
Podporządkowując się bezładnym zarządzeniom burmistrza, część pozostałych na służbie wartowników wyszła na ulice, zakutana w wielowarstwowe chałaty z płótna, uzbrojona w długie, zagięte widły, podobne do ptasich szponów. Chodzili od domu do domu. Wysokie, drabiniaste wozy turkotały coraz ciszej, obciążone stosami trupów. Następnego dnia nikt już nie zbierał zmarłych. Domy zamieniły się w grobowce, gdzie czekano, aż czyjaś miłosierna dłoń ciśnie płonącą żagiew w otwarte okno.
Wieża Łaszą odizolowała się od Moru gęstą zasłoną kadzidlanych dymów. Tłumy ludzi oblegały dniami i nocami przybytek Świętego Widziadła, szukając tam ocalenia, lecz drzwi i okna okazały się zamurowane od wewnątrz, szczelnie pozatykane były nawet wąskie szczeliny, w które ledwie można było wetknąć ostrze noża. Niepojęte zdawało się, skąd wydobywa się dym, lecz nieszczęśni wyznawcy wdychali go z na dzieją, że uchroni ich przed śmiercią.
– Głupcy – mówił z goryczą dziekan Łujan – głupcy… Mają nadzieję, że ujdą w ten sposób śmierci! Niegrzeczny dzieciak podpala dom, święcie wierząc, że ogień nie spali jego zabawek… Kres Czasów… dla świata, lecz nie dla Łaszą… Szkodliwi głupcy.
Pierwsza fala Moru przeszła na trzeci dzień. Pozostali przy życiu doszli do wniosku, że są wyjątkowymi szczęśliwcami, być może cieszącymi się szczególnymi łaskami Łaszą. Puste dotąd ulice wypełnił tupot grabieżców, którzy łupili piwniczki z winem i szkatuły zmarłych sąsiadów. Dumni ojcowie chwalili się zdobyczą przed żonami i dziećmi, młodzieńcy obdarowywali swoje wybranki zdartymi z martwych rąk bransoletami. Sądzili, że uniknęli najgorszego, lecz to właśnie od nich rozpoczął Czarny Mór swój kolejny atak.
Dziekan zabronił studentom opuszczać uniwersytet, lecz jego zarządzenia okazały się zbyt mało skuteczne, by utrzymać w grubych murach młodych ludzi, wielu przecież miało w samym mieście, na przedmieściach lub w odległych miejscowościach swe ukochane i rodziny. Na początku studenci zwrócili się do dziekana o pomoc i ratunek, ten jednak zamknął się w pracowni i nie chciał widzieć nikogo. Nadzieje młodzieńców prysły i prędko zamieniły się w rozpacz. Jeden za drugim opuszczali uczelnię, wyrzekając gorzko na magów, którzy za nic mają zwykłych śmiertelników, zwłaszcza wtedy, kiedy ich pomoc najbardziej by się przydała. Egert zaciskał zęby, słysząc przekleństwa rzucane na dziekana, który porzucił swoich uczniów na pastwę losu. Trudno mu było pogodzić się z myślą, że Łujan nie jest wszechmocny, a jeszcze trudniej z tym, że jego bezczynność wygląda na zdradę.
Torii też było ciężko. Po raz pierwszy jej ojciec przeżywał trudny okres w samotności, bez jej udziału. To doświadczenie okazało się dla niej gorsze niż wszystkie okropności epidemii. Egert nie odstępował od niej nawet na krok. Nieodłączny, niczym stale obecny, choć przytłumiony ból zęba, stawał się nieistotny wobec myśli o losie, jaki mógł spotkać cudem uratowaną ukochaną, jej ojca, uniwersytet, miasto, a nawet Kawarren.
Kawarren był daleko. Być może zdoła się uchronić, otoczyć nieprzebytym kordonem kwarantanny i nie dopuści za mury miejskie zarazy. Każdej nocy Egert widział jednak we śnie wciąż to samo: wyjące psy przed gospodą „Wspaniały Miecz”, puste ulice zasnute dymami, stosy trupów na brzegu rzeki, zamknięte bramy i rodowe herby uczernione sadzami.
Dziekan oznajmił, że Czarny Mór spustoszy ziemię, jeśli się go nie powstrzyma. Czy powstrzymają go mury jakiegokolwiek miasta?
