Rozdział 2

Wracający do miasta Egert bardzo nie chciał spotkać nikogo ze znajomych. Zapewne właśnie dlatego na pierwszym skrzyżowaniu napotkał ogromnie zaniepokojonego Karwera.

– Staruch wrócił do miasta cały i zdrowy… Już myślałem, że… Co ci się stało w policzek?

– Zaczepiłem o gałąź – wycedził oficer przez zęby.

– Aha – mruknął młodzik ze współczuciem. – Zastanawiałem się, czy nie zejść z mostu…

– I przysypać ziemią moje dogorywające ciało?

Egert nie krył rozdrażnienia. Głębokie nacięcie na twarzy przestało krwawić, lecz paliło jakby ktoś przyłożył do niego rozpalony pręt.

– No… – odparł niepewnie Karwer i zaraz dodał, zniżając głos: – Staruszek od razu wyjechał. Czekał na niego osiodłany koń.

Egert splunął.

– A co mnie do tego? Jednego szaleńca ubyło w mieście…

– Od razu ci mówiłem – przytaknął skwapliwie Karwer – że to wariat. Poznałem po oczach… Miał oczy szaleńca, zauważyłeś?

Widać było, że Karwer ma zamiar teraz rozprawiać szeroko o obłąkańcach, w szczególności zaś o tajemniczym obcym. Przede wszystkim zaś chciał poznać wszystkie szczegóły pojedynku. Naturalnym następstwem wydawało się zaproszenie do tawerny, lecz tym razem czekało chłopaka gorzkie rozczarowanie. Egert nie zaspokoił w najmniejszym stopniu jego ciekawości, pożegnał się bowiem szybko i nader oschle.


*

Herb Sollów, widniejący nad żelazną bramą domostwa, miał wywoływać dumę wśród przyjaciół i przerażać wrogów. Wyobrażone na jego tarczy waleczne stworzenie nie miało nazwy, ale wyposażone było w rozdwojony język, stalowe szczęki i dwa miecze w kościstych łapach.

Egert przestąpił wysoki próg z trudem przebierając nogami. Przy wejściu czekał służący, gotów odebrać z rąk panicza płaszcz i kapelusz, lecz owego nieszczęsnego poranka nie miał na sobie żadnej z tych rzeczy, dlatego też skinął tylko głową w odpowiedzi na głęboki ukłon lokaja.

Pokój Egerta, podobnie jak inne komnaty rezydencji, ozdabiały gobeliny z wyobrażeniem zmagań dzików bojowych. Na niewielkiej półeczce na książki stało parę sentymentalnych powieścideł obok podręczników myślistwa. Ich właściciel nigdy do nich nie zaglądał. Na ścianie między dwoma wąskimi oknami wisiał portret jego matki za młodu, gdy była jeszcze dosyć urodziwa. Do jej kolan tulił się kędzierzawy, jasnowłosy chłopaczek. Artysta namalował go przed piętnastu laty na polecenie głowy rodu, przy czym stworzył mocno wyidealizowany, pochlebny wizerunek. Piękność matki została oddana w sposób przesłodzony, chłopczyk zaś wydawał się uosobieniem cnoty. Zbyt błękitne oczęta, zbyt okrągłe policzki, dołek w bródce… Jeszcze chwila, a ten uroczy cherubinek wzniesie się ku niebiosom na lekkich skrzydełkach…

Egert podszedł do lustra, stojącego na stoliku blisko łoża. Jego oczy nie wydawały się teraz błękitne. Były szare, jak zachmurzone niebo. Z wysiłkiem rozchylił wargi. Nie miał żadnego dołeczka, natomiast pół twarzy przecinała długa, rozpalona, krwawa rana.

Zjawiła się na wezwanie zaufana starucha, od dawna wtajemniczona we wszystkie sekrety domostwa. Trochę pojęczała, międląc bezzębnymi ustami, po czym przyniosła słoiczek z maścią gojącą rany. Lekarstwo uśmierzyło nieco ból. Egert ściągnął botforty przy pomocy lokaja, rzucił mu mundur i opadł bezwładnie na fotel. Wstrząsały nim dreszcze.

Nadeszła pora obiadu, lecz panicz nie zszedł do jadalni, kazał tylko powiedzieć matce, że zjadł już w tawernie. Miał nawet ochotę przejść się do knajpy i zaczął żałować, że nie napił się w towarzystwie Karwera. Wstał, zbierając się do wyjścia, lecz znowu usiadł po chwili.

Chwilami odczuwał zawroty głowy. W takich momentach białowłosy chłopczyk z obrazu, malec o gładkich, nietkniętych ostrzem szpady policzkach, kręcił główką i uśmiechał się wieloznacznie.

Zbliżał się wieczór, zapowiadany szarą godziną, kiedy to dzień jeszcze całkiem nie odszedł, a noc nie nastała. Światło słońca przygasało za oknem, z kątów wypełzały cienie, przeobrażając komnatę. Egert odczuwał nieokreślony niepokój, spoglądając na dzicze mordy szczerzące kły z gobelinów.

Kontemplował ostrożnie nowe dla niego, nieprzyjemne i przytłaczające uczucie. Było to jakby oczekiwanie na coś, co nie miało formy ani nazwy, coś smutnego, ale nieuchronnego. Dziki ścierały się ze sobą, jasnowłosy dzieciak u kolan matki uśmiechał się, skraj baldachimu nad łożem kołysał się groźnie… Egertowi zrobiło się nagle zimno w ciepłym wnętrzu.

Wstał, usiłując pozbyć się tego niemiłego, bezsensownego niepokoju. Chciał zawołać na służbę, lecz nagle się rozmyślił. Znowu usiadł, próbując ustalić z trudem, co mu w tej chwili zagraża. Potem zerwał się i pobiegł do salonu. Na swoje szczęście spotkał sługę, niosącego zapalone świece. Postawił na stole wielki, rozgałęziony lichtarz i pokój zalało światło. Cienie znikły, a Soll zapomniał natychmiast o dziwnym uczuciu, jakie nawiedziło go na granicy dnia i nocy.

Owej nocy spał bez żadnych majaków.


Minął tydzień. W mieście zapomniano o tragicznym wydarzeniu związanym z Sollem i tylko jego matka nie stała się z tego powodu weselsza ani bardziej rozmowna. Mogiła studenta zarosła trawą. Na brzegu Kawy zbudowano nową arenę do walki dzików. Kapitan gwardzistów, mąż pięknej Dilii, obwieścił na placu budowy, że zbliżają się ćwiczenia, zwane ambitnie manewrami.

Manewry odbywały się każdego roku. Ich celem było przypomnienie panom gwardzistom, że nie są tylko bandą hulaków i pojedynkowiczów, lecz formacją wojskową. Egert lubił ćwiczenia, podczas których mógł się wykazać męstwem, i zawsze cieszył się, gdy się zbliżały.

Tym razem się wcale nie cieszył.

Rana na policzku zabliźniła się tymczasem i prawie wcale nie bolała. Służący golił Solla ze szczególną ostrożnością. Gęsty zarost na brodzie i policzkach wydawał się nie licować z godnością arystokraty, dlatego też oficerowi nawet nie przyszło do głowy pokryć nim bliznę. Otoczenie przyzwyczaiło się powoli do jego nowego wyglądu, on sam także chwilami zapominał o ranie. Z każdym nowym dniem wzmagał się jednak dziwny niepokój w jego duszy, osłabiający pewność siebie.

W ciągu dnia czuł się jeszcze całkiem znośnie, wystarczyło jednak, że ciemność zaczynała gęstnieć, aby z czarnych szczelin wypełzał irracjonalny strach, gnający go do domu. Na rozkaz panicza służący przyniósł do jego pokoju cały zapas świec, jaki był w domu. I chociaż sypialnia Egerta jaśniała niczym sala balowa i tak wydawało mu się chwilami, że dziki z gobelinów wodzą za nim przekrwionymi ślepiami.

Pewnego wieczoru znalazł sposób na zwalczenie dziwnej przypadłości. Nakazał słudze, by przygotował posłanie wcześniej niż zwykle i położył się. Nie zasnął od razu, lecz z uporem leżał z zamkniętymi oczami. W końcu zapadł w drzemkę i udało mu się zasnąć.

Niebiosa, chyba lepiej już byłoby przesiedzieć całą noc w knajpie!

Coś mu się przywidziało w środku nocy. Oczywiście dawniej też miewał senne widzenia, raczej zwyczajne, mniej lub bardziej przyjemne: kobiety, konie, przyjaciele, karaluchy…

Kiedy się budził, zapominał zwykle o tych majakach, zanim zdążył zorientować się, że coś mu się w ogóle śniło. Tym razem zerwał się w ciemnościach cały mokry, z koszulą oblepiającą ciało, roztrzęsiony jak zmokły szczeniak.

Bez wątpienia dawno zapomniane opowieści o okropnościach Czarnego Moru wychynęły z zakamarków pamięci, nie wiedzieć gdzie zasłyszane historie staruszków, baśnie, które wyśmiewał, będąc jeszcze podrostkiem… Ujrzał we śnie, jak po jego domu przechadza się dziwne stworzenie w usmolonym chałacie, z twarzą obwiązaną czarnymi od smoły szmatami. W ręce trzymało narzędzie, przypominające widły z bardzo długimi, zagiętymi hakami, niczym ogromna ptasia łapa. Dom był pusty. Cudak wszedł do salonu. Klawesyn miał otwarte wieko, a w blasku świec siedziała przy nim matka Egerta, kładąc palce na klawiaturze. Jej dłonie były suche, zżółkłe, jakby martwe… Przybysz uniósł grabie i wtedy matka przewróciła się na bok jak drewniana figura. Smolisty osobnik zgarnął trupa metalowymi zębami, jak ogrodnik zgarniający zeszłoroczne listowie.

