7

Rankiem, kiedy trzymając się za ręce spacerowaliśmy po zadrzewionych alejkach Szóstego Kanału Bezpieczeństwa, padał lekki deszcz. Tani sukces: słucham prognozy pogody, jak wszyscy. Autumn wyjechała na próby, skończyło się lato, Sundara wróciła szczęśliwa i zmęczona z Oregonu, głowę zaprzątali mi nowi klienci płacący sowite honoraria, i życie toczyło się dalej.

Moje spotkanie z Paulem Quinnem nie miało bezpośrednich następstw, ale i tak ich nie oczekiwałem. W politycznym życiu Nowego Jorku wrzało wtedy jak w kotle czarownic. Zaledwie kilka tygodni przed przyjęciem u Sarkisiana jakiś niezadowolony bezrobotny podszedł do burmistrza Gottfrieda na balu Partii Liberalnej i usunąwszy z talerza zdumionego urzędnika na wpół zjedzony grejpfrut, cisnął na jego miejsce gram Ascenseura — nowego, francuskiego, politycznego materiału wybuchowego. Wskutek jednej wspaniałej eksplozji odeszli w zaświaty: Jego Wysokość, zabójca, czterech okręgowych przewodniczących i kelner. Spowodowało to próżnie władzy w mieście. Wszyscy sądzili, że potężny burmistrz zostanie wybrany na cztery lub pięć kolejnych kadencji, bo trwała dopiero druga, aż nagle zabrakło niezwyciężonego Gottfrieda, jak gdyby Bóg umarł pewnego niedzielnego poranka, kiedy kardynał zaczynał właśnie dzielić chleb i wino. Nowy burmistrz, dawny przewodniczący Rady Miejskiej, DiLaurenzio, był kompletnym zerem: Gottfried, jak każdy prawdziwy dyktator, lubił otaczać się ugrzecznionymi, służalczymi bałwanami. Było dla wszystkich rzeczą oczywistą, że DiLaurenzio jest postacią przejściową, którą każdy przeciętnie silny kandydat usunie ze sceny w wyborach na burmistrza. A za kulisami czekał już Quinn.

Przez całą jesień nie miałem o nim ani od niego żadnych wiadomości. Trwały prace ciał ustawodawczych i Quinn siedział za biurkiem w Albany[10], wiec dla nowojorczyków mógłby równie dobrze być na Marsie. Znajomy, dziwaczny cyrk ruszył w mieście pełną parą, tym bardziej, że ze sceny została usunięta potężna, freudowska siła w osobie burmistrza Gottfrieda, Miejskiego Ojca Wszechmogącego o ciemnych brwiach i długim nosie, opiekuna słabych i kastratora niesfornych. Milicja 125 Ulicy, nowy, samozwańczy murzyński oddział, który przechwalał się od miesięcy, że kupuje czołgi w Syrii — zaprezentował na hałaśliwej konferencji prasowej trzy opancerzone potwory, i wysłał je następnie z niszczycielską misją przez Columbus Avenue na Hiszpański Manhattan, gdzie podpalono cztery kwartały ulic i pozostawiano za sobą dziesiątki zabitych. W październiku, kiedy Czarni obchodzili Dzień Marcusa Garveya[11], Portorykańczycy przypuścili na Harlem atak komandosów, dowodzonych osobiście przez dwóch z ich trzech izraelskich pułkowników. (Barrios wynajęli Izraelczyków w celu szkolenia swoich żołnierzy w 1994 roku, tuż po ratyfikacji antymurzyńskiego przymierza, zawartego pomiędzy Portorykańczykami i niedobitkami żydowskiej ludności miasta.) Komandosi w błyskawicznym ataku wzdłuż Lenox Avenue nie tylko wysadzili w powietrze warsztaty wraz ze wszystkimi trzema czołgami, lecz opróżnili także pięć sklepów monopolowych i główne centrum komputerowe, podczas gdy ich siły dywersyjne przekradły się na zachód, by zbombardować Apollo Theater.

