SKLEP SPOŻYWCZY

Podstawówka, szkoła średnia. Dni były pełne wrażeń, a potem szły w zapomnienie, albo przynajmniej nie wracał do nich pamięcią zbyt często. Przyjaciele. Wesołe zabawy. Nie pociągało go towarzystwo rozrabiaków, dzieci bogatych rodziców nie miały na niego sposobu, gdyż nie interesowało go to, co mogły mu zaoferować; tak więc najczęściej przebywał wśród bystrych dzieciaków, wśród grzecznych dzieciaków, które zawsze stosowały się do ustalonych reguł. Bardzo szybko stał się największym bystrzakiem w grupie swoich kolegów, takim, który nigdy nie mówi zbyt wiele, ale zawsze ma na wszystko najlepszą odzywkę, najśmieszniejszy żart, najcelniejsze powiedzonko. Być może wszystkie te gadki, stanowiły urywki z dialogów, które zarejestrował w pamięci podczas lektury księgozbioru Lizzy. Był najbardziej pożądany jako przyjaciel, a zarazem najbardziej niebezpieczny. Nieważne jak blisko się z nim było, nieważne jak często robiło się z nim różne kawały, zawsze potrafił nagle zmienić się w przeciwnika i wbić kumplowi szpilę, którą trzeba było przyjąć z uśmiechem na ustach. Tak więc miał przyjaciół, owszem, ale zawsze trzymał ich na dystans.

Szkołę średnią ukończył z wyróżnieniem z hiszpańskiego i matematyki. Uzyskane stopnie zapewniły mu trzecie miejsce wśród abiturientów. Pominięto go w oficjalnych szkolnych plebiscytach na “najlepszego ucznia” w różnych kategoriach, ale w nieoficjalnym głosowaniu klasowym wybrano go “chłopakiem, z którym twoja mama najchętniej pozwalałaby ci się umawiać na randki” oraz “najbardziej prawdopodobnym właścicielem firmy, w której chciałbyś się zatrudnić, gdyby nie powiodło ci się w twojej wymarzonej pracy”. Był więc lubiany, a nawet podziwiany przez swoich kolegów ze szkoły, aczkolwiek nigdy mu całkowicie nie ufano. Podświadomie wszyscy wiedzieli, że do nich nie pasuje.

Zabawne było to, że uzyskał najwięcej głosów jako chłopak, z którym mamy najchętniej pozwalałyby dziewczynom umawiać się na randki, ponieważ w rzeczywistości prawie w ogóle nie umawiał się z dziewczynami. Nie bywał nawet na balach szkolnych, chyba że został specjalnie poproszony przez jakąś słodką i nieznacznie tylko niepowabną klasową intelektualistkę. Nigdy nie odmawiał, wybierał sobie odpowiedni smoking w wypożyczalni, kupował stosowny bukiecik, ale z żadną z dziewczyn nie umówił się nigdy na kolejne spotkanie, co najprawdopodobniej raniło ich uczucia, lecz jemu na niczym nie zależało. Tak więc w przeciągu czterech lat odbył cztery randki. Nie był to zbyt imponujący rezultat. Nawet jeśli jego rodzice martwili się owym stanem rzeczy, to nic mu o tym nie mówili.

On w każdym razie niczym się nie przejmował. Nie był ślepy — wiedział, które dziewczyny są atrakcyjne. Miał swoją porcję interesujących snów i przyjemnych fantazji. Ale kiedy przychodziło do umówienia się z jakąś dziewczyną, zaczynał obserwować wybraną koleżankę w klasie, na przerwie, w stołówce czy gdziekolwiek indziej aż w końcu, wcześniej czy później, dziewczyna taka powiedziała lub zrobiła coś… nieodpowiedniego. Po prostu żadna z nich nie była w stanie sprostać wymogom. Jakie to były wymogi, Quentin sam nie potrafił sprecyzować.

Być może miał ten sam problem co Lizzy, kiedy chłopcy zaczęli się nią interesować. Pamiętał jak mówiła: “Po co mam marnować czas z jakimś gościem, skoro wiem, że to nie ma najmniejszego sensu?” Wtedy Mama odpowiadała: “Przecież to bardzo miły chłopak. Czemu po prostu nie umówisz się z nim do kina? Albo na pizzę?” Na to Lizzy przewracała oczami i dalej swoje: “Mamo, czy naprawdę chcesz powiedzieć, że powinnam pozwalać tym biedakom tracić na mnie forsę skoro wiem, że tylko robię im niepotrzebne nadzieje?” I wtedy obie wybuchały śmiechem nie zwracając uwagi na Quentina, który siedział nie zauważony przy stole w kuchni lub w salonie, czy gdziekolwiek indziej i myślał sobie, cóż to takiego jest między kobietami, że wszystko, co dotyczy mężczyzn wydaje się żartem, który one opowiadają sobie od niepamiętnych czasów, zaś mężczyźni nie są w stanie nic z tego zrozumieć.

