Następnego dnia powrócił mróz, toteż trzeba się było spieszyć, dopóki ziemia nie zamarzła. Egert i Toria pochowali Łujana na wzgórzu, w pobliżu grobowca Pierwszego Wieszczbiarza. Młodzieniec chciał złożyć wraz z nim do grobu także zloty medalion, lecz jego ukochana, wypłakawszy już wszystkie Izy, powstrzymała go przed tym. Ukrycie Amuletu w mogile mogłoby narazić mogiłę na niebezpieczeństwo… Odprawili we dwoje nad zmarłym wszelkie stosowne obrzędy i nikt im na szczęście w tym nie przeszkodził, jakkolwiek ocalały burmistrz surowo zarządził, by pochować wszystkie ofiary Moru w tymże kurhanie.
Toria w pierwszej chwili nie chciała dopuścić do swej świadomości, jak wielką poniosła stratę, dlatego też nie czuła się na siłach wejść do ojcowskiego gabinetu. Uczynił to Egert. Pośród otwartych ksiąg i wygasłych świec znalazł porządnie przygotowany rękopis pracy dziekana, podzielony na rozdziały i opatrzony licznymi notkami oraz przypisami. Znalazł także konspekt nie napisanych jeszcze rozdziałów. Jedynym dziedzictwem pozostał zatem rękopis niedokończonego dzieła i leżący obok Amulet.
Wysłuchawszy relacji Solla, Toria próbowała się uśmiechnąć.
– A jednak stał się w końcu wielkim magiem. Prawda? Trzeba będzie dopisać Rozdział opowiadający o nim i w ten sposób zakończyć pracę…
Nagle dorzuciła:
– Egercie, przysięgnij, że nigdy nie umrzesz.
Mieszkańcy miasta nie od razu uwierzyli w swoje szczęście. Grabarze pospiesznie grzebali zmarłych, chorzy wracali do zdrowia. Ofiar było bardzo wiele, lecz okazało się, że ocalonych także niemało. Wciąż jeszcze kryjąc się po kątach, wypytywali się nawzajem z obawą: Czyżbyśmy przeżyli już koniec czasów?
Minął kolejny dzień bez nowych ofiar, potem jeszcze jeden i następne. Nikt nie umarł przez cały tydzień. Ludzie odetchnęli z ulgą i wyszli z ukrycia. Martwych od żywych oddzieliły zwały ziemi, zwiezione nad rozryty kurhan. W owych dniach kopiec urósł, skoro spoczęły w nim setki ciał. Oczyszczone z trupów ulice nadal wionęły grozą, lecz w końcu mieszczanie zrozumieli, że zaraza minęła.
Nie zdążono przewieźć wszystkich nieboszczyków z bocznych zaułków do przeznaczonego dla nich dołu, kiedy nad dachami domów strzeliły fajerwerki.
Nikt z obecnych na placu i ulicach nie zaznał jeszcze takiego świętowania. Nieznajomi ściskali się i wypłakiwali sobie w ramię. Były to łzy radości z ocalonego życia, słodkiego życia, z którym tak wielu musiało się rozstać. Wczorajsi konający zdrowieli na samą myśl, że jutro też dla nich zaświeci słońce, że za jakiś czas nadejdzie wiosna, urodzą się nowe dzieci… Roześmiane, niedbale odziane kobiety chętnie darzyły miłością wszystkich młodych i starszych mężczyzn, nie wyłączając kalek, żebraków, czy miejskich strażników. Czternastoletni chłopcy stawali się mężczyznami wprost na ulicy, po czym ich szczęśliwe wybranki znikały w tłumie, chichocząc zwodniczo. Zwariowana feta oszalałych ze szczęścia ludzi pochłonęła też trochę ofiar: ktoś tam utonął w kanale, kogoś zadeptali w tłumie, lecz owe przypadki przeszły niezauważone, gdyż weselący się na ulicach ludzie uwierzyli, iż są nieśmiertelni.
Wieża Łaszą trwała obojętnie wobec tych wesołych igraszek niedoszłych nieboszczyków. Drzwi i okna nadal były zamurowane, lecz żaden już dymek nie unosił się nad spiczastym dachem. Histeryczna radość tłumów powoli wygasła, a wówczas zaczęto zadawać sobie w mieście przeróżne pytania.
Czy nadejdzie Koniec Czasów? Skąd wziął się Mor i dlaczego się skończył? Co się dzieje za zamurowanymi drzwiami przybytku kasza? I dlaczego kapturnicy nie podzielili losu wszystkich, kryjąc się za murami baszty i co będzie teraz? Ludzie szemrali, popatrując na Wieżę bojaźliwie lub wrogo. Nie wiadomo skąd wzięła się wieść, że to właśnie słudzy tasza sprowadzili na miasto nieszczęście. Wydali mieszkańców na pastwę Moru, sami chroniąc się bezpiecznie. Powiadano także, iż wielki mag, będący wcześniej dziekanem uniwersytetu, przepadł bez wieści dokładnie w dzień, gdy odeszła zaraza i że jego córka obwinia o wszystko zakonników. Zbulwersowani mieszczanie spierali się między sobą, niektórzy w to nie wierzyli. Wieża wciąż trwała w milczeniu, toteż rzucano w jej stronę coraz bardziej ponure spojrzenia. Wbrew zakazom burmistrza szykowała się już u jej wrót gromada z łomami i kilofami, gdy nagle zamurowane wejście rozpadło się, rozwalone od środka.
Egert, który w owej chwili znajdował się w bibliotece, zadrżał, słysząc potężne uderzenie gruzu, od którego zatrzęsła się ziemia. Widział dokładnie z okna, jak otaczający basztę tłum cofnął się, jakby odrzucony silnym porywem wiatru.
W ciemnym wejściu stał niewysoki człowiek w szarej opończy ze srebrną łuną włosów na głowie.
Okazało się, że ze sług tasza pozostała przy życiu mniej niż połowa. Ciała zmarłych mnichów leżały długim rzędem przed Wieżą. Kaptury skrywały ich martwe twarze. Pozostali przy życiu mnisi stali też nieruchomo, również z zasłoniętymi twarzami, wicher zaś jednakowo targał ich strojami.
Egert nie słyszał słów Mistrza. Strach nie pozwolił mu podejść bliżej. Tłum słuchał uważnie, w milczeniu. W najbardziej wzniosłych momentach przemowy zakonnika ucho Solla wychwytywało gromki okrzyk: „tasz!”, przy którym ludzie wzdrygali się, mimo woli spuszczając głowy. Gdy przełożony zakończył swoją mowę, lud rozszedł się cichy i pokorny, jakby rozważał w myślach zagadkę, zadaną przez Mistrza.
Minęło parę tygodni. Ocalali studenci radowali się, spotykając w uniwersyteckich progach, lecz po hałaśliwych powitaniach zazwyczaj następowało niezręczne milczenie: wypytując o los kolegów, słyszało się same ponure wieści. W każdym razie uniwersytet odżył. Przekazywano sobie szeptem informację o śmierci dziekana i wielu słuchało jej z drżeniem i smutkiem. Odwiedzali Torię, pragnąc podzielić jej ból.
Rektor złożył jej wyrazy współczucia, które przejęła ze spokojną godnością. Pracownia ojca stała się teraz jej gabinetem. Spędzała wiele godzin pod stalowym skrzydłem, przeglądając papiery ojca, a przede wszystkim rękopis dzieła. Amulet Wieszczbiarza ukryła, na prośbę Egerta, w miejscu znanym tylko jej. Soll nie chciał nic o tym wiedzieć i dziewczyna, przygryzając wargi, spełniła jego życzenie.
Widząc ją przechodzącą korytarzem, studenci witali ją niemal z takim samym szacunkiem, jak przedtem jej ojca. Egert nie odstępował jej ani na krok. Wszyscy już wiedzieli, że poślubi ją, kiedy tylko minie okres żałoby. Nikomu nawet nie przyszło do głowy dziwić się jej wyborowi.
Pewnego dnia następczyni dziekana zebrała wszystkich żaków w Wielkiej Auli. W ciągu godziny uniwersytet zamienił się we wrzący tygiel, kiedy opowiedziała im w prostych słowach prawdę o zbrodniczym postępku sług Tasza.
Hałas ciągle się wzmagał. Ktoś wolał, że trzeba wyjść na ulicę, ktoś inny nawoływał, by rozpędzić zakonników. Wspomniano przy tym Lisa: biedaczek miał rację, że nie cierpiał kapturników. Teraz by im pokazał! Pobladły rektor ledwie zdołał powstrzymać podopiecznych przed otwartym buntem.
Toria została wezwana do gabinetu rektora. Rozmowa była długa. Egert widział zdenerwowanie urzędnika, który stojąc w progu, spoglądał za Torią i kręcił łysą głową.
– Nie sądzę, moje dziecko, by należało coś takiego rozgłaszać… Brak wystarczających dowodów. Powstrzymaj się, proszę cię, od niewczesnych… Nie powinnaś…
Rektor nie przestawał mówić, gdy Toria odchodziła z niezwyczajnie pochyloną głową.
– Boi się – powiedziała z goryczą, zamykając drzwi ojcowskiego gabinetu za sobą i Egertem. – Nie chce nic zrobić. Nie wierzy mi. Uważa, że zaślepiła mnie rozpacz. Mieszczanie uważają teraz, że to słudzy kasza powstrzymali nadejście Końca Czasów, modląc się bez przerwy i odprawiając obrzędy ku czci Świętego Widziadła… Zbierają nawet datki na nowy posąg Łasza.
– Nie rozumiem – odparł bezradnie. – Przecież wielu z nich także umarło. Na co liczyli?
Uśmiechnęła się ponuro.
– Pamiętasz, co powiedział ojciec? „Niegrzeczny dzieciak podpala dom, święcie wierząc, że ogień nie spali jego zabawek…”.
Urwała, nieoczekiwanie dla samej siebie, jakby coś ścisnęło jej gardło. Wspomnienie o ojcu okazało się ponad jej siły. Długo milczała, odwrócona od mężczyzny, gładząc bezmyślnie karty rękopisu.
Egert z trudem się powstrzymał by jej nie objąć i nie pocieszać, lecz zdawał sobie sprawę, że byłoby to w owej chwili nieodpowiednie. Patrzył zatem bez słowa na zasmuconą ukochaną. Czuł jak codzienny lęk o własną skórę przezwycięża w nim całkiem odmienne uczucie.