Studenci, którzy pozostali na uczelni, lgnęli do siebie, niczym owce pozbawione pasterza. Rektor zniknął bez wieści, służba się rozbiegła, a wykładowcy nie zjawiali się. Nic dziwnego, że młodzieńcy, dotychczas uważający się za poważnych i mądrych, zamienili się w gromadę bezradnych dzieciaków. Ściany Wielkiej Auli zadrżały od płaczu i jęku. Najgłośniej szlochał jeden z „dopytujących”, wiejski chłopak, dla którego pierwszy rok nauki okazał się koszmarem. Pozostali przymykali powieki, nie mając odwagi spojrzeć na pobladłe lica i drżące wargi kolegów. W końcu Lis nie wytrzymał i głośno objawił swój gniew.
Nigdy jeszcze nie padły z jego ust tak ostre słowa. Zaproponował wszystkim i każdemu z osobna, żeby nie ścierali smarków, trzymając się maminych spódnic. Wykrzykiwał z katedry naprędce zaimprowizowaną przemowę, nazywając kolegów mazgajami i niedołęgami, parszywymi zasrańcami, pełnymi nocnikami i lalusiami. Zapłakany młodzik chlipnął ostatni raz, otworzył szeroko usta i zaczerwienił się ze wstydu.
Sprawa zakończyła się pokojowo. Lis mianował sam siebie głównym intendentem i rozdysponował znajdujące się w uniwersyteckich piwnicach wieloletnie zapasy wina. W sali wykładowej rozpoczęła się więc pijatyka. Popijali, śpiewali i wspominali wieczory w, Jednookiej Musze”. Lis śmiał się jak szalony, proponując nową zabawę: każdy miał opowiedzieć o swoim pierwszym miłosnym doświadczeniu, a z braku takowego wzbogacić się o nie do następnego dnia. Pijani młodzieńcy przekrzykiwali się wzajem, zanosząc się nieco histerycznym śmiechem. Egert przyglądał się zabawie z góry, przez okrągłe okienko, łączące aulę z biblioteką, słysząc nieskładne śpiewy:
Nie trać czasu, mity, nie gadaj!
Cała płonę, bo dziurka niesmarowana!…
Wrócił do Torii. Starał się ją zająć opowieściami o figlach Lisa, dawniejszych i obecnych, prawdziwych i zmyślonych. Słuchając tej pozornie wesołej paplaniny, Toria uśmiechała się blado, a nawet próbowała zaśmiać, by nie urazić ukochanego.
Około północy wrzaski w auli ucichły, a Toria zasnęła. Siedzący obok niej Egert poprawił posłanie i ostrożnie przesunął dłonią tuż przy jej policzku. Potem wstał i udał się na dół.
Studenci spali pokotem na ławkach, stołach, nawet na zimnej posadzce. Lisa nigdzie nie było. Egert od razu to zauważył i poczuł ucisk w sercu.
Nie znalazł kolegi także w ich pokoju, spostrzegł również, iż na wieszaku nie ma jego płaszcza. Egert stał długo na ganku uniwersyteckim, spoglądając w mroki nocy. W oknach gmachu sądu widać było mętne światełka. Na słupie przed budynkiem kołysała się, smagana deszczem, szmaciana kukła wisielca. Wieża Łasza stała niema, zamurowana, milcząca jak grób, obojętna wobec ludzi konających na jej progu.
Lis nie wrócił następnego ranka. Nocna mgła nie rozproszyła się do południa, przeciwnie, jeszcze bardziej zgęstniała i nawet ostry wiatr nie był w stanie rozwiać jej lepkich oparów. Drzwi pracowni dziekana były nadal zawarte na głucho. Toria błąkała się niczym lunatyczka między bibliotecznymi regałami, mamrocząc coś, jakby biła się z myślami, bez końca ocierając złocone grzbiety ksiąg.
Soll nie powiedział jej, dokąd się wybiera, gdyż nie chciał jej niepokoić.
Zimna wilgoć i lęk trzęsły całym jego ciałem, gdy zacisnąwszy zęby wyszedł na główny plac. Nie było tutaj handlarzy ani spacerowiczów. Wszędzie panowała głucha cisza. Sylwetki domostw ledwie majaczyły we mgle, która pokryła miasto niczym całun twarz nieboszczyka.
Egert od razu zorientował się, że nie odnajdzie Lisa. Znalazł na swej drodze sporo martwych ciał. Odwracał oczy, lecz mimo woli wciąż natrafiał spojrzeniem to na dramatycznie wyciągniętą ku niebu kobiecą dłoń, to na włosy rozpostarte na bruku, to na szykowny but strażnika, mokry od kropelek mgły, toteż błyszczący jak na paradzie. Odór rozkładu mieszał się z nadlatująca skądś wonią dymu. Przeszedłszy jeszcze kawałek drogi, Soll wzdrygnął się, rozpoznając znajomy zapach kadzideł.