Wydawało mu się, że po latach i on zrozumiał. Nie chodziło tu o mężczyzn, ale o ludzi, którzy nie wiedzieli co chcą dać, a co dostać w zamian i w ten sposób wciąż bądź zawodzili innych, bądź sami doznawali zawodu.

Quentin nie wiedział czego chce, ale dobrze wiedział czego nie chce. Nie chciał żadnej z dziewczyn, które znał ze szkoły.

Miał wśród nich mnóstwo przyjaciółek. Lubił je. To były bardzo miłe dziewczyny. Tyle, że nie dla niego.

Nie dla niego były również dziewczyny, które poznał w Berkeley, gdzie studiował najpierw iberystykę, potem matematykę aż skończył na historii, kując jak dziki i uzyskując znakomite stopnie, tak że pomimo zmiany kierunku studiów, ukończył je w przewidzianym czasie, przez kolejne cztery lata nie zaliczając więcej niż dziesięciu randek. Na początku Mama i Tato nic na ten temat nie mówili, ale od czasu kiedy zdał na przedostatni rok, za każdym razem kiedy dzwonił do domu lub odwiedzał rodziców w Santa Clara, Mama zasypywała go pytaniami w rodzaju: “Czy spotykasz się z jakimiś miłymi dziewczynami?” “Czy na tych swoich zajęciach masz jakieś ładne koleżanki?” Pamiętał także burzliwą rozmowę z Tatą, gdy pomagał mu w garażu mieszać farbę, którą mieli pomalować futryny wokół okien i drzwi. Kiedy w końcu stało się jasne do czego prowadzą dziwaczne ojcowskie pytania, Quentin aż poczerwieniał z gniewu i zapewnił Tatę, że owszem, woli dziewczyny od chłopców, tyle że jak na razie nie miał okazji znaleźć właściwej dla siebie partnerki, ale wciąż szuka i niech się Tato nie martwi, kiedy przyprowadzi kogoś ze sobą do domu, osoba ta będzie ubrana w sukienkę i będzie miała dwa chromosomy X, ale teraz powinni już przejść do malowania futryn.

Ostatecznie zrobił dwa fakultety: iberystykę i historię, a zaraz potem znalazł pracę w Santa Clara, w firmie, która próbowała sprzedawać komputery przeznaczone do użytku w domu lub w małych firmach. Dostał tę pracę ponieważ jego kolega ze szkoły średniej, który był tam zatrudniony, pomyślał, że Quentin mógłby się przydać jako doradca przy opracowywaniu programu do nauki historii, lecz w niedługim czasie Quentin zakochał się w programowaniu i okazało się, że ma do tego prawdziwą smykałkę. Po roku sprzedał swoje udziały w firmie produkującej sprzęt komputerowy i przeniósł się do spółki konstruującej procesor tekstów dla nowych komputerów osobistych IBM. W rok później spółka została kupiona przez większą firmę zajmującą się tworzeniem systemów operacyjnych i języków programowania, arkuszy kalkulacyjnych i procesorów tekstowych, w której to firmie zaczął tak szybko awansować, że wkrótce przeniesiono go do centrali w stanie Washington, gdzie oficjalnie zamieszkał na wynajętej barce mieszkalnej, ale w rzeczywistości większość nocy przesypiał we własnym biurze, ponieważ jego obecność była niezbędna przy pracy nad kilkoma dużymi projektami. Nie miał na co wydawać pieniędzy, więc wszystko inwestował w akcje własnej firmy, których wartość najpierw wzrosła stukrotnie, a potem podwajała się każdego roku, aż do chwili gdy każdy, kto rozpoczął pracę dla firmy w latach siedemdziesiątych został multimilionerem, zaś najbogatszy ze wszystkich był właśnie Quentin.

Pewnego dnia w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku Quentin zdał sobie sprawę, że programowanie raz na zawsze przestało go interesować. To co jeszcze wczoraj stanowiło wyzwanie, dziś nic już dla niego nie znaczyło. Przestały go obchodzić interesy firmy, strategie marketingowe, a nawet ludzie, z którymi pracował. Ludzie się zmienili, praca się zmieniła, zmieniła się też sama firma. Nic go już nie bawiło, a jednocześnie wiedział, że jeśli sprzeda akcje, które posiada, to nigdy w życiu nie będzie już musiał pracować. Czy po wygraniu głównej nagrody na loterii, ktoś wraca do zamiatania sklepów? Tak właśnie myślał o swojej, dawniej ukochanej pracy.