– Tor – rzekł w końcu najostrożniej, jak tylko potrafił – wiem, że nie spodoba ci się to, co powiem za chwilę… Po prostu chcę ci powtórzyć słowa rektora: Nie powinnaś… atakować Łasza. To wszystko, teraz możesz na mnie nakrzyczeć.
Odwróciła się powoli, jej zaciśnięte usta zbielały, a wyraz oczu był taki, że młodzieniec cofnął się bezwiednie.
Chciał jej wyjaśnić, że nie kieruje nim strach, że pamięć o Łujanie jest mu tak samo droga, jak jego córce, że także nienawidzi świątobliwych zbrodniarzy. Zakon składa się jednak z szalonych fanatyków, którzy nie cofną się przed niczym. Jeśli rozpoczną z nim wojnę, Toria zacznie balansować na ostrzu brzytwy… a jej bezpieczeństwo jest dla niego najważniejsze. Ona wciąż milczała z chłodnym wyrzutem w oczach. Pod tym spojrzeniem nijak nie mógł sensownie wyłożyć dręczących go refleksji.
– Nie będę na ciebie krzyczeć – odparła w końcu tonem tak obcym, że go wystraszyła. – Przemawia przez ciebie klątwa. Od kiedy jednak słuchasz znowu jej tchórzliwych podszeptów?
Nastąpiła długa chwila napiętej ciszy. Egert przypomniał sobie dzień, kiedy Toria uderzyła go w twarz ciężką książką.
– Pokładałam wielkie nadzieje w rektorze – oznajmiła w końcu drżącym głosem. – Sami studenci to za mało… chociaż…
Zadumała się na chwilę.
– Chociaż może znajdę pomoc – podjęła. – Być może u ciebie?
Egert miał ochotę paść przed nią na kolana. Zamiast tego, podszedł bliżej, patrząc prosto w jej bezlitosne, suche oczy.
– Myśl sobie o mnie, co chcesz. Uważaj mnie za kogo chcesz, ale klątwa nie ma nic tutaj do rzeczy. Przecież nie zostałem zaklęty, by bać się o ciebie! A ja…
Tym razem on się zaciął, choć powinien był powiedzieć o tym, jak straszna była dla niego myśl o jej utracie, teraz, kiedy zostali we dwoje wobec nieprzyjaznego świata i jak trudno mu przyznać, że nie jest w stanie obronić tego, co dla niego najdroższe. Wszystko to należało wyrazić, lecz jego żałosne usiłowania nie przyniosły efektu.
Nie doczekawszy ciągu dalszego, znowu się odwróciła. Patrząc na jej wyprostowane sztywno plecy, pojął z lękiem, że wytworzyła się między nimi jakaś szczelina, a ta rozmowa może ich rozdzielić. Musi ratować ich oboje. Zrozumiawszy to milczał dalej, wiedząc, że ona ma rację: jest tchórzem i nie jest w stanie działać jak na męża przystało.
Dały się słyszeć niezwykle szybkie i głośne kroki na korytarzu. Egert podniósł głowę ze zdziwieniem, słysząc drżący głos rektora. Toria odwróciła się powoli, słysząc pukanie do drzwi. Najpierw ciche i niepewne, szybko zamieniło się w łomotanie. Soll był pewien, że nigdy jeszcze nikt nie ośmielił się tak potraktować drzwi gabinetu dziekana.
Toria uniosła brwi.
– Kto tam?
– W imieniu prawa! – usłyszeli zza drzwi.
Po chwili odezwał się wyraźnie roztrzęsiony rektor:
– Ależ, panowie, to jakaś pomyłka… Nie wolno wchodzić z bronią do świątyni nauki!
Kolejne uderzenia wstrząsnęły drzwiami. Każde z nich wzmagało drżenie serca Egerta. Zacisnął zęby, modląc się w duchu: Niebiosa, dajcie mi chociaż teraz zachować się jak należy!
Toria uśmiechnęła się pogardliwie. Uniosła skobel, otworzyła drzwi i stanęła w progu. Soll nie wytrzymał i cofnął się w ciemny kąt, przeklinając siebie. Niewidoczny z zewnątrz, dojrzał czerwono-białe uniformy, bladą twarz rektora, tłumek wzburzonych studentów i spokojne, kościste oblicze oficera, który trzymał w dłoni stylizowany biczyk, na znak tego, że w tym momencie wykonuje rozkaz wyższej władzy.
– To pracownia mego ojca – oznajmiła zimno panna. – Nikt nie ma prawa dobijać się do tych drzwi i nikt nie wejdzie do środka bez mojej zgody. Czego panowie sobie życzą?
Oficer podniósł biczyk.
– A więc potwierdza pani, że jest córką dziekana bujana?
– Z dumą potwierdzam.
Oficer skinął głową, jakby zadowolony z odpowiedzi.
– W takim razie prosimy panią udać się z nami.
Egert czuł strużki zimnego potu, spływającego po plecach. Dlaczego właśnie jemu musi się przydarzać coś, o czym inni śnią tylko w najgorszych koszmarach?!
Toria uniosła głowę jeszcze wyżej.
– Prosicie? Z jakiej racji? A jeśli odmówię?
Oficer znowu skinął głową z satysfakcją, jakby tylko czekał na podobne pytanie.
– Jesteśmy tutaj z nakazu sądu – oznajmił, potrząsając biczykiem na potwierdzenie. – I uprawnieni jesteśmy doprowadzić panią, jeśli odmówi pani pójść dobrowolnie.
Egert bardzo pragnął, by Toria obejrzała się na niego.
Wydawałoby się, cóż w tym prostszego, obejrzeć się w poszukiwaniu pomocy i obrony… Zarazem wiedział jednak od początku, że ona tego nie zrobi, ponieważ nie oczekuje od niego obrony, a gdyby napotkała jego wystraszone, pełne poczucia winy spojrzenie, straciłaby resztki nadziei. A jednak błagał ją w duszy, by to uczyniła. Zdawało się przez mgnienie, że miała taki zamiar, lecz znieruchomiała w półobrocie.
– Panowie – wtrącił się rektor, trzęsąc starczo głową – to coś niebywałego. Nikogo jeszcze nie aresztowano w tych dostojnych murach… To świątynia… Przybytek pracy duchowej. Kalacie świętość! Pójdę ze skargą do burmistrza!
– Niech się pan uspokoi, panie rektorze – powiedziała Toria spokojnie, jakby zadumana. – Jestem pewna, że to nieporozumienie wkrótce się wyjaśni…
Urwała i zwróciła się do oficera.
– Cóż, widzę, że nie cofniecie się nawet przed przemocą, a nie chcę, by te szacowne mury ją oglądały. Pójdę.
Zrobiła krok do przodu i zamknęła szybko za sobą drzwi gabinetu, jakby chciała ochronić Solla przed niepowołanymi spojrzeniami.
Drzwi były zamknięte. Egert stal z zaciśniętymi pięściami, wsłuchany w oddalający się tupot ciężkich butów, niespokojne szepty studentów i lamenty rektora.
Masywny gmach sądu był niewątpliwie najbrzydszy na placu. Egert przywykł obchodzić go szerokim lukiem, żelazną bramę z wyciosanym nad nią napisem „Strzeż się prawa!” i okrągły słup z miniaturową szubienicą, gdzie na stryczku kołysała się szmaciana lalka. Wszystko to wydawało mu się okropne i odrażające.
Spadł mokry śnieg, który wydał się Sollowi szarobury niczym zleżała wata. Trzewiki grzęzły po kostki w wilgotnej mazi. Po słupie latarni, stanowiącym dla mężczyzny coś w rodzaju przystanku, ściekały strugi wody. Drżąc na całym ciele i przestępując z nogi na nogę, wpatrywał się intensywnie w zatrzaśnięte wrota, łudząc się, ze za chwilę się otworzą i jego ukochana wyjdzie na wolność.
Towarzysząca mu do tej chwili grupka studentów rozchodziła się powoli w ponurym milczeniu, nie patrząc na siebie. Do gmachu sądowego wchodzili i wychodzili zeń rozmaici ludzie: urzędnicy wyższej i niższej rangi, uzbrojeni w piki strażnicy, petenci z kornie schylonymi głowami. Chuchając w zmarznięte dłonie, Egert zastanawiał się, czy juz przedstawiono Torii akt oskarżenia. Ciekawe, czego mógł dotyczyć. Jak jej pomóc, skoro nawet wizyta rektora u burmistrza spełzła na niczym?
Przebył na placu noc pełną strachu, w słabym świetle latarni i zwodniczych światełek w oknach przeklętego budynku. Świt przyszedł jakby spóźniony. W świetle poranka Egert ujrzał wchodzących w żelazne wrota mnichów Łasza.
Było ich czterech i wszyscy zdawali się młodzieńcowi podobni do Fagirry. Drzwi zatrzasnęły się za nimi, a Egert zwinął się w pól przy swojej latarni, bolejąc nad własnym lękiem i bezradną rozpaczą.
A zatem oskarżenie pochodzi od sług Łasza. Zdawało mu się, że słyszy w głowie głos Fagirry: „Miejski sędzia także słucha rad naszego Mistrza…”. Tak czy owak, zakon Łasza to jeszcze nie sąd! Może sędzia da sobie wyjaśnić i otworzyć oczy… Być może. Stracił bliskich podczas Czarnego Moru. Zaraza nie zważała na godności ani urzędy…
Z żelaznych wrót wyszła pospiesznie grupa strażników, pod wodzą tego samego oficera, który aresztował Tonę. Rozrzucając bezceremonialnie zwały śniegu podkutymi butanu, ruszyli przed siebie. Egertowi wydało się, że znowu zmierzają w stronę uniwersytetu.
Gdyby żył jeszcze dziekan… z pewnością nie ośmielili by się. Teraz nie ma kto bronić Torii oprócz…
Przywarł policzkiem do wilgotnego słupka, przezywając kolejny przypływ strachu. Podejść do żelaznej bramy, mi rając kukło wisielca i przestąpić próg… przecież Toria już go przestąpiła.
