Na ogół Quentin potrafił cierpliwie czekać na to, aż inni wykonają swoją pracę. Przez wiele lat zajmował się zapewnianiem różnym ludziom pieniędzy i wsparcia przy rozkręcaniu jakiegoś interesu. Otrzymywał okresowe sprawozdania informujące go o tym, jak się sprawy mają, odbywał kontrolne spotkania z partnerami, ale przez większość czasu pozwalał im robić to, co lubili robić, realizować własne marzenia i czekał aż do chwili, kiedy było już całkowicie jasne, jak wszystko potoczy się dalej.
W pewnym sensie obecnie znajdował się w podobnej sytuacji. Wbrew swojej woli zaangażowany w realizację marzeń nieznanych mu osób, czekał na rozwiązanie całej sprawy. Problem polegał na tym, że nie wiedział jakie to były marzenia, kto właściwie marzył i dla kogo wszystko stanie się koszmarem, kiedy marzenia te zostaną spełnione.
Zastanawiał się czy nie poczekać na sprawozdanie Wayne’a w Mixinack. — Bolt nawet zaproponował mu nocleg na tapczanie w gabinecie ogromnego, starego wiktoriańskiego domu. Ale Mixinack to było miejsce, gdzie znajdowała się szkatułka, a na razie Quentin nie chciał przebywać w jej pobliżu.
A czego chciał? Podrzuciwszy Bolta na posterunek, gdzie stał samochód komendanta, Quentin ruszył na południe drogą opustoszałą wskutek szalejącej zamieci. Spikerzy podający komunikaty drogowe w radio błagali ludzi, by zjechali z dróg na czas trwania kataklizmu, który zdążyli już ochrzcić “Śnieżycą Roku”. Lotniska zostały zamknięte. Quentin nie miał tego wieczoru szans na złapanie jakiegokolwiek samolotu. Powinien był poszukać sobie jakiegoś motelu i tam przeczekać śnieżną nawałnicę. Zamiast tego ruszył dalej na południe. Nie dlatego, żeby spodziewał się tam lepszej pogody — chodziły pogłoski, że śnieżyca zablokuje Waszyngton lepiej niż impas w sprawie budżetu. Ludzie znani grande dame jako Duncanowie, którymi niemal na pewno byli Rowena Tyler wraz z mężem i córką, mieszkali w okolicach stolicy. I to właśnie z nimi musiał się zobaczyć. Żeby przekonać się ile było prawdy w opowieści pani Tyler. Żeby dowiedzieć się, czego naprawdę od niego żądano. I żeby znaleźć jakiś sposób na wyplątanie się z tej kabały.
Teraz już o niczym innym nie marzył. Do niedawna liczyła się tylko Madeleine. W tej chwili najważniejsza była wolność. Wiedział, że mężczyźnie, który miał okazję poznać idealną kochankę, niełatwo przyjdzie znaleźć kogoś, kto mu ją zastąpi. Rowena mogła mu zwrócić jego ukochaną, ale miał wrażenie, że cena za taką przysługę byłaby zbyt wysoka. Dlaczego więc szukał jej i rodziny? Dlaczego nie ruszył na zachód, gdzie wkrótce znalazłby jakieś czynne lotnisko, skąd mógł polecieć do Kalifornii, albo na Hawaje, albo do Tokio, albo do Singapuru. Pomyślał sobie o wszystkich tych miejscach, które dawno chciał zobaczyć, a do których nigdy się nie wybrał, gdyż nie miał z kim ich oglądać. Jerozolima. Kilimandżaro. Machu Picchu. Wielka Rafa Koralowa. Himalaje. Taszkient. Timbuktu. Nie było już sensu czekać na jakąś towarzyszkę. Albo zobaczy je sam, albo w ogóle.
