— Przykro mi Quentin, ale musiał chyba zauważyć, że go śledzimy — powiedział Wayne. — Zawrócił dwa razy i zgubiliśmy go.
— Go? — To już coś, pomyślał Quentin. Przynajmniej wiemy, że to mężczyzna.
— Facet w mundurze firmy kurierskiej. Miałeś rację, nie poprzestała na zwykłym znaczku.
— Faceci z firm kurierskich nie kluczą, żeby urwać się tym, którzy ich śledzą.
— Masz rację. Chłopcy byli pewni, że to zwykły kurier, i że jedyne, co im pozostało, to wyśledzenie dokąd zawiezie wiadomość. Ale wtedy on zrobił zwód i tyle go widzieli.
— W każdym razie wiadomość dotarła do adresata — powiedział Quentin.
— Miałeś telefon?
— Wizytę.
— No i?
— Niczego się nie dowiedziałem — odparł Quentin z goryczą.
— Jak to niczego się nie dowiedziałeś? Kto to był?
— Madeleine.
— A więc żyje?
— Wayne, to nie ta Madeleine o jakiej myślisz, kobieta z krwi i kości. To była ta Madeleine, która nie zostawia śladów na śniegu.
— Quentinie, bardzo chciałbym ci pomóc, ale wcale nie ułatwiasz mi tego zadania.
— Jeśli chcesz, możesz nadal wierzyć, że oszalałem, Wayne. Ale nie przerywaj śledztwa.
— Quentinie, ja naprawdę próbuję ci uwierzyć Ale znasz mnie, jestem adwokatem. Potrafię zachowywać się tak, jakbym wierzył mojemu klientowi, niezależnie od tego, czy rzeczywiście mu wierzę, czy nie. Nauczyłem się tego, oglądając proces O. J. Simpsona.
— W porządku, Wayne. Wszystko jest super.
— To znaczy co.
— Wizyta Madeleine. Mój adwokat, który nie może mi uwierzyć, chociaż stara się z całych sił. Detektywi, gubiący kuriera. Nawet jeśli niczego nie znajdą, chcę żeby śledztwo szło pełną parą.
— A właśnie, skoro już o śledztwie mowa, tamten dom zapisany jest na nazwisko niejakiej Anny Laurent Tyler. Prawdopodobnie odziedziczyła go po swojej matce, Delii Forrest Laurent, której z kolei został on zapisany w testamencie przez zmarłego małżonka. Zbudował go także jakiś Laurent, w początkach dziewiętnastego wieku.
— Masz adres Anny Laurent Tyler? — Quentin zapisywał podawane nazwiska. Przypomniał sobie, że na cmentarzu widział jakąś Delii Forrest Laurent, Oddaną Żonę, dzielącą nagrobek z Theodorem Aureliusem Laurentem, Ukochanym Mężem.
— Jasne — odpowiedział Wayne — ale jest to adres tego domu.
— Anna Laurent Tyler. To już coś. Szef policji w Mixinack powiedział mi, że staruszka ma zamężną córkę. Prawdopodobnie nie wyszła za żadnego Duncana, ale może uda nam się znaleźć jego prawdziwe nazwisko w lokalnych gazetach. Trzeba przeszukać ogłoszenia i znaleźć to o pannie Tyler, wydawanej za mąż przez swą matkę, Annę Laurent Tyler.
— Kiedy to mogło być?
— Zacząłbym od gazet sprzed trzech lat, sukcesywnie cofając się w tył. Skąd mogę wiedzieć, kiedy to było? Jeśli dziś dowiem się czegoś więcej od komendanta Bolta, na pewno cię poinformuję.
— Dziś? — zdziwił się Wayne.
— Udaję się z powrotem do stanu Nowy York. Do Mixinack.
— Oszalałeś? Co cię napadło?
— Och, napadło to mało powiedziane. Coś ściga mnie i depcze po piętach, gdziekolwiek się ruszę. Pomyślałem więc sobie, że w jaskini lwa będzie równie bezpiecznie, jak gdzie indziej.
— Czy mam przez to rozumieć, że już nie tęsknisz za swoją żonką, tak jak myślałeś?
— Powiedzmy, że ostatnie spotkanie było wyjątkowo bolesne.
— Współczuję ci, Quentin.
Posterunek, któremu szefował komendant Bolt mieścił się w pięknym, starym budynku, typowej siedzibie władz miejskich, wzniesionej z ogromnych kamieni, z klasycznymi kolumnami i lwami, strzegącymi wejścia. Na tyłach budowli stały dwa policyjne wozy, zaparkowane na zarezerwowanych miejscach. Quentin postawił wynajętego Taurusa na jednym z miejsc przeznaczonych dla interesantów, wszedł do środka i zaczął błądzić po piętrach w poszukiwaniu posterunku. Najwyraźniej znalazł się w jednym z tych małych miasteczek, w którym wyznawano zasadę, że jeśli nie wiesz gdzie coś się mieści, najprawdopodobniej nie masz żadnego interesu, by to znaleźć. Na pewno poprosiłby o jakieś wskazówki, ale w budynku nie było absolutnie nikogo. Jednak w którymś z pomieszczeń ktoś pisał na maszynie. Po krótkich poszukiwaniach udało mu się ustalić, że rytmiczne stukanie dochodzi zza drzwi bez żadnego oznaczenia, znajdujących się w podziemiach. Zapukał.
— Proszę wejść — usłyszał kobiecy głos. Wsunął głowę przez drzwi.
— Ja tylko szukam posterunku policji.
— Właśnie go pan znalazł.
— To tutaj? Naprawdę?
— Przecież mówię.
— Jestem umówiony z komendantem Boltem.
Sekretarka palcem wskazała na znajdujące się za jej plecami zamknięte drzwi i wróciła do przerwanego pisania. Quentin nie zdawał sobie sprawy, że maniery rodem z przestronnych gmachów nowojorskiej biurokracji zdołały się rozpowszechnić, aż tak daleko na północ.
Quentin zapukał do drzwi komendanta, na których również nie było żadnej wywieszki. Tym razem do środka zaprosił go męski głos.