Zostawił sobie tylko dziesięć procent posiadanych akcji, a resztą zamienił na gotówkę i w ten sposób mając dwadzieścia sześć lat stał się posiadaczem dwunastu i pół miliona dolarów. Pięćdziesiąt różnych firm produkujących sprzęt i oprogramowanie proponowało mu niedorzecznie wysokie pensje, na które nikt nigdy nie byłby w stanie zapracować, ale odrzucił wszystkie oferty. Tak więc został ze swoją wynajętą barką, bez pracy i, szczerze mówiąc, bez własnego życia. Czuł się tak, jakby brał udział w bardzo długim wyścigu i wreszcie zdał sobie sprawę, że oprócz niego nikt inny już nie biegnie, że minął linię mety ładnych kilka lat temu, lecz nie zauważył tego ponieważ nie było tam żywej duszy, nikogo, kto by wiwatował na jego cześć i poklepywał go po plecach, wołając “Świetny bieg, Quen! Świetny bieg!”$

Albo, gdyby tak się dobrze zastanowić, być może jacyś ludzie rzeczywiście oczekiwali go na finiszu, tyle że sam Quentin wcale nie dbał o to, co tamci o nim myślą, więc odrzucił ich wyrazy uwielbienia oraz przyjaźń, ponieważ wciąż czekał na ten jeden jedyny głos, którego nigdy już nie miał usłyszeć.

Co można robić gdy się ma dwanaście i pół miliona dolców? Quentin władował większość pieniędzy w akcje i obligacje przynoszące pewny zysk, umieścił je w bezpiecznym gnieździe jak złote jajo, i nigdy ich nie ruszał, chyba że po to, by zainwestować je jeszcze bezpieczniej. Podczas największej recesji w dziewięćdziesiątym pierwszym zarobił okrągły milion ï tytułu odsetek, dywidend oraz zysków z operacji giełdowych. Spłacił dom rodziców, kupił im ładny wóz, a potem zastanawiał się co jeszcze może zrobić ze swoją furą pieniędzy. Nawet wtedy gdy wynajmował luksusowy apartament, pięćdziesiąt patyków wystarczało mu na cały rok, łącznie z utrzymaniem samochodu (żaden wielki szpan, zwykły Nissan Maxima). Na początku trochę podróżował, dopóki nie zdał sobie sprawy, że wszystkie hotele, czy to w CancAn, czy to w Paryżu, czy w Hongkongu są bardzo do siebie podobne. Tak więc majątek wciąż rósł i wydawało się bezsensowne ładowanie go w dalsze inwestycje, które miały na celu jeszcze pomnożenie pieniędzy, których wcale nie potrzebował. Zresztą kiedy portfel akcji i obligacji zaczyna przynosić takie zyski, iż nawet twój broker twierdzi, że więcej już nie da się wyciągnąć, co pozostaje do roboty przez resztę dnia, tygodnia, miesiąca, roku?

W dziewięćdziesiątym drugim Święto Dziękczynienia spędzał w domu z rodzicami. Kiedy Tato skończył swoje lamenty nad wyborem Billa Clintona na prezydenta, zaczęła się poważna rozmowa. Quentin siedział wpatrując się w płomień na kominku, kiedy ciszę przerwał głos Mamy:

— Quentinie, czy to wszystko nie przyszło ci zbyt łatwo? Natychmiast Ojciec pośpieszył z obroną zasad kapitalizmu, po raz kolejny wyjaśniając małżonce, że Quentin za swą ciężką pracę i właściwe przewidywanie koniunktury został dzięki prawom wolnego rynku właściwie wynagrodzony fortuną, która w żadnym wypadku nie była zbyt wielka, przynajmniej jeśli porównać ją z bogactwem takiego Rossa Perota czy Billa Gatesa.

Ale wkrótce ojcu skończyła się para i znowu zapadła cisza, więc ponownie siedzieli przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w ogień, póki Mama po raz kolejny nie zabrała głosu:

— Jeśli nie masz żadnych własnych marzeń, Quentinie, dlaczego nie pożyczysz ich od innych?

— Marzenia — parsknął pogardliwie Tato. Ale to właśnie on zawsze był największym marzycielem w rodzinie i kiedy Quentin zastanowił się nad tym przez chwilę, zdał sobie sprawę, że zdobywając tak nieprzyzwoite bogactwo, w rzeczywistości zrealizował marzenia swojego ojca. Wystarczyło tylko kilka lat pracy, którą zresztą lubił, aby udało mu się poluzować tę napiętą strunę niepokoju w sercu Taty i stary czuł się teraz szczęśliwy, spokojny. System zadziałał właściwie na korzyść jego syna i w oczach Taty wyglądało to znacznie lepiej niż gdyby on sam zarobił tę całą forsę.

W następny poniedziałek, Quentin powierzył ojcu w zarząd kilkaset tysięcy ze swego portfela, przy czym połowę dochodów Tato miał zatrzymać jako prowizję. Ale to stanowiło tylko część odpowiedzi na sugestię Mamy. Było przecież wielu innych ludzi, którzy mieli swoje marzenia i potrzebowali zaledwie kilku tysięcy lub kilkuset tysięcy dolarów, aby pokusić się o ich spełnienie. Był to jakiś sposób na wykorzystanie posiadanych nadwyżek kapitału.