Egert nie mógł dłużej wytrzymać w ciemności. Chciał jak najszybciej zapomnieć senną marę! Zapalił jedną, potem drugą świecę. Z mroku wynurzył się portret: białowłosy chłopiec u nóg kobiety. Soll zamarł na chwilę, wpatrując się w młodą twarz matki. Oczekiwał, że go obroni, jak kiedyś, w dzieciństwie… Gdzieś cykały świerszcze, za oknem wciąż panowała głęboka noc. Rzucił się w stronę obrazu, przyciskając lichtarz do piersi. W tej samej chwili malowane oblicze nagle strasznie się zmieniło, wykrzywione wściekłością…

Zbudził się ponownie, krzycząc przeraźliwie, tym razem naprawdę. Za oknami panowała ciągle ta sama gęsta, smolista i duszna noc.

Zapalił świece drżącymi rękoma. Zaczął miotać się po sypialni, klapiąc o podłogę bosymi stopami, obejmując z całych sił rozedrgane ramiona. Czyżby był to dalszy ciąg snu? Czy już do końca życia będzie budził się, przechodząc z jednego koszmaru w drugi? Co będzie jutro? Co znowu mu się przyśni?

Świt zastał go w fotelu: skurczonego, zapadłego w sobie, roztrzęsionego.


W ciągu kilku następnych dób wypadł mu nocny patrol. Ucieszyło go to, gdyż od czasu pamiętnego sennego koszmaru sam widok pościeli był dlań nieprzyjemny. Lepiej już przepędzić noc w siodle z bronią w ręku, niż znowu zmagać się ze zwodniczym pragnieniem, by świece w sypialni płonęły aż do świtu!

Patrolowali w piątkę pod dowództwem Egerta, co umożliwiała jego ranga porucznika. Wraz z nim byli Karwer, Lagan i jeszcze dwóch całkiem młodych, szesnastoletnich gwardzistów.

Patrol był nieodłączną częścią nocnego życia Kawarrena. Większość mieszkańców stwierdzała nie bez dumy, że może zasnąć spokojnie, słysząc za oknami stukot końskich kopyt i ciche rozmowy patrolujących. Rzadko pojawiały się prawdziwe kłopoty. W mieście nie było zbyt wielu rzezimieszków albo też uprawiali swój proceder po cichu, albo po prostu wiedzieli, że z gwardzistami nie ma żartów.

Odebrawszy, jak zwykle, błogosławieństwo od kapitana, panowie gwardziści wyruszyli na miasto: Egert z Karwerem przodem, za nimi Lagan z młodymi, Olem i Bonifortem. Krążąc zaułkami wokół ratusza, skierowali się ku bramie miejskiej. Okna w domach gasły jedno po drugim, zewsząd słychać było zgrzyt zasuwanych wrzeciądzów i trzask zamykanych okiennic. Tawerna przy bramie nadal działała. Kawalkada jeźdźców przesunęła się przed szerokimi, dębowymi drzwiami. Kusiło ich, by zajrzeć na chwilkę, pozdrowić właścicielkę i pożartować z uroczymi dziewczętami, Itą i Fetą. Ostatecznie obowiązek wziął górę nad tą zachcianką i patrol miał już jechać dalej, kiedy z karczmy wytoczył się właśnie ktoś kompletnie pijany.

W ciemności pijanica nie miał rodu ani nazwiska, trudno było rozeznać, czy jest arystokratą, czy też z ludu. Karwer podjechał do niego, pohukując. Gwałtownie ściągnął wodze i rumak stanął dęba tuż przed samym nosem półprzytomnego hulaki, nie wywracając go, lecz dając mu powąchać końskiego potu i śmiertelnie strasząc. Gwardziści zaśmiali się, a pijak siadł na jezdni, wydając dziwny, nieartykułowany dźwięk. Zadowolony Karwer cofnął konia do szeregu. Wszyscy spojrzeli na Solla, gdyż to właśnie on nauczył kiedyś tej sztuczki kolegę.

Ruszyli dalej. Miasto spowijały ciemności i tylko pochodnie w dłoniach patrolujących i rzadko przebłyskujące przez gęste chmury gwiazdy oświetlały czarne fasady uśpionych kamienic. Jechali w milczeniu. Pod końskimi kopytami dźwięczał miejski bruk. Egert niechętnie śledziłby cienie, pląsające w głębi ulicy, wolał więc patrzeć w dół na kocie łby.

Przepływająca pod nim jezdnia skojarzyła mu się z rzeką, po której pływały lodowe kry. Kamienie brukowe napierały na siebie ostrymi krawędziami, jakby czyhając na ofiarę. Drżąc lekko, oficer spostrzegł to, czego wcześniej nie zauważał. Kiedy to zrozumiał, przeraził się swą uprzednią ślepotą. Brukowce były wraże i śmiertelnie niebezpieczne. Człowiek, który spadłby na nie, dajmy na to z końskiego grzbietu, był w zasadzie stracony.

Jechali dalej. Koń Egerta stukał o bruk kopytami tak samo jak inne, lecz jego właściciel nie widział już niczego wokół. Ściskając wodze spotniałymi dłońmi, ten urodzony jeździec zaczął lękać się panicznie upadku.

Zdawało mu się, że słyszy powtarzający się monotonnie chrzęst pękających kręgów szyjnych. Kamienie brukowe dalej czyhały, kiedy głowa oficera roztrzaska się o nie jak spadły arbuz. Pot spływał strugami po plecach porucznika, chociaż noc była raczej chłodna. Mijając kolejne skrzyżowania zdążył umrzeć już tysiąc razy, aż wreszcie koń zaczął to odczuwać, jakby złe samopoczucie jeźdźca się mu udzieliło.

Kawalkada akurat zawracała. Koń oficera drgnął niespokojnie. To wystarczyło, żeby słabnący Soll zwalił się z siodła na ziemię.

Egert nie mógł zrozumieć, co się stało. Dawno zapomniał, jak się spada z konia, gdyż ostatni raz zdarzyło mu się coś ta kiego, kiedy miał dziesięć lat. Poczuł jedynie gwałtowny lęk, przed oczyma mignęło mu czarne niebo z nielicznymi gwiazdami, po czym nastąpił bolesny, lecz ku jego zdumieniu, wcale nie śmiertelny wstrząs.

Leżał na boku, mając przed oczami kopyta swego rumaka. Pochodnia, którą upuścił, syczała, gasnąc w pobliskiej kałuży. Z oddali dobiegały go zdziwione głosy. W końcu sytuacja stała się dla Solla jasna i mógł uznać za błogosławieństwo fakt, że szybko stracił przytomność.

Co mogło być przyczyną, żeby ktoś taki jak Egert Soll spadł ze spokojnie idącego konia na oczach czwórki podwładnych? Tylko śmierć, pomyślał leżący i naprawdę zapragnął umrzeć.

– Soll!… Pomóż mi, Laganie, on leży jak martwy!… Co jest…

Poczuł jak czyjeś dłonie chwytają go za ramiona i przewracają na plecy, lecz nadal nie dawał oznak życia.

– Boniforze, daj szybko manierkę!

Poczuł jakąś ciecz spływającą po twarzy. Odczekał jeszcze chwilę, w końcu miał tego dosyć i otworzył oczy.

Przy świetle pochodni schylali się nad nim Karwer, Lagan, Ol i Bonifor. Wszyscy mieli zdziwione miny, młodsi byli też wystraszeni.

– Żyje – stwierdził Ol z westchnieniem ulgi.

– Co mu się chwali – rzekł flegmatycznie Lagan. – Soll, co z tobą, jesteś pijany?

– Kiedy wyjeżdżaliśmy był całkiem trzeźwy – sprzeciwił się stanowczo Karwer. – Chyba że zdążył po drodze…

– Podczas służby? – zainteresował się Lagan beznamiętnie.

– Nie czuć od niego alkoholu! – oznajmił Bonifor.

Było mu bardzo niewygodnie leżeć na wznak i być obiektem ogólnej ciekawości, tym bardziej, że kamienie brukowe, jakby się wreszcie doczekały na swoją chwilę, wpijały mu się niemile w plecy. Uniósł się na łokciach, a wtedy kilkoro rąk podtrzymało go i pomogło wstać.

– Co z tobą? – zapytał po prostu Karwer.

Egert sam nie wiedział, lecz nie miał zamiaru tego zdradzić podkomendnym.

– Nie pamiętam – odparł, starając się, żeby jego głos brzmiał jak najbardziej ochryple. – Jechaliśmy, a potem… Ciemność przed oczyma… I ocknąłem się na ziemi.

Gwardziści spojrzeli po sobie.

– Kiepska sprawa – stwierdził Lagan. – Powinieneś pójść do lekarza.

Egert nie odpowiedział. Starając się z trudem opanować wstrząsające nim dreszcze, wsiadł na konia. Nocny patrol nieco się przeciągnął, lecz do samego rana oficer czuł na sobie pytające spojrzenia podwładnych, zapewne obawiających się, czy znowu nie spadnie z konia.


Kilka dni później pułk wyjechał na manewry.