Wieża Łasza ciągle dymiła dyskretnie, dokonawszy swego strasznego dzieła. Egert przybliżył się do niej, dziwnie obojętny. Do drzwi baszty dobijał się siwy mężczyzna w roboczym fartuchu.
– Otwórzcie!… Otwórzcie…
Opodal siedzieli wprost na jezdni jacyś zobojętniali na wszystko ludzie. Jakaś urodziwa niewiasta w odsuniętym na tył głowy czepeczku wpatrywała się tępym wzrokiem w leżącego na jej kolanach martwego dzieciaka.
– Otwórzcie! – krzyczał dalej staruszek.
Pięści miał odarte ze skóry od bezustannych uderzeń. Na kamienie padały krople krwi. Pod nogami walał się połamany kilof.
– Trzeba się modlić – ktoś zaszeptał. – Modlić… do Świętego Widziadła.
Siwy mężczyzna w fartuchu z nową siłą rzucił się na zamurowane wejście.
– Otwórzcie!… Bydlaki! Grabarze… Nie kryjcie się! Otwierajcie!
Egert ruszył dalej.
Nie znajdzie nigdzie Lisa, przepadł gdzieś w tym śmiertelnym kręgu, Egert też w końcu umrze. Znajomy lęk budził się w nim na taką myśl, szybko jednak zrozumiał, że jest dla niego coś ważniejszego, niż jego życie. Toria. Jej ostatnie dni nie powinny być osnute strachem i rozpaczą. Nie umrze przed nią, zamknie oczy dopiero, gdy będzie przekonany, że jego ukochanej nic nie zagraża.
Starał się obejść jak największym łukiem skurczone ciało, które znalazło się pod jego nogami. Leżący poruszył się jednak i Egert usłyszał cichy brzęk żelaza o kamień. Tamten miał szpadę u boku. Soll przyjrzał się uważniej wymyślnie rzeźbionej rękojeści i pięknie wyszywanym rapciom. Potem spojrzał w twarz tamtego.
Karwer nie mógł mówić. Jego pierś unosiła się spazmatycznie, wysuszone usta chwytały rozpaczliwie powietrze, powieki były ciężkie i opuchnięte. Jedna dłoń w eleganckiej rękawiczce wczepiała się kurczowo w brukowce, druga zaciśnięta była na rękojeści szpady, jakby broń mogła ochronić właściciela przed niechybną śmiercią. Umierający młodzieniec patrzył prosto w oczy Egerta.
Gdzieś z zasnutej mgłami dali dobiegło ich obu przerywane końskie rżenie.
Karwer westchnął gwałtownie. Wargi mu drgnęły. Egert usłyszał cichy szept, jak szelest osypującego się piachu.
– Soll…
Egert milczał, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Soll… Kawarren… Co teraz będzie z Kawarrenem?
W głosie młodzieńca zadrgała tragiczna nuta. Egertowi przypomniał się szczupły, nieśmiały chłopak sprzed dwunastu lat, najlepszy przyjaciel jego dzieciństwa.
– Ta zaraza… nie dotrze do Kawarrenu?
– Na pewno nie – odparł Egert z przekonaniem. – To zbyt daleko. Na pewno zdążą się zabezpieczyć, ustanowić kordony…
Karwer odetchnął z ulgą. Odchylił głowę, przymykając powieki.
– Piasek… – zaszeptał z półuśmiechem. – Dołki, ślady… Chłodna woda… Śmialiśmy się.
Egert milczał, uznawszy, że nieszczęśnik majaczy. Karwer nie odrywał odeń wzroku, spoglądając spod ciężkich, przymrużonych powiek.
– Piasek… Rzeka Kawa… Pamiętasz?
Zobaczył przez, chwilę brzeg rzeki zalany słońcem, żółto-biały piasek, kępki zielonej trawy i gromadę chłopaków, wzbijających ku niebu wodne bryzgi…
– Zawsze sypałeś mi piaskiem w oczy. Pamiętasz?
Ze wszystkich sił próbował zatrzymać tamto wspomnienie, lecz przed oczami znowu miał tylko wilgotne kamienie jezdni. Czy było tak? Było. Karwer nigdy się nie skarżył, tylko pokornie przemywał zapiaszczone, zaczerwienione oczy.
– Nie chciałem – oznajmił Egert bez sensu.
– Chciałeś – sprzeciwił się cicho tamten.
Długo milczeli. Mgła była nadal gęsta, zewsząd nadciągała śmiertelna zgnilizna.
– Kawarren – szepnął Karwer ledwie dosłyszalnie.
– Nic się z nim nie stanie – odparł Egert.
Karwer spojrzał nań pytająco, próbując unieść się na łokciu.
