W OGRODZIE

Pierwszą sprawą, którą adwokat Quentina zdołał ustalić był fakt, że owa kobieta nie jest właścicielką szeregowca — jakaś firma obrotu nieruchomościami wynajmowała go pewnej grupie inwestycyjnej z Atlanty będącej właścicielem około dwudziestu domów w całym kompleksie. Wynikało z tego, że kobieta jest podnajemcą.

Tylko, że to nie była prawda. Oficjalnie dom stał pusty.

Może więc pracowała dla tej agencji nieruchomości. Jednak nikt z firmy nie wizytował mieszkania, oprócz dozorców; wśród pracowniczek nie było takiej, której rysopis odpowiadałby wyglądowi tamtej kobiety.

Może była poprzednim podnajemcą mieszkania. Może krewną poprzedniego podnajemcy? Byłą żona lub kochanką poprzedniego podnajemcy. Współlokatorką lub sublokatorką wcześniejszego podnajemcy?

Szeregowce były całkiem nowe. Wcześniej zamieszkiwał tylko jeden podnajemcą, czteroosobowa pakistańska rodzina, oczekująca na ukończenie budowy swojego domu w Oak Park. Nie było żadnych współlokatorów, sublokatorów, eks-małżonek ani kochanek, a jeśli nawet jakaś krewna przypominała tamtą kobietę, również nic z tego nie wynikało; nikomu nie dawali klucza, ponieważ pakistańska gospodyni cały czas przebywała w domu, drzwi więc zawsze były otwarte.

Całe dochodzenie kosztowało go około tysiąca dolarów, które musiał wydać na honoraria dla prawnika i prywatnego detektywa, lecz rezultaty śledztwa były równe zeru. Ta kobieta nie istniała. Żadna kobieta nie wchodziła po schodach, nie przekręcała klucza w zamku i nie wchodziła do środka. Nie mógł jej widzieć, gdyż to wszystko nie mogło się zdarzyć.

W sobotę pół dnia spędził na parkingu przed tamtym domem, starając się zrozumieć przyczyny swojej pomyłki. W końcu doszedł do oczywistego wniosku, że jest bardzo samotnym mężczyzną. Mężczyzną, któremu przywidziała się kobieta bardzo podobna do jego zmarłej siostry, aby mógł wyobrażać sobie jak się z nią spotyka, rozmawia i udawać przed sobą, że ma kogoś, z kim może zacząć budować życie. Najwyraźniej był już najwyższy czas, aby zacząć rozglądać się za jakąś partnerką.

Kłopot polegał na tym, że nie miał pojęcia jak się do tego zabrać. Niejednokrotnie był świadkiem scen nawiązywania znajomości przez samotne osoby w takich lokalach jak Rio Grande, Lone Star czy T.G.I. Friday’s i zawsze wydawały mu się one przeraźliwie żałosne. “Często tu przychodzisz? Wyglądasz wspaniale, chociaż jeszcze nic nie piłem. Zamówić ci drinka? Pomożesz mi uczcić mój awans? Mam nadzieję, że właśnie zerwałaś z chłopakiem i nie będę musiał wyzywać go na pojedynek?” Czy takie teksty wciąż jeszcze były w użyciu? A jeśli nawet, to czym się kończyły tego rodzaju znajomości? Przygodą na jedną noc? Krótkim, acz burzliwym romansem? Czy takie spotkanie mogło zaowocować związkiem, który przerwałby jego samotność, czy byłby tylko drobnym epizodem, zdolnym przesłonić jej symptomy na godzinkę lub dwie. Quentin wcale nie miał ochoty zawierać znajomości z kobietą w rodzaju tych, które udają się do takich miejsc w poszukiwaniu mężczyzn w rodzaju tych, którzy przychodzą w takie miejsca w poszukiwaniu kobiet.