Bolt był potężnym chłopem o włosach ostrzyżonych po wojskowemu, na zapałkę, ale nie miał w sobie ani śladu surowości, która zawsze kojarzyła się Quentinowi z takim wyglądem. Ubrany był w mundur nieco przyciasny, jak na mężczyznę o jego posturze, i trochę wygnieciony. Jego twarz zdawała się promienieć ciepłem, jak u człowieka obdarzonego poczuciem humoru. Rzecz raczej niezwykła u policjanta.
— Czołem, jestem Quentin Fears.
Bolt kiwnął głową, ale nie podniósł wzroku znad jakiegoś formularza, który pracowicie wypełniał. Z tym ciepłem, to jednak pomyłka, pomyślał Quentin.
Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że nie jest to żaden formularz, tylko zwykła krzyżówka.
— Lęk na pięć liter z B w środku.
— FOBIA — odparł machinalnie Quentin.
— Przez “jot”$
— Przez “i”$
— Ach “FOBJA” — zawołał Bolt wyraźnie wymawiając jot.
— Jeszcze w czymś pomóc? — spytał Quentin.
— I tak, wcześniej czy później, sam bym się domyślił. — Podniósł wzrok na Quentina. — Sądząc po głosie myślałem, że jest pan starszy.
— Nieprawda, mam głos w sam raz jak na mój wiek — odparł Quentin. Tak samo, jak podczas telefonicznej rozmowy Quentin podchwycił bezpośredni styl Bolta i jego przekorny ton.
Bolt wyszczerzył zęby w uśmiechu. Rzeczywiście, miał w sobie dużo ciepła.
— Przebieg naszej rozmowy był tak zachęcający, że sądziłem, iż po takim wspaniałym początku, nigdy pana nie zobaczę.
— Cóż, kto raz odwiedzi Mixinack, wróci tutaj, tak czy siak. — To powinno być nasze hasło reklamowe. Trzeba by je ustawić na tablicy przy wjeździe do miasteczka.
— Takie hasła mogę wymyślać milionami.
— Proszę, niech pan siada, panie Fears. — Ton jego głosu był teraz przyjazny. Instynktowne przeczucie nie myliło Quentina. Bolt lubił facetów, którzy tak jak on, lubowali się w słownej szermierce.
Quentin usiadł i rozejrzał się po pomieszczeniu. Biuro było starannie wysprzątane, choć ściany i wszystkie sprzęty wyglądały na solidnie podniszczone i sfatygowane. Zaś na biurku, w przeciwieństwie do tego, co Bolt mówił mu przez telefon, znajdowało się niewiele papierów.
— Widzę, że jest pan zawalony robotą.
— Jak na rosnącą falę przestępczości, radzimy sobie całkiem nieźle.
— Panie komendancie, chciałem zadać panu parę pytań?
— Naprawdę? Tylko parę? Nie mógł pan zadzwonić?
— Pomyślałem sobie: przysługa za przysługę, a pan też miał przecież do mnie jakieś pytania.
— Mimo to, starczyłby telefon. Po co przyjechał pan aż tutaj?
— Ponieważ, jeśli otrzymam odpowiedzi na moje pytania, chciałbym natychmiast wykorzystać zdobyte informacje w praktyce.
Bolt pokiwał głową.
— Ja też zawsze tak robię. Znalazł pan już swoją żonę?
— Prawdę mówiąc, widziałem się z nią zeszłej nocy. Odnalazła się.
Bolt znowu pokiwał głową, ale tym razem nieco wolniej.
— To dobrze. Dlaczego nie przyjechała z panem?
— Nie powiedziałem wcale, że do mnie wróciła. Tylko, że się odnalazła.
Bolt westchnął i wyrecytował:
Miłość to sprawa zawiła i pokrętna Ta, której pragniesz, jest niedostępna Ta, którą masz, już dawno się znudziła Miłość, to sprawa pokrętna i zawiła.
— Moja wybranka nie zdążyła mi się znudzić.
— Podoba się panu ten wierszyk? Sam go napisałem.
— Naprawdę? Wydaje mi się, że gdzieś już go wcześniej słyszałem.
— No tak, to prawda. Dlatego właśnie pracuję na policji w Mixinack, zamiast zbierać hołdy wśród nowojorskiej śmietanki literackiej.
— Chce pan usłyszeć moje pytania?
— Zamieniam się w słuch.
— Gdzie jest Anna Laurent Tyler?
— W domu spokojnej starości.
— A gdzie jest ten dom? Bolt wolno pokiwał głową.
— A co pan zamierza zrobić, gdy się pan dowie?
— Pojadę zobaczyć się z nią.
— To się na nic nie zda — orzekł Bolt.
— Jeszcze pan nie wie, co jej chcę powiedzieć.
— Jeśli o mnie chodzi, może jej pan nawet zaśpiewać arię z “Traviaty”.
— A jak to idzie, tenorem czy basem? — spytał Quentin.
— Ona bardziej przypomina warzywo niż człowieka, synu — powiedział Bolt. — Może pan więc mówić, co panu ślina na język przyniesie, ale to się i tak na nic nie zda.
Quentin poczuł, że w płucach brakuje mu powietrza.
— To niemożliwe — powiedział.
— Możliwe jak najbardziej — odparł komendant. — O, niech pan spojrzy tutaj. Słowo, które krzyżuje się z “fobią”, przy “i” to “Traviata”. A ja przed chwilą mówiłem o “Traviacie”.
— Jeden z wielu cudów, jakie zdarzają się każdego popołudnia w Mixinack.
— Chce się pan z nią zobaczyć mimo wszystko?
— Wcześniej czy później i tak dowiem się gdzie przebywa, ale zamiast zmuszać wynajętych przeze mnie detektywów, do wydzwaniania po wszystkich zarejestrowanych domach spokojnej starości w całym stanie, czemu po prostu nie poda mi pan adresu?
— Zrobię nawet więcej. Zawiozę tam pana.
— Radiowozem? A zapali pan koguta i włączy syrenę?
— Pańskim wozem. Myślał pan, że mam zamiar marnować miesięczny przydział benzyny na darmowe przejażdżki dla milionerów?
— Kiedy może pan pojechać ze mną?