Długo musiał przekonywać sam siebie, że nie ma niczego strasznego w czekającej go czynności. Wejdzie tam i wyjdzie, byle tylko zobaczył się z sędzią… Sędzia to nie hasz… Toria jest w środku, może zdoła ją zobaczyć.
Ostatnia mysi okazała się decydująca. Wykonując wszelkie ochronne rytuały, ściskając palce jednej dłoni i zaciskając drugą na guziku, dotarł skomplikowanym zygzakiem do okutych żelazem podwojów.
Nigdy nie ośmieliłby się nacisnąć klamki, lecz właśnie, na szczęście albo wręcz przeciwnie, drzwi się rozwarły i wyszedł nimi sądowy pisarczyk o bezbarwnym obliczu. Sollowi nie pozostawało nic innego, jak zrobić krok do przodu, w nieznane.
Nieznane okazało się niskim, półokrągłym pomieszczeniem z mnóstwem drzwi, pustym biurkiem pośrodku i znudzonym wartownikiem u wejścia. Nawet nie spojrzał na wchodzącego. Apatyczny, młody kancelista wodził bezmyślnie po blacie biurka czubkiem zardzewiałego nożyka do przycinania piór. Spojrzał na przybysza pytająco, ale bez szczególnego zainteresowania.
– Proszę zamknąć za sobą drzwi.
Drzwi zatrzasnęły się za plecami Egerta bez jego pomocy, jak drzwiczki żelaznej klatki. Zadzwonił łańcuch, przykuty do zasuwy.
– W jakiej sprawie? – zapytał kancelista.
Jego ospały, pospolity wygląd mocno uspokoił Solla. Pierwszą osobą, jaką spotkał w tym strasznym miejscu był ktoś, kto wyglądał nie bardziej groźnie niż byle ławnik. Wziął się w garść, ściskając ze wszystkich sil guzik i wydusił w końcu:
– Córka dziekana Łujana z uniwersytetu została wczoraj aresztowana… Ja…
Urwał, nie wiedząc, co dalej mówić. Kancelista ożywił się wyraźnie.
– Nazwisko?
– Czyje? – zapytał dosyć głupio.
– Pańskie.
Urzędnik najwidoczniej od dawna przyzwyczaił się do tępoty petentów.
– Soll – odpowiedział Egert po chwili.
Mętne oczy kancelisty rozjarzyły się nagle.
– Wolny słuchacz Soll?
Niemile zaskoczony wszechwiedzą urzędnika, Egert skinął głową z wysiłkiem. Tamten podrapał się czubkiem nożyka w policzek.
– Myślę, że… Proszę tu poczekać, zaraz zamelduję komu należy.
Bezszelestnie poderwawszy się zza biurka, urzędnik zniknął w jednym z bocznych korytarzy.
Egerta raczej to wystraszyło niż uradowało. Lękał się moc niej niż poprzednio, nogi się pod nim trzęsły. Bezwiednie zrobił krok ku wyjściu. Drzemiący strażnik otworzył czujnie oczy i jego dłoń zacisnęła się na drzewcu piki. Egert zastygł na miejscu. Drzwiami, za którymi zniknął kancelista, wszedł drugi strażnik i przyjrzał się krytycznie Sollowi, jak kucharz ogląda mięso przyniesione od rzeźnika.
Kancelista wyjrzał natomiast zza całkiem innych drzwi i przyzwał młodzieńca do siebie zgiętym palcem.
– Pan pozwoli, Soll…
Grzeczny, jak posłuszny malec, Egert podreptał na spotkanie swego losu. W ciemnym korytarzu minęli paru zakapturzonych. Soll poczuł znajomy, cierpki zapach, który wydał mu się teraz obrzydliwie mdlący. Żaden ze sług Łasza nie uniósł kaptura, lecz młodzieniec odczuł na swojej skórze uważne, chłodne spojrzenia.
Twarz sędziego była nalana i maleńkie, wzgardliwe oczka niemal ginęły w obwisłych policzkach. Egert spojrzał w nie tylko raz i stropił się natychmiast, spuścił więc oczy na gładką, poznaczoną żyłkami marmuru podłogę, na którą ściekała woda z jego przemokłych trzewików. Sędzia zerkał nań spod oka i młodzieniec czuł na sobie owo przenikliwe, świdrujące spojrzenie.
– Oczekiwaliśmy, że zjawi się pan wcześniej, panie Soll – rzekł sędzia ledwie dosłyszalnym, przerywanym głosem, jakby mówienie sprawiało mu wielką trudność. – Czekaliśmy… Przecież aresztowana jest pańską żoną?
Egert drgnął. Sędzia musiał dość długo czekać na odpowiedź.
– Na razie… jesteśmy zaręczeni… mieliśmy zamiar…
Mamrocząc owe żałosne zdania, czuł odrazę do samego siebie, jakby mówiąc prawdę sędziemu, zarazem zdradzał ukochaną.
– Wszystko jedno – zaszemrał funkcjonariusz. – Prawo liczy na pana. Będzie pan głównym świadkiem procesu.
Egert uniósł głowę.
– Świadkiem? Czego?
Za drzwiami dały się słyszeć podniesione głosy i tupot butów. Zza kotary wychynął kancelista i szepnął coś szybko na ucho szefowi.
– Niech pan im powie, że rozkaz odwołano.
Głos sędziego szeleścił, niczym wężowa skóra na suchych kamieniach.
– Już tutaj jest.
Wyostrzone zmysły Solla natychmiast wyczuły, że o nim mowa. Przypomniał sobie strażników zmierzających w stronę uniwersytetu i oblizał zapiekłe, wysuszone wargi.
– Nie ma się czego bać, Soll – rzekł z uspokajającym uśmiechem sędzia. – Jest pan tylko świadkiem. Bardzo cennym, skoro był pan niemal członkiem rodziny starego czarownika… Nieprawdaż?
Egert poczuł, że jego blade policzki zalewają się teraz gorącą czerwienią. Nazwanie pana Łujana „starym czarownikiem” było przekroczeniem wszelkich granic niegodziwości. Strach jednak pochłonął ten poryw oburzenia, jak bagno pochłania ciśnięty w nie kamień.
Sędzia podjął beznamiętnie:
– Oczekujemy od świadka tylko jednego, żeby mówił prawdę. Wie pan, jak ciężko Czarny Mor doświadczył nasze miasto. I wie pan, że nie pojawił się sam z siebie…
Egert spiął się cały.
– Mór nie pojawił się sam z siebie cicho powtórzył urzędnik. – Stary czarownik i jego córka wykorzystali swa magiczną moc, by wezwać go spod ziemi, gdzie było siedlisko owego zła. Święte Widziadło kasza uprzedzało o zbliżają cym się Końcu Czasów, a słudzy jego bezustannymi modłami i obrzędami zdołali w końcu powstrzymać zarazę i zabić czarodzieja. Miasto zostało uratowane, lecz za cenę wielu ofiar… Zgodzi się pan chyba, że wspólniczka takie] zbrodni powinna odpowiedzieć przed prawem. Żądają tego krewni zmarłych i zada tego nasza sprawiedliwość.
Cichy głos sędziego wydal się Sollowi ogłuszający jak ryk stada pędzonego na ubój.
– To wszystko nieprawda – szepnął, pokonując strach. – Kłamstwo… Słudzy Łasza rozkopali legowisko Moru i oni go wezwali, a dziekan powstrzymał go za cenę swego życia. Widziałem na własne oczy!
W tym momencie lęk znowu odebrał mu zdolność mówienia, zalewając go strugami potu i wprawiając w niepowstrzymane drżenie.
– Bluźnierstwo przeciwko Łaszowi – zauważył sędzia – już za pierwszym razem podlega karze publicznej chłosty pletniami…
W ciągu kolejnych długich minut Soll widział oczyma duszy tłum zebrany wokół pręgierza i świszczące bicze w dłoniach siepaczy… Poczuł na skórze pleców piekące smugi.
Sędzia westchnął. Coś złego działo się wciąż z jego gardłem, jakby miał chroniczny nieżyt lub czkawkę.
– Rozumiem jednak pańską postawę, gdyż nie panuje pan nad sobą w tej chwili, a zatem nie odpowiada za swoje słowa. Udam więc, że ich nie słyszałem… Proces zapewne zacznie się w najbliższych dniach, kiedy skończymy przesłuchanie oskarżonej. A co się tyczy pana, Soll, nie mam zamiaru pana zatrzymywać, jednakże oskarżyciel będzie chciał panu zapewne za dać parę pytań…
Sędzia ujął w dłoń dzwonek stojący na stole. Nim leszcze rozległ się jego dźwięk, zza ciężkiej portiery wynurzył sie przysadzisty strażnik. Egert przeszedł pod odchyloną kotara, ledwie powłócząc nogami.
Pochodnie jaśniały na szarych ścianach. Cień idącego wzdłuż nich Solla miotał się niczym oślepia ćma. Wsłuchany w odgłos własnych kroków, dumał o losie Torii.
Przesłuchują ją i mają zamiar nadal przesłuchiwać. Za co? Co może im wyznać? Ona.. Czyżby ją torturowali? Na niebiosa!
Zdawało mu się, że słyszy w głuchej ciszy oddalone, stłumione grubymi murami krzyki bólu. Nie wytrzymał i stanął, nasłuchując. Prowadzący go strażnik obejrzał się zdziwiony.
Szczęknął zamek tajnego wejścia i strażnik przepuścił przed sobą Egerta, lekko popychając go w plecy. Niewielkie, ciasne pomieszczenie wyglądało jak cela i Egert gotów byt uznać, że jego także uwięziono, lecz właśnie w tej chwili wniesiona pochodnia oświetliła człowieka, siedzącego w rogu na wysokim fotelu. Nie dziwiąc się już niczemu, Egert rozpoznał Fagirrę.
Strażnik wetknął żagiew w pierścień na ścianie i wyszedł, nisko się kłaniając. Stukot jego podkutych obcasów długo dźwięczał w korytarzu.
Fagirra siedział nieruchomo. Kaptur miał odrzucony na plecy. Egert miał wrażenie, że minęły wieki od ich ostatniego spotkania. Od tamtej pory zdarzyło się wiele okropnych rzeczy, a jego młodo wyglądający wówczas znajomy wyraźnie się postarzał. Dopiero teraz objawił się jego prawdziwy wiek struchlałemu młodzieńcowi.