Przejazd odbył się ze stosowną pompą. Jak nakazywał obyczaj, ćwiczenia poprzedziła parada. Prawie wszyscy mieszkańcy Kawarrena zebrali się na nadbrzeżu, przy czym przedstawiciele ważnych rodów zjawiali się pod miniaturowymi dynastycznymi sztandarami, przy czym ojcowie rodzin wymachiwali obnażonymi szpadami niczym pałeczką kapelmistrza. Burmistrz zjawił się w płaszczu wyszywanym w podobizny bestii heraldycznych. Chłopcy przeznaczeni w przyszłości do służby w pułku, kiedy osiągną odpowiedni wiek i wzrost, ustawieni byli w kolumnę i kilkakrotnie przemaszerowali w tę i z powrotem. Na czele oddziału kroczył piętnastoletni młodzik, zamykał zaś pochód trzylatek w mundurku z drewnianym kindżałem u pasa. Różnica wieku odzwierciedlała się w możliwościach maszerowania: malec był bardzo zdyszany, parę razy nawet się potknął, próbując nadążyć za starszymi, nie płakał jednak, rozumiejąc najwidoczniej, jaki spotkał go zaszczyt.

Później przed oczami zebranych pojawił się wreszcie główny powód zgromadzenia. Przejechali pod wodzą kapitana na pysznych rumakach, każdy dzierżąc w prawicy uniesione w salucie ostrze szpady. Najodważniejsze dziewczęta wyskakiwały z tłumu wprost przed końskie piersi i zarzucały na klingi gwardzistów fiołkowe wieńce, co oznaczało wyraz gorącego uczucia. Najwięcej kwietnych pierścieni otrzymał wedle rangi kapitan, sporo dostał ich także Soll, który zresztą wyglądał tego ranka blado i niezdrowo. Nad głowy ciżby wzlatywały podrzucane kwiaty i kapelusze. Miało się wrażenie, jakby odprowadzano gwardzistów na wojnę, chociaż wszyscy wiedzieli, że za trzy dni pułk cały i zdrowy spokojnie wróci do domu.

Mieszczanie skończyli fetowanie, gwardziści zaś, minąwszy miejską bramę, wyjechali na główny trakt, kierując się w stronę, gdzie już tydzień temu przygotowano obóz wojskowy.

Wokół była wiosna w pełnym rozkwicie. Soll siedział w siodle przygarbiony, w żaden sposób nie radując się pięknem rozświetlonego słońcem pejzażu po obu stronach drogi. Poprzednią noc spędził bezsennie. Przed północą nawiedził go kolejny koszmar, doczekał zatem świtu, wymieniając kolejne świece w lichtarzach. Parada go wcale nie pocieszyła, odwrotnie, odczuł nowy wstrząs, zdał sobie bowiem sprawę, że nie znosi samego widoku obnażonej szpady. Wielkie nieba! Widok gołej klingi nie przywodził teraz temu słynnemu zabijace miłych myśli o sławie i zwycięstwie, lecz kiedy spoglądał na ostre żelazo, myślał o rozciętej do kości skórze, o krwi i bólu, których konsekwencją będzie śmierć…

Koledzy spoglądali nań z ukosa. Oficjalna wersja głosiła, że zakochał się nieszczęśliwie. Domyślano się, robiąc przegląd różnych kandydatek, że sercem oficera zawładnęła piękna i nieprzystępna Toria, narzeczona zabitego studenta. Tylko Karwer nie brał udziału w plotkach, lecz obserwował wszystko w milczeniu.

Zjechawszy z głównej drogi, dotarli nad krawędź głębokiego wąwozu. Grudy ziemi posypały się w przepaść spod kopyt. Kapitan wydał rozkaz. Egert zadrżał, ujrzawszy gładko ostrugane bez jednego sęka bierwiono, przerzucone na drugą stronę.

Niegdyś w związku z zakładem Soll przegalopował nad samą najgłębszą przepaścią. Wielekroć, kiedy stąpał po gładkiej nawierzchni kładki, zamierało mu serce, radując się świadomością wielkiego niebezpieczeństwa, które pozwoliło mu się wykazać odwagą. Nie zadowalając się osobistym ryzykiem, zachęcał także innych, wykorzystując oficerską rangę i magiczne słowo: „tchórz”, prowokował na tym pniu pojedynki… Zdarzyło się, że ktoś spadł na dno wąwozu i złamał nogę. Egert nie pamiętał, jak nazywał się ten biedaczek, który okulał po wypadku i musiał opuścić pułk.

Wszystko to przypomniało się Egertowi w chwili, gdy jego koledzy na rozkaz kapitana zeskakiwali z koni w pobliżu kłody.

Ustawili się w szyku. Młodych i niedoświadczonych ustawił kapitan oddzielnie, a porucznik Dron, instruktor młodych rekrutów, zaczął im wyjaśniać z poważną miną sens ćwiczenia. Chwilę potem kapitan, nie chcąc tracić czasu, nakazał zaczynać.

Sprawa wydawała się prosta: przejść na drugą stronę wąwozu i czekać tam na pozostałych. Chłopcy pełniący rolę ordynansów, wzięci specjalnie na manewry do rozmaitych posług, mieli odprowadzić konie do obozu. Egert z trudem wyplątał wodze ze zgrabiałej dłoni i przekazał je patrzącemu nań z uwielbieniem podrostkowi.

W stosownym porządku gwardziści jeden za drugim przechodzili po kładce, jedni z popisową brawurą, inni ze źle skrywaną obawą, jedni biegiem, drudzy ostrożnie stawiając nogę za nogą. Soll zamykał kolumnę. Widział, jak buty kolegów przesuwają się po gładkim drewnie i usiłował zrozumieć, skąd wzięły się to dziwne, lepkie uczucie w sercu i nagła słabość w kolanach?

Nigdy jeszcze nie odczuwając prawdziwego strachu w obliczu niebezpieczeństwa, nie od razu pojął, że zwyczajnie się boi. Tak bardzo, że nogi mu miękną, a żołądek wywraca się boleśnie…

Łańcuszek gwardzistów coraz bardziej malał po tej stronie. Młodzieńcy, którzy po raz pierwszy przeszli dziś ową próbę, podskakiwali radośnie po drugiej stronie, wzywając okrzykami pozostałych do wejścia na kładkę. Zbliżała się kolej Egerta. Chłopcy stajenni, którzy dawno mieli odprowadzić konie, czekali jeszcze, mając rzadką okazję zobaczyć nowy popis zręczności porucznika Solla.

Karwer, ostatni z poprzedzających Egerta, wszedł na pień. Początkowo szedł powoli, dosyć rozważnie, mniej więcej pośrodku potknął się jednak lekko i dokończył przejście rozpaczliwie machając rękami. Dawniej jego starszy kolega nie omieszkałby zagwizdać pogardliwie na chwiejącego się przyjaciela, tym razem jednak, robiąc krok w stronę kładki, wstrzymał tylko oddech.

Pozostali gwardziści byli już po drugiej stronie i wszyscy patrzyli wyczekująco na swego idola.

Zmusił się, by iść dalej. Wielkie nieba, czemu tak drżą mu kolana?!

Oblizał spierzchnięte wargi i zrobił kolejny krok. Zachwiał się, łapiąc dłońmi powietrze. Na tamtym brzegu rozległy się śmiechy: koledzy uznali, że zręcznie parodiuje tych, którzy gorzej sobie radzili.

Zrobił jeszcze pół kroku. Ujrzał przed oczami duszy kamieniste dno wąwozu i swoje okrwawione ciało, leżące na kamieniach…

Uniósł zasmucone oczy na niebezpieczne przejście i podjął decyzję.

Cofnął się szybko i złapał nieco teatralnym gestem za pierś w okolicy serca. Zadrżał, jakby wstrząsany konwulsjami i zeskakując z kłody, upadł na ziemię.

Miotając się na posłaniu zeszłorocznego listowia usiłował niejasno wyobrazić sobie boleści, o których do tej pory tylko słyszał, gdy mówiono o ataku padaczki. Dobrze byłoby mieć pianę na wargach, lecz w ustach akurat było sucho jak w wyschłej studni, tak więc niedostatek symptomów trzeba było nadrobić gwałtownością ruchów.

Zdziwione śmiechy z przeciwległej krawędzi zamieniły się w okrzyki przerażenia. Pierwszy podbiegł do niego tenże podrostek, któremu powierzył swego konia. Wielkie nieba! Solla aż piekły uszy ze wstydu i poniżenia, lecz nie miał wyboru. Wił się i miotał niczym wyrzucona na brzeg ryba, charcząc i zachłystując się, dopóki kapitan z Karwerem i Dronem nie otoczyli go ze wszystkich stron. Dziesięć minut trwało przywracanie go do przytomności. Ściskając zęby i wywracając oczy Soll starał się jak najbardziej przypominać na pół martwego. O ile jednak prawdziwi nieboszczycy w takich sytuacjach stygną i zaczynają sinieć, Egert purpurowiał ze straszliwie palącego go wstydu.

Przejęty nagłym atakiem porucznika, kapitan natychmiast odesłał go do miasta. Chciał początkowo dać choremu towarzysza, lecz Egert zdołał się od tego wymówić. Dowódca uznał, że nawet w tak ciężkiej niemocy jeden z jego najlepszych gwardzistów wykazuje prawdziwe męstwo.


Ojciec Solla przejął się tym zdarzeniem nie mniej od kapitana. Ledwie Egert zdążył ściągnąć buty i opaść na fotel, kiedy usłyszał stukanie do drzwi, miarowe, lecz stanowcze. Na progu stanął Soll senior, a za nim wszedł niewysoki człowieczek w długim chałacie lekarza.