— Teraz — odpowiedział Bolt, odpychając się od biurka. — Nie jadłem jeszcze lunchu. Lubi pan chili?
— Nie — Quentin wyszedł za nim na korytarz.
— To dlatego, że nie jadł pan chili “U Belli”. Czy naprawdę przyjechał pan tutaj w tej kurteczce?
— Tak.
— Nikt panu nie mówił, że mamy już zimę?
— Nie planuję dalekich wędrówek na świeżym powietrzu.
— Tu, na północy, w zimie zawsze powinien pan być ubrany tak, jakby miał pan przejść w szalejącej zawiei odległość dziesięciu mil pomiędzy domem a samochodem, który utknął w zaspie.
— Tak powinien być ubrany mój kierowca. Mój ubiór winien wystarczyć na siedzenie w limuzynie i raczenie się szampanem do czasu, gdy szofer wróci z pomocą.
Wyszli na zewnątrz. Quentin poprowadził ich do Taurusa.
— A więc to był żart — powiedział Bolt. — Nie ma pan kierowcy.
— A pan nie ma ciepłego płaszcza.
— Ale ze mnie dureń — powiedział Bolt.
Miał rację, gdyż śnieg rozpadał się na całego.
Wyjechali z parkingu, a Bolt wskazywał mu drogę i po chwili znaleźli się na dwupasmowej szosie wiodącej na południe, obok domu Laurentów. Quentin natychmiast zorientował się, że w ogóle nie jadą do domu spokojnej starości. Rzecz jasna, kiedy dotarli do na wpół ukrytego wylotu alejki, Bolt skierował go w lewo i poprosił, by podjechał pod sam dom.
— Od czasu kiedy tu byłem po raz ostatni, przybyło kilka nowych śladów opon — zauwazyî Quentin.
— Tak, to moje — odrzekł Bolt. — Musiałem przyjechać tu i sfotografować ślady, zanim śnieg je przysypał.
— Aha — powiedział Quentin. — Dowody?
— Oczywiście. Tyle tylko, że nie wiem czego właściwie mają dowodzić. Zwłaszcza teraz, kiedy pańska żona jest już z powrotem w świecie żywych.
— Żywych, dobre sobie — powiedział Quentin, po czym dodał: — To tylko żart.
— Zrozumiałem. Pierwszy raz słyszałem to chyba w jakimś filmie kostiumowym z Andym Devine. A może on to mówił w którymś z telewizyjnych odcinków Rin Tin Tina, kiedy byłem mały. Czy Andy grał w tym serialu?
— Nie mam pojęcia. Nie było mnie jeszcze na świecie — oznajmił Quentin.
Wyszli z samochodu i Quentin posłusznie podążył za policjantem po schodach, prowadzących do frontowych drzwi.
— Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu drobnemu opóźnieniu? — spytał Bolt.
— Raczej się go spodziewałem — odparł Quentin.
— Chciałem tylko, żeby oprowadził mnie pan po miejscach, które odwiedził pan spędzając noc w tym domu.
— Czy potrzebuję adwokata?
— A nie ma go pan?
— Chodzi mi o to, czy potrzebuję mieć go tutaj, ze sobą.
— Nie mam zamiaru aresztować pana za naruszenie własności prywatnej, panie Fears. W związku z tym nie ma potrzeby wzywania adwokata.
— Czy naprawdę wyglądam aż na takiego głupka?
— Zabawny z pana facet, panie Fears.
Stali pośrodku hollu wejściowego. Quentin rzucił okiem na kominek, ale nie dostrzegł w nim gadających szczurów. Na drzwiach do salonu nie było żadnych napisów. A z komendanta był kawał chłopa i w dodatku miał broń. Wszystko to sprawiło, że wkraczając do pomieszczenia, czuł się dużo pewniej niż za pierwszym razem.
— Ostatni raz widziałem ten holl w dniu, kiedy pani Tyler wyjechała do domu spokojnej starości — oznajmił Bolt.
— Założę się, że wyglądało tu wtedy nieco schludniej.
— O wiele schludniej. Dzisiaj rano mieli przyjść szklarze, żeby wstawić szybę w jedno z okien biblioteki. Była wybita, wie pan.
— Wiem.
— Zawsze wchodziłem tylnymi drzwiami. Na parterze. Była tam rampa, prowadząca do kuchni. Obok znajdowały się różne magazyny i narzędziownia.
— Pracował pan tutaj kiedyś?
— Jako dzieciak. Zacząłem od pomocy przy pieleniu, kiedy byłem bardzo mały. Wtedy nie wynaleziono jeszcze tych wszystkich chemicznych preparatów, więc za wyrywanie mlecza z trawników, miejscowa dzieciarnia zawsze miała forsę na kino, przez całe lato. Ale ja przychodziłem tu częściej, aż w końcu pozwolono mi strzyc trawę, a potem zostałem pomocnikiem ogrodnika. Dzięki temu sfinansowałem sobie college. Ileż to razy odgarniałem śnieg z frontowego ganku. To była cholerna robota.
— A więc ów dom, to dla pana coś więcej, niż tylko posiadłość sąsiadów.
— W tym domu po raz pierwszy w życiu całowałem się z dziewczyną — westchnął Bolt. — Zejdźmy na dół. Bardzo ciekawi mnie, co pan robił w kuchni.
Quentin poszedł za nim. Po drodze Bolt przekręcał kolejne włączniki.
— Jest światło? — spytał Quentin.
— Mam nadzieję — powiedział Bolt. — Wczoraj kazałem podłączyć prąd. Chciałem zobaczyć więcej, niż pozwalało na to światło latarki.
Przy włączonym świetle schody i korytarz wyglądały tak samo, jak tej nocy, kiedy Madeleine prowadziła go do sutereny na nocną przekąskę. Ale kuchnia wyglądała inaczej. Quentin wyraźnie pamiętał, że na środku stał stół. Tymczasem na podłodze widać było jedynie wyraźnie odcinającą się plamę, w miejscu gdzie ktoś usiadł na brudnym i zakurzonym linoleum.