Ale w końcu miasteczko znajdowało się tuż pod Waszyngtonem. Wszędzie dookoła co noc wydawano różnorakie przyjęcia. Quentin wiedział o tym, ponieważ kilku jego nowych partnerów obracało się w tych kręgach… na przykład facet, który próbował założyć poważną fundację, albo ten lobbysta, pragnący porzucić swoje lobby i zająć się działalnością wydawniczą. Każdy z nich z osobna zaprosił Quentina na jedno z takich przyjęć, które uświetniają swą obecnością przeróżni kongres-mani, generałowie, admirałowie i podsekretarze stanu. Odmówił im, jak to zawsze miał w zwyczaju.

Ale teraz pojechał do domu i zadzwonił do obydwu. Oba przyjęcia miały się odbyć tego samego wieczoru, jedno w Georgetown, w jakiejś drugorzędnej ambasadzie, a drugie na Chevy Chase, w domu bardzo niegdyś sławnej damy z towarzystwa.

— Będą tam głównie ludzie, którzy wciąż pną się do góry, Quentinie, — powiedział lobbysta. — W mig się zorientują, że nie jesteś człowiekiem władzy, więc pewnie reprezentujesz pieniądze. Mam nadzieję, że ci to nie będzie przeszkadzać.

— Chcesz powiedzieć, że wszyscy goście będą cynicznie szukać kogoś, kogo udałoby się jakoś wykorzystać?

— Na pewno ci, wyglądający na zaaferowanych i podnieconych. Kiedy zobaczysz kogoś naprawdę ożywionego lub rozgorączkowanego, jednym słowem, napalonego, wiedz, że ów ktoś stara się by ten wieczór przyniósł mu jak największe korzyści. Więc jeśli interesuje cię miłe towarzystwo musisz upatrzyć sobie osobę znudzoną, ale nie pijaną i najprawdopodobniej będzie to ktoś, kogo szukasz. Oczywiście ów opis odpowiada zazwyczaj czyjemuś małżonkowi lub czyjejś małżonce, czyli komuś, że tak powiem, spoza układu. Osoby takie najczęściej są nie tylko znudzone, ale także nudne. I w dodatku całkowicie oddane swoim partnerom.

— Chciałbym po prostu zobaczyć jak wyglądają takie przyjęcia. W co mam się ubrać?

Pierwsze przyjęcie było zwykłym koktajlem przed kolacją, a przyszły prezes fundacji nie był na tyle ważną osobą, by zdobyć dla Quentina miejsce przy stole, co mu wcale nie przeszkadzało, gdyż miał przecież w planie jeszcze jeden bankiet. Pierwsze przyjęcie okazało się absolutną klapą — większość zaproszonych stanowili agresywni karierowicze lub, co gorsza, osoby, które właśnie zaczynały wypadać z gry, desperaci, usiłujący odzyskać utracony prestiż. Quentin liczył wszystkie afronty, jakich doznał od gości, aż w końcu zabrakło mu palców, więc skupił się na wyśmienitych zakąskach, unikając jak ognia “koktajlowych bufonów”.

Na drugim przyjęciu było o wiele przyjemniej. Według oceny Quentina gospodyni trzymała się znakomicie. Jeśli już ktoś stracił urok i podupadł, to raczej waszyngtońska socjeta, gdyż wielka dama wciąż miała w sobie coś z przedwojennej elegancji. I to nie tej sprzed drugiej wojny światowej. Raczej jeszcze sprzed pierwszej. Czy atmosfera tamtych cudownych czasów mogła jeszcze przetrwać w jej domu? Czasów, kiedy podsekretarze bez wyjątku wywodzili się ze znakomitych i zamożnych rodzin, a swoją służbę dla kraju traktowali raczej jako obywatelski obowiązek, niż jako kolejny szczebel w karierze? Atmosfera dawnych lat panowała przynajmniej przez pierwszą godzinę przyjęcia. Potem jednak zauważył, że jego partner miał rację. Nawet w tym szacownym, nieco staroświeckim gronie, widziało się takich, którzy starali się nieco zbyt usilnie oraz takich, którzy zachowywali zbyt wielki dystans. Status i pozycja były tu równie ważne, jak na poprzednim bankiecie, tyle że tam demonstrowane z ostentacyjną wręcz brutalnością.