Kilka minut spoglądali na siebie, po czym zakonnik westchnął głęboko i wstał, ustępując Egertowi jedynego siedzącego miejsca w pomieszczeniu.
– Siądź, proszę… Widzę, że z trudem trzymasz się na nogach.
– Postoję – odrzekł ponuro Egert.
Fagirra pokręcił głową z powagą.
– Nie dasz rady. Sam dobrze o tym wiesz… Twoja duma i tchórzliwość walczą wciąż między sobą, lecz coś mi mówi, że ta druga siła zwycięży. Można, oczywiście, bez końca ubolewać nad tym, dręczyć się tym wciąż, a można też po prostu usiąść i posłuchać, co powie życzliwy ci człowiek… Od samego początku bardzo cię polubiłem, Egercie.
– Jesteś oskarżycielem – stwierdził raczej niż zapytał Egert. – Oskarżycielem Torii… Mogłem się tego spodziewać.
– Tak – potwierdził smutno mnich. – Jestem oskarżycielem, ty zaś będziesz świadkować.
Egert wsparł się plecami o ścianę, nie czując chłodu ani wilgoci. Osunął się po murze i siadł na podłodze.
– Fagirro – spytał zmęczonym głosem – widziałeś skutki Moru? Nie wiem, co się działo za murami Wieży, lecz tutaj, w mieście… Widziałeś?
Zakonnik przeszedł się wzdłuż niewielkiej celi. Soll śledził stąpające miarowo, przesłonięte częściowo opończą, wojskowe buty.
Fagirra zatrzymał się.
– Zmarł ktoś z twoich bliskich?
– Przyjaciel – potwierdził. – I zginął… nauczyciel.
Mnich wznowił swój obchód.
– Tak… Rozumiem. W mojej rodzinie zmarło sześć osób: matka, brat, siostry i dalsi krewni… Mieszkali na przedmieściu i zmarli jednego dnia.
Egert milczał. Wiedział, że tamten go nie okłamuje, słysząc zmianę w jego głosie.
– Nie wiedziałem – odparł ochryple, – że słudzy Łaszą mają rodziny.
– Według ciebie – rzekł zakonnik z krzywym uśmiechem – słudzy Łaszą spadają z nieba?
Jakiś czas słychać było tylko potrzaskiwanie łuczywa i miarowe kroki Fagirry.
– Przepraszam – mruknął wreszcie Soll.
Tamten znów się uśmiechnął.
– Nie było cię tam, w Wieży… kiedy zamurowaliśmy wszystkie wejścia, nawet te tajne, nawet szczurze nory… Zaczął się pomór i zaczęliśmy, co rano znajdować trupy…
– Sami tego chcieliście – odparł Egert przez zęby.
Mnich wyszczerzył się szpetnie.
– Nie tobie nas osądzać!
– To przecież obłęd…
Fagirra zaśmiał się skrzekliwie.
– Tak, ponieważ Mistrz jest szalony! Zakon jednak nie może istnieć bez Mistrza. Przełożeni odchodzą, a zakon pozostaje i pozostaje Wieczna Tajemnica – dodał jakby z ukrytym sarkazmem – oraz związana z nią władza. Nie zrozumiesz tego, ponieważ nie pragniesz władzy.
– Wy jej pragniecie – stwierdził Soll ledwie słyszalnie.
Mnich skinął głową.
– Owszem… Wiesz, kto będzie następnym Mistrzem?
– Wiem – odparł ponuro.
Znowu było cicho jakiś czas. Później, gdzieś w głębokich podziemiach, zadźwięczało żelazo i rozległy się odlegle, stłumione krzyki. Zadrżał, nie będąc pewnym, czy owe dźwięki nie pojawiały się tylko w jego wyobraźni.
– Posłuchaj – powiedział z rozpaczą – co tam władza… Znasz prawdę tak samo jak ja. Wiesz skąd się wzięła zaraza i kto ją powstrzymał, jesteśmy winni wszyscy nasze życie dziekanowi: ja, ty, sędzia, miejscy strażnicy i pan burmistrz… Człowiek oddał za to swoje życie. Dlaczego więc chcecie skazać jego niewinną córkę?
– Łujan miał większą moc niż sądziłem.
Fagirra zatrzymał się, mrużąc powieki w świetle pochodni.
– Rzeczywiście był wielkim magiem.
Słowa te, wypowiedziane bez wahania, zaskoczyły Egerta tak, że pochylił się do przodu.
– Przyznajesz?!
Mnich wzruszył ramionami.
– Tylko szaleniec w rodzaju naszego Mistrza mógłby to kwestionować.
Egert bezsilnie splótł spotniałe dłonie.
– Na niebiosa! O co chcecie oskarżyć Torię?!
Fagirra spojrzał wprosi na zrozpaczoną twarz młodzieńca, westchnął i usiadł obok niego na kamiennej podłodze, opierając się piecami o ścianę. Gdzieś w czeluściach piwnic jęknęły żelazne zawiasy.
– Wrócisz potem do domu – powiedział zakonnik beznamiętnie. – Twój ojciec jest bardzo stary, a matka ciężko choruje… w miasteczku zwanym Kawarren.
– O co chcecie oskarżyć Torię?! – powtórzył Egert.
– Tak, ona jest piękna… zbyt piękna, Egercie. Jej uroda przynosi nieszczęście. Stała się przyczyną śmierci jej pierwszego narzeczonego, którego…
– Skąd wiesz…
– Którego zabiłeś. Nie jest taka, jak zwykłe kobiety, jest w niej coś takiego… Posiada swego rodzaju dar, jeśli można tak to nazwać. Niezwykła z niej kobieta i rozumiem, że nadal próbujesz jej bronić, Egercie…
– Jest niewinna – powiedział Soll, patrząc prosto w błyszczące w półmroku oczy zakonnika. – O co ją zamierzacie obwinie?
Fagirra odwrócił wzrok.
– O czary, które ściągnęły na nas zarazę.
Ziemia nie zadrżała i ściany się nie zatrzęsły. Pochodnia skwierczała jak poprzednio, wydobywając z mroku błyszczące, srebrne hafty na stojącym w kącie fotelu.
– Nie rozumiem – odparł Egert, chociaż od razu wszystko zrozumiał.
Fagirra westchnął.
– Spróbuj zrozumieć. Istnieją cenniejsze rzeczy niż życie i zwykła sprawiedliwość… Ofiara jest zawsze niewinna, inaczej cóż to byłaby za ofiara? Zawsze jest też lepsza niż otaczający ją motłoch…
– Fagirro – szepnął Egert – nie róbcie tego.
Jego rozmówca kiwnął głową w udręce.
– Rozumiem cię… ale nie ma innego wyjścia. Ktoś powinien ponieść karę za Czarny Mór.
– Prawdziwi winowajcy…
– Winna jest Toria, zła wiedźma, córa czarnoksiężnika – odrzekł spokojnie mnich. – Zastanów się nad sobą, Soll. Jestem w stanie zrobić z ciebie jej wspólnika, choć póki co jesteś świadkiem… Rozumiesz, że znalazłeś się na skraju przepaści?
Egert zacisnął zęby, pokonując koleiną falę strachu, Fagirra położył mu dłoń na kolanie.
– Wciąż jesteś świadkiem. Twoje świadectwo będzie tym bardziej cenne, że kochałeś oskarżoną, lecz w imię prawdy zdołasz wyrzec się owego uczucia.
– W imię prawdy?!
Fagirra wstał. Na ścianie pojawił się jego smukły cień. Podszedł do fotela i opadł na siedzenie. W świetle pochodni wydawał się teraz znużonym starcem.
– Co ją czeka? – zapytały samoistnie poruszające się wargi młodzieńca.
Fagirra uniósł powieki.
– Po co ci wiedzieć, w jaki sposób umrze? Wrócisz do swego Kawarrenu zaraz po rozprawie. Zapewne jakiś czas będziesz cierpiał, lecz czas potrafi leczyć wszelkie rany.
– Nie złożę fałszywego świadectwa przeciw Torii! – zawołał szybciej, nim strach zdążył zatkać mu gębę.
Fagirra pokręcił głową. Chwilę nad czymś dumał, wzdychając, potem zwrócił się do młodzieńca.
– Wstań i pójdź za mną.
Zdrętwiałe nogi nie chciały być posłuszne, Egert wstał więc dopiero za drugą próbą. Fagirra wydobył z fałd opończy pęk kluczy. W ciemnym kącie objawiły się jeszcze jedne, niskie, żelazne drzwiczki, za nimi zaś kręcone schody, wiodące w dół.
Niewysoki, barczysty osobnik w płóciennym fartuchu grzebał w zębach wykałaczką. Pojawienie się mnicha z Egertem mocno go spłoszyło, toteż omal nie połknął drewnianej drzazgi, wyskakując na powitanie kapturnika. Odebrawszy łuczywo z rąk zakonnika, poszedł przodem. Tymczasem Eger wciąż usiłował przypomnieć sobie, gdzie mógł go wcześniej spotkać. Przestał o tym myśleć, gdy przewodnik energicznie otworzył kolejne żelazne drzwi z zakratowanym okienkiem.
Płonęły tutaj aż trzy pochodnie. W ich świetle Egert ujrzał wiszące na ścianach przerażające narzędzia tortur.
Zatrzymał się, słabnąc. Fagirra szybko go podtrzymał, chwytając mocno za przedramię. Na hakach i na pólkach znajdowały się rozliczne, nie tknięte rdzą, w pełni gotowe do użytku instrumenty: kleszcze i świdry, imadła do ściskania stóp, kliny do miażdżenia kolan, najeżone kolcami deski, rozmaite bicze i jeszcze gorsze rzeczy, od których Soll pospiesznie odwrócił wzrok. Pośrodku izby tortur znajdowało się palenisko z żarzącymi się węglami, obok stały zaś trójnogi zydel i fotel z wysokim oparciem, taki sam jaki pozostawili w poprzednim pomieszczeniu. Na niewielkim podwyższeniu rozbiegane oczy Egerta dostrzegły ławę do zadawania mąk ze zwisającymi z niej rzemiennymi paskami.
Przypomniał sobie, gdzie już widział owego krępego człowieczka. W Dzień Wszelkiej Radości wszedł na szafot razem z sędzią i skazańcami, trzymając w dłoniach topór. Niósł go wtedy skromnie i naturalnie, obecnie zachowywał się tak samo, troskliwie rozdmuchując żar w żelaznym trójnogu.