– Jesteś tego pewien?
Przed oczyma Solla pobłyskiwała rzeczna toń, roziskrzały się na wodzie słoneczne promyki, drgały odbite w niej korony drzew, dachy domów, baszty, chorągiewki…
Rozpoznając ten widok, uśmiechnął się szeroko ze spokojem.
– Oczywiście, że jestem pewien. Kawarren jest bezpieczny. Tamten westchnął głęboko, opadł z powrotem na ziemię, przymykając oczy do połowy.
– Chwała niebiosom…
Były to jego ostatnie słowa na tym świecie.
Mgła rozproszyła się trochę. Przed oczami Solla roztoczył się widok przypominający pobojowisko. Było tu mnóstwo pożywienia dla tysięcy kruków i wron, lecz w mieście nie było ani jednego ptaka, nikt zatem nie niepokoił zmarłych.
A jednak tak. Egert obejrzał się i zobaczył wędrującego między trupami pochylonego, niewysokiego, szczupłego młodzika lat mniej więcej osiemnastu, z workiem na plecach. Do podobnych mieszków żebracy zbierali całodzienną jałmużnę. Egert domyślił się, czego szuka ten chłopiec. Schylony nad nieboszczykiem, zręcznie wyłuskiwał sakiewkę lub kosztowną tabakierkę, czy też coś z biżuterii. Największy problem był z pierścieniami, które ciężko było ściągać z zesztywniałych palców. Chłopak szarpał się z nimi, sapiąc i popatrując z obawą na Egerta, a jednak kontynuował swoje odrażające dzieło, namydlając zmartwiałe dłonie.
Soll chciał krzyknąć na tamtego, lecz strach okazał się silniejszy od gniewu i odrazy. Spluwając na kawałek mydła, grasant ominął obserwatora szerokim łukiem i nagle skulił się, usłyszawszy przenikliwy gwizd.
Egert zobaczył, jak chłopak rzuca się do ucieczki. Na skraju wielkiego placu dopadły go dwie barczyste postaci, jedna w biało-czerwonym uniformie strażnika miejskiego, druga w czerni. Chłopak wrzasnął, skacząc jak umykający zając, miotał się, szarpiąc w rękach napastników, w końcu oddał im worek jako okup. Egert nie chciał na to patrzeć, a jednak dalej obserwował, jak funkcjonariusz walnął młodzika workiem po głowie. Na placu dał się słyszeć przeraźliwy wrzask:
– Nie! Ja nie… Im to przecież już niepotrzebne! Nikomu niepotrzebne! Martwym nie potrzeba… Oj!
Krzyki zamieniły się po chwili w nieartykułowane piski. Na ulicznej latarni zawisło szczupłe ciało z workiem na piersi.
Lis wrócił późnym wieczorem. Egert, mając w owych dniach niezmiernie wyostrzoną intuicję, pierwszy go wypatrzy!.
Kajetan stal przed wejściem, na ganku uniwersyteckim, ściskając ramiona drewnianej małpki. Trójgraniasty kapelusik, wymięty i zniszczony, zjechał mu na czoło. Jego właściciel byt oczywiście pijany. Egert poczuł ogromną ulgę. Chciał zabrać kolegę z zimnego dworu i zaprowadzić do łóżka. Gdy Lis usłyszał jego kroki za plecami, drgnął i odwrócił się. Światło lampy wiszącej nad wejściem padło mu na twarz. Młodzieniec był absolutnie trzeźwy, tak samo jak w dniu egzaminu, lecz piwne oczy wydawały się ciemne, niemal czarne.
– Soll?!
Egert nie zrozumiał, co tak wystraszyło przyjaciela. Ruszył ku niemu, wyciągając rękę.
– Chodźmy…
Kajetan odskoczył. Jego spojrzenie kazało się Egertowi zatrzymać. Podczas ich dosyć długiej znajomości ani razu nie widział w oczach tego chłopaka takiego dziwnego wyrazu. Cóż to jest? Nienawiść?! Pogarda?…
– Lisku… – wybełkotał, zmieszany.
– Nie zbliżaj się – przykazał ponuro tamten. – Nie podchodź… Proszę, Egercie. Uciekaj. Wracaj do siebie.
Zachwiał się i Soll zrozumiał, że całkiem trzeźwy kolega ledwie się trzyma na nogach. Ziemia go ciągnęła i przyzywała.
Zrozumiał teraz wyraz oczu Lisa. Był to lęk przed niechybną śmiercią i strach o niego, Egerta.
– Kajetanie! – wyrzęził przez zęby.
Tamten mocniej objął figurę.