Mógłbym być taki sam jak ci ludzie, pomyślał Quentin. Gdybym przypadkiem nie zdobył góry pieniędzy dzięki temu, że z powodzeniem zajmowałem się programowaniem dokładnie w czasie, kiedy działalność ta przyniosła niczego nie spodziewającym się maniakom, prawdziwą lawinę forsy. Mógłbym być kimś spoza, pragnącym znaleźć się w środku, albo kimś z dołu, spoglądającym na szczyt. Teraz jestem, rzecz jasna, poza układem, ale i ponad nim, patrząc na wszystko z góry. Nie potrzebuję niczego, co ci ludzie mogliby mi zaoferować. To ,czego szukam, w ogóle nie zaprząta ich myśli. Niektórzy z nich być może mają to, czego szukam, ale wcale tego nie szanują i nie boją się stracić: kochającą małżonkę lub małżonka, którego miłość uważa się za coś, co się słusznie należy, którego można ignorować, ranić, a nawet porzucić w nieprzerwanej, gorączkowej wspinaczce do góry. Kątem oka dostrzegł kilka takich osób — kobiet, które najwyraźniej źle się czuły w swych najnowszych strojach od najmodniejszych kreatorów, kobiet, które, podobnie jak mama Quentina, na co dzień udzielały się społecznie gdzie tylko mogły, ale tutaj zajmowały się roznoszeniem tac z herbatnikami. Na tym przyjęciu nic nie było dla nich. Nawet ich mężowie. Oni byli tu, ale nie dla nich.

Przechadzając się po domu, natknął się na wielką bibliotekę z wysokim sufitem i z drabinką przymocowaną do szyny, dzięki czemu można ją było przesuwać dookoła pomieszczenia. Quentin widział takie biblioteki tylko na filmach, toteż nie mógł się oprzeć pokusie by wspiąć się na drabinkę. Wyciągnął na chybił trafił jakąś książkę z najwyższej półki.

— Dobrze, może pan ją pożyczyć, ale proszę nie wyjmować mojej zakładki.

Quentin obrócił się, by zobaczyć skąd dochodził ten silny jeszcze, ale znamionujący podeszły wiek, kobiecy głos i omal nie stracił punktu oparcia.

— Niech pan tylko nie spada, bardzo pana proszę. Majątek rodzinny nie wytrzymałby kolejnego procesu o odszkodowanie. Dlatego między innymi musiałam zerwać z rozsiewaniem plotek.

To była gospodyni. Quentin odłożył książkę na miejsce i zszedł na dół.

— Nie miałem zamiaru grzebać w pani rzeczach — tłumaczył się. — Po prostu nigdy w życiu nie wspinałem się po drabince bibliotecznej.

— A ja jestem już za stara na takie wyczyny — powiedziała kobieta. — Dlatego właśnie mój służący wkłada wszystkie kryminały na górne półki, żebym przez pomyłkę nie przeczytała któregoś po raz drugi i nie poczuła się zawiedziona, kiedy pod sam koniec zdam sobie sprawę, że przecież już znam całą historię. Tyle, że i tak mi się to zdarza, nawet z zupełnie nowymi książkami. Wszystko czytałam. Wszystko widziałam. Wszystkich poznałam. Wszystkich podejmowałam drogimi alkoholami i wiem, że wszyscy wyglądają tak samo.

— Ile razy miała pani okazję poznać mnie? — spytał Quentin. Zauważył, że jak zwykle bezwiednie dostosowuje się do stylu, który rozmówcy wydaje się najbardziej odpowiedni. Obecnie należało być uprzejmym, okazywać żartobliwy dystans wobec własnej osoby, nacierać i ripostować, ale tak, by nie polała się krew. W jego postawie nie było nic z wyrachowanej analizy, po prostu podświadomie wpadał w rolę.

— Co my tu mamy? — przyjrzała mu się. — Samotny, znudzony, ma nadzieję spotkać kogoś, ale nie wierzy, że jest wystarczająco dobrym partnerem dla kogokolwiek.

— Och, jestem wystarczająco dobry — odezwał się Quentin. — Mężczyzna, po trzydziestce, ani śladu brzucha, wszystkie włosy na swoim miejscu, zdrowe zęby, no i forsa.