– Egercie – zapytał cicho Fagirra, wciąż podtrzymując go pod ramię – gdzie znajduje się złota zabaweczka, medalion, który należał do dziekana?
Węgle przybrały czerwoną barwę. Kat mógłby być znakomitym palaczem. Egert zachrypiał coś niewyraźnie, nie będąc w stanie wyrzec nawet słowa.
– Pamiętasz, pytałem cię kiedyś o sejf. Nasi ludzie przeszukali dobrze pracownię dziekana i niczego nie znaleźli. Wiesz, gdzie jest teraz medalion?
Soll milczał. W jego zmąconym strachem mózgu plątały się bezładne myśli: bluźnierstwo… pracownia… stalowe skrzydło… skalali… gdyby żył dziekan…
Fagirra spojrzał mu prosto w oczy.
– Egercie, to bardzo ważna sprawa… Wierz mi, że wrzaski badanych nie sprawiają mi żadnej przyjemności, gdzie jest?
– Nie wiem – odpowiedział niesłyszalnie, lecz zakonnik odczytał te słowa z ruchu warg.
Mnich przeniósł znaczące spojrzenie z Solla na oprawcę, z niego zaś na rozżarzone węgle. Westchnął, muskając palcem kącik ust.
– Wiem, że nie kłamiesz… Komuś innemu bym nie uwierzył, lecz tobie… Szkoda, że istotnie tego nie wiesz.
Puścił ramię Egerta.
– Tylko Toria to wie? Tak?
Egert omal nie upadł. Nie wiedząc, co czyni, chciał przysiąść na łożu tortur, lecz natychmiast odskoczył. Fagirra pchnął go lekko na fotel. Młodzieniec opadł bezwładnie, uderzając potylicą w oparcie. Wczepił kurczowo palce w podłokietniki.
Kat spojrzał pytająco na mnicha. Ten mruknął zmęczonym głosem:
– Czekaj…
Siadł naprzeciw Solla na zydlu, rozpościerając poły opończy na kamiennej posadzce.
– Powtarzam: lubię cię, Egercie. Nie ukrywam przed tobą niczego. Według prawa odmowa zeznań lub krzywoprzysięstwo podlegają karze wyrwania języka… Pokaż mu szczypce – zwrócił się do oprawcy.
Tamten zmierzył Egerta wzrokiem fachowca, po czym poszedł do kąta i wydobył stamtąd odpowiednie, jego zdaniem, narzędzie. Wygięte szczypce błyszczały oliwą, co świadczyło o pracowitości i solidności majstra, zwłaszcza, ze nawet oplecione skórą rękojeści były czyste i dobrze utrzymane.
Egert zamknął powieki.
– To ci nie pomoże – powiedział mnich z przywołanej przez. Solla ciemności. – Zachowujesz się, jak dzieciak, Egercie… Nie znikniemy, skoro zamknąłeś oczy. Nie chcesz, to nie patrz. Sąd zbierze się pojutrze, a do tego czasu musisz zachować zdolność mówienia. Widzę, że sam rozumiesz, o co chodzi. A jeśli przydadzą ci się pieniądze na podróż do Kawarrenu podczas tych paru dni, chętnie służę… Przecież wrócisz? Prawda?
Egert usiłował przypomnieć sobie roześmianą twarzyczkę Torii, lecz nie potrafił.
Ocalone od zarazy miasto znowu pragnęło żyć.
Z dalszych i bliższych miejscowości przybywali spadkobiercy, pragnący przejąć opustoszałe i rozgrabione kamienice, warsztaty i sklepy. Tu i ówdzie wybuchały z tego powodu bojki. Cechy rzemiosł, podnoszące się z klęski, odstąpiły od swych wielowiekowych tradycji i przyjmowały w swoje szeregi nawet niedouczonych czeladników. Przez bramę miejską od świtu do zmierzchu wlewały się tłumy radosnych i sprytnych prowincjuszy, przede wszystkim młodych, pragnących jak najprędzej wyjść na ludzi, to znaczy wzbogacić się i wżenić w arystokratyczne rody. Te również powracały do swoich siedzib, toteż na ulicach znowu słychać było tupot kopyt i turkotanie karet, pojawiły się też lektyki, dźwigane przez lokajów w liberiach. Wszędzie biegały dzieci, radując się świeżo spadłym śniegiem, podobnie jak niemowlaki na rękach maniek.
Wciągu dnia miasto było niezwykle ożywione, lecz ani jedna noc nie przechodziła bez głośnego płaczu i łez, sennych koszmarów i gorzkich żalów. Wśród nie usuniętych ciągle zgliszcz błąkali się ci, którzy stracili rozum podczas Moru, od których uciekały nawet bezpańskie psy. Nie było rodziny, która nie poniosłaby jakiejś straty, dlatego też snuto wciąż ponure opowieści o niedawnej przeszłości.
Pewnej nocy wybito wszystkie okna w gmachu uniwersytetu. Mieszczanie, którzy nie uwierzyli w straszną zbrodnię dziekana i jego córki, spierając się z sąsiadami, a często z własnymi domownikami, mieli tylko jeden argument: to niemożliwe! Większość krzywiła twarze z niechęcią i wzruszała ramionami. Magowie… Kto ich tam wie… Zwykły człowiek nie pojmie ich czynów, a przecież Mór nie pojawił się znikąd. Niech ich… tych czarowników!
Na placu doszło do walki. Grupka studentów starta się na śmierć i życie z rozwścieczonymi czeladnikami. Polała się krew i tylko interwencja straży miejskiej położyła kres owej bitwie. Pobici studenci skryli się w uniwersytecie, a w siad za nimi leciały kamienie.
Wieczorem, w wigilię procesu, przed gmachem sądu pojawili się pierwsi gapie. O świcie plac by I wypełniony nieprzebranym tłumem do tego stopnia, że strażnicy musieli użyć piet ni, zęby utorować sobie drogę do budynku. Przed szeregiem sług Łasza ludzie sami się rozstępowali, popychając się wzajem. Budynek uniwersytetu straszył wciąż wybitymi oknami, lecz grupa studentów także się pojawiła, nie bacząc na wrogie okrzyki i obelgi. Cztery oddziały strażników musiały ochraniać jednego z nich, wysokiego i jasnowłosego, ze szramą na policzku, prowadząc go przez plac. W tłumie powiadano, że jest głównym świadkiem.
Do sali sądowej dostali się tylko nieliczni. Uznając jednak wagę procesu, sędzia zezwolił łaskawie, by ludzie stali w otwartych drzwiach, w korytarzach i na schodach, tak więc potężny budynek połączył się z ludnością na placu szeroką ludzką lawą. Przekazywano sobie zasłyszane słowa z ust do ust, jak przekazuje się wiadra wody podczas pożaru, o wszystkim zatem, co zostało powiedziane w sądzie, prędko dowiadywała się stojąca na zewnątrz, gawiedź.
Przesłuchanie opóźniało się z jakichś przyczyn. Egert, siedząc na długiej, skrzypiącej ławie, patrzył obojętnie na gwarzących za pustym stołem sędziowskim zakonników, na ostrzącego pióra kancelistę, na rozsiadających się po drugiej stronie sali wystraszonych ławników, w pewnym sensie też świadków, świadków Czarnego Moru… Wszystko powinno odbywać się zgodnie z prawem. Szkoda, że nie można wezwać przed sąd tych nieszczęsnych, których ciała spoczęły w kurhanie, a zwłaszcza dziekana bujana… Nie wstanie już spod ziemi, nawet na ratunek ukochanej córce.
Zauważył w tłumie widzów studenckie kapelusiki z frędzelkami i natychmiast odwrócił wzrok.
Za stołem sędziowskim miotali się dwaj sekretarze. Egert usłyszał, jak jeden pyta z cicha drugiego:
– Masz nurze pilnik do paznokci? Psiakrew, złamałem jeden…
Tłum falował, szepcząc, z jednakową ciekawością oglądając ponury wystrój pomieszczenia, pisarczyków, Egerta, strażników, fotel sędziego, miniaturową szubieniczkę na stole, dokładną kopię stojącej na zewnątrz. Ława oskarżonych była ciągle pusta i tylko obok niej przysiadł na stoiku niepozorny człowieczek w płóciennym fartuchu, trzymający na kolanach takiż płócienny futerał, po kształcie którego Soll od razu domyślił się zawartości.
Były to szczypce z długimi rączkami.
Minęło chyba z dziesięć minut, potem znów drugie tyle. Widzowie w końcu zaczęli szemrać z niezadowoleniem, gdy ujrzano wreszcie kroczącego do stołu sędziego. Wyprzedzał go zakapturzony człowiek, którego Egert natychmiast rozpoznał. Z trudem powłócząc nogami, sędzia wspiął się po krytych aksamitem schodkach i ociężale opadł na fotel. Fagirra stanął obok, nie zdejmując kaptura. Egert wyczuł jego uważne spojrzenie. Sędzia szepnął coś kanceliście, ten zaś powtórzył, niczym gromkie echo:
– Wprowadzić oskarżoną!
Egert pochylił nisko głowę, nie odrywając oczu od szarych smug na posadzce. Tłum zahuczał ogłuszająco, zabrzęczało żelazo i w tej chwili młodzieniec miał wrażenie, że powraca jego właściwość odczuwania cudzego bólu.
Nie podnosząc oczu, czuł całym sobą wejście Torii. Była kłębkiem nerwów i cierpienia, powściąganych silą woli. Wyczul jak szuka z nadzieją jego osoby i jak oczy jej pojaśniały, gdy go dostrzegła. Zrozumiał, że jego ukochana wie wszystko, również, o roli, jaką on ma odegrać w procesie, a mimo to jednak się ucieszyła, widząc go, wciąż bowiem liczyła na niego, naiwnie jak dziecko, liczyła na najdroższego człowieka…
Podniósł głowę.