— Wszedł pan tu, po ciemku lub z latarką — powiedział Bolt — podszedł pan do lodówki, a potem do szafek. Ale lodówka, jak pan widzi, jest zamknięta na zamek i nikt jej nie otwierał. Więc po co było do niej podchodzić? I to dwukrotnie, widzi pan? Dwukrotnie.
Quentin przypomniał sobie, jak wyciągał musztardę, majonez, kilka kawałków krojonego mięsa i główkę sałaty. Potem wrócił jeszcze po pikle, kiedy Mad nabrała na nie ochoty.
— W tej szafce trzymano chleb — powiedział Bolt — i do niej właśnie pan podszedł. Do szafki z chlebem, a potem do szuflady ze sztućcami. Widzi pan? Tyle że… nie ma tu ani chleba, ani sztućców.
Otworzył drzwiczki do pustej szafki, wysunął pustą szufladę.
— A to pech — powiedział Quentin.
— Następnie usiadł pan na podłodze. I to dokładnie w miejscu, gdzie kiedyś stał kuchenny stół. Więcej, dokładnie w miejscu, gdzie stało krzesło na szczycie stołu. Na tym krześle mógł siadać wyłącznie majordomus. Kucharka bardzo o to dbała, by nikt inny — a już na pewno nie spocony pomocnik ogrodnika — pod żadnym pozorem nie siadał na tym krześle.
— Pewnie kierowała nią troska o czystość umeblowania.
— Dlaczego usiadł pan na podłodze, panie Fears? I co znalazł pan w tych szafkach?
Quentin wzruszył ramionami.
— No i proszę — powiedział Bolt. — Chce pan żebym dał odpowiedź na pańskie pytania, lecz pan nie ma zamiaru odwdzięczyć mi się tym samym.
— Po co mam dawać odpowiedzi, w które i tak pan nie uwierzy.
— Odpowiedzi, w które i tak nie uwierzę stanowiłyby znaczący krok naprzód. Ponieważ, jak dotąd, nie wierzę jedynie w to, że wczoraj widział pan swoją żonę żywą.
Quentin pokręcił głową.
— Jeśli oglądał pan uważnie serial z porucznikiem Columbo, to zapewne zauważył pan, że najpierw miał ciało nieboszczyka, a potem dopiero zaczynał śledztwo w sprawie morderstwa.
— Nie mówiłem nic o morderstwie — powiedział Bolt.
— Podzielił się pan ze mną swa niewiarą w to, że wczoraj widziałem moją żonę żywą. A ja oznajmiam panu, że była równie żywa, jak kiedykolwiek przedtem.
Bolt otworzył wszystkie szafki, a następnie usiadł na jednym z usmolonych blatów.
— W tym właśnie miejscu całowałem się po raz pierwszy w życiu. W tej kuchni. Siedziałem tak jak teraz, na blacie.
— Z kucharką? — spytał Quentin.
— Z córką właścicielki. Z Roweną Tyler.
— Ile lat? — spytał Quentin.
— Co ile lat? — Najwyraźniej wybił komendanta ze słodkich wspomnień.
— Ile lat mieliście. Rowena. Pan.
— Ja miałem dwadzieścia dwa. I niech pan nie pyta, dlaczego w takim wieku był to mój pierwszy pocałunek.
— Ja po raz pierwszy całowałem się znacznie później, panie komendancie — oświadczył Quentin.
— A ona miała piętnaście.
— Więc dla niej też był to pierwszy raz?
— Nie pytałem. Biorąc pod uwagę niewinność tego pocałunku, to raczej tak. Dziękuję, że powstrzymał się pan od uwag na temat różnicy wieku.
— Pewnie był to romans w stylu Kochanka Lady Chatterley w wersji dla młodzieży.
— Nigdy nie czytałem tej książki. Pachniała strasznym nudziarstwem w porównaniu z tym, co można było przeczytać w czasopiśmie Szczere Wyznania, które ja i moi koledzy przeglądaliśmy ukradkiem w aptece, kiedy mieliśmy po dwanaście lat.
— A więc ta kuchnia jest dla pana miejscem pełnym wspomnień.
— Rowena, gdziekolwiek teraz jest, musi być w pana wieku.
— Obawiam się, że nigdy nie miałem okazji jej poznać.
— Wyszła za mąż i wyjechała stąd, nie miała jeszcze dwudziestki. Pani Tyler wiedziała, jak sądzę, że coś było między nami, gdyż przez pierwszych kilka lat nigdy nie wspominała Roweny w mojej obecności. Aż w końcu pewnego dnia zrobiła to, a ponieważ nie padłem rażony bólem, od tamtej pory informowała mnie na bieżąco, co się dzieje u córki. Podobno w osiemdziesiątym czwartym urodziła dziecko, córeczkę. W tym roku będzie miała dwanaście lat.
— Kobieta, z którą wziąłem ślub była znacznie starsza.
— Ale młodsza od Roweny.
— Zdecydowanie.
— Czy mógłby mi pan to jakoś wyjaśnić, panie Fears.
— Widzi pan, w tym właśnie miejscu możemy wejść w sytuację konfliktową, panie komendancie. Panu wydaje się, że ja rozumiem co zaszło w tym miejscu, ale nie chcę tego panu powiedzieć.
— Czy to nie są pańskie ślady?
— Założę się, że moje.
— A odcisk zadka na podłodze również należy do pana?
— Nie byłbym tym zaskoczony.
— Gdy nie ma prądu, na schodach panują absolutne ciemności, zarówno w dzień, jak i w nocy.
— Skoro tak pan twierdzi.
— Ale pan stawiał kroki bardzo pewnie.
— Może miałem latarkę?
— Zaś kierowca twierdzi, że kiedy wysadził pana wraz z żoną przed domem, w oknach widać było zapalone światła, zaś u dołu schodów czekał na was służący, który zabrał torby pani Fears.
— Ciekawa sprawa, jakie to szczegóły mogą utkwić w ludzkiej pamięci.
— Ten służący znał pańską żonę. Przywitał ją, zwracając się do niej po imieniu.
— Tu chyba szofer coś pomylił — powiedział Quentin. — Zwracając się do niej służący użył jej panieńskiego nazwiska, które brzmi Cryer.
— Tyler.