— Ale nie ma pan wcale ochoty na kobietę, która szukałaby kogoś według takiej listy, czy nie mam racji?

— Domyślam się więc, że to pani jest tą, której szukam.

— Ja? Pan raczy żartować. Wyszłam za mojego męża dla pieniędzy i od tego czasu całkiem nieźle dawałam sobie radę z trzymaniem się ich, pomimo rosnących podatków, recesji, inflacji oraz tych wszystkich ludzi, którzy podtykają pod nos fotografie głodujących dzieci, zanim pozwolą odmówić złożenia datku na ich organizację charytatywną.

— Czy on wiedział, że wychodzi pani za niego dla pieniędzy?

— Mój drogi panie, w tamtych czasach uczciwym ludziom nie przyszłoby do głowy, że można brać ślub z innego powodu. Moja rodzina to były stare pieniądze, zaś jego nowe. Moja rodzina miała większy prestiż, zaś jego miała więcej zer po dwójce i czwórce. Jego mama bardzo chciała tego związku, żeby móc zapraszać lepszych gości na swoje przyjęcia, ja zaś mogłam dzięki temu zapewnić moim siostrom życie na poziomie, do jakiego były przyzwyczajone, aż do czasu kiedy same powydawały się za mężczyzn o wiele bogatszych niż mój Jay. Wszyscy na tym zyskali.

Nie miał pojęcia, że wciąż jeszcze żyli na świecie ludzie, jakby żywcem wyjęci z powieści Jane Austen.

— Kochała go pani?

— Jay’a? Myślałam, że nie, dopóki nie zaczął romansować ze swoją sekretarką podczas wojny. Wtedy przez jakiś czas byłam o niego zazdrosna jak wariatka i brałam to za oznaki miłości. Potem jego libido nieco się wyciszyło i przez kilka lat razem uprawialiśmy ogród, zanim gdzieś około sześćdziesiątki nie dopadła go choroba Alzheimera, przez którą straszliwie zmizerniał i w końcu umarł. Myślę, że właśnie wtedy, przez te kilka lat spędzonych w ogrodzie, kochałam go. Moje doświadczenie mówi mi, że było to coś zupełnie nieprzeciętnego. Nie każdy ma szczęście spędzić takie lata w ogrodzie.

— Ja nawet nie mam ogrodu.

— My też nie mieliśmy, dopóki go razem nie założyliśmy. — Uśmiechnęła się, ale czuł, że chwila intymnych zwierzeń minęła. Jego rozmówczyni była gotowa ruszyć dalej do swych obowiązków. Chciał jej to ułatwić.

— Czuję się winny. Najwyraźniej monopolizuję gospodynię. Przyjrzała mu się przez chwilę, jakby w myślach poddając go ostatecznej ocenie.

— Na tylnej werandzie pewna młoda, inteligentna kobieta przygląda się poskręcanej wiśni, która od lat nie owocuje, ale którą nadal trzymam ponieważ Jay i ja razem ją posadziliśmy i kiedyś mnie pod nią pocałował. To magiczne miejsce, a ja właśnie przechadzałam się pośród gości szukając kogoś, kogo mogłabym posłać, by dołączył do tamtej dziewczyny.

— Długo panią zagadywałem, więc wątpię, czy ona jeszcze tam czeka.

— Powiedziałam jej, że jeśli odejdzie stamtąd zanim pan tam przyjdzie, nigdy więcej nie zostanie wpuszczona do mego domu.

— Powiedziała jej pani, że przyśle pani mnie? Ale przecież nawet mnie pani nie zna.

— Powiedziałam jej, że przyślę pewnego młodego mężczyznę, dla którego powinna być miła ze względu na mnie, gdyż najwyraźniej czuje się samotny na moim przyjęciu.

— Czy naprawdę było to aż tak widoczne?

— Nie. Ale na moich przyjęciach zawsze jest jakiś samotny, młody mężczyzna. Młodzi mężczyźni z natury są samotni. Czy myślał pan, że jest wyjątkowy?

— Więc jest pani swatką.

Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi, wolnym krokiem, ale jednocześnie szybko oddalając się od niego.

— Mam ogród, który rzadko bywa używany, to wszystko. Jeśli to panu odpowiada, będzie pan spełniał funkcję pokarmu dla roślin — powiedziała znikając w tłumie gości.

Młoda kobieta czekała w ogrodzie, zgodnie z obietnicą gospodyni. Przez chwilę, gdy patrzył na nią od tyłu, wydało mu się, że ją zna. Przez głowę przebiegła mu szalona myśl, że to może być ona, kobieta, którą widział w sklepie, a potem przed drzwiami szeregowca. Ale kiedy dziewczyna obróciła się, zauważył, że jej włosy mają rudawy odcień, a jej twarz w niczym nie przypomina twarzy Lizzy, ani nawet twarzy tamtej kobiety, choć mimo to wydawała się bardzo miła. Znudzona, ale miła.

— A więc to pan jest tym samotnym młodym człowiekiem? — spytała.

— A pani jest tą, która ma mnie rozruszać? — spytał Quentin.

— Nie wytrzymałaby, gdyby nie spróbowała skojarzyć jakiejś pary. Jednak niektóre rzeczy wylatują jej z pamięci. Na przykład to, że już po raz trzeci wysyła mnie pod tę wiśnię.

— Domyślam się, że dwa pierwsze razy były nieudane?

— Na jedno ze spotkań nie mogę narzekać. Nie poznałam mężczyzny mego życia, ale za to znalazłam kandydata do Kongresu z Philadełphi.

— Stamtąd pani pochodzi?

— Nie, to on stamtąd pochodził. Pracuję jako łowca głów, panie…

— Fears.

— Och, to brzmi niebezpiecznie. Albo przynajmniej groźnie.

— Istotnie brzmi to jak “fierce” ale pisze się FEARS.[2]

— Co za interesująca sprzeczność — powiedziała. — Na piśmie jest pan nieśmiały, wypowiedziany — brzmi pan zatrważająco.

— Niestety, nie jestem kandydatem na żadne stanowisko.

— Ani ja — odparła. — Dziś nie pracuję. Jestem tu ze względu na pamięć o dawnych, dobrych czasach. Uwielbiam naszą grande dame, jej ogród, a także jej upodobanie do swatania. Musiałam przyjść na jeszcze jedno jej przyjęcie przed wyjazdem.

— Czyżby wielki świat stracił dla pani swoje uroki?

— Na to wygląda — odpowiedziała. — Obie partie wydają mi się zbytnio przeideologizowane. Wciąż upierają się, aby nominować do prezydentury jakichś okropnych facetów tylko dlatego, że mają właściwe poglądy na kluczowe zagadnienia. Nie obchodzą ich tacy kandydaci, jakich ja lubię znajdować.

— To znaczy jacy?

— Zrównoważeni. O otwartych umysłach. Ambitni, lecz przestrzegający reguł. Rozsądni. Telegeniczni i tacy, na których chętnie się głosuje, ale jednocześnie wystarczająco pracowici, bystrzy i uczciwi, bym mogła czuć się dumna, że pomogłam im w starcie do kariery.

— To naprawdę była pani praca? Wyszukiwanie kandydatów?

— Zawsze byłam zdania, że najlepsi kandydaci na stanowiska publiczne to ludzie, którzy nigdy nie myśleli o sobie jako o osobach piastujących takie stanowiska. Ktoś musi sprawić, by połknęli bakcyla.

— Więc co będzie pani teraz robić?

— Szczerze powiedziawszy, nie mam najmniejszego pojęcia.

— Ale skoro wybrała pani tylu kandydatów, na pewno niejeden z nich pomoże pani gdzieś się zaczepić…

— Prawdę mówiąc, panie Fears, jedynym kandydatem jakiego kiedykolwiek znalazłam był ów facet, którego poznałam pod tym drzewkiem, ale wycofał się z wszystkiego po jednej kadencji. Tak naprawdę to nie był mój zawód, bo nikt mi za pracę nie płacił. To było moje… powołanie.