Kilka dni przesłuchań odbiło się na jej twarzy. Spotkawszy się z nim wzrokiem, próbowała się uśmiechnąć, lecz spękane wargi nie poddały się jej woli. Czarne włosy były sczesane gładziej niż zazwyczaj. Zaczerwienione oczy pozostawały suche. Strażnik posadził ją na ławie oskarżonych. Ze wstrętem unikała jego dotyku i znowu spojrzała na Solla. Próbował uśmiechnąć się do niej pocieszająco, lecz nie zdołał, czując ciągle na sobie wzrok Fagirry.
Kat westchnął głęboko na całą salę, ponieważ właśnie zapadła kompletna cisza. Oskarżyciel stanął przy barierce i energicznie odrzucił kaptur.
Egert odczuł przestrach Torii. Aż podskoczyła, kiedy mnich na nią spojrzał. Zdając sobie sprawę, że właśnie on osobiście ją przesłuchiwał, Soll zapragnął zadusić gada i z chęcią by to uczyni!, gdyby nie paraliżował go lęk.
Zakonnik rozpoczął mowę oskarżycielską i już od pierwszych jej słów Egert zrozumiał, że sprawa jest beznadziejna i jego Toria jest z góry skazana.
Fagirra mówił spokojnie, prostym językiem, ludzie słuchali go z uwagą, z zapartym tchem. Tylko gdzieś z tylu słychać było szepty, przekazujące słowa oskarżyciela stojącym na zewnątrz. Z owej mowy, jasnej i precyzyjnej, jak dzieło jubilera, wynikało ponad wszelką wątpliwość, że dziekan od dawna zamierzał zniszczyć miasto i że oczywiście córka mu w tym pomagała. Fagirra podawał liczne szczegóły i dowody, od których Egertowi cierpła skóra. Być może zakon Łasza miał swojego szpiega na uniwersytecie albo Toria w trakcie przesłuchali zdradziła różne szczegóły z życia jej ojca. Tłum wydawał gniewne pomruki. Soll czuł, jak przenika go sprawiedliwe oburzenie i żądanie odpowiedniej kary.
Toria słuchała spięta wewnętrznie. Jej ukochany czuł, jak stara się zebrać myśli, jak bolą ją oszczerstwa, niczym podstępne ciosy. Jej nadzieja, związana z obecnością Egerta, gasła teraz, powoli niczym ogarek.
Fagirra skończył mowę, uważnie spoglądając na Egerta. Zarzucił znowu kaptur i powrócił na swoje miejsce obok sędziowskiego fotela. Na znak sędziego do barierki jeden za drugim podchodzili świadkowie.
Pierwszy z nich, tłustawy przekupień, miał spory problem, nie wiedział bowiem, co ma mówić, więc tylko żalił się bezładnie. Słuchali go jednak ze współczuciem, gdyż każdy z tu obecnych mógł powiedzieć to samo. Następni zachowywali się podobnie. Powtarzały się kolejne zażalenia, kobiety płakały, wyliczając swoje straty. Tłum milczał zasmucony.
W końcu wysechł strumyk przywołanych ofiar zarazy. Jakiś chłopak z ludu wyrywał się, by opowiedzieć o swoim nieszczęściu, lecz prędko go uciszono. Wszystkie spojrzenia, ponure i surowe, skierowały się na oskarżoną. Egert pragnął rzucić się ku niej w rozpaczy, by ją osłonić i uspokoić, lecz pozostał na swoim miejscu. Chwilę potem sędzia zaszeptał, a kancelista powtórzył głośno, że teraz oskarżyciel zada pytania podsądnej.
Toria wstała i ten prosty ruch kosztował ją wiele wysiłku. Egert czuł drżenie wszystkich jej mięśni i ścięgien. Podchodząc do barierki, zerknęła mimochodem na Solla. Egert pochylił się ku niej, pocieszając i obejmując ją w myślach. Fagirra podszedł bliżej. Ciało dziewczyny przeszedł dreszcz, jakby sama obecność zakonnika była dla niej nieznośna.
– Czy to prawda, że dziekan Łujan był pani ojcem? – spytał dźwięcznie zakonnik.
Toria zwróciła ku niemu głowę i spojrzała prosto w oczy. Egert wiedział, ile ją to kosztowało.
– Dziekan jest moim ojcem – odrzekła ochrypłym, lecz donośnym i twardym głosem. – Umarł, ale wciąż żyje w pamięci wielu ludzi.
Wśród tłumu rozległy się szepty.
Wargi mnicha drgnęły lekko, jakby próbował się uśmiechnąć.
– Cóż… Miłość córki godna jest pochwały, lecz niewarta setek istnień!
Egert wyczuwał, jak jego ukochana z całej siły próbuje przezwyciężyć strach i cierpienie.
– Wy zgubiliście owych ludzi. Ronicie teraz łzy nad swoimi ofiarami, zbrodniarze w habitach? Tej nocy, kiedy pojawił się Mór…
Odwróciła się w stronę widowni.
– Tej nocy…
– Szkoda próżnych słów – przerwał jej szybko Fagirra. – Tamtej nocy wraz z twoim ojcem odprawialiście magiczne obrzędy w zamkniętej na trzy spusty pracowni. Tak czy nie?
Egert zrozumiał, jak bardzo ja straszono. Mnich świdrował wzrokiem jej zmęczone oczy. Dziewczyna zadrżała pod tą presją.
– Tak, ale…
Zakonnik wykonał szeroki gest w stronę sędziego i publiczności.
– Całą noc płonęły świece w gabinecie dziekana! Wasi bliscy, zacni mieszczanie, wciąż jeszcze żyli. Rankiem wszędzie zawyły psy i wówczas w mieście pojawił się Czarny Mór…
– Nieprawda! – chciała krzyknąć Toria, lecz głos jej się załamał.
Spojrzała na Solla, jakby oczekując pomocy. Widział, jak owa nadzieja umiera.
– Nieprawda – doszło echo z kąta, gdzie stali studenci. Tłum zaskowyczał tak gromko, że kancelista musiał uderzyć kilkakrotnie w stół, a strażnicy pochylili piki.
Podniesiona na duchu nieoczekiwaną pomocą, oskarżona zdołała ponownie się opanować. W mrokach ogarniających jej duszę, błysnęło światełko nadziei, dające punkt zaczepienia i możliwość kontrataku.
– To nieprawda, że mój ojciec przywołał zarazę… Śmierć sprowadził zakon Łasza. Któż wie, kim oni są naprawdę?! I kto z was nie potwierdzi, że mój ojciec przez całe swoje życie nie wyrządził nikomu nic z tego? Powiedzcie, wszyscy, jak tu jesteście, czy skrzywdził choćby muchę? Kierował uniwersytetem cale dziesięciolecia, z pomocą magii, czy bez niej… Zdziałał dużo dobrego, a w końcu wybawił miasto od Moru, nakrywając kurhan własnym ciałem! Oddał za was życie, a wy…
Zachwiała się, czując straszny, wewnętrzny ból. Tortury pozostawiły na jej ciele sporo okropnych śladów. Egert pokąsał własne palce do krwi. Tłum huczał głucho. Zdumieni ludzie powtarzali jeden drugiemu słowa oskarżonej, przekazując je na plac i w niektórych sercach, być może, pojawiło się zwątpienie. Studenci rozprostowali plecy i stanęli zwartą grupą popleczników Torii. Soll zauważył kątem oka rektora, jak przeciskał się ku drzwiom, chwytając za serce.
Fagirra, wcale nie zmieszany, uśmiechnięty zjadliwie, stwierdził niezbyt głośno:
– Próbujesz umniejszyć swoją winę, rzucając oszczerstwa na święty zakon…
Toria z trudem zdobyła się na odpór.
– Nie przedstawiliście ani jednego wiarygodnego dowodu winy mojego ojca. Wszystko, co mówicie, jest… Nie macie dowodów ani świadków…
Mówiła coraz ciszej. Ludzie przycichli, próbując dosłyszeć jej słowa. W dusznym pomieszczeniu słychać było tylko skrzypienie piór na pergaminie i oddechy obecnych.
Fagirra uśmiechnął się krzywo.
– Mamy świadka.
Toria chciała powiedzieć coś jeszcze, potrząsała głową, jakby chcąc wylać na mnicha cały swój gniew i pogardę, lecz zacięła się i zamilkła. Egert wiedział, że resztki nadziei umykały z niej, jak woda przeciekająca przez palce. Uczepiła się go ostatnim wysiłkiem i zgasła. W całkowitej ciszy zwróciła ku niemu głowę i oczy ich się spotkały.
Siedział samotny na długiej ławie, skurczony boleśnie, obarczony brzemieniem zdrady. W oczach Torii zjawiło się rozpaczliwe pytanie, na które nie mógł odpowiedzieć. Chwilę spoglądali na siebie. Czuł, jak w jej duszy walczą o lepsze smutek, rozpacz, pogarda dla jego słabości. Do tych wszystkich uczuć doszło jeszcze śmiertelne zmęczenie. Dziewczyna spuściła powoli głowę, przygarbiła się i bez słowa wróciła na swoje miejsce, powłócząc nogami.
Jakiś czas panowała cisza, potem podniósł się narastający hałas. Kancelista znowu chciał uderzyć o blat stołu, lecz zakonnik powstrzymał go nieznacznym ruchem, toteż niczym nie skrępowani ludzie zaczęli głośno wyrażać swoje uczucia: zdziwienie, oburzenie, gniew przeciwko czarom, słabnący wobec niedostatecznych dowodów oskarżenia.
W końcu mnich strzelił palcami, urzędnik załomotał w stół, a strażnicy uderzyli o podłogę drzewcami pik. Tłum zamilkł powoli. Sędzia powiedział coś, co kancelista powtórzył głośniej, lecz nie dotarło to do Egerta, trwającego w otępieniu, toteż jeden ze strażników wziął go mocno za ramię i doprowadził do barierki.
Rozglądał się wokół błędnie. Fagirra świdrował go wzrokiem spod kaptura, nakazując mu coś w milczeniu stanowczo, choć z pozoru życzliwie.
Egert nie pamiętał, jak znalazł się przy barierce.
Na zewnątrz z pewnością świeciło słońce, którego dwie smugi wpadły do środka przez dwa wysokie, wąskie okna. Studenci ożywili się w swoim kącie. Egert usłyszał swe imię, powtórzone wielekroć, ze wzburzeniem, głośniej i ciszej, z obojętnym zdumieniem lub radosną nadzieją. Ci, którzy przez wiele dni mieszkali z nim i stołowali się, którzy bywali na tych samych wykładach i popijali wino w tych samych tawernach oraz wiedzieli o przyszłym ślubie mieli prawo spodziewać się po nim postawy człowieka uczciwego.