Egert zmuszony był opowiedzieć o swoim niedomaganiu i dać się zbadać.

Medyk starannie ostukał go małym młoteczkiem, osłuchał, obmacał, a nawet obwąchał. Później zaglądał mu badawczo w oczy, odciągając dolne powieki. Egert odpowiadał przez zaciśnięte zęby na drobiazgowe pytania, przy czym niektóre sprawiały, że się rumienił. Nie chorował dotychczas. Rany? Najwyżej parę draśnięć. Blizna na policzku? Niefortunny wypadek, o którym zdążył zapomnieć.

Soll senior wielce się niepokoił. Omal sobie nie powyłamywał palców. Badając jamę ustną pacjenta, lekarz prawie urwał mu język. Otarł później dłonie śnieżnobiałą ściereczką i zaproponował z westchnieniem klasyczną kurację, rekomendowaną przez wszystkich zakłopotanych doktorów: puszczanie krwi.

Chwilę potem dostarczono do sypialni sporą miednicę. Lekarz otworzył swą czarną torbę i wyłożył na czysty obrus lśniące w słonecznym blasku lancety i skalpele. Zadźwięczały małe, szklane bańki. Staruszka służąca przyniosła świeże prześcieradło.

Owe przygotowania sprowadziły na Egerta czarną rozpacz. Chwilami dochodził do wniosku, że lepiej już byłoby wrócić na manewry. Ojciec, uradowany, że może chociaż w niewielkim stopniu wesprzeć cierpiącego syna, dopomógł mu zdjąć koszulę.

Przygotowania były skończone. Kiedy jednak młodzieniec ujrzał okrutne ostrze w dłoni lekarza, zrozumiał, że nie obejdzie się bez rozlewu krwi.

– Mój synu – szepnął zatroskany ojciec – rzeczywiście jesteś bardzo chory…

Wcisnąwszy się w kąt, zasłaniając ciężkim świecznikiem, Egert wyjęczał:

– Nie chcę… Zostawcie mnie w spokoju!


Stara klucznica poruszała bezgłośnie ustami. W drzwiach sypialni stanęła niemłoda już kobieta, matka Egerta.

Lekarz rozejrzał się wokół po wszystkich obecnych, potem znów spojrzał uważnie na półnagiego pacjenta, którego wspaniałe mięśnie wyraźnie rysowały się pod gładką skórą. Wzruszył ramionami z rezygnacją.

– Niestety…

Narzędzia wróciły do torby. Rozstrojony Soll starszy daremnie usiłował wydobyć z doktora, co mogło znaczyć owo „niestety”? Czy z Egertem jest naprawdę źle?

Lekarz spakował spokojnie instrumenty, potem zaś pokręcił głową i rzekł, jakby bardziej do dzików na gobelinach, niż do rodziny Sollów:

– Młody człowiek jest… hm, hm… w zasadzie zdrowy. Tak, proszę państwa… Lecz jeśli przeżywa jakieś duchowe niepokoje, to już nie jest kwestia medyczna.


*

Wielkie nieba! Mężny Harsie, Opiekunie Wojowników, jak mogłeś do tego dopuścić?

Porucznik Egert Soll był głęboko zraniony, zwłaszcza jeśli chodziło o jego miłość własną. Najbardziej niemiły w tym wszystkim był fakt, że godność oficera została naruszona nie przez kogoś obcego, lecz jakby od środka.

Całą godzinę przestał przed zwierciadłem, przyglądając się sobie badawczo. Z lustrzanej tafli spoglądał na niego pozornie ten sam, dobrze znany stary znajomy: szaroniebieskie oczy, jasne włosy i zrastająca się rana na policzku. Będę miał szramę, stwierdził, wodząc palcem po skaleczeniu. Miał więc nowy znak szczególny. No cóż, blizna na twarzy mężczyzny świadczy o jego męstwie…

Nachuchał na lustro i zrobił palcem ukośny krzyżyk na zaparowanej powierzchni. Za wcześnie popadać w rozpacz. Jeśli nawet jego dusza jest chora, wiedział, jak ją uleczyć.

Zmieniwszy płócienną koszulę na jedwabną, Egert wyszedł z domu, nie słuchając napomnień zatroskanego rodzica.


Każdy gwardzista wiedział, że żona kapitana, piękna Dilia, miała słabość do porucznika Solla. Dlaczego nie dowiedział się jeszcze o tym sam kapitan, pozostawało zagadką.

Wizyty u Dilii dostarczały Egertowi podwójnej satysfakcji, ponieważ, radując się gorącymi objęciami kapitanowej, upajał się także ryzykiem i własną arogancją. Szczególnie lubił całować kobietę, nasłuchując przybliżających się na schodach kroków jej męża. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się stanie, jeśli dowódca podżegany zazdrością nakryje porucznika w swoim łóżku. Nawet żelazne nerwy kapitanowej chwilami nie wytrzymywały, kiedy podejrzliwy małżonek pukał do drzwi sypialni. Egert śmiejąc się, wyskakiwał przez okno lub do komina, chwytając odzież po drodze. Ani razu nie zdarzyło się łotrzykowi zgubić guzika czy sprzączki, nie potknął się na parapecie i nie uczynił zbędnego hałasu… Zastygła Dilia słyszała tylko szmer pod oknem i ciężkie kroki męża koło łoża. Kolejny raz czujny małżonek nie znalazł ani śladu obcego mężczyzny.

Wizyty u kapitanowej zawsze uskrzydlały Egerta, miał więc nadzieję, że kolejna wyzwoli go od dziwnej przypadłości.

Zmierzchało się już. Egert jak dawniej nie lubił szarej godziny, lecz myśl o czekających go rozkoszach sprawiła, że zapanował nad tym uczuciem. Pokojówka była, naturalnie, od dawna przekupiona. Otulona w ażurowy peniuar Dilia przywitała kochanka z szeroko otwartymi oczyma.

– Niebiosa, a manewry?!

Zdziwienie szybko rozpłynęło się w uśmiechu, rozanielonym i chytrym zarazem. Jak bardzo trzeba być rycerskim, żeby chyłkiem opuścić obóz wojskowy, by spotkać się z ukochaną! Pokojówka przyniosła na tacy wino i półmisek z owocami, przyozdobiony pawim piórem, znakiem gorącej miłości. Zadowolona Dilia przeciągnęła się na pościeli jak syta kocica.

– Och, Egercie… Gotowa byłam już źle myśleć o tobie – rzekła z dwuznacznym uśmieszkiem. – Wolałeś ostatnio zajmować się walką niż miłością… Zazdrościłam pojedynkującym się z tobą!

Potrząsnęła głową w taki sposób, by ciemne loki rozłożyły się bardziej malowniczo.

– Jeśli nawet rzeczywiście kogoś zabiłeś, czy to jest powód, żeby na tak długo zostawiać swoją Dilię?

Egert, starając się nie patrzeć w ciemny kąt sypialni, wymamrotał jakiś uroczy komplement. Kobieta zamruczała i mówiła dalej aksamitnym głosem:

– Ale teraz… twój wyczyn daje mi prawo wybaczyć. Wiem, czym są manewry dla gwardzisty… Odrzuciłeś dla mnie swą ulubioną zabawę i zostaniesz za to wynagrodzony.

Dilia pochyliła się ku niemu z półotwartymi ustami i mężczyzna poczuł zapach różanych perfum.

– Odpowiednio wynagrodzony…

Wstrzymał oddech. Zręczne paluszki zmagały się tymczasem z guzikami munduru.

– Niech mój mąż sobie śpi pod namiotem, stając się pastwą komarów, prawda, Egercie? Mamy dla siebie całą noc… I ranek. A także następny dzień. Tak, Egercie? Ładnie ci z tą szramą… Zróbmy wszystko, żeby spędzić ten czas jak najprzyjemniej…

Pomogła mu zdjąć ubranie. Nurkując za nią w pościeli, poczuł jakim żarem bije jej atłasowa skóra. Wodząc dłońmi po gładkiej talii, nagle się wzdrygnął. Jego dłonie natrafiły na metalową opaskę, rozgrzaną ciepłem ciała. Dilia zaśmiała się dźwięcznie.

– To pas cnoty! Podarunek od twego kapitana, Egercie!

Zanim zdążył się w tym połapać, wydobyła spod poduszki mały, stalowy kluczyk.

Zapomniał na jakiś czas o swoich problemach, śmiejąc się z całej duszy, gdy słuchał historii tegoż klucza, „zrodzonego z mydełka”. Przed wyjazdem kapitan postanowił skorzystać z łaźni. Dilia zadbała o wszystko i kiedy zazdrośnik omdlewał pod strugami gorącej wody oraz razami brzozowych witek, zdołała wykraść kluczyk, wiszący zwykle na mężowskiej szyi, i odcisnęła go w kawałku mydła. Kapitan odjechał na manewry czysty i szczęśliwy…

Pas cnoty spadł z brzękiem na posadzkę.

W domu panowała martwa cisza. Reszta służby miała naturalnie wychodne, a pokojówka już się położyła. Pieszcząc kapitanową, Egert nie mógł się pozbyć natrętnej myśli, że od wojskowego obozu do miasta są tylko dwie godziny drogi.