— Cryer.
— Kierowca też tak twierdzi. Zadziwiające, nieprawdaż?
— Miałem nadzieję, że on także będzie pamiętał.
— Światła w całym domu — powtórzył Bolt.
— Nie, w całym domu nie. W paru oknach.
— To niemożliwe — oświadczył Bolt.
— Co za kłamczuch z tego kierowcy.
— Skontaktował się pan z nim przede mną?
— I przekupiłem go, żeby opowiedział panu historyjkę, która w ogóle nie trzyma się kupy? Ależ ze mnie dureń!
Bolt pokręcił głową.
— Ta rodzina wiele dla mnie znaczy, natomiast pan wyczynia tu różne dziwne rzeczy, a ja naprawdę bardzo, ale to bardzo chciałbym wiedzieć co to wszystko ma znaczyć, bo chociaż starsza pani sprawnością umysłową z trudem dorównuje dziś pęczkowi szczypiorku, jestem jej jednak coś winien. Powiem więcej — bardzo ją lubię. Uważam ją za przyjaciółkę. A kiedy ona umrze, ten dom przejdzie na własność Roweny. A z nią łączyło mnie coś więcej. Nawet jeśli nie byłem w stanie zrobić dla niej tego, czego najbardziej pragnęła.
— To znaczy?
— Chciała żebym wyrwał ją z Mixinack. Quentin pokiwał głową.
— Małomiasteczkowy blues.
— To prawda, jestem małomiasteczkowym facecikiem. Mam małomiasteczkowe marzenia. Powiedziałem, że pojadę z nią do wielkiego miasta, a wtedy ona spytała: “I co tam będziesz robił?”, a ja nie miałem na to dobrej odpowiedzi.
— Przecież tam też mają gliniarzy.
— Tak, ale tamci gliniarze tyrają na życie jak woły. A ja nie byłem jeszcze wtedy gliniarzem, pamięta pan? Byłem pomocnikiem ogrodnika.
— Miłość skazana na bolesny koniec.
— Chodzi mi o to, panie Fears, że pan wygląda na jakiegoś komputerowego świrusa, ja zaś jestem naprawdę silnym facetem i jeśli nie nabędę pewności, że nie ma pan zamiaru w żaden sposób zaszkodzić tym ludziom, używając swoich milionów, prywatnych detektywów i adwokatów, zrobię z pana mokrą plamę tu, w tej kuchni.
— Prawdę powiedziawszy, żywiłem nadzieję, że pan będzie bronił mnie przed nimi.
— To są uczciwi ludzie, a pan jest bogatym, kłamliwym dupkiem.
— Panie komendancie, wiem, że nie uwierzy mi pan, kiedy powiem panu prawdę. Jest dla mnie oczywiste, że milczenie również pana nie usatysfakcjonuje, więc najlepiej będzie jeśli skłamie pan, że mi pan uwierzy, a wtedy ja wszystko panu opowiem. Zresztą zrobię cokolwiek, byle tylko uniknąć pobicia.
— Myślisz pan, że tego nie zrobię? Potem możesz pan nasyłać na mnie wszystkich prawników świata. Ale myślisz pan, że mnie to powstrzyma? Myślisz pan, że tego nie zrobię?
— Zrobi to pan, albo i nie. Jeśli zdecyduje się pan na mnie ruszyć, będę tu stał dopóki mnie pan nie powali na ziemię. Nie mam zamiaru podnosić na pana ręki, ponieważ jest pan stróżem prawa, a ponadto jeszcze nigdy w życiu nie podniosłem na nikogo ręki i nigdy nie dopuściłem się przemocy wobec żadnej osoby.
— Jest pan kwakrem?
— Raczej mięczakiem — odparł Quentin. — Niech pan da spokój, komendancie, przecież pan mnie lubi, a ja lubię pana. Rozumiem, dlaczego pan mi grozi, ale nie mam zamiaru opowiadać historii, które na pewno doprowadzą pana do jeszcze większej furii. Wystarczy mi widok pana w obecnym stanie. Jeśli pobije mnie pan w tej chwili, myślę, że jakoś się wyliżę bez pomocy chirurga.
Policjant zsunął się z blatu i zrobił krok w jego kierunku. Quentin nie cofnął się, chociaż groźby komendanta naprawdę go przeraziły. Jeszcze nigdy w życiu solidnie nie oberwał. Ale widział pamiętną taśmę z pobiciem Rodney’a Kinga, która wywołała słynne zamieszki murzyńskie w Los Angeles. Więc wiedział, do czego może być zdolny wściekły policjant.
Komendant Bolt nie uderzył go. Zamiast tego z hukiem zatrzasnął drzwiczki szafek i wymierzył tęgiego kopniaka lodówce. Potem stanął, opierając czoło o drzwi zamrażalnika.
— Dziękuję, że mnie pan nie uderzył — powiedział Quentin.
— Nie ma za co — powiedział komendant Bolt. — Nie na pana jestem wściekły.
— Domyśliłem się. W końcu sympatyczny ze mnie facet.
— To miejsce spaprało mi życie. Właściwie powinienem być szczęśliwy. Mam dobrą pracę, dobrą żonę i dobre dzieci. Ale mimo to, wracam tu, a wówczas cała przeszłość znów na mnie spada. I wtedy mam ochotę kogoś skrzywdzić.
— Poznałem to uczucie.
— Naprawdę je pan poznał? Nie, mam lepsze pytanie — czy dał się pan jemu ponieść?
— Panie komendancie, nie jestem pewien kim naprawdę jest Madeleine. Ale wiem na pewno, że kiedy przyjechałem tutaj owej nocy, na podjeździe oczekiwał nas służący, a w domu paliły się światła. Mad i ja zeszliśmy na dół do tej kuchni i usiedliśmy przy stole. Ja siedziałem na szczycie, a ona siedziała po mojej prawej stronie.
— Na krześle sprzątaczki.
— Zrobiliśmy sobie kanapki. Po raz drugi podszedłem do lodówki, żeby przynieść pikle.
Bolt sięgnął w dół i gwałtownym ruchem zerwał blokadę zamka. Najwyraźniej nie był dobrze zamknięty. Otworzył na oścież drzwi lodówki.