— A jaki jest pani zawód?

— Urzędniczka średniego szczebla. Ale mam ładną twarz i dobrze wyglądam w wieczorowym stroju, więc często bywałam zapraszana na przyjęcia przez różnych szefów, którzy potrzebowali partnerki dla jakiegoś gościa z zewnątrz, ale wszystko odbywało się uczciwie, zapewniam pana. Zawsze miałam oczy szeroko otwarte, wierząc że znajdę takiego kandydata na dane stanowisko, na którego będę mogła głosować z czystym sumieniem. Moim marzeniem było znalezienie kogoś odpowiedniego na fotel prezydenta.

— Ale już pani porzuciła te marzenia?

— Partie są kontrolowane przez krzykaczy z lewa i z prawa. W tym mieście moje marzenia nie mogą liczyć na spełnienie — zadrżała, chociaż noc była ledwie chłodna. — Sama się sobie dziwię, że aż tyle panu mówię. Na ogół nigdy z nikim o tym nie rozmawiam. Myślę, że został pan wybrany, aby wysłuchać mego łabędziego śpiewu.

— Jestem bardzo ciekawy, dlaczego pani marzenia związane są przede wszystkim z polityką.

W spojrzeniu kobiety dostrzegł wyraz pewnego rozdrażnienia i po chwili poczuł na ramieniu mocny uścisk jej dłoni.

— Ponieważ ja kocham władzę, panie Fears. Władzę sprawowaną mądrze i dobrze, władzę sprawowaną po to, by ludzie czuli się bardziej wolni, bardziej bezpieczni i bardziej szczęśliwi. Kocham władzę dla niej samej, chociaż każdy normalny człowiek powinien udawać, że wcale tak nie jest. Tak jakby ktokolwiek, kiedykolwiek mógł przybyć do tego barbarzyńskiego miasta z jakiegokolwiek innego powodu.

— Dlaczego więc pani sama nie postara się o jakieś stanowisko? — spytał Quentin.

Uśmiechnęła się.

— Wyborcy nigdy nie traktują poważnie pięknych kobiet. Nie jest pani znowu aż taka piękna, omal nie wyrwało się Quentinowi.

Kobieta zaśmiała się, jakby usłyszała jego myśli.

— Jestem telegeniczna. Kamery i aparaty fotograficzne po prostu mnie uwielbiają. Powinien pan zobaczyć moje prawo jazdy. Albo zdjęcie w szkolnym tableau. Przysięgam panu, że na żadnym zdjęciu nie udaje mi się wyjść źle. To jakieś przekleństwo. Przy osobistym kontakcie wydaję się dużo mniej atrakcyjna.

Quentin zaśmiał się i po raz pierwszy od dwudziestu lat poczuł, że w jego wnętrzu puszczają jakieś węzły, których istnienia nawet nie podejrzewał.

— Do diabła — powiedział. — Szkoda, że nie widziałem pani zdjęcia zanim panią spotkałem.

— Nie, tak jest lepiej. Inaczej czułby się pan zbyt onieśmielony.

— Teraz już musi mi pani pokazać swoje prawo jazdy. Wzruszyła ramionami, otworzyła malutką, wieczorową torebkę i wyjęła z niej laminowany arkusik. Spojrzał na dokument ustawiając go tak, by światło księżyca padało na zdjęcie.

— Czy nie pomylę się jeśli zauważę, że na tej fotografii robi pani okropnego zeza?

— Za pierwszym razem dałam zdjęcie z wywalonym językiem, ale kazali mi zrobić nowe. Bardzo się złościli.

— To chyba najbrzydsze zdjęcie w prawie jazdy, jakie kiedykolwiek miałem okazję widzieć.

— Naprawdę pan tak uważa? — spytała. — Czy widział ich pan tak wiele, czy tylko pan tak mówi?

— Ciekawe co było na fotce w szkolnym tableau, trzymała pani palec w nosie?

— Miałam kilku przyjaciół, w grupie, która zajmowała się przygotowaniem tableau. Udało im się podłożyć moje zdjęcie zrobione od tyłu. Widać na nim tylko mój kark i włosy w papilotach. Biedacy, mieli mnóstwo kłopotów, dopóki moi rodzice nie uwierzyli, że to ja sama wszystko wymyśliłam.