– Och, Soll – szeptała namiętnie kobieta, obnażając w rozkosznym uśmiechu piękne ząbki. – Jak to już dawno… Obejmij mnie mocniej…

Egert uczynił to, czując także przypływ gorącej fali namiętności. Piękność wyprężyła się, jakby jego pocałunek dotarł do samego centrum rozkoszy. Gnąc się w słodkich i rytmicznych poruszeniach oboje byli gotowi zatonąć całkowicie w oceanie miłości, kiedy nagle ucho Solla wyłowiło jakiś szmer za drzwiami.

Tak się kurczy rozżarzona stal, gdy rzucą ją do zimnej wody. Egert zamarł. Jego skóra pokryła się w mgnieniu oka zimnym potem. Kapitanowa oprzytomniała nieco i rozwarła przepełnione zdumieniem oczy.

– Egercie?

Przełknął głośno lepką, gęstą ślinę. Szmer się powtórzył.

– To pewnie myszy – oświadczyła z westchnieniem ulgi. – Co się z tobą dzieje, ukochany?

Egert sam tego nie wiedział. Oczyma duszy widział pochylonego za drzwiami kapitana, podglądającego ich przez dziurkę od klucza.

– Pójdę zobaczyć – wydyszał i ruszył ku drzwiom ze świecznikiem w dłoni.

Maleńka szara myszka wyskoczyła mu spod nóg, lecz będąc najwyraźniej odważniejszą od porucznika, nie uciekła prosto do norki, ale obserwowała go uważnie czarnymi ślepkami, stojąc w ściennej dziurze.

Egert był gotów ją zabić.

Kobieta czekała na niego z lekceważącym uśmieszkiem.

– Ech, ci gwardziści… Co to za kaprysy, Soll, czy to żarty? Chodź do mnie, mój poruczniku…

Znowu go objęła, lecz Egert, gładząc zręcznie jej ciało, pozostawał zimny i jakby najeżony.

Przybliżając wargi do jego ucha, zaszeptała wdzięcznie:

– Jesteśmy naprawdę sami… Twój kapitan jest teraz daleko, Egercie. Nie usłyszysz jego kroków na schodach. Jest teraz pod namiotem w obozie. Pilnuje swego stada… To odpowiedzialny oficer, więc sprawdza warty co godzina. Obejmij mnie, mój dzielny Egercie, mamy dla siebie całą noc.

Ukołysany jej szeptem, przestał w końcu nasłuchiwać i młoda krew znów wzięła górę. Jego ciało ożyło i nabrało twardej gibkości. Dilia jęczała z rozkoszy i gryzła jego ramię. Egert wbił się w nią z całej siły, czując nadchodzący moment absolutnego szczęścia, gdy nagle usłyszał stuknięcie drzwi wejściowych i z dołu zaczęły zbliżać się czyjeś kroki.

Egertowi pociemniało w oczach. Cała krew uciekła mu z oblicza, pobladłego w jednej chwili jak chusta. Na delikatną skórę piękności znowu skapnęły krople zimnego potu. Egert odsunął się od niej na brzeg łóżka, trzęsąc się jak w gorączce.

Z dołu dobiegały stłumione głosy. W kuchni zadźwięczały naczynia. Egert zdumiał się, jak bardzo się ostatnio wyostrzył jego słuch! Znowu kroki… Stłumione przekleństwo, głośne skrzypienie schodów…

– To służba wróciła – wyjaśniła Dilia znużonym głosem. – Brawo, Egercie… Tak się nie postępuje z ukochaną…

Siedząc na skraju posłania, objął dłońmi gołe ramiona. Niebiosa, za co to wszystko?! Miał ochotę uciec, nie oglądając się za siebie, nie chciał jednak pozostawić nieświadomej niczego kobiety. Myśląc o tym, zacisnął szczęki.

– Co z tobą, przyjacielu? – zapytała cicho za plecami.

Miał ochotę gryźć własną dłoń. Nie poczuł jednak zbyt silnego bólu, więc rozwarł zaciśnięte zęby.

– Egercie… – W jej głosie pojawiła się nutka urazy. – Już mnie nie kochasz, poruczniku Soll?

Jestem chory, chciał jej odpowiedzieć, lecz w porę ugryzł się w język. Jakie to wszystko głupie…

– Kocham – odpowiedział ochryple.

Służący na dole pokładli się wreszcie spać i dom znowu pogrążył się w ciszy.

– Wygląda na to, że na próżno zdjęłam pas cnoty? Przepełnione jadem słowa ugodziły go niczym sztylet wbity w plecy.

Znowu się przemógł. Oblany zimnym potem wpełznął pod koronkową kołdrę. Z równym skutkiem Dilia mogłaby obejmować zimnokrwistą jaszczurkę. Odwróciła się odeń, urażona. Zdrętwiałymi dłońmi chwycił ją i przyciągnął do siebie.

Jego ciało okazało się nad podziw zdrowe i sprawne. Chociaż przeżył dwukrotny szok, znowu zapragnął miłości i zapłonął, jak polane wodą ognisko, rozpalające się ponownie z jednej iskierki.

Dilia także się ożywiła. Kilka następnych chwil sypialnię wypełniały triumfalne jęki. Egert zmierzał do celu, nie myśląc już o przyjemności, byle tylko szybciej z tym skończyć i ocalić choćby resztki dawnej reputacji. Niewiele brakowało do upragnionego finału, podczas gdy mieszkańcy domostwa, miasta i świata oblanego księżycowym, kojącym blaskiem pogrążeni byli w głębokim śnie. Nic więc, zdawałoby się, nie przeszkadzało porucznikowi dokończyć dzieła, gdy znowu ujrzał oczyma duszy kapitana wdzierającego się do komnaty w towarzystwie Drona i innych gwardzistów. Wizja była tak wyraźna, że dostrzegał nawet spękane żyłki w białkach oczu dowódcy… Wydało mu się, że dłoń zdradzanego męża wyciąga się ku kołdrze i zaraz nastąpi szarpnięcie…

Całkiem zmiękł, jak wypatroszony flak. Wszystko było na próżno: kolejne usiłowania okazały się bezpłodne, wręcz żałośnie śmieszne. Egert Soll, najlepszy kochanek w mieście, skazany był tym razem na klęskę.

Dilia zaśmiała się gorzko.

Egert zerwał się, porwał kłąb odzieży i skoczył do okna. Po drodze zgubił połowę ubrań i potrącił stolik, zwalając na podłogę tacę z winem i owocami. Wskoczywszy na parapet, przestraszył się wysokości pierwszego piętra, lecz za późno było się zatrzymywać. Wyskoczył za okno z rozpędu i wylądował gołym zadkiem na klombie, łamiąc rododendrony i zasługując na wieczystą klątwę ogrodnika. Ubierał się w biegu, plącząc rękawy i nogawki, płacząc ze wstydu. Biegł ile sił w nogach do domu. Na jego szczęście do świtu pozostało jeszcze parę godzin i nikt nie zobaczył słynnego porucznika w tak żenującej sytuacji.


Kiedy gwardziści wrócili do miasta pospieszyli przede wszystkim dowiedzieć się o zdrowie porucznika Solla. Blady i osłabiony Egert z kwaśnym uśmiechem zapewnił przybyłych, że jego stan się poprawia.

Plotka o kompromitacji z Dilią stała się pożywką dla nieprzyjaznych języków już następnego dnia i przekazywano ją sobie z prawdziwą satysfakcją, lecz większość w głębi duszy w nią nie wierzyła, uważając, że podła kapitanowa mści się na byłym amancie.

Jedyną pociechą dla Solla okazała się samotność. Spędzał kolejne dni zamknięty w swoim pokoju albo błąkając się po opustoszałych ulicach. W trakcie owego wałęsania się przyszła mu do głowa myśl straszna w swej prostocie: a co będzie, jeśli to, co się z nim dzieje, nie jest tylko przejściowym niedomaganiem, ale będzie go nękać ciągle, całymi miesiącami albo latami?

Został na jakiś czas zwolniony od zbiórek i patroli. Starannie unikał towarzystwa kolegów, a o spotkaniu z jakąś kobietą bał się nawet myśleć. Zaniedbana szpada stała w kącie, jak ukarany dzieciak. Cały dom wypełniały ciężkie westchnienia Solla seniora. Podobnie jak jego syn rozumiał, że ta sytuacja nie może ciągnąć się zbyt długo. Egert będzie musiał w końcu wyzdrowieć albo opuścić pułk.

Czasem pod drzwiami pokoju syna pojawiała się matka. Stała kilka minut, potem powoli odchodziła do swoich komnat. Pewnego razu natknęła się na Egerta w salonie. Tym razem nie milczała, jak zwykle, lecz ostrożnie dotknęła mankietu jego koszuli.

– Co się z tobą dzieje, synku?

Stając na palcach, położyła mu dłoń na czole, jakby chcąc się przekonać, czy nie ma gorączki.

Ostatni raz pytała go o coś pięć lat temu. Od dawna odwykł rozmawiać z własną matką i zapomniał dotyku jej drobnych palców na czole.

– Egercie… co się stało?

Stropiony, nie zdobył się nawet na jedno słowo w odpowiedzi.


Od tego czasu zaczął także unikać rodzicielki. Jego samotne przechadzki stawały się coraz bardziej przygnębiające. Pewnego razu, sam nie wiedząc jak, zabłądził na miejski cmentarz.

Ostatni raz był tutaj jako dziecko. Wszyscy jego krewni i przyjaciele wciąż żyli na szczęście, dlatego też Egert nie rozumiał tych, którzy odwiedzali miejsce ostatniego spoczynku. Znalazłszy się za płotem, zadrżał i zatrzymał się. Cmentarzysko zdało mu się czymś dziwnym, przerażającym, jakby nie z tego świata.