W San Jose Mercury News przez tydzień ukazywało się zamieszczone przez Quentina ogłoszenie następującej treści: “Drobny inwestor szuka partnera z dobrymi pomysłami, gotowego do ciężkiej pracy”. Został zasypany listami. Oddzieliwszy te zawierające oczywiste niedorzeczności lub dziecięce marzenia, wybrał kilka tuzinów takich, które zawierały propozycje warte rozważenia. Na koniec utworzył z wybranymi partnerami czternaście spółek, którym on zapewniał kapitał oraz pensję dla księgowego, zobowiązanego do przedkładania mu wszelkich sprawozdań dotyczących działania każdej z firm. Quentin nie wtrącał się do niczego, do chwili kiedy nadchodził czas, aby zwinąć upadający interes lub też umożliwić partnerowi, któremu się powiodło, wykupienie całej firmy. Wszystko na ogół wyjaśniało się w ciągu roku. Ponad połowa spółek rozwijała się dobrze, a niektóre z nich robiły duże pieniądze. Dwie w końcu zaczęły emitować akcje, dzięki czemu przysporzyły Quentinowi zysków znacznie przekraczających sumę jaką zainwestował we wszystkie czternaście partnerstwa.

To był najlepszy rok w jego życiu. Mógł dzielić szczęście wraz z partnerami, którzy odnieśli sukces, a jeśli chodzi o tych, którym się nie udało, to mimo rozczarowania porażką, każdy z nich wiedział, że przynajmniej miał okazję spróbować. A ponieważ Quentin pokrywał wszystkie długi i straty, wszyscy wychodzili na czysto. Nikt niczego nie tracił. Udało się zrobić kilka dobrych rzeczy.

Ale dlaczego ograniczać zakres projektu tylko do południowego wybrzeża? Quentin znów zaczął podróżować. W każdym mieście, do którego przybywał, wynajmował mieszkanie w centrum miasta, zamieszczał ogłoszenie w lokalnej gazecie, wybierał najciekawsze odpowiedzi, wchodził w kolejne spółki. To wszystko zajmowało kilka miesięcy, potem ruszał dalej, zatrzymując mieszkanie na następne dwa lata, aby miał się gdzie zatrzymać podczas kontrolnych wizyt. Nowych miejscowości nie wybierał zamykając oczy i celując w mapę długopisem; jego metoda była bardziej usystematyzowana — wchodził do księgarni, szukał działu turystycznego i jeśli znalazł w przewodniku lub albumie zdjęcia jakiegoś miejsca, które go zaintrygowało, jechał tam. Trudno było przewidzieć jaki będzie następny cel jego podróży. Kiedy był w Vermont, nie zatrzymał się w pięknym Mont-pelier, ale w ponurym i brudnym Burlington, a kiedy ruszył do Texasu, ominął hałaśliwe miasta i pojechał na wschód od Dallas poprzez bujne sawanny, aż do Nacogdoches, gdzie pomyślał, że może wreszcie znajdzie dla siebie jakąś stałą siedzibę.

Ale po kilku miesiącach znów był w drodze. Durango, Missoula, Kennewick, Seneca, Asheboro, Mandeville, Oakland, Bronx. Nigdzie nie brakowało marzycieli, nigdzie nie brakowało ciekawych snów. Dayton, Concord, Grand Junction, Grand Island, Flagstaff, Johnstown, Boise, Savannah.

Wiosną tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku wylądował w Herndon w stanie Virginia. Na dworze było już ciepło. Quentin właśnie zamieścił swoje ogłoszenie, ale nie w Washington Post, tylko w miejscowej gazetce rozdawanej za darmo w sklepach. Ponieważ do ukazania się ogłoszenia zostało mu jeszcze kilka dni, miał trochę wolnego czasu. W środę poszedł do kina na jakiś film o wirusie Ebola, z Dustinem Hoffmanem wcielającym się w głównego bohatera, lekarza, wynajdującego sposób na syntezę surowicy, umożliwiający jej błyskawiczną produkcję, dzięki czemu udaje się wyleczyć nawet ludzi w zaawansowanym stadium choroby. Quentin wyszedł z kina zastanawiając się czemu jest taki rozdrażniony. Przecież głupie filmy produkowano od wieków. Dlaczego akurat ten tak go zdenerwował?

Wszedł do sklepiku z mrożonymi jogurtami w przedsionku kina, ale w całym pomieszczeniu roznosił się intensywny zapach mocno perfumowanych kaw, w związku z czym był pewny, że wszystkie jogurty będą kawowe, niezależnie od ich oryginalnego smaku. Nie miał pojęcia dlaczego ten zupełnie nieistotny szczegół wywołał w nim chęć, by kogoś zrugać i wyjaśnić mu, nie przebierając w słowach, że nie powinno się podawać czegoś o tak intensywnym zapachu w lokalu, który jednocześnie serwował produkty mające skusić klienta różnorodnością delikatnych smakowych odcieni. Zupełny absurd. W końcu co go to obchodziło? Ale kiedy doszedł do samochodu, plasnął otwartą dłonią w blaszany dach, tak mocno, aż rozbolała go ręka i przez chwilę poczuł się trochę lepiej.