Kilka tygodni później na terenie Elektrowni Termojądrowej na Dwudziestej Trzeciej Ulicy Zachodniej miała miejsce strzelanina pomiędzy ugrupowaniem zwolenników energii nuklearnej Jasne Miasta a antytermojądrowcami Odpowiedzialni Obywatele Przeciwko Niekontrolowanej Technologii. Zlinczowano czterech strażników Con Edisona; śmierć poniosło trzydziestu dwóch demonstrantów — dwudziestu jeden z JM i jedenastu z OOPNT, w tym po obu stronach wiele zaangażowanych politycznie matek i nawet kilkoro niemowląt. Sprawa wywołała ogólne przerażenie, podniosły się głosy oburzenia (nawet w Nowym Jorku można wzbudzić silne emocje strzelając do dzieci podczas demonstracji), i burmistrz DiLaurenzio uznał, że należy powołać specjalistyczną komisję do całościowego zbadania problemu wznoszenia elektrowni termojądrowych w granicach miasta. Ponieważ w praktyce oznaczało to zwycięstwo OOPNT, grupa uderzeniowa JM zablokowała Ratusz Miejski i jako wyraz protestu rozpoczęła podkładanie min w krzakach; ale demonstrantów rozproszył oddział powietrznej policji ogniem z helikoptera, za cenę kolejnych dziewięciu zabitych. Informacje na ten temat „Times” zamieścił na stronie dwudziestej siódmej.

Burmistrz DiLaurenzio zaapelował o ład i porządek, przemawiając z Zastępczego Ratusza Miejskiego gdzieś na wschodnim Bronxie. Ustanowił siedem takich urzędów w odleglejszych dzielnicach — zamieszkałych głównie przez ludność pochodzenia włoskiego — a ich dokładna lokalizacja stanowiła pilnie strzeżoną tajemnicę. Jednakże nikt w mieście nie zwracał na burmistrza większej uwagi; po pierwsze, dlatego że był takim mydłkiem, po drugie — dlatego że po usunięciu ze sceny politycznej złowrogiego, ponurego Gauleitera Gottfrieda nastąpiła wśród ludzi reakcja kompensacyjna. DiLaurenzio nafaszerował swoimi przyjaciółmi całą administracje, od komisarzy policji po hycli i inspektorów czystości powietrza, co — jak sądzę — nie było pozbawione sensu, Włosi bowiem jako jedyni w mieście okazywali mu szacunek, choć i tak tylko dlatego, że wszyscy byli jego kuzynami albo siostrzeńcami. Oznaczało to jednak, że polityczne poparcie burmistrza płynęło wyłącznie z jednego źródła etnicznej mniejszości, która kurczyła się codziennie coraz bardziej. (Nawet Małe Włochy stopniały do czterech kwartałów Mulberry Street, na każdej bocznej uliczce roiło się już od Chińczyków, a nowe pokolenie paisanos[12] pochowało się bezpiecznie w Patchogue i New Rochelle[13].) Artykuł redakcyjny w „Wall Street Journal” sugerował, żeby zawiesić nadchodzące wybory burmistrzowskie i wprowadzić w Nowym Jorku administrację wojskową z zastosowaniem cordon sanitaire w celu uniemożliwienia nowojorskiej zarazie rozprzestrzeniania się na resztę kraju.

— Myślę, że lepszym pomysłem byłyby siły pokojowe ONZ — powiedziała Sundara. Był początek grudnia, noc pierwszej zimowej zadymki. — To nie jest miasto, to miejsce konfrontacji wszystkich etnicznych i rasowych uprzedzeń, jakie narosły w ciągu ostatnich trzech tysięcy lat.

— Niezupełnie — powiedziałem. — Dawne urazy nie mają tu nic do rzeczy. Hindusi i Pakistańczycy mieszkają razem w Nowym Jorku, a Turcy i Ormianie zakładają spółki i otwierają restauracje. W tym mieście wymyślamy nowe uprzedzenia. Nowy Jork jest niczym, jeśli nie jest awangardą. Zrozumiałabyś to, gdybyś mieszkała tutaj całe życie, jak ja.

— Czuję się tak, jakbym mieszkała w tym mieście całe życie.

— Nie zostaje się tubylcem po sześciu latach.

— Sześć lat w środku nieustającej wojny partyzanckiej to dłużej niż trzydzieści lat gdziekolwiek indziej — powiedziała.