Kaleki stróż wyjrzał ze swojej budki i skrył się zaraz. Egert zamierzał się wycofać, ale zamiast tego ruszył powoli ścieżką między mogiłami.

Groby bogaczy były przyozdobione marmurem, biedniejszych granitem, zdarzały się też figury wyciosane z drewna. Prawie wszystkie jednak były tradycyjnym wyobrażeniem znużonych ptaków, przysiadłych na nagrobkach.

Szedł dalej. Od dłuższej chwili czuł się nieswój, lecz jak zaczarowany nie potrafił przestać czytać kolejnych, na wpół startych napisów. Spadł nagły deszcz. Jego krople ściekały po kamiennych dziobach i bezradnie spuszczonych skrzydłach, spływały strużkami między wbitymi martwo w grobowe płyty szponami… Zza szarej zasłony, która przesłoniła światło dnia, przed oczyma Egerta wychylały się orły spoczywające na marmurowych płytach, a także mniejsze ptactwo, jaskółki, czy też bezgłowe żurawie. W dużych grobowcach z ogrodzeniem pochowane były całe rodziny. Na jednym z nich siedziały nieruchomo dwa przytulone do siebie gołębie, do innego przywarła zmęczona sikorka. Zalany strugami wody napis zatrzymał na chwilę porucznika: „Znowu pofrunę…”.

Deszcz spływał po twarzy Solla. Zmusił się, by zawrócić w stronę wyjścia. Z ziemi unosiła się wilgotna, siwa mgiełka.

Zatrzymał się na samym brzegu cmentarza.

Na poboczu ścieżki znajdowała się świeża mogiła bez żadnej rzeźby, przykryta gładką granitową płytą. Odczytał napis: „Dinar Darran”.

Tylko tyle. Nic więcej. Może to ktoś inny, pomyślał zasmucony Egert. Może jakiś inny Dinar…

Zbliżył się, z trudem powłócząc nogami. Dinar Darran. Kareta u wejścia „Wspaniałego Miecza” i panna niezwykłej urody. Krzywa linia przed noskami oficerskich botfortów. Czerwone wypieki na jej policzkach. „Dinarze?!”.

Soll wzdrygnął się, tak wyraźnie usłyszał głos Torii. Jakby dźwięk tłukącego się szkła… Dinarze?! Dinarze?! Dinarze?!!!

Na tym grobie nigdy nie usiadł rzeźbiony ptak.

Stróż ponownie wychylił się ze swej budki, nie spuszczając z Egerta zdziwionego, uważnego spojrzenia.

Soll odwrócił się i uciekł ile sił w nogach.


Dni mijały. Co pewien czas zjawiał się goniec od kapitana z ciągle tym samym pytaniem: jak czuje się porucznik Soll i czy jest w stanie wrócić do służby? Posłaniec odchodził jak niepyszny z ciągle tą samą odpowiedzią: porucznik czuje się trochę lepiej, ale wrócić do służby jeszcze nie może.

Parę razy pojawił się także Karwer. Za każdym razem przyszło mu wysłuchać przeprosin, przekazanych przez służącego: że młody panicz jest niestety nadal zbyt osłabiony, nie może więc osobiście spotkać się ze starym przyjacielem.

Gwardziści powoli przyzwyczajali się popijać bez Solla. Jakiś czas zajmowali się historią jego nieszczęśliwej miłości, lecz z czasem temat zniknął sam z siebie. Posługaczka Feta w tawernie u bramy miejskiej niekiedy ciężko wzdychała potajemnie i ocierała załzawione oczy, ale wkrótce się pocieszyła towarzystwem innych przystojnych mężczyzn z epoletami na ramionach.

W końcu posłaniec od kapitana zadał sakramentalne pytanie trochę inaczej: czy porucznik Soll w ogóle jest w stanie kontynuować służbę? Po chwili zastanowienia, Egert odpowiedział twierdząco.

Następnego dnia został wezwany na ćwiczebne walki. Były one toczone za pomocą przytępionego oręża i zawsze prowokowały ironiczne uwagi Egerta: jak niby można nauczyć się unikać niebezpieczeństwa mając w ręku tępe ostrze? Obecnie sama myśl o tym, że trzeba będzie stanąć oko w oko z uzbrojonym przeciwnikiem wywoływała u niego dreszcz strachu.

Następnego ranka po bezsennej nocy posłał do koszar sługę z wieścią, że jego stan się pogorszył. Goniec wychodził już z domu, lecz nie zdołał go na dobre opuścić, ponieważ powstrzymał go od tego zagniewany Soll starszy.

Mocno chodziły mu szczęki, gdy ponury jak chmura gradowa stanął w drzwiach pokoju syna.

– Mój synu… najwyższy czas na coś się zdecydować. – Westchnął głęboko. – Zawsze uważałem, że wyrosłeś na prawdziwego mężczyznę. Co ma oznaczać ta twoja dziwna choroba? Czyżbyś miał zamiar odejść z pułku, w którym służba jest najwyższym zaszczytem dla każdego szlachetnie urodzonego młodzieńca? Mam nadzieję, że tak nie jest. Jak jednak wyjaśnić twą odmowę zjawienia się na ćwiczeniach?!

Egert spoglądał na swego ojca, człeka już niemłodego i trochę schorowanego. Widział żyły na pomarszczonej szyi, głębokie bruzdy między władczo zmarszczonymi brwiami, oczy błyszczące oburzeniem.

– Wielkie nieba! Obserwuję cię już od paru tygodni… Gdybyś nie był moim synem i gdybym nie znał cię wcześniej… przysięgam na Harsa, uznałbym, iż nazwa twojej choroby brzmi: tchórzostwo!

Egert drgnął, jak od uderzenia. Cała jego jaźń burzyła się od takiej obrazy, chociaż w głębi serca musiał przyznać, że ojciec powiedział prawdę.

– W naszym rodzie nigdy nie było tchórza – szepnął ojciec zdławionym głosem. – Musisz wziąć się w garść…

Być może Soll senior chciał powiedzieć coś jeszcze gorszego, tak nerwowo zacisnął wargi, podczas gdy nabrzmiewała mu żyła na skroni. Być może chciał rzucić ojcowską klątwę lub wygnać syna z domu, lecz powstrzymał się i powtórzył tylko znacząco:

– W naszym rodzie nigdy nie było tchórza!

– Daj mu spokój – dało się słyszeć zza szerokich pleców starego Solla.

Blada, wciąż przygarbiona niewiasta, niezbyt często pozwalała sobie wtrącać się do męskich rozmów.

– Daj mu spokój… Cokolwiek by się z nim teraz działo, po raz pierwszy od lat…

Urwała nagłe. Być może chciała powiedzieć, że po raz pierwszy od lat nie słyszy w jego głosie tej drapieżnej, okrutnej nuty, która ją tak przerażała i czyniła obcym jej własne dziecko. Nie oznajmiła jednak tego głośno, a tylko popatrzyła na syna długo i ze współczuciem.

Egert wstał, wziął szpadę i wyszedł z domu.


Pokazowe walki odbyły się tego dnia bez udziału porucznika Solla, ponieważ ledwie wyszedł za bramę, nie skierował się wcale do koszar, lecz przemknął się pustymi zaułkami ku bramie miejskiej.

Zatrzymał się przed tawerną. Trudno powiedzieć, co go skłoniło, by otworzyć szerokie, doskonale mu znane drzwi.

Rano lokal był jeszcze pusty. Ktoś przemykał się w głębi między stolikami. Egert podszedł bliżej. Ujrzał osobę pochyloną nad podłogą, którą przecierała ścierką. Nuciła jakąś melodię bez słów. Śpiew urwał się, kiedy oficer wziął krzesło i usiadł na nim. Plecy rozprostowały się. Służąca Feta, zdyszana i czerwona na twarzy, upuściła z radości mokrą szmatę.

– Pan Egert!

Uśmiechając się z przymusem, kazał podać sobie wina.

Na podłodze, blatach stołów i oparciach krzeseł igrały słoneczne promienie. Gdzieś brzęczała mucha, odbijając się od szklanej szyby. Mocząc wargi w winie Egert wpatrywał się bezmyślnie w desenie drewnianego blatu.

Słowo zostało wypowiedziane i teraz powtarzał je sobie w myślach bez przerwy, podrygując jak od bólu. Tchórzostwo. Wielkie nieba, on tchórzył! Stchórzył wielekroć i do tego przy świadkach, z których najważniejszym był on sam, sławny niegdyś z odwagi, bohater pułku, porucznik Soll…

Odstawił szklankę i zaczął obgryzać paznokcie. Tchórze są zdradliwi i godni pożałowania. Nieraz widział jak tchórzą inni, dostrzegał symptomy strachu: bladość, niepewność, trzęsące się portki… Teraz sam odczuł, jak to jest. Strach wydaje się z zewnątrz czymś nikczemnym i nędznym, lecz od wewnątrz staje się katem, nieustępliwym dręczycielem…

Potrząsnął głową. Czyżby na przykład Karwer odczuwał coś podobnego, kiedy się lękał? Czyżby wszyscy ludzie…

Feta chyba z dziesięć razy podchodziła ze szmatką, by wytrzeć do czysta jego stolik.

– Nie kręć się tak, wiercipięto – odpowiedział w końcu na jej proszące spojrzenie. – Usiądź ze mną.

Usiadła tak ochoczo, że aż skrzypnęło dębowe krzesło.

– Czego pan sobie życzy, panie Soll?