– To nic… Widzisz, Larri umarła wczoraj. Pamiętasz ją?
– Kajetanie…
– Wracaj do siebie. Zaraz sobie stąd pójdę. Przedostanę się do „Jednookiej Muchy”. Jeśli karczmarz jeszcze żyje, na pewno mi naleje. Na kredyt!
Lis zaśmiał się, z trudem uniósł rękę i poklepał lekko lśniący małpi zadek.
Egert patrzył za nim, stojąc na schodkach. Lis szedł słaniając się, a nawet przewracając co jakiś czas, jakby wracał ze studenckiej popijawy. Kapelusik ze srebrnymi frędzlami zostawił pod drewnianą figurą, niczym ostatni podarek.
Nad miastem zawisły ciężkie chmury, nad placem zaś górowała plująca dymem, milcząca i zamurowana Wieża Łasza.
Cały dzień i długą noc miotali się razem na czarno-czerwonym dnie gorącego oceanu jak dwie oszalałe rybki.
Dochodząc do siebie, Toria odczuwała rodzaj zawstydzenia. Nigdy dotychczas nie wyobrażała sobie, ze odnajdzie w sobie nienasyconą bestię namiętności, gotową obnażyć ją całko wicie. Czując zamęt w głowie, chwilami wolała nie patrzeć na leżącego obok Egerta, nie mając śmiałości musnąć jego skóry nawet oddechem. Bestia jednak znów się budziła, niwecząc wszelkie jej uprzedzenia, i sprawiała, że nie była w stanie oprzeć się pragnieniom kochanka.
Czyżby dotyczyło to wszystkich? Zaczęło się dla niej nowe życie, o jakim wcześniej nie myślała. Okazało się, że człowiek nie zawsze może zapanować nad władającymi nim siłami. Lepiej rozumiała teraz owo mroczne zaczadzenie, jakie niegdyś oszołomiło jej matkę… Matkę?! Dlaczego zaraz mroczne, dlaczego zaczadzenie, to przecież wielkie szczęście… Och, Hegercie, Hgercie, można umrzeć ze starości, nie poznawszy prawdy o życiu. A może to żadna prawda, lecz tylko złudzenie, omam, iluzja?
Ochrypła od płaczu, nie ścierając łez spływających po policzkach, co pewien czas słabła, przycichała, skrywając się w ramionach mężczyzny niczym w ciepłej, wygodnej norce. Ody zamykała oczy, pod powiekami pojawiały się jakieś oderwane obrazy, w których korowodzie objawiały się czasem oczywiste, niepodważalne prawdy.
Na przykład dotycząca tego, że gdyby została żoną Dinara, nigdy nie poznałaby innej miłości, oprócz przyjacielskiej lub siostrzano-braterskiej. A także takt, że śmierć tamtego przyniosła jej w końcu szczęście… Niebiosa, wybaczcie, wybacz, Dinarze!… Toria znowu zaczynała szlochać bez łez. Soll obejmował ją silniej przez sen. Niekiedy zwidywał jej się Dinar siedzący w fotelu naprzeciwko. Był poważny i spokojny. Nie spoglądał na nią z wyrzutem, raczej wyrozumiale, jakby chciał powiedzieć: nie płacz, co było, nie wróci, a on tak ciebie kocha…
Wspomnienia o Dinarze gasły później, ginąc wśród wielu innych. Toria myślała o matce, która zamarzła na śmierć w śnieżnej zaspie i o ojcu, na zawsze obarczonym poczuciem winy. Czemu jednak może być winna kobieta, miotana falami emocji, niczym mały stateczek wśród sztormu? Jeśli jest trochę prawdy w tym, że Toria odziedziczyła urodę po matce, czy nie odziedziczyła także jej fatum?
Zresztą, teraz to już wszystko jedno. Wszyscy przecież stanęli w obliczu śmierci i wkrótce znajdą się tam, dokąd dawno już odszedł Dinar. Ona i Egert zapewne nawet nie doczekają własnego ślubu. Ojciec pozostanie sam jeden w swojej pracowni… O niego bała się najbardziej. Miała wrażenie, jakby jej szczęście było zdradą wobec niego, skoro go opuściła.
Znowu zapłakała. Soll całował jej mokre oczy, mamrocząc coś pocieszającego. Nie rozumiała ani słowa, ale słowa były i tak zbędne.
Zasnęła w końcu naprawdę i ujrzała we śnie zielone wzgórze.