Ale czy na ziemi było jakiekolwiek miejsce, gdzie mógłby czuć się wolny od tego wszystkiego? Może dadzą mu spokój i znajdą kogoś innego, żeby wykonał ich polecenia. Lecz czy na pewno było to lepsze rozwiązanie niż jego udział w całej sprawie? Przecież ich następną ofiarą mógł stać się mężczyzna, którego z tym światem łączą mocniejsze więzi. Mąż, ojciec, ktoś, kto umierając zostawi po sobie wielką pustkę. Quentin wiedział, że nawet jeśli zginie, to nic wielkiego się nie stanie. Jego testament został zmieniony tak, by cały majątek przeszedł na rodziców. Wayne załatwi wszystkie sprawy majątkowe z istniejącymi spółkami i partnerstwami, a wtedy staruszkowie będą mogli na serio oddać się filantropii, aby móc pozbyć się całej jego fortuny zanim sami umrą, zostawiając sobie tyle, ile będą potrzebować do zakończenia życia w spokoju i komforcie. Odchodząc ze świata zostawi po sobie taką pustkę, jak ryba wyciągnięta przez wędkarza z oceanu.
Dlaczego więc miałby zrzucać to na kogoś innego? Przecież nikt bardziej niż on nie nadawał się do poświęcenia w tej walce. Bądź dobrym żołnierzem, mówił sobie. Maszeruj dzielnie, wysuń się na czoło, wyceluj i oddaj najlepszy strzał na jaki cię stać. A potem zgiń, jeśli to będzie konieczne. Ale z kulą w piersi, nie w plecach. Nie rejterując przed wrogiem.
Czy ja czasem nie dramatyzuję? Zaśmiał się z siebie i przełączył radio na inną stację, kiedy głos spikera rozpłynął się w białym szumie wywołanym przez śnieżną zamieć.
Bramy wjazdowe na autostradę Jersey były zamknięte. Wyszukał inną trasę i o trzeciej nad ranem przemierzał już wyludnione ulice w centrum Filadelfii. Zatrzymał go jakiś policjant.
— Nie zalecałbym przejażdżki, proszę pana — powiedział. — Nie zdaje pan sobie sprawy z niebezpieczeństwa?
— Nie mam gdzie się podziać — odparł Quentin. — Wszystkie lotniska zasypane, a ja muszę wrócić do DC.
— Proszę znaleźć sobie motel i zatrzymać się w nim na noc.
— Wtedy mój samochód zostanie przysypany i utknę w tym odciętym od świata mieście.
— Zawsze to lepsze, niż za trzy dni być wykopanym z zaspy nieboszczykiem, sztywnym jak deska.
— Czy wystarczy panu jeśli obiecam, że znajdę sobie jakieś bezpieczne miejsce na nocleg a potem pojadę tam gdzie chcę, czy ma pan może zamiar śledzić mnie i aresztować za to, że chcę się dostać do domu?
Policjant spojrzał na niego z niesmakiem.
— Niech pan robi co chce — warknął i wrócił do wozu patrolowego.
Niech pan robi co chce. Niezła rada. A jeśli to, co najbardziej na świecie chciałbym zrobić jest absolutnie niewykonalne? Ponieważ chcę jechać do domu, panie władzo, a moim domem wcale nie jest to wynajęte mieszkanie w Herndon, ani chata moich starych w Kalifornii. Dom to miejsce, gdzie mieszkają ludzie, którzy czekają na mnie i martwią się, kiedy mnie nie ma. Ale na całej ziemi nie znajdę takiego miejsca, choćbym jechał nie wiadomo jak daleko.
Dlaczego wciąż użalam się nad sobą? Zawsze lepsze to, niż zmuszanie innych do użalania się nade mną. A ktoś naprawdę powinien się nade mną użalić, gdyż moje życie bez wątpienia należałoby już określić jako żałosne, jeśli jeszcze nie jest absolutną katastrofą.
Och Lizzy, dlaczego wtedy wieczorem musiałaś wybrać się na tę idiotyczną przejażdżkę? Albo dlaczego ja nie pojechałem wtedy z tobą? Dlaczego nie mogliśmy zrobić transplantacji w odwrotnym kierunku. Potrzebowałaś mózgu, a mój był w całkiem niezłym stanie. Na pewno zrobiłabyś z niego lepszy użytek niż ja. Dlaczego oni nie mogli przeszczepić ci mojego życia, tak abyś ty mogła żyć za mnie?
— Głowa do góry, Tin — powiedziała Lizzy.
Siedziała obok niego, wygodnie moszcząc się w fotelu, starając się znaleźć jak najbardziej komfortową pozycję.
— Nieźle sobie radzisz z jazdą w śniegu. Tego w ogóle nie uczyli nas na kursach prawa jazdy w szkole.