Przypomniał sobie, jak ciskał we framugę nad jej głową noże i kindżały i oblał się zimnym potem.

Zauważyła jak pobladł, więc powiedziała współczująco:

– Pan Egert tak długo chorował…

– Feto – zapytał, spuszczając oczy – boisz się czasem czegoś?

Uśmiechnęła się promiennie, sądząc chyba, że porucznik żartuje jak dawniej.

– Boję się tylko nie usłużyć panu Sollowi odpowiednio, bo wtedy szefowa mnie wyrzuci…

– No tak – pytał dalej cierpliwie – i czego się jeszcze boisz?

Zatrzepotała rzęsami.

– No, na przykład ciemności – próbował jej podpowiedzieć. – Boisz się mroku?

Dziewczyna posmutniała, jakby przypominając sobie coś niemiłego. Odparła w końcu niechętnie:

– Tak, tylko… po co to panu wiedzieć?

– A wysokości? – kontynuował, ignorując zadane pytanie.

– Wysokości także – przyznała cicho.

Nastała długa chwila ciszy. Feta wpatrywała się w blat stołu. Kiedy Egert zrozumiał, że nie dowie się od niej niczego więcej, dziewczyna wzdrygnęła się i szepnęła:

– Wie pan, a najbardziej pioruna… Jak walnie gdzieś blisko! Ita mi mówiła, że w jej wiosce jedną dziewczynkę grom poraził na śmierć…

Westchnęła ciężko. Przestraszona swą szczerością, zaczęła mówić prędko, jakby chcąc owym potokiem słów zatrzeć uprzednią niezręczność.

– Boję się takie pluskiew, karaluchów, włóczęgów, niemych żebraków, właścicielki, myszy… Myszy jeszcze nie są takie straszne, można to przezwyciężyć…

– Przezwyciężyć? – powtórzył jak echo. – A jak ty… Co czujesz, kiedy się boisz?

Uśmiechnęła się niepewnie.

– Po prostu się boję… Jakby w głębi serca. Czuję jak słabnę i…

Jej buzia pokryła się purpurą, która miała chyba ukryć jeszcze jeden element odczuwanego strachu.

– Feto – zapytał cicho – czy bardzo się bałaś, kiedy rzucałem w twoją stronę nożami?

Zatrzęsła się na wspomnienie tamtego incydentu.

– Nie, skąd! Przecież wiedziałam, że ma pan celną dłoń…

W tej chwili zawołała z kuchni karczmarka i dziewczyna uciekła, przeprosiwszy.

Słoneczne łaty powoli wędrowały ze stołu na podłogę. Egert siedział przygarbiony i wodził palcem po krawędzi pustej szklanki.

Feta go nie zrozumie. Nikt na całym świecie go nie zrozumie. Świat, którego był do tej pory panem i władcą, jego przyjemny światek usunął mu się spod nóg. Celował teraz w niego ostrzami szpad, zębatymi krawędziami kamieni, lekarskimi lancetami… Ten nowy świat pełen jest złowrogich cieni i nocnych widzeń, z powodu których nie może usnąć bez światła świec. Stał się bezradny i bezsilny jak mucha z oderwanymi skrzydełkami. Co się stanie, kiedy dowiedzą się o tym inni?!

Stuknęły ciężkie drzwi frontowe. Do tawerny wpadła grupa gwardzistów z Karwerem na czele.

Egert pozostał na miejscu, lekko się tylko sprężył, jak do skoku. Koledzy natychmiast go okrążyli. Zadzwoniło mu w uszach od gromkich powitań, a od przyjacielskich poklepywań rozbolało go ramię.

– Właśnie o tobie mówiliśmy! – przebił wszystkich tubalny głos Drona. – Jak to powiadają: „o wilku mowa, a wilk tu…”.

– A mówili niektórzy, że Soll dogorywa! – zawołał wesoło jeden z młodszych.

– Niedoczekanie! – zaśmiał się Lagan. – Wszystkich nas przeżyje! Skoro siedzi w karczmie, znaczy się, zdrowy…

– Siedzi w karczmie, lecz gardzi druhami – zauważył z goryczą Karwer, ściągając na siebie parę karcących spojrzeń.

Soll uniósł z wysiłkiem oczy i spojrzał na przyjaciela. Zdziwił się, kiedy spotkali się wzrokiem. Młodszy dziwnie mu się przypatrywał, jakby poszukiwał odpowiedzi na nurtujące go pytania.

Wokół nich kręciły się już Ita i Feta. Ktoś wzniósł toast za powrót do zdrowia porucznika Solla. Wypili. Egert się zakrztusił. Kątem oka dostrzegał, że Karwer nie spuszcza zeń badawczego spojrzenia.

– Co tak przycichłeś, pustelniku? – zaciekawił się wesoło Lagan. – Gwardzista schnie i więdnie bez dobrej kompanii, jak roślinka bez wody.

Młodzi, OI i Bonifor zaśmiali się nazbyt głośno.

– Przysiągłbym, że tworzył tymczasem romans w listach – zasugerował Dron. – Podczas patrolu widziałem, jak świeciło się u niego do rana.

– Tak? – zdziwił się Karwer, a pozostali cmoknęli z satysfakcją.

– Ciekawe, której piękności poświęcał swoje nocne czuwania – zastanawiał się głośno największy pułkowy romantyk.

Egert siedział wśród tego gwaru, uśmiechając się kwaśno, bez przekonania. Najgorzej znosił natrętne spojrzenie Karwera.

– Masz pozdrowienie od Dilii – odezwał się tenże, jak na zawołanie. – Odwiedziła nas i pytała, przy okazji, czemu na ćwiczeniach brakuje Solla…

– Swoją drogą, co mamy powiedzieć kapitanowi? – podchwycił Dron.

Egert zgrzytnął zębami. Najchętniej by teraz zniknął, lecz ucieczka oznaczałaby porzucenie ludzi, którzy przyjaźnie się do niego odnosili.

– Wina! – zawołał do karczmarki.

Dwie i pół godziny później Egert dokonał ważnego dla siebie odkrycia: wypity w doborowym towarzystwie alkohol rozproszył mrok w jego duszy.

O zmierzchu rozbawiona gromada gwardzistów ruszyła w stronę „Solidnej Tarczy”, przy czym Soll wrzeszczał i śmiał się nie gorzej od innych. Wciąż jednak rejestrował mimochodem uważne spojrzenie Karwera, lecz było mu już wszystko jedno. Radował się odzyskanym we własnym mniemaniu poczuciem siły, odwagi i swobody.

Wszystkie żywe istoty, które znalazły się na drodze podchmielonej kompanii, uciekały na boki, w żadnym razie nie pragnąc wpaść im pod rękę. Latarnik zapalał lampy na bulwarze i niewiele brakowało, żeby hulacy wyciągnęli spod jego nóg drabinkę. Egert śmiał się na całe gardło. Światła latarń tańczyły mu przed oczami. Wszyscy obchodzili ich długim lukiem, kłaniając się uprzedzająco grzecznie. Duszna atmosfera późnej wiosny pełna była zapachów. Soll łowił nozdrzami aromat rozgrzanej rzeki, świeżo skoszonej trawy, mokrych kamieni, dziegciu, czyichś perfum i ciepłego nawozu… Obejmując jedną ręką Karwera, drugą zaś wszystkich po kolei, był święcie przekonany, że jego choroba minęła i jak każdy ozdrowieniec miał prawo czuć całą pełnię radości życia…

Przed wejściem do „Solidnej Tarczy”, nieopodal miejsca, gdzie niegdyś wysiedli z karety student z narzeczoną, znajdowała się wśród wybojów jezdni spora i głęboka kałuża. Nie wysuszyły jej wiatr ani słońce, istniała zazwyczaj od wczesnej wiosny aż do progu lata, a można było nawet podejrzewać, że dotrwa do jesieni.

Obecnie odbijało się na jej ciemnej, oleistej powierzchni wieczorne niebo. Na jej brzegu chwiał się podpity krawczyk.

Widać było kim jest od pierwszego wejrzenia. Z cienkiej szyi zwieszał się przybrudzony centymetr, a płócienny fartuch miał pomazany kredą. Słomiane włosy zachodziły dwiema falami za uszy. Krawczyk patrzył w kałużę, czkając z cicha.

Karwer zaśmiał się na jego widok. Pozostali dołączyli się doń przyjaźnie, lecz na tym się skończyło. Czeladnik spojrzał na nich mętnym okiem, gwardziści zaś wyminęli go i skierowali się ku drzwiom gospody.

Trzeba było trafu, że dokładnie w tej chwili, gdy Soll przechodził obok niego tamten nagle stracił równowagę i zrobił gwałtowny krok do przodu. Ciężki drewniany chodak opadł w sam środek kałuży i znaczna część wywołanej tym cuchnącej fontanny prysła na porucznika Egerta.

Został ochlapany od stóp do głów. Brudne bryzgi zaplamiły mundur i koszulę, zalały twarz i szyję. Czując ściekające po policzkach zimne, tłuste strugi, Egert zastygł, mierząc pijaczka szklistym spojrzeniem.

Gwardziści okrążyli krawczyka zwartą grupką. Spoglądali na Egerta z obawą, na czeladnika zaś ze współczuciem i ciekawością. Rzemieślnik zdawał się bardziej od nich pijany, więc nadzwyczaj dzielny: wcale się nie wystraszył panów żołnierzy, a może po prostu jeszcze ich nie zauważył. Z chłodem naukowca oglądał uważnie swój zabłocony chodak i oblanego oficera.