Góra była pokryta, niczym sierścią, krotką, miękką trawą, wznosiła się ku błękitnemu niebu. Torii przypomniały się okna ich domu, pomalowane błękitną farbą. Góra jaśniała szmaragdowo na błękicie. Dziewczyna dyszała, wspinając się na nią. Musiała wejść na szczyt, gdzie oczekiwała na nią matka w śnieżnobiałej koszuli, śmiejąc się i przesypując w dłoniach jaskrawoczerwone truskawki. Jeszcze pół roku do tej okropnej zimy, jest jeszcze czas, by…
Zbudziła się, ponieważ ukochany, przewracając się we śnie, zbyt mocno przycisnął jej ramię.
Przed świtem oboje spali spokojnym, głębokim snem, bez sennych przywidzeń, dlatego też nie mogli słyszeć, jak od dawna, zamknięte od wewnątrz drzwi gabinetu dziekana otwarły się z cichym skrzypnięciem. W głębi ciemnego wnętrza dogorywały ogniki świec. Przez otwarte drzwi buchnął gęsty, dymny zaduch. Na biurkach, półkach i podłodze, wszędzie leżały otwarte księgi, płaskie i bezradne jak meduzy wyrzucone na brzeg. Wypchany szczur, zakuty w stalową siec, szczerzył złośliwie zęby. Stalowe skrzydło rozpościerało się jak zawsze, emanując mocą, a tuż pod nim błyskał szczerym, nieskalanym złotem Amulet Wieszczbiarza.
Dziekan długo stał w progu, wsparty o drewnianą framugę. Potem wyprostował się i starannie zamknął drzwi za sobą.
Znał uniwersyteckie korytarze do ostatniej szczeliny w łukowatym sklepieniu. Szedł, wsłuchany w odgłos swoich kroków, odbijających się echem w zupełnej pustce. Zatrzymał się u drzwi pokoiku córki i przywarł policzkiem do drewnianej płaszczyzny.
Przynajmniej oni są szczęśliwi. Nie musiał otwierać drzwi, żeby zobaczyć w półmroku dwie głowy na wspólnej poduszce, splątane dłonie, włosy i uda, usłyszeć senne oddechy. Wydawało się, że owa szczęśliwa para nie wie nic o nadchodzącej śmierci.
Pogładził w roztargnieniu powierzchnię drzwi. Stare drzewo emanowało ciepłem, niczym skóra żywego stworzenia. Postał jeszcze chwilkę i nie zdecydowawszy się, by wejść, ruszył dalej.
Nieszczęsne okoliczności kazały mu wyjść na ganek i przystanąć między symbolizującą mądrość, żelazną żmiją i drewnianą małpką, reprezentującą pęd do wiedzy. Na zwykle ludnym placu blady świt wydobywał z mroku odarte z odzieży trupy. Górowała nad nimi, niczym złowroga klątwa, zasnuta dymami Wieża Łaszą. Za plecami dziekana trwał w ciszy gmach uniwersytetu, bezsilny, zdawało się, wobec triumfującego zakonu.
Mór spustoszy ziemię, jeśli się go nie powstrzyma. Łujan miał czternaście lat, gdy w jego opustoszałym domu zjawił się Lart Legiar, będący wówczas u szczytu swej potęgi. Chłopak sporo o nim wiedział, lecz odważył się spytać tylko o jedno: Czy to prawda, że powstrzymał pan dżumę?
Przed dziesiątkami lat Czarny Mór pochłaniał całe miasta daleko stąd, na wybrzeżu. Morze wystąpiło z brzegów, przepełnione ciałami zmarłych. Łujan przypomniał sobie języki płomieni, liżących nieruchome twarze i czyjąś dłoń, która zakryła mu oczy. Płócienny worek, zarzucony na jego głowę i ramiona, dalekie wycie, wilcze, a może niewieście… Zaraza pozbawiła go domu rodzinnego i wspomnień z najdalszej przeszłości. Mór go jednak oszczędził, odrzucając niby niestrawny kąsek. Sprawił, że nieszczęsny sierota wyszedł na drogę wraz z innymi osieroconymi. Wędrował dopóki miłosierny, a może jednak okrutny los, nie doprowadził go na próg domu Orlana…
Później dowiedział się, że Mór nigdy nie znika sam z siebie. Tym razem powstrzymał go wielki mag, Lart Legiar.
Łujan uniósł twarz, w stronę szarego, nieprzeniknionego nieboskłonu. Do końca życia nie uda mu się osiągnąć takiej potęgi.
Obejrzał się na uniwersytet, potem znowu spojrzał na Wieżę, pocierając odruchowo nasadę nosa. Jak bardzo wydawał się sam sobie potężny, kiedy miał naście lat, a jaki jest teraz słaby. Jaki gorący był świat tam, na przygórzu, jak paliło słońce rozżarzone kamienie, jak śniade było ogorzałe od wichru oblicze Orlana…
Zaczął padać lepki, mokry śnieżek.