— Dziękuję, że się zjawiłaś — powiedział. — Przepraszam, nie chciałem cię wzywać.
— Nie ma sprawy. Prawdę mówiąc, lubię gdy to robisz. Czas płynie tam zupełnie inaczej niż tutaj, więc naprawdę trudno się nudzić, a poza tym można robić mnóstwo rzeczy, w zależności od tego, jak rozumiesz słowo “robić”, ale muszę przyznać, że brakuje mi ciała. Tak naprawdę nigdy go porządnie nie wykorzystałam, Tin.
— Właśnie myślałem to samo o sobie.
— Nie, myślałeś o sobie, że jesteś równie niepotrzebny jak łajno psa, który właśnie zdechł.
Zaśmiał się wbrew sobie.
— Właśnie myślałeś, że jesteś facetem, który z utęsknieniem czeka aż jakiś granat wleci do jego okopu, a wtedy on nakryje go swoim ciałem i ocali pozostałych chłopaków, żeby prezydent mógł potem wręczyć Order Honoru[8] jego rodzicom wraz z ośmioma skrzyneczkami zawierającymi jego resztki.
— Lizzy, czy jest jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji?
— Jest tysiąc różnych wyjść, Tin. Ale każde z nich może oznaczać twoją śmierć.
— To chyba nie takie straszne. Ty najwyraźniej całkiem nieźle sobie radzisz.
— Jasne. Śmierć to nic strasznego. Ale nie widzę potrzeby, żeby spieszyć się z przejściem na naszą stronę. Kiedy już tu jesteś, tęsknisz za wszystkim co miałeś, Quentin. Nawet za bólem. Nawet za rozpaczą.
— A więc pani Tyler miała rację? Skarb, który jest w szkatułce może mnie zabić?
— Skarb ze szkatułki. Chodzi ci o to, czy bestia jest prawdziwa? Do tej pory nie wiedziałam jak to nazwać, ale teraz kiedy widzę w twojej pamięci wszystko, co mówiła ci staruszka, muszę powiedzieć, że ta nazwa trafnie opisuje zło, które mieszka w tamtym domu.
— Uwięziła je w szkatułce. Niedobrze byłoby je wypuścić.
— Nie wiem, Tin. Zamknięte, wciąż będzie starało się przyciągnąć kogoś żeby otworzył skrzynkę. Ale jeśli zginie, być może upłynie dobra chwila, zanim kto inny wpadnie na pomysł, by je wezwać. Zanim otworzy się na nie i wpuści je do siebie.
— Co ty mówisz, Lizzy. Ostatnio zawładnęło jednorocznym dzieciakiem.
— Ona cię okłamała, Tin.
— Bestia nie posiadła chłopca?
— Posiadła, jak najbardziej. Ale nie zjawiła się ni stąd ni zowąd. Ona ją wezwała.
— To brzmi jeszcze straszniej, niż moje oskarżenia.
— Pani Tyler nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi. Myślała, że ma do czynienia z genialnym dzieckiem, więc chciała by nauczyło się wszystkiego. Trochę przesadziła.
— Jak ci rodzice, którzy pchają swoje dzieciaki do żłobków przygotowujących na studia?
— Coś w tym rodzaju.
— Albo uczą dzieci szybkiego czytania, zanim jeszcze na dobre zdołają poznać alfabet.
— Zmuszała dzieciaka, aby wzywał rzeczy, których nie był w stanie kontrolować swoim rozumem. Choćby nie wiem jak inteligentne było jednoroczne dziecko, Tin, choćby potrafiło chodzić i mówić, i robić wiele innych niesamowitych rzeczy, nigdy nie będzie wiedziało jak postępować z czymś, co istnieje od początku świata. Kiedy to przyszło, dzieciak po prostu zginął, trzymał się tylko swojego ciała jak pasażer zwisający na tylnych schodach, błagający, żeby kierowca nie zamykał czasem drzwi.
— Skąd wiesz o tym wszystkim, skoro nie wie tego nawet pani Tyler?
— Kiedy taki pasażer wleczony za autobusem po jakimś czasie ma tego dosyć, zaczyna błagać kierowcę, aby jednak zamknął drzwi. Aby go odciął i zostawił za sobą. Nawet jeśli wie, że rozbije się o jezdnię.