Oho. Głos miała rozbawiony, ale w jej ciemnych oczach jaśniały złośliwe iskierki. Prowokowała mnie, żebym odparował cios, zaprzeczył, rzucił jej wyzwanie. Poczułem, że powietrze wokół mnie lśni gorączkowo. Zmierzaliśmy nagle ku rozmowie o nienawiści do Nowego Jorku. Dyskusje o tym zawsze nas dzieliły, i wkrótce pokłócilibyśmy się na serio. Tubylec może nienawidzić Nowego Jorku z miłością; obcy — a moja Sundara zawsze będzie tu obca — wytwarza intensywną i potężną energie odrzucając to szalone miasto, w którym zdecydował się zamieszkać, nadyma się i rozbudza w sobie mordercze instynkty w niepohamowanej wściekłości.

Chcąc uniknąć scysji powiedziałem:

— No to przenieśmy się do Arizony.

— Hej, to słowa z mojej roli!

— Przepraszam. Pewnie pomyliłem postaci.

Napięcie zniknęło. — To naprawdę okropne miasto, Lew.

— Więc jedź do Tucson. Zimy są tam o wiele lżejsze. Chcesz zapalić, kochana?

— Tak, ale nie znowu te sproszkowane kości.

— Zwyczajną, starą, prehistoryczną trawę?

— Tak — powiedziała.

Sięgnąłem po swoje zapasy. Atmosfera między nami była kochająca i czysta. Żyliśmy ze sobą od czterech lat i chociaż pojawiały się czasami jakieś dysonanse, to wciąż byliśmy dla siebie najlepszymi przyjaciółmi. Kiedy skręcałem fajki, Sundara masowała mi mięśnie karku, domyślnie uderzając napięte miejsca i wypędzając dwudziesty wiek z moich wiązadeł i kręgów. Jej rodzice pochodzili z Bombaju, ale ona urodziła się w Los Angeles. Jej miękkie palce odgrywały partię Radhy przede mną, Kryszną[14], jak gdyby Sundara zmieniła się w padmin[15] hinduskiego świtu, kobietę lotosu — którą w istocie była — wprawioną mistrzowsko w erotycznych śastrach i sutrach; kształciła się jednak sama i nie kończyła żadnych tajnych akademii w Benares[16].

Lęki i traumatyczne niepokoje Nowego Jorku wydawały się nieprzyzwoicie odległe, kiedy staliśmy blisko siebie przy długim, krystalicznym oknie, wpatrując się w zimową, księżycową noc i widząc jedynie nasze własne odbicia — wysoki, jasnowłosy mężczyzna i szczupła, ciemna kobieta, ramię przy ramieniu, ramię przy ramieniu, sprzymierzeni przeciwko mrokowi.

Właściwie żadne z nas nie uważało życia w mieście za ciężkie. Jako członkowie zamożnej mniejszości, byliśmy w znacznym stopniu izolowani od niebezpieczeństw: pilnowani w domu, w ściśle strzeżonym wieżowcu mieszkalnym na wzgórzu, osłaniani ekranami i labiryntami filtrów podczas jazdy miejskimi kapsułami na Manhattan i chronieni w podobny sposób w biurach. Jeśli pragnęliśmy pieszej, bezpośredniej konfrontacji twarzą w twarz z miejską rzeczywistością, mogliśmy ją mieć w każdej chwili, a jeśli nie, to czujne serwoukłady dbały o to, żeby nie stała się nam krzywda.

Podawaliśmy sobie nawzajem papierosa, łagodnie pozwalając palcom pieścić palce podczas każdej wymiany. Wydawała mi się wtedy doskonała, moja żona, moja miłość, moje drugie ja, inteligentna i wdzięczna, tajemnicza i egzotyczna, o wysokim czole, czarnogranatowych włosach i twarzy jak księżyc w pełni — ale księżyc zaćmiony, zasnuty fioletowym cieniem; doskonała kobieta lotosu i sutr, o delikatnej, gładkiej skórze, lśniących i pięknych, wspaniale osadzonych, czerwonych w kącikach oczach niczym oczy łani, twardych, pełnych i wzniesionych piersiach, smukłej szyi oraz prostym i pełnym wdzięku nosie. Joni jak otwarty pąk lotosu, głos niski i melodyjny jak głos tropikalnego ptaka; moja nagroda, moja miłość, moja towarzyszka, moja obca żona. W ciągu następnych dwunastu godzin miałem wkroczyć na ścieżkę prowadzącą do jej utraty i może dlatego przyglądałem się jej owego śnieżnego wieczoru z takim natężeniem, choć nie wiedziałem nic o tym, co się stanie, nie wiedziałem absolutnie nic. Ale powinienem wiedzieć.