Miasto trwało w niemym przerażeniu, a pozostali przy życiu zaszyli się głęboko. Tylko zmarli nie bali się już niczego. Łujan szedł, nie otwierając oczu. Trzaskały drzwi ograbionego sklepu, wiszące na jednym zawiasie. Bezsilny właściciel leżał w progu, wpatrując się w przechodzącego martwym, matowym okiem, w oczodole drugiego bowiem kłębiły się robaki. Dziekan szedł dalej. W szeroko otwartych podwojach huśtał się na huśtawce jakiś chłopczyk. Sznury podtrzymujące deskę przywiązane były do górnej framugi. Chłopiec zaciskał na nich dłonie, kołysząc się miarowo i mamrocząc coś pod nosem. Znikał w ciemnym wnętrzu, by potem wyfrunąć na zewnątrz, przelatując nad trupem kobiety w ciemnej sukni. W stojącej obok klatce znajdował się żywy królik, który odprowadził wzrokiem bujana. Chłopak nie zaszczycił przechodnia nawet jednym spojrzeniem.
Im bliżej bramy miejskiej, tym więcej widać było spalonych budynków. Poczerniałe ruiny, jakby obleczone żałobnym kirem, spoglądały na idącego pustymi kwadratami okien. Na jednym z parapetów dostrzegł wyschnięty, sterczący badylami bukiet.
Wszędzie cuchnęło dymem i odorem rozkładu. Szedł dalej, przekraczając leżące ciała, omijał wywrócone karety, worki z porzuconymi dobrami, furmanki ze stosami towarów i zdechle zwierzęta. Woda na powierzchni kanału powlekła się w ciągu nocy cienką warstewką lodu, spod którego spoglądała na bujana czyjaś pożółkła, bezzębna twarz.
Czasami, na dźwięk jego kroków, błyskały w szparach drzwi lub okiennic oczy żywych ludzi, aby zniknąć natychmiast. Nie zdążył złowić niczyjego spojrzenia. Martwi nie uciekali wzrokiem. Spoglądał śmiało w ich oczy, ani razu nie odwracając własnych, bez strachu ni odrazy.
Lart Legiar był wielkim magiem, lak samo Orlan. Natomiast on, Łujan, jest słaby, pomimo swej uczoności niebiosa, jaki słaby…
Zabłądził wśród znajomych ulic i drugi raz wyszedł na to samo miejsce. Na żelaznej brodzie, szyldzie cyrulika, kołysał się powieszony tamże rabuś. Żelazny pręt był niebezpiecznie wygięty i skrzypiał, obciążony nadzwyczajnym ciężarem.
Lart chciał go wziąć ze sobą… Chłopak uznał jednak wtedy, że jego przeznaczenie jest inne. A teraz jest bezsilnym, siwowłosy m starcem…
Skrzydło bramy zatrzeszczało. Ktoś się za nim poruszył. Łujan spojrzał uważniej i podszedł bliżej.
W kałuży konał dopiero co zapewne młody i silny mężczyzna, wyglądający teraz jak na pół zgniły trup. Próbował napić się brudnej wody, chłeptał ją, krztusząc się i zerkając na dziekana. Zapiekłe wargi chłonęły każdą kroplę mętnej cieczy.
Łujan pochylił się nad nim, sam nie wiedząc, dlaczego. Natychmiast odskoczył, po raz pierwszy od wyjścia z uniwersytetu.
Mór objawił mu swoje prawdziwe oblicze, przybierając konkretną formę. Lico nieszczęśnika pokryte było czarnymi plamami, które pokrywały zapewne też całe jego ciało. Choroba oplatała go powoli jak pajęcza sieć i wysuszała niczym jad ośmionogiego insekta.
Łujan prędko ruszył w swoją drogę. Mór triumfował we wszystkich domach i na ulicach. Z każdej szczeliny spoglądały jego mnogie oczy, pełne zażartej nienawiści do całego świata. Jego czarne palce obmacywały martwych, gładziły spazmatycznie skrzywione twarze, sięgały do półotwartych ust, bezwstydnie rozrzucały obnażone ciała mężczyzn i kobiet. Łujanowi wydało się, że słyszy szelest zdzieranej odzieży, a powietrze wokół gęstnieje, wypełnione wszechobecną śmiercią.
Zataczając się jak pijany, dotarł wreszcie do bramy miejskiej. Przed nią leżał stos trupów, a nad nimi falowały jak trawa czarne palce Moru.