— Znalazłaś małego Paula?
— Nie spodobał mi się nikt inny w tym domu. Malutki Paul był samotny i przerażony. Do tej pory nie wiedziałam w jaki sposób był związany z tamtym domem.
— A więc on wciąż był w tamtym ciele.
— W pewnym sensie. Pani Tyler nie myliła się. Najlepszą rzeczą jaką mogła zrobić, to odciąć go od ciała, którego już nigdy więcej i tak nie mógłby użyć. Ale nie zrobiła tego, tylko zostawiła go na wpół umarłego, w zawieszeniu, uwiązanego do tej szkatułki. A teraz jest już za późno. Kiedy skrzynka zostanie otwarta, ktoś zajrzy w gardło bestii. Zaś malutki Paul wciąż będzie na miejscu. Wierzchowiec, którego w każdej chwili można dosiąść, podobnie jak osobę, którą bestia pożre.
— Masz na myśli mnie.
— Mam nadzieję, że ciebie bestia nie dostanie — powiedziała Lizzy. — Proszę cię, nie daj się jej pożreć.
— Więc powinienem uciekać.
— Nie wiem. Może powinieneś zostać na placu boju i wygrać.
— Czy to się uda?
— Wiedźmy są potężne, ale ty nie jesteś bezbronny. Masz w sobie trochę siły. Poza tym, ty nie pragniesz żadnych korzyści dla siebie.
— Jak to? A zachowanie życia, to nic?
— Nie, tak naprawdę ty nie dbasz nawet o to. Jedno, co można powiedzieć na pewno o wszystkich pozostałych, zarówno o wiedźmach, jak i o bestii. One bardzo czegoś pragną. Są tak spragnione, że przebywanie w ich towarzystwie przyprawia o ból. Myślą, że to pragnienie jest równoznaczne z siłą. Tak więc według nich, im mniej pragniesz, tym słabszym wydajesz się rywalem. To może cię ocalić.
— Jak bardzo spragniony był mały Paul, kiedy zawładnęła nim bestia?
— Bardzo, bardzo spragniony. Dzieci to chodzące pragnienie, a jego matka uczyła go czego ma pragnąć. Mogę się założyć, że nawet gdyby bestia nie przyszła, on sam wyrósłby na potwora.
Quentin zaśmiał się.
— Tak, widywałem już takie dzieciaki.
— Nie żartuję, Quentinie. Potwory się nie rodzą, potwory trzeba stworzyć. Robią to ich potworni rodzice, lub potwory stają się takimi, poprzez dawanie posłuchu swym zachciankom. Ale nie wychodzą zdeformowane z łona matki. Zawsze będzie istniała ścieżka, która mogłaby ich ocalić, nawet jeśli nigdy nie zdecydują się jej wybrać.
— Nasi rodzice także nie byli doskonali, Lizzy.
— Ale byli dobrymi ludźmi, a my o tym wiedzieliśmy. To wystarczy, jeśli dziecko także pragnie być dobre.
— I tego wszystkiego dowiedziałaś się po śmierci.
— Nie, Quentinie. Tego wszystkiego dowiedziałam się zaglądając w twoje wspomnienia i wyczytując z nich to, czego sam się nauczyłeś, nawet nie zdając sobie sprawy.
— Więc to tak samo jak z Madeleine? Znowu rozmawiam sam ze sobą?
— Od kiedy umarłam, Quentinie, zawsze kiedy rozmawiasz ze sobą, mówisz do mnie. Ja jestem tam, w środku, jestem częścią ciebie. Nie musiałeś nigdzie kraść moich szczątków, tak jak to robią wiedźmy. Oddałam ci moje serce na długo przed tym, zanim mi je wycięli. Razem z moimi nerkami i rogówkami.
— Obecnie biorą również wątroby i płuca.
— Samochody na części, ludzie na części — wypadki drogowe to obecnie najbardziej dochodowy biznes w całych Stanach.
— To musiałaś wyjąć z mojej głowy — powiedział Quentin. — Pamiętam, że gdzieś to wyczytałem.
— Quentinie, jest jednak coś czego bardzo pragniesz.
— Co takiego?
— Pragniesz dobrego życia. Życia, które warto byłoby przeżyć.