Kat znowu westchnął głośno, próbując oczyścić fartuch z jakiejś plamki. Szczypce cicho zadźwięczały w worku, napędzając stracha świadkowi.
Toria spoglądała gdzieś w bok, przygarbiona, przybita, zrezygnowana.
– Oto świadek oskarżenia – zagrzmiał Fagirra. – Nazywa się Egert Soll. Ostatnio jako jedyny miał prawo wchodzić do pracowni dziekana, będąc blisko z jego córką. Dlatego jego świadectwo jest ważne. Owej fatalnej nocy był obecny przy odrażającym magicznym rytuale. Słuchamy cię, Soll.
Nastała grobowa cisza. Dwa okna spoglądały na Egerta jak dwoje pustych, jasnych oczu. Milczał, wpatrując się w pyłki tańczące w smugach światła. Toria, podniosła głowę, zastygła w napięciu.
Z pewnością udzieliły się jej jego smutek i ból, gdyż w tym momencie poczuł, wstrząsany kolejnymi falami lęku, jak pragnie go wesprzeć spojrzeniem.
Milczał, nie czując się na siłach wydusić z siebie jednego słowa. Fagirra uśmiechnął się wyrozumiale.
– No, dobrze… Będę zadawać pytania, a ty nam odpowiesz. Czy nazywasz się Egert Soll?
– Tak – odrzekł machinalnie.
Tłum westchnął przeciągle.
– Przybyłeś tu z miasta Kawarren prawie dwa lata temu?
Egert ujrzał oczami duszy baszty i chorągwie, odbijające się w wodzie leniwie płynącej Kawy, jezdnię obmytą strugami deszczu, osiodłanego kucyka, głośno trzaskającą okiennicę i roześmianą matkę, osłaniającą dłonią usta…
– Tak – przyznał z roztargnieniem.
– Doskonale… Zgadza się, że cały ten czas mieszkałeś przy uniwersytecie, często spotykając się z dziekanem i jego córką, która została w końcu twoją narzeczoną?
Odpowiedział wreszcie na nieme błaganie Torii i postanowił na nią spojrzeć.
Siedziała pochylona do przodu, nie spuszczając zeń oczu. Kiedy wyczuła, że patrzy na nią, twarz jej się rozjaśniła, a spękane usta próbowały ułożyć się do uśmiechu. Nawet teraz cieszyła się, że go widzi, choćby na pograniczu zdrady. Niezdolna gniewać się, patrzyła na niego z niemal matczyną czułością i współczuciem. Przecież jego też przesłuchują, być może dręczą jeszcze gorzej, na oczach całego miasta i ukochanej kobiety. Dobrze rozumie, jak teraz się czuje.
Łatwiej byłoby mu znieść jej pogardę niż współczucie. Spojrzał nienawistnie na mnicha.
– Tak!
W tej chwili Toria drgnęła, mrugając gwałtownie powiekami. Znowu napotkał jej spojrzenie i też zadrżał. Oboje zrozumieli, co się właśnie dzieje.
Przesunął drżącą dłonią po szramie. Ten jeden dzień. Jedyna szansa. Żeby tylko się nie pomylić…
– Czy to prawda, że nocą przed nadejściem Moru byłeś w gabinecie dziekana i widziałeś wszystko, co się tam działo?
Musi przejść drogę do końca…
– Tak – odpowiedział czwarty raz.
Kat potarł nos ze smutkiem. Zakonnik uśmiechnął się triumfalnie.
– Czy to prawda, że dziekan wywołał zarazę magicznymi zaklęciami?
Stalowe ostrze rozorało mu policzek. Klątwa złamała mu życie. Był bardzo pewny siebie tamtego ranka. Wiosna zaczynała się chłodem i wilgocią, krople deszczu spływały po pniach, jakby drzewa kogoś opłakiwały. Przymrużył powieki, kiedy Tułacz opuścił szpadę na jego twarz. Czuł ból, ale nie strach, nawet w takiej chwili…
Poczuł, że szrama ożywa, pulsuje, pali żywym ogniem. Trzymając wciąż dłoń przy policzku, spojrzał przed siebie i napotkał jasne oczy z bezrzęsymi powiekami.
Tułacz stał pod ścianą w tłumie, a jednak odeń oddzielony. Pośród mnóstwa zaciekawionych, oburzonych, chmurnych i napiętych twarzy, jego pociągłe, przeorane bruzdami oblicze zdawało się obojętne, jak maska. „Gdy pierwsza rzecz w twojej duszy okaże się ostatnią… Gdy na pięć pytań pięć razy odpowiesz: tak…”.
Los wiedzie go po nitce do kłębka.
Wzdrygnął się, ponieważ Toria w tym samym momencie też zauważyła Tułacza. Jej spękane wargi ułożyły się w końcu w niepewny uśmiech.
Z tym uśmiechem pójdzie na straszną śmierć. Tak się złożyło, że zbawienie Solla związane jest z wyrokiem na Torię. Wie o tym, a jednak się uśmiecha, ponieważ widziała wiecznie kwitnące drzewo na grobie Pierwszego Wieszczbiarza, były także przeżyte wspólnie noce i jego przysięga, że zdejmie dla niej klątwę…
Pierwsze w jego duszy powinno stać się ostatnim. Musi się jej wyrzec i podpisać na nią wyrok śmierci, inaczej nie odmieni swego przeklętego losu. Kto zaplątał ten życiowy węzeł?
Zbyt długo milczy. Widzowie się irytują, Fagirra marszczy brwi, kat spogląda z zainteresowaniem, powoli opuściwszy na podłogę worek ze szczypcami…
Przymknął powieki, lecz wyobraźnia podsunęła mu natychmiast przeraźliwie wyraźny obraz: izba tortur. W przeguby Solla wpijają się rzemienie, pochyla się nad nim oprawca w płóciennym fartuchu, trzymając w dłoniach szczypce… Zaciśnięte zęby młodzieńca rozwierane są potężnym nożem, rozwarte kleszcze zbliżają się, jakby chciwe posiłku. Rozpaczliwie usiłuje odwrócić głowę i wtedy słyszy głos z, ciemności: „Za krzywoprzysięstwo…” Czuje stal zaciskającą się na języku…
Człowiek nie powinien tak się bać. Tak boją się zwierzęta, schwytane w potrzask, bydlęta pędzone na rzeź… Egert z trudem utrzymuje się na nogach.
Fagirra nie spuszczał z niego wzroku, ciężkiego jak płyta nagrobna, dławiącego za gardło, przenikającego do głębi duszy, mącącego myśli. Piąte pytanie zostało zadane…
Powinien od razu odpowiedzieć, dopóki szczypce wciąż spoczywają w worku, dopóki obserwuje go Tułacz, który rozumie jego udrękę. Odpowie twierdząco i strach przestanie nim trząść. Szrama na policzku coraz bardziej pali i pulsuje jak żywe stworzenie, niczym pasożyt, długo pijący jego krew, a teraz zdychający.
– Egercie – dotarł do niego ledwie słyszalny głos z lawy oskarżonych.
Być może w rzeczywistości nie wypowiedziała tego na głos. Obejrzawszy się, zrozumiał, że błogosławi jego piąte „tak”.
Ogień na kominku, ciemne włosy na poduszce… Dziecinny lęk i takaż ufność. Wysokie okno biblioteki… Mokry ptak na ścieżce… Słońce prześwieca przez szyby… Koszyk w dłoni, zielone liście warzyw łaskoczą dłoń… Ciepła bulka z jej rąk… I znowu słońce. Odcisk obcasa w miękkiej, rozgrzanej ziemi… Dłonie na oczach i słońce między palcami… Mokre trawa pachnie, śnieg taje na włosach…
Toria poruszyła się lekko na skrzypiącej ławce.
– Egercie…
Jak bardzo boi się o niego. Jak pragnie, żeby wszystko się szybko skończyło, żeby wreszcie powiedział…
Nie może się dłużej wahać. Strach zrobi wszystko za niego, lego wargi nie są w stanie ułożyć się do innego słowa, aniżeli piątego, czarodziejskiego „tak”. Jego struny głosowe odmówią współpracy, jeśli będzie chciał zejść z drogi przeznaczenia.
Fagirra porozumiał się wzrokiem z oprawcą.
– Wystarczy, Soll! Ostatni raz powtarzam pytanie: Czy to prawda, że magiczne zaklęcia dziekana i jego córki wywołały w naszym mieście zarazę?
Wąskie wargi Tułacza drgnęły lekko. „Łatwo się pomylić, lecz pomyłka może cię drogo kosztować… Taka chwila zdarza się raz w życiu i przepuszczenie takiej okazji oznacza całko witą stratę nadziei”.
Jak wiele cierpienia w tej sali. Jak wiele bólu w delikatnym ciele Torii… Jak boli go szrama.
Cisza.
Podniósł oczy. Okna patrzyły na niego bezdusznymi źrenicami Tułacza.
Strach nim potrząsał, drapał w gardle, paraliżował język, wył w duszy i miotał się w sercu, jak wściekły potwor, od dawna moszczący sobie w ciele Solla wygodne legowisko.
– Nie…
Słowo wyrwało się samo z jego ust. Zamknął oczy z rezygnacją, oddając się w ręce strażników.
W napiętej ciszy słowo to zabrzmiało gromko niczym wybuch wieży prochowej.
Studenci zakrzyknęli triumfalnie, tłum zahuczał, Fagirra podskoczył ze złości, Toria zaś, omdlewając na swojej ławce, zrozumiała, że jej ukochany odrzucił szansę i na zawsze pozostanie pod działaniem klątwy. Sam to natychmiast pojął. Drżące dłonie pofrunęły ku ustom, jakby chciał nimi wtłoczyć z powrotem dopiero co wypowiedziane słowo. Zaraz jednak skonstatował z ulgą, ze nie da się cofnąć tego, co zostało wypowiedziane. Niech strach nadal go dręczy, wszystko jedno… Zachwiał się i spojrzał wyzywająco na publikę, a zwłaszcza na Tułacza.
W tym momencie Tułacz, który zdawał się najbardziej w tłumie obojętny i bezstronny, uśmiechnął się szeroko.