— Niech mi pan pokaże te pikle, panie Fears! W lodówce nie było nawet półek.
— Smakowały wyśmienicie — ciągnął Quentin — ale następnego dnia, kiedy moja żona zniknęła, byłem tak głodny, jak gdybym przyszedł do ciemnej kuchni, siedział na podłodze i nie jadł nic prócz własnych urojeń.
Bolt pokręcił głową.
— Panie komendancie, kiedy moja żona opuściła mnie, ujrzałem ten dom dokładnie takim, jakim widzi go pan teraz. Oczywiście nie widziałem kuchni. Na schodach było zbyt ciemno, żebym mógł tu zejść bez latarki, a ja nie miałem takowej przy sobie. Lecz kiedy Mad była ze mną, w domu paliły się światła. Było także jedzenie. Meble. Wszystko czyściutkie i eleganckie. Zasiedliśmy do śniadania — aczkolwiek była już raczej pora na lunch — przy stole w bibliotece. Szyby w oknach były całe. Zaś wokół stołu siedziało nas ośmioro. Babcia — tak właśnie nazywała ją Madeleine, a oprócz niej… zobaczmy czy zapamiętałem… ja i Mad, rzecz jasna, wuj Stephen, ciotka Atena — nie, naprawdę miała na imię Minerva — niejaki Simon, kuzyn Jude i wuj Paul.
— Paul? — spytał Bolt zmienionym głosem. — Jeden z członków rodziny rzeczywiście nazywał się Paul.
— Znał go pan?
— Widziałem go kilka razy, kiedy byłem małym dzieckiem. Na przyjęciu bożonarodzeniowym organizowanym przez miasto. W Wielkanoc, jak szukał prezentów od zajączka, na trawniku przed domem.
— Naprawdę? Jak wyglądał?
— Był niski — odparł policjant. — Dopiero raczkował. Umarł kiedy miał półtora roku.
— To nie mógł być ten sam Paul — stwierdził Quentin.
— Wyszedł pan na cmentarz — powiedział komendant. — Chodźmy tam teraz. Rozejrzyjmy się.
— A włączył pan tam ogrzewanie? — zapytał Quentin, ale tamten ruszył już w górę po schodach. Quentin poszedł za nim.
Śnieg padał teraz grubymi płatami, na dworze zrobiło się zupełnie gwiazdkowo. Była to miła odmiana po zacinającej, mokrej śnieżycy sprzed paru chwil. Wszystkie dawne ślady zostały zasypane. Ale wydawało się, że komendant dokładnie zapamiętał trasę wędrówki Quentina po cmentarzu.
— Na początku wygląda to tak, jakby chciał pan kogoś złapać. Sadzi pan wielkie susy — mówił Bolt. — Potem zauważył pan, że na cmentarzu nikogo nie ma, więc szuka pan drugiego wyjścia, a następnie sprawdza pan, czy ktoś nie przesadził ogrodzenia — mam rację?
— Trafił pan bez pudła.
— Później zaczyna pan oglądać nagrobki. Sprawdziłem wszystkie, przy których się pan zatrzymał. Simon, Minerva, Jude, Stephen.
— Zbieżność imion nie uszła mojej uwadze — rzekł Quentin. — Ale daty urodzin i śmierci wydały mi się zbyt odległe.
— Widzi pan ten grób? — Spytał policjant i wskazał na nagrobek dziecka imieniem Paul, które umarło przeżywszy półtora roku.
— Tak, widziałem go — powiedział Qeuntin.
— Paul był bratem Roweny. Ale ona nigdy go nie poznała. Kiedy przyszła na świat, nie żył już od kilku lat. Ale przychodziła tu często popatrzeć na jego grób.
— To smutne — powiedział Quentin.
— Kiedy ją pocałowałem, kiedy była pewna, że jestem w niej zakochany, wyjawiła mi pewien sekret. Wyjawiła mi powód, dla którego tak bardzo chciała uciec z tego domu.
Quentin nic nie powiedział. To było najwyraźniej bardzo ciężkie wspomnienie dla komendanta Bolta, gdyż drżał na całym ciele, a głos łamał mu się z emocji.
— Powiedziała mi, że jej brat został zamordowany. Quentin poczuł, jak jego ciało ogarnia lodowaty chłód. Ale policjant jeszcze nie skończył.
— Powiedziała mi, że to jej matka go zabiła.
Co za wspaniała rodzinka, pomyślał Quentin. Babcia ze śladami krwi na rękach.
— Założę się, że nigdy nie aresztował pan pani Tyler za tę zbrodnię — powiedział Quentin.
— Nie uwierzyłem jej. Powiedziałem Rowenie, że musiała się przesłyszeć, że musiała coś źle zrozumieć. Spytałem, jakie ma dowody. Skąd mogła wiedzieć o czymś, co stało się przed jej urodzeniem. A ona po prostu spojrzała na mnie i powiedziała: “Co wiem, to wiem, Mike”.
— I co dalej?
— A kiedy jej nie uwierzyłem, już nigdy więcej się ze mną nie zobaczyła. Nie przychodziła do kuchni kiedy kończyłem moją robotę. Przez kilka dni kręciłem się blisko domu, czekając. Przychodziłem wcześniej i zostawałem do późna. Robiłem co mogłem, ale nigdy więcej jej nie ujrzałem.
— Chowała się przed panem?
— Nie mogłem nawet o nią zapytać, bo gdybym zadał jakiekolwiek pytanie, dałbym tym do zrozumienia, że we własnym mniemaniu mam prawo do zadawania takowych w tym domu, a ja przecież byłem zaledwie pomocnikiem ogrodnika. Ale nie musiałem pytać, wiedziałem, co chciała mi powiedzieć. Rzuciłem tę robotę i zostałem policjantem w Albany, mieście zbyt dużym, jak dla mnie, więc po kilku latach, kiedy zwolniło się stanowisko, które zajmuję obecnie, zostałem na nim zatrudniony. W ten sposób wróciłem do Mixinack i po prostu nie potrafiłem trzymać się z daleka od tego domu, więc często zatrzymywałem się tutaj, a pani Tyler rozmawiała ze mną i przekazywała mi wieści o Rowenie, nieodmiennie wyrażając żal, że nie zastałem córki w domu. Potem Rowena wyszła za mąż, a resztę już pan zna.