— Pewnie, że tak. Któż by tego nie pragnął.
— Ale co będzie, jeśli ceną takiego życia okaże się zabicie kogoś innego?
— Daj spokój, Lizzy.
— Czasami dobrzy ludzie muszą robić okropne rzeczy. Pani Tyler musiała zadecydować co ma robić, kiedy bestia zawładnęła jej dzieckiem, niezależnie od tego z czyjej winy zło zostało zaproszone. Mama i Tato musieli podjąć decyzję, by pozwolić lekarzom na pocięcie mnie i unicestwienie mojego ciała, żeby można je było wykorzystać do wielu szlachetnych celów.
— Nigdy im tego nie wybaczyłem.
— Oni sami nigdy tego sobie nie wybaczyli. Ale jakoś to przeżyli, podobnie jak pani Tyler. Ponieważ to właśnie robią dobrzy ludzie. Czasami muszą dokonywać strasznych wyborów, a potem żyją dalej pogodzeni z ich skutkami, ponieważ zrobili to, co było słuszne, lub przynajmniej to, co im samym wydawało się najbliższe słusznego wyboru.
— Więc kogo mam zabić?
— Bestię.
— Ale powiedziałaś, że kiedy szkatułka się otworzy…
— Znajdź bestię i zabij ją. Odeślij ją z powrotem do świata ciemności.
— Wtedy znajdzie sobie kogoś innego i wróci.
— Może przez długi czas nikt nie będzie jej wzywał. A jeśli to się stanie, wtedy ktoś inny będzie ją musiał znaleźć i zabić. Ale ty spełnisz swój obowiązek tu i teraz.
— Lizzy, ja przecież nigdy w życiu nikogo nawet nie uderzyłem ze złości.
— Teraz też nie możesz kierować się złością. Niezależnie od tego, kto to będzie i co ci zrobi. Nawet jeśli będzie to sama bestia, nie wpadaj w gniew, nie pragnij zemsty. Ponieważ jeśli dostaniesz się do jej gardła, wtedy ty będziesz błagać, by odcięto cię od twojego ciała.
— Tak jak ty błagałaś mnie. Wzruszyła ramionami.
— Patrz. Drogowskazy do Baltimore. To już niedaleko Waszyngtonu, prawda?
— Połowa drogi z Filadelfii. Przy tym śniegu mogę tam nigdy nie dojechać. Muszę naprawdę mieć źle w głowie, skoro decyduję się na tak ryzykowną eskapadę.
— To naprawdę blisko. Na pewno ci się uda.
— Lizzy, czemu nie możesz być przy mnie przez cały czas? Żebym mógł z tobą porozmawiać. Myślę, że byłoby nam razem bardzo fajnie. Co by to było za życie!
— Cokolwiek byś zrobił, dla mnie nie będzie to życie. A jeśli ja zostanę z tobą, nie będzie też żadnego życia dla ciebie. Wzywałeś mnie wiele razy w pierwszym roku po mojej śmierci, ale ja ci się nie ukazywałam, prawda? Dopóki nie znalazłeś się w prawdziwych kłopotach. Przez resztę czasu zostawiałam cię w spokoju.
— Wcale nie chciałem, żebyś zostawiała mnie w spokoju, Lizzy.
— Czasami dostajemy to, czego wcale nie chcemy.
Z trudem mógł ją dostrzec przez łzy tęsknoty i żalu.
— Lizzy, strasznie się boję.
— To dobrze.
— I cierpię. Straciłem ciebie. Ją też straciłem. To boli.
— Weź aspirynę — powiedziała Lizzy. Zawsze tak mówiła, kiedy marudził i narzekał.
— Teraz bierze się Tylenol. I co tam jeszcze. Advil.
— Excedryne. Anacin — przyłączyła się do ich starej zabawy.
— Buforan. Proszki Migrenowe Goddey’a. Lizzy, nie opuszczaj mnie, proszę cię.
Ale już jej nie było. Uiściwszy opłatę, wjechał do tunelu pod Baltimore. Gdzieś po drugiej stronie tego tunelu czekała na niego wiedźma, która przysłała do niego Madeleine, wiedźma, która zaprowadziła go do szkatułki, wiedźma, która chciała nakarmić nim bestię.