Ciężkie skrzydła były wyłamane, wyrwane z zawiasów. Można było dojrzeć za pustą bramą drogę wśród pustych pól, gdzie tu i ówdzie szeleściły unoszone wiatrem kupy jakichś szmat.
Odwrócił się w stronę miasta.
Wielkie nieba… Wspomóż mnie, mistrzu Orlanie. „Wspomóż mnie, Larcie Legiarze, który przekazałeś mi medalion. Tułaczu, gdziekolwiek jesteś i kimkolwiek jesteś, dopomóż. Sami widzicie, jak jestem słaby.
Zamknął powieki. Potem uniósł głowę, zacisnął dłonie i znowu spojrzał na miasto, siedlisko Czarnego Moru.
Dlaczego tak gorąco? A tak, jest samo południe, słońce świeci w zenicie i kamienie wydają się białe, jak głowy cukru… Ze studni wionie chłodem, a tam, w wilgotnej, mrocznej głębinie mieszka drugi chłopiec, który zjawia się w okrągłym, wodnym zwierciadle. Ach, jak ścierpną zęby od pierwszego haustu lodowatej wody. Wiadro pluska o wodę swoim żelaznym dnem i ten dźwięk jeszcze bardziej nasila pragnienie…
(PRZEZ MOC MI DANĄ PRZYZYWAM CIĘ, WYRYWAM Z ŻYWYCH I MARTWYCH, Z ROZWARTYCH UST, PUSTYCH OCZODOŁÓW, Z NOZDRZY, Z ŻYŁ, MIĘŚNI I ŚCIĘGIEN, Z KOŚCI I WŁOSÓW… WYRYWAM, JAK WYRYWA SIĘ CHWAST Z KORZENIAMI, WBITĄ W PIERŚ STRZAŁĘ; PRZEZ MOC MI DANĄ ROZKAZUJĘ…)
Wiadro tonie, zapadając coraz głębiej, wnętrze wypełnia się lodowatą wodą. Znów można je wyciągnąć, chociaż ciężej teraz kręcić korbką… Nigdy kołowrót jeszcze nie był tak ciężki. Zaciskając dłonie i zęby męczy się z nim, a tymczasem wiadro ledwie uniosło się nad powierzchnią, głośno spływając rozlewającą się wodą…
(ROZKAZUJĘ I WZYWAM, PRZEPĘDZAM CIH Z ULIC, ZWODY I POWIETRZA, Z PALENISK, DZIUR I SZCZELIN… DOSYĆ. PRZEZ MOC MI DANĄ KŁADĘ CI TAMĘ…)
Wiadro wznosi się coraz wyżej. Nie wiadomo, czy chłopcu starczy sił, skoro słońce tak pali, lecz tak bardzo chce mu się pić… Wiadro kołysze się ciężko, ale dźwięk spadających kropel jest coraz słabszy…
Zasnute bielmem oczy, złowrogie macki głaszczące martwych. Poruszający się kłąb ciemności. Rozkopany kurhan.
Chce mi się pić, tak bardzo pić! Niebiosa, nie pozwólcie, bym wypuścił z rąk korbkę albo żeby wiadro się urwało! Taki jestem zmęczony…
(PRZEGANIAM CIĘ TAM, SKĄD PRZYSZEDŁEŚ. PRZEGANIAM CIĘ W GŁĄB ZIEMI, GDZIE NIE DOTRĄ ŻADEN RYDEL ANI OBCA WOLA. PRZEGANIAM, ZAKLINAM, ZAMYKAM. NIE WRÓCISZ NA POWIERZCHNIĘ, KONIEC TWEJ WŁADZY NAD ŻYWYMI. ZAMYKAM CIĘ I BĘDĘ TWYM STRAŻNIKIEM…)
Jakie rozpalone kamienie, jaka bujna trawa. W uszach brzęczą cykady. Woda okazuje się słodka i gęsta jak miód. Spływa po podbródku, piersi i nogach, spływa na ziemię… Słońce w zenicie… Słońce.
Wieczorem pozostali przy życiu mieszkańcy wypełzli ze swoich nor, pytając się wzajemnie, czy także odczuli ulgę. Chorzy poczuli się znacznie lepiej, a otaczający ich krewni zapłakali z radości. Nie wiadomo skąd pojawiły się wesoło rozszczekane psy, nad dachami załopotały wronie skrzydła drapieżnych ptaków, które zleciały się na żer.
Egert i Toria odszukali wtedy dziekana, przyświecając sobie latarnią.
Leżał na wierzchołku rozkopanego kurhanu, jakby zakrywał go własnym ciałem. Egert zajrzał mu w twarz… i nie dopuścił, by uczyniła to także Toria.