— Czy nadal wierzy pan staruszce?
— Miałem pięć lat, kiedy Paul Tyler zginął. Ale przejrzałem wszystko, co na ten temat mamy w naszej bibliotece. W tamtych czasach lokalna gazeta Mixinack była dziennikiem i cała historia przez tydzień nie schodziła z pierwszej strony. To była prawdziwa tragedia. Szofer, cofając samochodem najechał na dziecko. Nie zauważył, że szczeniak podpełzł na czworakach pod tył wozu w chwilę po tym, jak uruchomił silnik.
— To nie wygląda mi na morderstwo.
— Szofer natychmiast wyjechał do Anglii. Biedak omal nie oszalał. Nie było go tu w czasie dochodzenia. Rodzina wcale go nie winiła, nawet zapłacili mu za podróż. Był jedynym świadkiem.
— Ale któż mógł podawać w wątpliwość przebieg całego zajścia?
— No proszę. I kto to mówi. Kierowca limuzyny w pełni potwierdza pana zeznania jeśli chodzi o światła w całym domu i witającego lokaja, a także jeśli chodzi o żonę, która twierdziła, że wychowała się w tym domu. Pan twierdzi ponadto, że jadł śniadanie z ludźmi, których imiona widnieją na cmentarnych nagrobkach. Wśród nich był także chłopiec, o którym Rowena mówiła mi, że został zamordowany przez własną matkę. Jeśli to prawda, skąd ona mogła o tym wiedzieć? Skąd?
Quentin nie odpowiedział.
— Ponieważ ten dom — oznajmił Bolt — nawiedzają umarli.
Quentin odwrócił wzrok. Zawrócił od bramy cmentarza i zatrzymał się w wejściu, patrząc na padający śnieg. Usłyszał za plecami zbliżające się kroki Bolta i obejrzał się przez ramię.
— Myśli pan, że zwariowałem? — spytał Bolt.
— Czy widział pan kiedyś coś podejrzanego?
— Tylko jedną rzecz — odparł Bolt. Quentin czekał na dalszy ciąg.
— Drzwi w tylnej części hollu, te, po lewej stronie — nie otwierają się.
Drzwi do salonu.
— Widziałem pańskie ślady, wiodące do tych drzwi, a następnie z powrotem, ale nie widać miejsca, w którym pan zawrócił — powiedział Bolt. — Był pan w tamtym pokoju, prawda?
Quentin kiwnął głową.
— Dla pana te drzwi się otworzyły?
— Zapewniam pana, że nie potrafię przenikać przez ściany.
— Kucharka mówiła, że nikt nigdy nie wchodził do tamtego pokoju — powiedział Bolt.
— Wcale mnie to nie dziwi — odparł Quentin.
— Nie jestem w stanie zajrzeć do środka przez okno.
Quentin rzucił okiem na dom.
— Trzeba by było bardzo długiej drabiny.
— Starsza pani prosiła mnie, abym miał oko na jej dom.
— Wygląda na to, że salonik jest tu wyjątkiem.
— Czy mam rację? — spytał Bolt. Quentin kiwnął głową.
— Raczej tak. Z tego co wiem, większość osób, w których towarzystwie spożyłem śniadanie, to nieboszczycy.
— Prócz jednej osoby — powiedział Bolt.
— Prócz Babci — powiedział Quentin.
— Teraz pan wie, dlaczego chciałem wysłuchać pańskich odpowiedzi, przed zabraniem pana do niej.
— A dlaczego chciał mnie pan pobić w kuchni?
— Miałem nadzieję, że się mylę, a pan jest tylko jakimś szurniętym bogaczem, który robi sobie jaja z ludzi.
— Dlaczego wolałby pan, żeby tak było?
— Ponieważ jeśli Paul naprawdę został zabity, poznałbym powód, dla którego dom jest nawiedzany przez duchy. Wyjaśniałoby to również dlaczego Rowena wiedziała, że ktoś go zamordował.
— A pan jej nie uwierzył?
— I straciłem ją na zawsze. Quentin oparł się o filar bramy.
— Cóż, panie komendancie, czasami zdarza się, że ludzie po prostu marnują życiowe szansę.
— Nie mogę powiedzieć, że zmarnowałem życiową szansę — obruszył się Bolt. — Kocham moją żonę i dzieciaki. Jestem zadowolony ze swojego życia. A jeśli kiedyś zostałem wmieszany w historie Tylerów, to dla pana wynikają z tego same korzyści.
— Co wcale nie znaczy, że Madeleine pasuje do teorii domu nawiedzanego przez duchy — powiedział Quentin.
— Czy ona musi być pogrzebana, żeby nawiedzać dom? A może pochowano ją sekretnie?
Quentin pokręcił głową.
— Jest tylko jeden mały problem z hipotezą o duchach, panie komendancie. Poznałem Madeleine w Waszyngtonie, na pewnym przyjęciu. Przejechaliśmy razem całe Stany. Co najmniej pół tysiąca ludzi ściskało jej rękę na przyjęciach, wiecach i oficjalnych kolacjach, nie mówiąc już o weselu. Nie sądzę, żeby była duchem.
— Wobec tego musimy wrócić do mojej pierwotnej teorii i zastanowić się, czy ma pan świadków, którzy widzieli ją żywą wczoraj w nocy?
— Czy nie możemy po prostu zgodzić się co do tego, że tamtej nocy, kiedy spałem w tym domu, wydarzyły się naprawdę dziwne rzeczy? — spytał Quentin.
— Panie Fears, zanim zabiorę pana do starszej pani, muszę panu powiedzieć, że jednym z głównych powodów, dla których nie uwierzyłem Rowenie był fakt, że dobrze znałem panią Tyler. Jest jedną z najlepszych osób, jakie znam. I nie widzę możliwości, po prostu najmniejszej możliwości, żeby owa kobieta mogła kogokolwiek zamordować, a tym bardziej własne dziecko.