Może moje życie wcale nie jest takie wspaniałe jak mi się wydaje, myślał sobie jadąc Eiden Street w stronę wielkiego sklepu spożywczego sieci Giant. Dochodziła piąta. Ruch w godzinach szczytu nie był w miasteczku wielki, a powrotna fala ludzi dojeżdżających do pracy w DC[1] miała zalać ulice dopiero za pół godziny. Może mam już dość życia pożyczonymi marzeniami. Ale jeśli przestanę to robić, czym się będę zajmował? I na jak długo wystarczy mi to nowe zajęcie?

Paje mięsne, nektar brzoskwiniowy i słodkie krakersy stanowiły prawie całą jego dietę w tamtych dniach. Zastanawiał się nad kupieniem akcji Marie Callendar’s, Libby’s, czy Nabisco, ale zdecydował, że jeśli chodzi o artykuły spożywcze, to woli być konsumentem niż inwestorem. Przez chwilę zastanawiał się także jaki narzut muszą mieć sklepy sieci Giant, skoro opłaca im się przyjmować zapłatę kartami American Express. A może obie firmy łączyły jakieś sekretne układy, więc prowizja nie była tak duża, jak dla innych klientów? Czy moje życie jest naprawdę takie puste, że nie potrafię wymyślić czegoś innego, o czym mógłbym myśleć.

Wymyślić coś, o czym mógłbym myśleć. To zdanie brzęczało mu w głowie jak mantra, kiedy wyciągał paje z zamrażarki.

Wtem jakiś dziecięcy kwik zakłócił porządek tej nonsensownej litanii.

— Gdybyście kiedykolwiek bywali w domu, to byście wiedzieli, że cały czas jadam same zdrowe rzeczy, a teraz proszę tylko żebyście kupili mi prawdziwego loda zamiast tej prymitywnej podróbki.

To była dziewczynka, mniej więcej w wieku dziesięciu, może dwunastu lat, z blond włosami nazbyt wymyślnie ufryzowanymi w sposób, jaki zawsze wprawiał Quentina w przygnębienie, gdyż wyglądało to tak, jakby ktoś chciał pozbawić małą osóbkę jej dziecięcego uroku.

Tyle, że teraz miał okazję oglądać prawdziwą małą harpię. Nadąsana twarz, donośny, nieprzyjemny głos, a wokół niej rozgorączkowani rodzice wyłażący ze skóry, aby jakoś ją udobruchać.

— Chcemy tylko, żebyś była szczęśliwa, kochanie — odezwała się matka.

— Sama chciałaś żebyśmy pomogli ci dbać o linię — dodał ojciec.

Czy ci ludzie zdawali sobie sprawę ze swego zachowania? W swych umizgach przypominali zawodowych pochlebców, którzy zawsze otaczają gwiazdy filmowe.

— Ale chyba nie chodziło mi wtedy o lody, prawda? — zawołała dziewczynka takim tonem, jak gdyby jej rodzice byli najtępszymi ludźmi jacy kiedykolwiek żyli na ziemi.

— Myślę, że nie stanie się nic złego jeśli kupimy jej małego “Ben and Jerry’s”, prawda kochanie? — zapytała matka. — One nie mają tyle tłuszczu co “Häagen-Dazs”.

— Kup jej cokolwiek — odparł ojciec. Wyglądało na to, że przynajmniej on zdawał sobie sprawę jakim potworem stało się ich dziecko. Jakże musieli wydawać się słabi, jeśli ona tak łatwo mogła nimi manipulować.

Nagle Quentin oddał się wspomnieniom. Przypomniał sobie jak kiedyś leżał na trawie, przygnieciony ciężarem ojcowskiego ciała. Jak Tato wpadł w gniew, a Mama nagle przybrała pojednawczy ton, zaś jemu udało się postawić na swoim. Tak jak kilkanaście razy przedtem.

Jaki z tego wniosek? Taki, że wszystkie dzieci są manipulatorami, ale on przynajmniej zachował na tyle przyzwoitości, aby nigdy nie upokarzać rodziców w miejscu publicznym tak jak ta mała grymaśnica.

Oczywiście, równie dobrze mogło to oznaczać, że właśnie on jest hipokrytą, podczas gdy dziewczynka po prostu otwarcie robiła to, czego próbują wszystkie dzieci i czemu potrafią się przeciwstawić tylko nieliczni rodzice.

Dzięki Bogu, że sam się nie ożeniłem i nie mam dzieci, pomyślał Quentin. Kto chciałby wdawać się w trwającą całe życie walkę o władzę z własnym potomstwem?

Nabrał wystarczającą ilość mrożonek na kilka tygodni, tyle ile mogła pomieścić zamrażarka w wynajętym przez niego szeregowcu. Potoczył wózek wzdłuż rzędów półek mijając dziewczynkę i poskromionych przez nią rodziców. Bardzo się starał aby na nich nie patrzeć — dlaczego nie mieli udawać, że nikt nie zauważył ich upokorzenia. Jednakże nie mógł odmówić sobie rzucenia ostrego, pogardliwego spojrzenia w stronę dziewczynki. Odpowiedziała mu nad wyraz bezczelnym spojrzeniem, a w jej oczach dostrzegł jakiś błysk, który go zaskoczył. Czy to możliwe, żeby przyglądała mu się z ironią? Czyżby dokładnie wiedziała, że sprawia wrażenie rozwydrzonego bachora?