Według danych w prawie jazdy nazywała się Madeleine Cryer.

— Panno Cryer — zaczął, pragnąc wybadać czy istnieją jakieś szansę na ponowne spotkanie.

— Niech mi pan mówi Madeleine.

— W takim razie pani niech mówi do mnie Quentin.

— Czy to twoje imię?

— Tak.

— Jak to zniosłeś? To przecież straszne imię, zwłaszcza kiedy ktoś nosi już takie dziwaczne nazwisko. Czyżby rodzice cię nie kochali? Czy w szkole nie byłeś chłopcem do bicia?

— Wszyscy wołali na mnie Quen.

— Quentin. Czy to nie jest nazwa jakiegoś więzienia?

— Ktoś niedawno pytał mnie, czy to imię nadano mi na cześć faceta, który nakręcił Pulp Fiction. Chociaż ten gość musi być o jakieś piętnaście lat młodszy ode mnie.

— Muszę cię nazwać jakoś inaczej. Na przykład Tin. Będę cię nazywać Tin.

To przezwisko wymyśliła Lizzy. Kiedy usłyszał jak wypowiada je ta kobieta, aż wstrzymał dech z przejęcia.

— Nie bądź na mnie zły — powiedziała. — Nie powinnam żartować z twojego imienia.

— Nie jestem zły… Mad.

— Tak, myślę, że skoro ja nazywam cię Tin, ty możesz do mnie mówić Mad. — Uniosła pytająco brew. — Bo mogę cię nazywać Tin, prawda?

— Pod warunkiem, że umówisz się ze mną na kolację. Masz czas w poniedziałek?

— Chciałam jutro polecieć do domu.

— A gdzie jest ten dom? — spytał.

— Stara rodzinna posiadłość leży daleko stąd nad rzeką Hudson. Zazwyczaj lecę do Newark. Już wysłałam do domu większość moich rzeczy. Nie było tego zbyt wiele. Żyję lekko, podróżuję bez bagaży.

— Nad rzeką Hudson. Nie znam tam żadnej dobrej restauracji. Będziesz musiała wybrać sama.

— Och, nie żartuj. Nie będziesz tam leciał tylko po to, żeby zjeść ze mną kolację.

— Czy to przesada?

Przez chwilę przyglądała się jego twarzy, być może próbując wykryć, czy w jego słowach nie kryje się czasem ironia.

— Jesteś słodki.

— W mojej dawnej klasie wygrałem w głosowaniu na “chłopaka, z którym twoja mama najchętniej pozwalałaby ci się umawiać na randki”.

— Myślę, że jesteś kimś, z kim moja mama rzeczywiście najchętniej pozwalałaby mi się umawiać na randki. Oczywiście, babcia by się nie zgodziła, ale kto by się nią przejmował?

— Poznaj mnie z twoją babcią, a obiecuję ci, że podbiję jej serce.

Uśmiechnęła się lekko i odwróciła wzrok.

— Może wcale jutro nie polecę.

— Ale jeśli już odesłałaś swoje rzeczy do domu…

— Mówiłam ci już: żyję lekko, podróżuję bez bagaży. Gdzie chcesz mnie zabrać na kolację?

— Jestem tu dopiero od niedawna. Mieszkam w Herndon. Lepiej ty wybieraj.

— A jakim budżetem dysponujesz? Bo to ty będziesz płacił, wiesz?

— Myślę, że starczy mi przynajmniej na jeden dobry obiad w naprawdę ładnym miejscu.

— Nawet nie wiem czym się zajmujesz.

— Właśnie zmieniam pracę, ale w poprzedniej udało mi się zgromadzić pewne oszczędności.

— Jeśli na serio myślisz o jakimś naprawdę ładnym miejscu, to niedaleko Herndon jest taka francuska restauracja. Cośtam-cośtam Chez François. Tuż nad Potomakiem. Nigdy tam nie jadłam, ale słyszałam, że jest dobra. To ten rodzaj lokalu, w którym strzepują okruszki z obrusa pomiędzy kolejnymi klientami.