Świat zakołysał się przed oczami Egerta, odpłynął, pociemniał, jakby strawiony ogniem. Przez chwilę czuł ogarniający go śmiertelny spokój. Miał ochotę zamknąć na zawsze powieki i radować się tą błogą ciszą. Świat jednak zaraz powrócił wraz z rykiem tłumu i wrzaskami straży, powróciły także kolory. Miał wrażenie, że nigdy jeszcze nie widział tak jaskrawych barw.
Kim są ci ludzie?! Ten, który skrywa twarz pod kapturem? Jakim prawem trzymają Torię pod strażą?
Podest zadrżał w posadach. Egert oprzytomniał, gdy był już w ruchu. Ktoś w czerwono-białym mundurze odskoczył na bok, zasłaniając się strachliwie piką… Zydel oprawcy runął, on sam padł niezgrabnie, jak zdychający szczur, z worka wypadły żelazne szczypce…
Egertowi zdawało się, że porusza się wolno, jak mucha ugrzęzła w miodzie. Przed oczyma migały mu wykrzywione twarze, ledwie słyszał też gromkie zapewne okrzyki: „ Łapcie go!” albo: „Nie zbliżać się do niego!”. Studenci wyli radośnie, a kancelista walił pięścią w stół. Blada twarzyczka Torii był wciąż bliżej i bliżej, ze swymi szeroko rozwartymi oczyma, okolonymi wygiętymi, gęstymi rzęsami i z półotwartymi, spękanymi usteczkami… Biegi ku niej całą wieczność, deski podestu drżały pod jego nogami. Ktoś próbował stanąć mu na drodze i padł, zmieciony jednym ruchem. Biegł dalej, a po policzku spływała mu krew, ponieważ na miejscu blizny otworzyła się świeża rana.
Potem potknął się o podstawioną pochwę miecza. Stracił z oczu buzię ukochanej, padł, tłukąc łokcie. Przed oczami mignęła mu krawędź podwyższenia, potem ciemny sufit. Usłyszał gdzieś z góry:
– Kara za fałszywe zeznania?!…
Nabrzmiałe żyły na skroniach, drżące pobladłe wargi, złowieszcze zmarszczki w kącikach ust… Twarz człeka, który przesłuchiwał Torię. Fagirra trzymał w dłoni krótki miecz, oręż strażników. Sztych skierowany byt prosto w pierś Egerta.
Toria. Poczuł jak słabnie od nieznośnego lęku, jak obejmują ją lepkie dłonie kata. Przed oczami zaczęły latać mu czarno-czerwone plamy.
Zryw. Półobrót. Nie walczył dwa lata, lecz czuł radosne drżenie wszystkich mięśni. Był jak pies spuszczony ze smyczy.
Toria wyrywa się z cudzych rąk. Jak tamten śmiał jej dotknąć?
Uderzył nawet nie patrząc. Nadbiegający strażnik zgiął się z bólu, miecz wypadł z jego ręki, lecz nie upadł na ziemię, gdyż Egert przechwycił ciężką rękojeść. Nieznana mu broń. A jednak ręka sama zrobiła co trzeba i usłyszał ze zdziwieniem brzęk metalu uderzającego o metal i ujrzał strzelające skry, a tuż przed sobą wściekłe, oszalałe oczy Fagirry.
Toria szarpała się, była tuż obok niego. Egert czuł, jak trzymające ją dłonie urażają rany po torturach, lecz ona tego prawie nie czuła, przejęta lękiem o ukochanego…
Ostrza mieczy znowu się skrzyżowały. Fagirra atakował z pianą na ustach, z furią wymachując bronią. Egert kontratakował, pragnąc usunąć ostatnią przegrodę, oddzielającą go od ukochanej.
Zdawało mu się, że krzyczy. Zdawało się, że ktoś w szarej opończy próbuje go zajść od tyłu. Toria zamarła z przerażenia. Chwilę potem na drewniany podest upadło coś, przypominające okrwawioną dłoń zaciśniętą na rękojeści sztyletu. Miniaturowa szubienica została zmieciona z sędziowskiego stołu, a kukła wisielca po raz pierwszy uwolniona od stryczka. Parę sekund później miecz w dłoniach Egerta skierował się znów w stronę głównego przeciwnika. Fagirra potknął się i upadł. Soll patrzył w jego zachodzące bielmem źrenice.
– Egercie!…
Czyjeś bezlitosne ręce odciągały ją od niego. Soll spojrzał gniewnie i zdobyczny miecz znowu był w robocie.
Nędzne życie miejskiego siepacza zgasło w jednej chwili. Nieszczęśnik padł pod nogi byłej ofiary ze sterczącą z pleców rękojeścią. Toria odskoczyła ze wstrętem. Zakochani spotkali się wzrokiem.
Za co to wszystko? Krew, przerażenie… Czym sobie na to zasłużyła…
Ruszyli ku sobie. Wyciągając ku niej dłonie, zauważył, że spogląda na coś za jego plecami. Obejrzał się w porę, ponieważ tuż za nim stał zmartwychwstały niespodziewanie Fagirra, z ohydnym grymasem zamierzający się sztyletem.
Nie bój się, Torio. Nigdy już nie będziesz się bać.
Udało mu się sparować pierwszy atak. Wróg byt silny i żywotny, do tego znakomity szermierz. Za drugim razem omal nie zranił ręki Egerta.
Broń! Niebiosa, dajcie mi szpadę albo chociaż, kuchenny nóż…
Potknął się, ledwie zachowując równowagę. Nie może pozwolić, by tamten zrani! Torię! Wystarczy lekkie zadrapanie tego ostrza z ciemną plamą trucizny na czubku…
Pod stopami Egerta zabrzęczały żelazne szczypce. Poczuł ich ciężar w dłoniach, podnosząc je momentalnie i wykonując w powietrzu straszliwego młyńca, akurat gdy zakonnik rzucił się do najbardziej podstępnego ataku.
Egert nie chciał, żeby widziała to jego ukochana. Cofnął się o krok i wolną dłonią zasłonił jej oczy.
Fagirra wciąż stał. Szczypce sterczały z jego piersi, przy czym zębate kleszcze szczerzyły się urągliwie. Plecy mnicha przebijały okrwawione rączki narzędzia. Agonia była straszliwa. Soll przygarnął do siebie ukochaną, starając się nie urazić jej blizn.
Jej liczko, przykryte do połowy męską dłonią, zdawało się zagadkowe jak maska. Usta drgnęły, jakby w próbie uśmiechu, rzęsy łaskotały wnętrze dłoni, co przypomniało mu dotyk skrzydełek ważki.
Świat odmienił się, podobnie jak bieg czasu. Niepewnie pogładził policzek prawicą, nie znajdując tak dobrze znanej szramy.
W sali panował tymczasem kompletny chaos. Studenci bili się z mnichami, zrywając im z twarzy kaptury. Słychać było soczyste przekleństwa i brzęk stali. Uliczny tłum wdarł się do wnętrza, depcząc wszystko i wszystkich na swojej drodze, dopełniając dzieła zniszczenia.
Egert tego nie słyszał. Wycie motłochu cichło w jego uszach, potem zanikło całkiem, jak gdyby ogłuchł. Coś dziwnego stało się także z jego wzrokiem. Powiódł wzrokiem dookoła i ujrzał tylko samotnego starca z wyrzeźbionym przez zmarszczki obliczem.
Tułacz ruszył powoli do wyjścia, torując sobie drogę bez trudu w szalejącym tłumie, roztrącając go jak dziób okrętu roztrąca wodę. Stojąc już w progu, zerknął przez ramię. Egertowi zdawało się, że bezrzęse powieki mrugnęły do niego na pożegnanie.
Nadeszła wiosna.
Toria nie mogła wejść na kopiec o własnych siłach, gdyż była wciąż bardzo słaba, a jej rany nie do końca się zabliźniły. Niósł ją, stąpając mocno w rozmiękłej glinie, nie poślizgnąwszy się ani razu.
Na wierzchołku wzgórza znajdowała sie mogiła przykryta stalowym skrzydłem niby rozpostartą dłonią. Stanęli nad nią z pochylonymi głowami. Po nieboskłonie wędrowały różno-kształtne, białe obłoki. Egert i jego ukochana nie musieli rozmawiać między sobą o człowieku, pochowanym pod skrzydłem. I bez tego był z nimi.
Stali przytuleni, tak samo jak tamtego chłodnego dnia. Ich podwójny cień odbijał się tym razem nie w iskrzącym śniegu, lecz na rozmokłej, czarnej ziemi, porosłej pierwszymi źdźbłami. Egert łowił rozdętymi nozdrzami cierpki zapach traw, nie będąc pewnym, czy czuje zapach Torii, czy też świeżo rozkwitających kwiatów na zboczu kurhanu.
Z jej zaciśniętej dłoni zwieszała się złota płytka na łańcuszku, jakby kobieta chciała pokazać ojcu, że ocaliła jego dziedzictwo.
Daleko w dole płynęła wzburzona wiosennie rzeka. Na drodze wiodącej od bramy miejskiej poruszał się samotny, czarny punkcik, zmierzający w stronę horyzontu. Nie musieli także rozmawiać na temat odchodzącego w dal człowieka, oboje wiedzieli bowiem, że jest nim dobrze znany Tułacz.
Wszystkie drogi prowadzą go zawsze w stronę horyzontu, na kraniec świata. Rozbiegają się pod stopami jak spłoszone myszy i trudno się zorientować, czy to koniec, czy też może nowy początek.
Drogi są istotą jego egzystencji, a ich wierne towarzystwo osładza jego samotność. Przydrożny kurz osiada na polach jego opończy, jak gwiezdny pył na czarnej materii nocnego nieboskłonu. Wiatr z taką samą gorliwością przegania obłoki po niebie, jak łopocze schnącymi na sznurze białymi prześcieradłami.
Nie to najgorsze, że słońce wypaliło duszę, pozostawiając popioły i zgliszcza. I nie to, gdy nie wiesz, dokąd idziesz. Najgorzej, gdy nie ma już, dokąd iść. Ten, kto wstąpił na drogę prób i doświadczeń, nie spocznie, dopóki nie przejdzie jej do końca.
Chyba, że podróż będzie trwała bez końca.