Delirycznie upaleni rozciągnęliśmy się wygodnie na szorstkiej, zszytej z czerwono-żółtych kawałków materiału kanapie stojącej przed wielkim oknem. Była pełnia; zmrożona biała latarnia zalewała miasto czystym, lodowym światłem. Na dworze błyszczały, wirując pięknie w podmuchach, płatki śniegu. Mieliśmy widok na połyskliwe wieżowce w centrum Brooklynu, dokładnie po przeciwnej stronie zatoki. Daleki? egzotyczny Brooklyn, najciemniejszy Brooklyn, Brooklyn czerwony od kłów i pazurów. Co się dziś działo w tej dżungli nisko zabudowanych, niechlujnych ulic, za fasadą wysokich wzniesień nadbrzeża? Okaleczenia, uduszenia, strzelaniny, zyski i straty? Podczas gdy my tuliliśmy do siebie nasze upalone marihuaną głowy, w ciepłym, szczęśliwym odosobnieniu, mniej uprzywilejowani mieszkańcy doświadczali prawdziwego Nowego Jorku w tej melancholijnej dzielnicy. Łupieskie bandy siedmiolatków, nie zważając na srogi śnieg, napadały strudzone, powracające do domów wdowy na Flatbush Avenue. Chłopcy uzbrojeni w palniki tlenowe radośnie cięli pręty lwich klatek w Zoo w Prospekt Parku, a rywalizujące ze sobą gangi młodocianych prostytutek, ubranych w odsłaniające uda barwne podkoszulki cieplne i aluminiowe diademy, odbywały swoje okrutne, conocne terytorialne walki na Grand Army Plaża. Twoje zdrowie, dobry, stary Nowy Jorku. Twoje zdrowie, burmistrzu DiLaurenzio, łaskawy, optymistyczny, nieoczekiwany przywódco.

I twoje zdrowie, Sundaro, moja miłości. To także prawdziwy Nowy Jork — przystojni, młodzi i bogaci bezpieczni w ciepłych wieżach, kształtujący i wymyślający rzeczywistość twórcy, ulubieńcy bogów. Gdyby nie my, nie byłoby Nowego Jorku, tylko wielkie, pełne wrogości obozowisko cierpiących, nieprzystosowanych do życia biedaków, ofiar miejskiego holocaustu. Same zbrodnie i brud nie czynią jeszcze Nowego Jorku. Potrzebny jest również splendor i przepych, a Sundara i ja byliśmy jego częścią na dobre i na złe.

Zeus hałaśliwie miotał garściami gradu o nasze szczelne okno. Roześmialiśmy się. Moje dłonie przesunęły się po twardych brodawkach i gładkich, drobnych, nieskazitelnych piersiach Sundary. Palcem u nogi wcisnąłem klawisz magnetofonu i z głośników rozległ się jej głęboki, melodyjny głos, nagrany na kasetę fragment Kamasutry: „Rozdział siódmy. Rozmaite sposoby uderzania kobiety i towarzyszące temu odgłosy. Stosunek seksualny można porównać do kłótni kochanków ze względu na drobne przykrości, które z taką łatwością powoduje miłość, oraz skłonności dwojga ogarniętych namiętnością ludzi do raptownego wpadania z miłości w gniew. W miłosnym uniesieniu uderzamy często ciało kochanka, a do części ciała, w które wymierzamy ciosy, należą ramiona, głowa, szczelina pomiędzy piersiami, plecy; jaghana i boki. Istnieją cztery sposoby uderzania umiłowanego: grzbietem dłoni, lekko zaciśniętymi palcami, pięścią i wnętrzem dłoni. Ciosy bywają bolesne i bita osoba często wydaje z siebie okrzyk bólu. Jest osiem rodzajów okrzyków rozkosznego cierpienia, odpowiadających rozmaitym rodzajom uderzeń. Są to dźwięki: hinn — phoutt — phatt soutt — plalt…”

I kiedy dotknąłem jej skóry, a jej skóra dotknęła mojej, Sundara uśmiechnęła się i zaszeptała do wtóru swemu nagranemu na taśmie głosowi, o jedną szóstą tonu niżej:

Hinn… phoutt… soutt… plan…

Загрузка...