A jeśli nawet wiedziała, to co z tego? Świadomość, że jest się nieznośną smarkulą, w niczym tego faktu nie umniejsza, wręcz przeciwnie. Lizzy nigdy nie sprawiała takiego wrażenia. Duma nie pozwoliłaby jej zachowywać się tak, jak ta mała, albo wyglądać jak ona, albo mówić jak ona. Ale ta dziewczyna była żywa, a Lizzy dawno umarła i nagle sposępniał na myśl o tym, jak wiele lat życia straciła jego ukochana siostra i że na pewno lepiej przeżyłaby te lata niż ta rozkapryszona siksa. Lepiej także niż on. Na pewno w wieku trzydziestu czterech lat nie byłaby przytłoczona pustką swego życia. Bo jej życie nie byłoby puste. Na pewno pokochałaby jakiegoś mężczyznę, wyszłaby za niego i miała dzieci. Ale nie takie jak to, które miał przed sobą — dobre dzieci, miłe dzieci, którymi rodzice chwalą się z dumą. Jej życie na pewno miałoby większe znaczenie. Podczas gdy Quentin miał… co? Pieniądze? A ta dziewczynka… w jej oczach widział politowanie. Miała wiedzę, ale nie miała mądrości. Miała władzę, ale nie miała celu. Tak jak on.

Stanął w ogonku do kasy. Młody kasjer przekomarzał się chwilę z odstrzeloną babką stojącą przed nim. Quentin rozglądał się po sklepie beznamiętnym wzrokiem, wszystko widząc, ale na niczym nie zatrzymując oka.

Nagle jego wzrok padł na kobietę, stojącą przy linii szybkiej obsługi, pochyloną nad torebką, w której szukała monet albo długopisu i było w niej coś, co przykuło jego uwagę; może sposób w jaki włosy opadały jej na twarz, może linia jej pochylonych ramion, może ubranie, które miała na sobie. Znał ją, był pewny, że ją zna, ale to nie mogła być ona, chociaż była tak podobna do wspomnienia jakie zachował o Lizzy, że aż mu zaparło dech. I kiedy wyprostowała się podając pieniądze kasjerowi, zrobiła to tym samym, dobrze znanym, sztywnym ruchem, z ramieniem wyprostowanym i unieruchomionym łokciem, tak charakterystycznym dla jego zmarłej siostry.

— Słucham pana — odezwał się chłopak z kasy. Kobieta, którą obserwował, właśnie brała w dłonie swoje torby i udawała się w stronę wyjścia. Quentin szybko skończył wyładowywanie zawartości wózka na przenośnik taśmowy, podnosząc wzrok tak często, jak tylko mógł, próbując dostrzec jej twarz. Nie dlatego, żeby spodziewał się ujrzeć Lizzy, ale jeśli tamta kobieta w jakikolwiek sposób była do niej podobna, to gdyby spojrzał na jej twarz, może przekonałby się, jak wyglądałaby jego siostra będąc dorosła, tyle że to wszystko było jednym wielki szaleństwem, gdyż cokolwiek by zobaczył, przekonałby się, że nie jest to twarz Lizzy i znowu wszystko skończyłoby się tylko bolesnym przypomnieniem, że jej już nie ma. Właściwie to już odczuwał ból. Przed chwilą poruszyło się w nim coś, co od dawna dusił w sobie i czego istnieniu sam starał się zaprzeczyć. Żal, którego nie zdołał nigdy wyrazić, jeśli nie liczyć tamtego żałosnego popołudnia kiedy rozbijał słoiki o podłogę i wyrywał kwiaty z rabatek.

Kobieta odwróciła się dokładnie w chwili, kiedy schylał się aby wyciągnąć ostatnią paczkę z wózka. Kiedy znowu podniósł wzrok była już przy samych drzwiach, ale udało mu się dostrzec jej twarz i ponownie wstrzymał oddech widząc tę dokładną, idealną kopię…

— Proszę pana, gdzie pan…

— Proszę wszystko skasować, za sekundę wracam…

Ale jej już nie było. Zatrzymawszy się przy poręczach, które zainstalowano po to, by uniemożliwić klientom wyciąganie sklepowych wózków na parking, lustrował wzrokiem całą okolicę, czekając czy nie dojrzy gdzieś czasem jej sylwetki, tego charakterystycznego chodu, tych włosów, tego lekkiego swetra, drobnej postaci zdążającej w stronę któregoś z samochodów lub w kierunku następnego sklepu, ale nikogo nie zauważył. Kobieta zniknęła bez śladu.