– Ryjem go do wody – spokojnie zasugerował Dron.

Młodziutki Bonifor aż podskoczył, przeczuwając świetną zabawę.

– Mogę ja?

– To człowiek Solla – stwierdził beznamiętnie Karwer.

Porucznik prędko się ocknął, podskoczył do krawczyka i… nagle wytrzeźwiał. Rzeczywistość objawiła mu się na nowo, tłumiąc odczucia wiosny, swobody i powracającej odwagi. Egert osłabł na samą myśl, że za chwilę znowu poczuje lęk. I rzeczywiście, wystarczyło pomyśleć o strachu, gdy poczuł narastającą w żołądku zimną kulę. Powinien był wyciągnąć rękę i chwycić chłopaka za kołnierz, lecz dłoń oficera opadła jak nieżywa.

Wielki Harsie, dopomóż!

Drżąc z wysiłku, sięgnął w końcu jednak po kark czeladnika. Zdołał chwycić mokrą dłonią kołnierz jego kurtki, tamten zaś, otrząsnął się, strącając jego rękę.

Gwardziści milczeli. Soll czuł spływające prędko po plecach strużki zimnego potu.

– Żal mi go – wydusił w końcu. – Pijany głupiec!

Jego koledzy spojrzeli po sobie. Tymczasem czeladnik, jakby pragnąc zaprzeczyć słowom gwardzisty lub też pragnąc kontynuować swe naukowe doświadczenia, niespiesznie podniósł nad kałużą drugi drewniany chodak…

Wojskowi odskoczyli wraz, na miejscu pozostał tylko Soll, jak przykuty, inkasując kolejną, jeszcze większą porcję ciekłego błota. Krawczyk zatoczył się, z trudem utrzymując równowagę, ocenił swoje dzieło i uśmiechnął się głupkowato.

– Zabije go – stwierdził półgłosem Dron. – Przekleństwo…

Twarz, uszy i szyja Egerta zniknęły pod strugami brudnej cieczy. „Uderz go! – podpowiadał mu rozum ostatnim zdrowym zmysłem. – Stłucz tamtego, niech cię potem odrywają od jego bezwładnego ciała, co z tobą, Egercie, nie powinieneś tego znosić spokojnie, musisz go pobić!”

Gwardziści milczeli. Rzemieślnik uśmiechał się głupio.

Zdrętwiała dłoń Egerta ujęła rękojeść szpady. „Nie tak! – syczał dalej rozum. – Nie wyciągaj szpady na bezbronnego człowieka z ludu!”.

Szpada na bezbronnego…

Czeladnik trzeci raz chciał tupnąć nogą, patrząc teraz już prosto w oczy oficera. Najwidoczniej był tak pijany, że ze wszystkiego, co działo się wokół niego wyciągał jedynie korzystne dla siebie wnioski. Widział tylko strugi ochlapujące twarz jakiegoś przechodnia.

Czeladnik trzeci raz podniósł nogę, lecz w tym momencie porucznikowi Dronowi puściły nerwy. Rzucił się do przodu z nieartykułowanym wrzaskiem i jego pięść wylądowała na podbródku bezczelnego szczeniaka. Zdziwiony czeladnik przewalił się na wznak i znieruchomiał.

Egert odetchnął. Był cały oblany cuchnącą, błotnistą cieczą. Dziesięć par zdumionych oczu patrzyło, jak ścieka po złotych galonach uniformu.

Pierwszy przerwał milczenie Lagan.

– Zabiłbyś go, Egercie – rzekł, jakby się usprawiedliwiając. – Taki jesteś wstrząśnięty! Może i należałoby go zabić, ale nie tutaj i nie teraz. Schlał się, głupek, do nieprzytomności… Cóż poradzisz: prostak… Słyszysz mnie, Egercie?

Soll pozostawał wciąż nieruchomy i zapatrzony w siebie. Niebiosa! Dron sądził, że sparaliżowała go wściekłość!

Ktoś trącił go w mokry rękaw.

– Egercie… Co cię tak zamurowało? Dron ma rację, lepiej, że go nie zabiłeś… Gdyby zabijać wszystkich prostaków, nie zostałby żaden rzemieślnik… Chodźmy…

Ol i Bonifor wchodzili już do gospody, oglądając się niecierpliwie na resztę. Ktoś wziął Solla za łokieć.

– Chwileczkę – syknął Karwer, sprawiając, że wszyscy spojrzeli nań ze zdziwieniem. – Chwileczkę – powtórzył głośniej. – Panie Dron i inni… Według was porucznik Soll postąpił właściwie?

– Co za głupoty – burknął ktoś w odpowiedzi – bezsensowne rozważania właściwie, czy niewłaściwie… Nijak nie postąpił i dobrze, że głupek został żywy…

– Niedobrze się stało, że wpadł w furię – stwierdził Dron pojednawczo. – Wystarczy już, chodźmy, Karwerze…

W tym momencie zdarzyło się coś dziwnego. Karwer przecisnął się między kolegami i stanął w tym samym miejscu, gdzie stał uprzednio pijany krawczyk. Rozprysnął kałużę wojskowym butem.

Zapadła grobowa cisza. W stronę Solla trysnęła kolejna struga i lepkie błoto znów zaplamiło jego mundur, spłynęło po szramie na policzku, skleiło jasne włosy w brudne sople.

– Co? – bąknął ktoś. – Co to?

– Egercie – powiedział cicho Karwer – będziesz nadal tak stał?

Głos jego przybliżał się i oddalał, jakby uszy Solla ktoś zapchał watą.

– Będzie tak stał, panowie – stwierdził Karwer i posłał kolejną cuchnącą strugę w stronę byłego przyjaciela.

Lagan i Dron złapali Karwera za ramiona. Młodzieniec nie sprzeciwiał się i dał się odciągnąć na bok.

– Nie denerwujcie się tak, panowie. Spójrzcie na Solla, on się wcale nie trzęsie z wściekłości! Wiecie, jak nazywa się ta jego choroba?

Egert z trudem rozkleił wargi, żeby wydusić z siebie żałośnie:

– Zamknij się…

– No tak – kontynuował tamten z zapałem. – Wybaczcie, panowie, lecz jesteście ślepi jak drużyna kretów…

Korzystając z tego, że stropieni koledzy go puścili, skoczył do kałuży i ponownie ochlapał Solla.

Z okien „Wspaniałego Miecza” wychyliły się głowy licznych ciekawskich, sterczące niczym grzyby z kobiałki.

– Przecież jest pijany! – zawołał histerycznie Bonifor. – W końcu to gwardzista…

– Już nie jest gwardzistą! – wrzasnął Karwer. – Jego honor został splamiony, tak samo, jak jego mundur!

W tym momencie spojrzenia Egerta i Karwera spotkały się.

Ów druh wasal od dawna go dyskretnie obserwował. Kilka lat przebywania w jego cieniu nauczyło go umiejętności wykorzystywania sytuacji. Teraz ugodził go prosto w serce. Triumfował na całego i w owych okrutnych oczach mógł Egert odczytać całą historię ich wielkiej przyjaźni.

Zawsze byłeś ode mnie dzielniejszy, mówiły oczy Karwera. Zawsze byłeś silniejszy i zręczniejszy. Czyż nie płakałem czasem z powodu mej cierpliwej wierności? Przypomnij sobie, jak spokojnie znosiłem twoje głupie żarty, niemal się ciesząc, że raczysz ze mnie żartować! Fortuna kołem się toczy. Teraz ja jestem od ciebie dzielniejszy, Egercie, i dopadł cię sprawiedliwy los.

– Przesadziłeś, Karwer! – krzyknęło kilka głosów.

Sprawiedliwie będzie, Egercie, jeśli zajmiesz swoje miejsce, odpowiednie dla tchórza.

– Pojedynek, Soll! – zachrypiał Dron. – Musisz go wyzwać!

Egert zauważył, jak jego były druh mrugnął do niego. Gdzieś na dnie duszy Karwera zapewne błąkała się szalona obawa: a co będzie, jeśli jednak naprawdę mnie wyzwie i będzie pojedynek?

– Pojedynek, Soll – słychać było wokół nich. – Wyzwij go… Teraz albo jutro, jak wolisz. O świcie przy moście. Pojedynek! Pojedynek!

Egert poczuł ten sam symptom strachu, który przemilczała Feta. Wciąż powtarzające się słowo: „pojedynek” sprawiało, że było mu coraz ciężej na duszy.

Karwer, wpatrując się w niego badawczo, dostrzegł to i zrozumiał, że może niczego się nie obawiać.

Pojedynek… Pojedynek…

Gdzieś na dnie serca porucznika miotał się dawny Soll, trzęsąc się z bezsilnej złości. Kusił, żeby wyciągnąć szpadę i wykreślić jej czubkiem linię u stóp Karwera. Strach jednak przeważył i opanował całkowicie duszę byłego oficera, złamał go i sparaliżował, sprawiając, że uczynił rzecz najgorszą dla mężczyzny: odmówił pojedynku.

Cofnął się o krok. Ciemne chmury kłębiły się nad jego głową jak szalona karuzela. Ktoś jęknął, ktoś inny krzyknął ostrzegawczo… W tej chwili Soll odwrócił się na pięcie i zwyczajnie uciekł.


Tego wieczoru, pozostawiwszy w domu ubłocony mundur, wziąwszy ze sobą jedynie podróżny sakwojaż, gnany nieznośnym lękiem, a jeszcze mocniej palącym wstydem, Egert uciekł z miasta.

Загрузка...