— A moja żona Madeleine kochała mnie tak bardzo, że nie istniała najmniejsza możliwość, żeby kiedykolwiek mogła mnie opuścić.
— Ona jest duchem, synu — orzekł komendant Bolt. — Przecież, do jasnej Anielki, zniknęła na cmentarzu! To dlatego właśnie tutaj jej pan szukał, prawda?
Quentin kiwnął głową.
— Fakt, że jej imienia nie ma na żadnym z nagrobków, nie oznacza jeszcze, że pańska żona nie jest martwa.
— Pan trzyma się swojej teorii, ja swojej.
— Do diabła, synu, skoro i tak obaj wierzymy w to, co niemożliwe, czy nie moglibyśmy przynajmniej do końca wyjaśnić sobie własnych wersji wydarzeń?
— Nie zrobię tego, dopóki nie będę wiedział, jak pańska wersja pasuje do mojej.
— Jeśli pan przedstawi mi swoją wersję, być może pomogę panu dopasować moją.
Quentin rozważał ten pomysł przez chwilę.
— W porządku — stwierdził. — Opowiem panu wszystko po drodze do Babci.
— Nie wiem, czy starczy nam czasu. To niedaleko.
— Za rzekę, w cień drzew?
— Tak można by opisać drogę, do każdego miejsca w tej części kraju, synu.
— Mam na imię Quentin — powiedział Quentin. — Mów mi Quentin.
— A ty mów mi Mike — powiedział komendant.
— Posłuchaj, Mike. Jestem gotów skosztować słynnego chili “U Belli”.
— Nie jest to zbyt dobry pomysł, jeśli masz zamiar opowiedzieć mi twoją historię podczas jedzenia. Nikomu jeszcze nie udało się mówić z ustami pełnymi tego chili.
— Jakoś sobie poradzę.
Wrócili do domu, żeby Bolt mógł wyłączyć wszystkie światła. Jako ostatnie zgasił lampy w hollu wejściowym. Zanim wyłączył kinkiety przy frontowych drzwiach, przeszedł całą długość korytarza, stanął przed drzwiami do saloniku i spróbował je otworzyć. Z całej siły naparł na nie i kilka razy szarpnął za klamkę. Jego wysiłki spełzły na niczym.
Odwrócił się do Quentina i wzruszył ramionami.
— Widzisz?
— Wierzyłem ci — powiedział Quentin.
— Podejdź tu i sam spróbuj — namawiał Bolt.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł.
— Przecież mówisz, że byłeś tam w środku. Chcę tylko żebyś spróbował otworzyć drzwi. Jestem przy tobie.
— Cóż, będzie to można podciągnąć pod naruszenie własności prywatnej, włamanie i bezprawne wtargnięcie. Zastanawiam się, co takiego może trzymać klamkę z drugiej strony, że nie pozwala ci jej nawet przekręcić.
— Posłuchaj — powiedział Bolt — przecież przed chwilą ustaliliśmy, że w tym domu prócz ciebie i mnie nie ma nikogo innego na tyle prawdziwego, by mógł zostawiać za sobą ślady.
Quentin podszedł wolno do policjanta, który cofnął się, umożliwiając mu dojście do drzwi. Quentin zatrzymał się przed nimi, a następnie sięgnął dłonią w stronę klamki.
Na drzwiach pojawiło się pojedyncze słowo:
NIE
Usłyszał, jak ze jego plecami Bolt wstrzymuje oddech. Quentin odwrócił się i spojrzał na niego.
— Widzisz to?
Bolt cofnął się, podobnie jak to zrobił Quentin kilka dni temu, kiedy po raz pierwszy ujrzał napisy, pojawiające się na drzwiach.
A więc widział je także ktoś oprócz niego. Quentin wiedział, że to absurdalne uczucie, jeśli wziąć pod uwagę nieznane niebezpieczeństwo, jakie mogło czaić się za drzwiami saloniku, ale przez chwilę miał ochotę niemal podskoczyć z radości, że znalazł świadka tych dziwacznych zdarzeń, w których bierze udział.
— To tylko słowa — powiedział Quentin. — Słowa nie zrobią nam krzywdy.
— Wszystko jedno — odparł Bolt. — Myślę, że na razie wystarczy mi wrażeń.
Quentin nie miał nic przeciwko temu.
— Chodźmy na lunch.
Dłonie komendanta drżały, kiedy zamykał drzwi domu z zewnątrz.
— Przez cały czas trzymasz dom zamknięty? — spytał Quentin.
— Zawsze.
Rygiel i zatrzaskowa podklamkówka. Dwa zamki.
— Kiedy Madeleine i ja przyjechaliśmy tutaj, drzwi nie były zamknięte.
— Może miała ze sobą klucze?
— Ona nie zostawia za sobą śladów, Mike — przypomniał Quentin. — Wątpię więc, że może nosić klucze.
— Zamek zatrzaskowy można otworzyć tylko kluczem, wchodząc czy wychodząc — oświadczył Bolt. — A kiedy przyjechałem tu po twoim telefonie, wszystko było pozamykane.
— I nigdzie nie było żadnych śladów prócz moich?
— Żadnych.
Popatrzyli na siebie przez długą chwilę.
— Możemy spokojnie stwierdzić — odezwał się Quentin — że ktoś, lub coś, w tym domu potrafi otwierać i zamykać drzwi bez użycia klucza.
Bolt pomyślał przez chwilę.
— Wiesz, otwieranie drzwi do saloniku, to chyba najgłupszy pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mi do głowy.
— Pora na chili — zmienił temat Quentin. — Pora na lunch. A potem do domu spokojnej starości.
— Wszystko jedno gdzie — powiedział Bolt, ześlizgując się po przykrytych śniegiem schodach — byle dalej od tego miejsca.
Chili było ostre, ale ponieważ jedli je w Mixinack a nie San Antonio, więc nie było na tyle ostre, żeby utrudnić Quentinowi przedstawienie prawdziwej wersji wydarzeń, jedynej osobie na ziemi, która musiała mu uwierzyć. Następnie obaj wsiedli do samochodu Quentina i ruszyli na północ, nie zważając na gęstniejącą zamieć.