Ukrył twarz w dłoniach. Owa kobieta nie mogła być tak podobna do Lizzy, to tylko okrutne sztuczki jego pamięci. Wrócił do sklepu, do naburmuszonego kasjera, do ogonka klientów — o tej porze zwykle tworzyli go uciekinierzy przed godziną szczytu — niemal gotujących się do linczu. Przepuścił swoją kartę przez automat, podpisał kwit, zebrał zakupione mrożonki i ruszył w stronę swojego wozu.

Jedyną osobą, jakiej nigdy już nie zobaczę na tym świecie jest Lizzy. Ale właśnie ją najbardziej chciałbym spotkać i zawsze tego chciałem przez cały dzień, przez cały miesiąc przez wszystkie minione lata. Wychodząc z tego beznadziejnego filmu, właśnie jej chciałem się poskarżyć na to, jak prymitywnie potraktowano w nim naukę i jak żal ogarnia na samą myśl, że Dustin Hoffman mógł zagrać tak idiotyczną rolę, niegodną nawet Sylwka Stallone. Na pewno śmiałaby się na cały głos i sypała cytatami z Absolwenta, na którego wybrała się kiedyś w tajemnicy przed rodzicami, po tym jak orzekli, że to film wyuzdany i wykraczający poza granice przyzwoitości.

“Mnie wcale nie wydawał się wyuzdany — mówiła po powrocie z kina. — Po prostu przyszłam do domu i stwierdziłam, że do tego numeru z kutasikami, trzeba mieć cycki trochę większe niż moje”.

A w kawiarence z mrożonymi jogurtami, właśnie dla Lizzy przeznaczona była jego nie wypowiedziana tyrada. Za to w sklepie potrzebował siostry, żeby razem mogli się pośmiać z tej małej, rozpuszczonej smarkuli. Mogliby też razem uknuć skomplikowany spisek, polegający na porwaniu małej, co pozwoliłoby przekonać się jak bardzo musieliby obniżyć wysokość okupu, aby rodzice w końcu zapłacili i zgodzili się wziąć dziewczynkę z powrotem.

Ale, niestety nie mogę mieć Lizzy przy sobie.

Kiedy jego samochód dołączał do tłumu innych wozów sunących Eiden Street, po raz pierwszy w życiu przyszło mu do głowy, że nawet jeśli Lizzy nie zginęłaby w wypadku, nie mógłby mieć jej przy sobie w wieku trzydziestu czterech lat, w Herndon, w stanie Wirginia, wiosną tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, gdyż ona miałaby już trzydzieści dziewięć lat i bez wątpienia byłaby mężatką z kilkorgiem dzieci, z których część uczyłaby się już w szkole średniej; miałaby uwielbiającego ją męża, bo na pewno nie wyszłaby za kogoś, kto byłby na tyle tępy, żeby jej nie uwielbiać i to właśnie ów mężczyzna rozmawiałby z nią, słuchał jej, dowcipkował i wygłaszaj jej swoje tyrady. Nie ja.

Gdyby Lizzy żyła, wyjechałaby na studia zanim Quentin zdałby do szkoły średniej. Ich więź uległaby rozluźnieniu. Na pewno trochę by się smucił z tego powodu, ale potem pocieszyłby się towarzystwem swoich przyjaciół, tak jak robili to inni. Nie porównywałby każdej napotkanej dziewczyny z wyidealizowanym obrazem Lizzy, ponieważ Lizzy przyjeżdżałaby na święta do domu i nie potrzebowałby jej tak bardzo. Jakiś pociągający i zupełnie odmienny od Lizzy styl, wygląd czy sposób bycia jakiejś dziewczyny zaintrygowałby go zamiast odstręczyć. Jak każdy normalny człowiek zakochałby się kilkanaście razy w życiu, a obecnie, mając te swoje miliony dolarów, na pewno nie włóczyłby się po całych Stanach, nie pożyczał marzeń od innych, tylko siedziałby sobie w domku i cokolwiek by tworzył, budował czy wygrywał, czyniłby to dla swojej żony, dla swoich dzieci i dla ich przyszłości. Razem snuliby wspólne marzenia, mnóstwo marzeń, tyle marzeń, że mogliby je spokojnie dzielić z obcymi ludźmi, zamiast je od nich kupować, jak on teraz.

Dorośli mężczyźni nie dzielą życia ze swoimi siostrami, tylko ze swoimi żonami.

Nagle skonstatował z przygnębieniem, że jego życie było wyłącznie ciągiem strat. Co ja zrobiłem z tymi wszystkimi latami? Jak wielkim głupcem może okazać się całkiem rozsądny człowiek!

To nagłe olśnienie było dla niego jak cios. Zjechał z Herndon Parkway i zatrzymał się na parkingu przed szeregiem domków; oparł głowę o kierownicę i… co zrobił? Dlaczego płakał jak mały, dziesięcioletni chłopak? Chyba nie dlatego, że po tylu latach dopadł go żal po utracie Lizzy. Zrobiło mu się żal samego siebie. Żal tych wszystkich straconych lat.