— Ho-ho! — zawołał Quentin — Czy to oznaka jakiejś kategorii?

— Daj mi swój numer, zadzwonię do ciebie kiedy zarezerwuję stolik.

— Sam się tym mogę zająć — powiedział Quentin, zapisując numer swojego miejscowego telefonu na wizytówce.

— Ale ja nie mam zamiaru dać ci mojego numeru i wtedy co zrobisz z zarezerwowanym stolikiem?

— Zaproszę twoją babcię — wręczył jej wizytówkę.

— Obecnie nie mam telefonu, a nie wiem jeszcze u jakiej przyjaciółki się zagnieżdżę jeśli jutro nie polecę do domu. Wcale nie chcę być nieuprzejma. Obiecuję, że zadzwonię.

— Już gdzieś to słyszałem.

— Na pewno nie — przerwała mu Mad. — To kwestia zarezerwowana dla facetów, tak więc nie mogłeś jej słyszeć. Nie myślę też, żebyś kiedykolwiek ją wypowiadał.

— Czy naprawdę wyglądam na takie niewiniątko? Leciutko dotknęła jego policzka.

— Myślę, że jesteś słodki.

— Ale nie mam władzy.

— Mówiłam ci — władza to moje marzenie. A ty jesteś prawdziwy.

Odwróciła się i odeszła od niego.

— Może cię podrzucić do domu? Czy tam, gdzie masz zamiar zagnieździć się tej nocy?

Ale ona szła dalej, jakby go nie słyszała. Zrobił kilka kroków za nią, potem pomyślał, że może lepiej nie iść za nią, potem znowu się zastanowił i w końcu ruszył za nią, tyle tylko, że dziewczyna zdążyła już przecisnąć się przez tłum i nie można jej było znaleźć w całym domu, chociaż szukał na wszystkich piętrach.

Oczywiście nie miała zamiaru dzwonić do niego, dobrze o tym wiedział. Mimo wszystko, te pół godziny, spędzone w jej towarzystwie pod starym wiśniowym drzewkiem, które już nie zakwitało, wydało mu się wspaniałą chwilą. Być może wcale nie była podobna do Lizzy, tak jak ta kobieta z jego przywidzenia, ale ich przekomarzanie się do złudzenia przypominało mu wspaniałe, swobodne pogawędki z siostrą. Po raz pierwszy w życiu naprawdę cieszył się z czasu spędzonego w towarzystwie kobiety. Okazało się, że jest to możliwe. To było odkrycie tego wieczoru. Mógł więc żywić nadzieję, że znajdzie kogoś dla siebie. Na świecie najwyraźniej istniało wiele interesujących kobiet, a wśród nich były i takie, które on mógł zainteresować, nie tylko ze względu na posiadane pieniądze, ale jako miły towarzysz. Wcale nie chciał być zawiedziony spotkaniem, które nie doprowadziło do niczego. Wystarczyło, że Madeleine Cryer otworzyła drzwi, których nikomu wcześniej nie udało się otworzyć.

A nazajutrz, w niedzielne popołudnie, ona rzeczywiście zadzwoniła. Wieczorem zjedli razem kolację. Następnego dnia w porze lunchu, zrobili sobie piknik przy Wielkim Wodospadzie na Potomaku. Poruszyli delikatną kwestię pieniędzy, wyznając sobie nawzajem, że żadne z nich nie może narzekać na ich brak. Jej fortuna była dużo starsza, jego znacznie większa, ale to nie stanowiło żadnej przeszkody. Jeszcze tego samego popołudnia Quentin zakupił dla nich obojga angielskie “kolarki” i następnego ranka przejechali cały szlak rowerowy od Purcelville do Mount Vernon, a gdy już dotarli do końca, zlany potem podszedł do niej na miękkich nogach i spytał, czy wyjdzie za niego, na co padła odpowiedź “tak”, pod warunkiem, że nigdy w życiu nie każe jej jechać rowerem na tak daleką wyprawę.

Загрузка...