Ale to przecież Lizzy umarła, to jej wycięto organy, nie mnie. Dlaczego więc czuję się samotny jak nieboszczyk?

Po jakimś czasie odzyskał panowanie nad sobą, wyciągnął chusteczkę higieniczną z pudełka, które trzymał na wiecznie pustym siedzeniu pasażera, wytarł oczy, przetarł okulary i ponownie nałożył je na nos, a następnie odchylił głowę na oparcie, aby przyjrzeć się okolicy zalanej jasnym światłem wieczoru. Widział samochody zatrzymujące się na parkingu. Ludzi wychodzących z samochodów i udających się do swoich domów, gdzie niektórzy z nich żyli samotnie, niektórzy mieli współlokatorów, a jeszcze innych oczekiwał mąż lub żona, a czasem nawet dzieci, i życie każdego z tych cholernych ludzi wydawało się mieć o wiele więcej sensu niż życie Quentina Fearsa.

I wtedy znowu ujrzał tamtą kobietę, jak wchodzi po schodach do ostatniego domu z szeregu znajdującego się po jego prawej stronie. Wyraźnie widział jej twarz gdy szukała kluczy w torebce. Nie, tak naprawdę to wcale nie była podobna do Lizzy, a przynajmniej nie tak bardzo, jak mu się wydawało w sklepie. Ale jej ruchy naprawdę były identyczne, albo bardzo podobne, dopiero teraz zwrócił na to uwagę. A jej włosy, czy nie były takie same jak włosy Lizzy? Kiedy Lizzy miała podobną fryzurę, albo niemal taką samą? Nieważne, w każdym razie bardzo dawno temu.

Nie, tak naprawdę to wcale nie jest podobna do Lizzy. Ale — i to właśnie najbardziej go zaskoczyło — mimo to wydawała mu się atrakcyjna. Mimo to budziła w nim zainteresowanie. Zachwycił go sposób w jaki się zatrzymała, by poszukać kluczy, sposób w jaki się wyprostowała i przewróciła oczami, spoglądając w niebo ze zniecierpliwieniem, a potem zdecydowała się jeszcze raz włożyć rękę do torebki, by po chwili wyciągnąć dłoń ściskającą klucze na ogromnym mosiężnym kółku. Jak mogła tak długo szukać w torebce czegoś tak wielkiego? Włożyła klucz do zamka, weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. W oknach zapaliły się światła. Była w domu.

Ale ja nie jestem w domu. Ani tutaj, ani nigdzie.

Bardziej niż czegokolwiek innego, Quentin pragnął teraz wyjść z samochodu, podejść do tamtych drzwi, zapukać, uśmiechnąć się łagodnie do otwierającej mu kobiety a potem…

A potem co? Skłamać? Najmocniej panią przepraszam, chyba zatrzasnąłem kluczyki w samochodzie, czy mógłbym skorzystać z pani telefonu i wezwać pomoc drogową? Pani wybaczy, ale zauważyłem panią w sklepie spożywczym i wydała mi się pani tak podobna do mojej zmarłej siostry, że bardzo chciałbym spędzić z panią jakiś czas, myśląc o niej i płacząc… czy ma pani parę wolnych wieczorów?

Najprawdopodobniej kobieta miała męża, który czekał na nią w domu, lub też miał wkrótce nadejść. Ale kiedy siedział w zaparkowanym samochodzie, nie widział nikogo, kto wchodziłby do góry schodami, prowadzącymi do frontowych drzwi. Nie było więc żadnego męża. Najwyraźniej nie było męża. Nabierał coraz większej pewności: to ja powinienem wejść tymi schodami, otworzyć te drzwi i zawołać radośnie: “Cześć kochanie, już jestem”. Przekomarzać się z nią, śmiejąc się z jej torebki tak wypchanej, że nie sposób w niej znaleźć pęku kluczy na kółku o średnicy dwudziestu centymetrów, które przecież muszą ważyć co najmniej kilogram.

Cześć, jestem multimilionerem, patologicznie wręcz samotnym i tak pełnym stłumionej tęsknoty za czyimś towarzystwem, że wystarczy pomyśleć jakieś życzenie a ja w mig je spełnię, byle tylko móc pobyć z tobą przez chwilę. Czy mógłbym wejść?

Uruchomił silnik i odjechał. Było już ciemno. Przesiedział na tym parkingu niemal trzy godziny. Kiedy wrócił do swojego mieszkania, wszystkie zakupione przez niego paje nie były nawet zimne, nie mówiąc już o tym, że dawno przestały być mrożonkami. Pół godziny spędził na wyłuskiwaniu ich z foliowych talerzy, przepuszczaniu przez młynek do odpadów i spuszczaniu do ścieków. Potem udał się do Rio Grandę, gdzie siedząc przy barze nad talerzem wieprzowych tamali i butelką sangrii Penafiel ułożył plan, dzięki któremu miał dowiedzieć się kim jest ta kobieta i, co ważniejsze, zaaranżować spotkanie z nią przed końcem tygodnia.

Загрузка...