To tutaj mieszka milioner, posiadający dar jasnowidzenia? W starym, obskurnym mieszkaniu w przysadzistej, zniszczonej, dziewięćdziesięcioletniej kamienicy tuż przy Flatbush Avenue, w sercu zapomnianej przez Boga i ludzi dzielnicy Brooklynu? Wyprawa w to miejsce stanowiła szaleńczy eksperyment. Jak każdy w administracji miejskiej wiedziałem, które rejony miasta spisano na straty, jako niesforne, pozostające poza prawem i pozbawione nadziei na zbawienie. Znajdowałem się właśnie w takiej okolicy. Pomimo szerzącego się rozkładu widziałem szczątki tutejszej dawnej powagi. Była to niegdyś dzielnica Żydów, koszernych rzeźników i nieudacznych adwokatów, należących do uboższej części klasy średniej; następnie stała się murzyńskim slumsem, prawdopodobnie z enklawami portorykańskimi; obecnie zaś była to po prostu dżungla, gnijąca ziemia jałowa rozsypujących się małych, dwurodzinnych bliźniaków z czerwonej cegły i sześciopiętrowych, okopconych sadzą kamienic, zamieszkałych przez włóczęgów, kokainistów, rabusiów, rabusiów rabusiów, stada zdziczałych kotów, dziecięce gangi, olbrzymie szczury i Martina Carvajala. „Gdzie?” — wykrzyknąłem, kiedy zaproponowałem Carvajalowi spotkanie, a on w odpowiedzi zaprosił mnie do siebie do domu. Sądzę, że dziwiąc się miejscu jego zamieszkania, zachowałem się nietaktownie. Carvajal zapewnił łagodnie, że nie stanie mi się żadna krzywda. „Mimo to wystąpię chyba o eskortę policyjną” — powiedziałem, Carvajal zaś roześmiał się i oświadczył, że to najpewniejszy sposób sprowokowania kłopotów, po czym stanowczo raz jeszcze podkreślił, że nie mam się czego obawiać i że nie grozi mi niebezpieczeństwo, jeżeli przyjadę sam.
Wewnętrzny głos, którego podszeptów zawsze słucham, powiedział mi, żeby nie tracić ducha, wybrałem się więc do Carvajala bez eskorty policyjnej, ale nie bez obawy.
W te okolice Brooklynu nie chciała pojechać żadna taksówka, a kapsuła naturalnie nie dociera do podobnych dzielnic. Pożyczyłem więc nie oznakowany samochód z bazy miejskiej i pojechałem sam, nie miałem dość tupetu, żeby narażać jeszcze życie kierowcy. Jak większość nowojorczyków, prowadziłem kiepsko, ryzykowałem więc już podczas jazdy. Przyjechałem jednak pod dom Carvajala na czas, co prawda z duszą na ramieniu, ale przynajmniej bez stłuczek. Prawda, oczekiwałem brudu, gnijących stosów śmieci na ulicach i gruzowisk po wyburzonych budynkach, wyglądających jak szczerbate zęby — ale nie sczerniałych, wyschniętych trupów zwierząt na ulicach: psów, kóz, świń? — nie drzewiastych chwastów, przebijających się przez chodnik jak w wymarłym mieście, nie wyziewów ludzkiego kału i uryny ani głębokich po kostki, piaszczystych wydm. Kiedy nieśmiało i nie bez lęku wyłoniłem się z chłodu swego auta, uderzyła mnie fala gorąca niby z piekarnika. Choć był dopiero początek czerwca, te nędzne ruiny paliło straszliwe sierpniowe słońce. Więc to też jest Nowy Jork? Sto lat temu mogłaby to być strażnica na jakiejś pustyni w Meksyku.
Włączyłem w samochodzie wszystkie urządzenia alarmowe. Sam byłem wyposażony w pałkę obezwładniającą najwyższej mocy i przypasany do uda stożek bezpieczeństwa, nokautujący każdego złoczyńcę z odległości dwunastu metrów. Mimo to, przechodząc przez ponurą ulicę, czułem się nieprzyzwoicie bezbronny, wiedziałem bowiem, że nic nie osłoni mnie przed jakimś przypadkowym snajperem, który zacznie sobie dla zabawy strzelać z góry. Ale chociaż kilku posępnych mieszkańców owej potwornej wioski przyglądało mi się kwaśno z ciemności przez spękane i złuszczone okna, chociaż kilku wąskich w biodrach ulicznych kowbojów posłało mi przeciągłe spojrzenia, to nikt mnie nie zaczepił, nikt nie odezwał się nawet słowem, a na czwartym piętrze nie rozpętała się jednak strzelanina. Wchodząc do zapadającej się kamienicy Carvajala czułem się niemal swobodnie: być może opinie o tej okolicy były oszczercze, być może jej mroczna reputacja wynikała tylko z paranoi klasy średniej. Dowiedziałem się później, że nie przeżyłbym nawet sześćdziesięciu sekund po opuszczeniu samochodu, gdyby Carvajal nie wydał odpowiednich poleceń zapewniających mi bezpieczeństwo. Cieszył się niesłychanym autorytetem w tej spieczonej dżungli; dla swoich dzikich sąsiadów był kimś w rodzaju czarownika, świętego totemu, świętego głupca, którego szanowano, którego się bano i któremu okazywano posłuszeństwo. Używany rozsądnie i z niebywałym skutkiem dar przewidywania uczynił go tutaj człowiekiem nietykalnym — nikt przecież w dżungli nie zadziera z szamanem — a dzisiaj akurat Carvajal swoją opiekuńczą opończę rozpostarł nade mną.
Mieszkał na piątym piętrze. Windy nie było. Na schodach na każdym kroku czekała mnie jakaś plugawa niespodzianka. Słyszałem bieganinę olbrzymich szczurów, robiło mi się niedobrze i krztusiłem się czując nie znane mi smrody, a w każdym cieniu widziałem czających się siedmioletnich morderców. Do drzwi dotarłem bez przeszkód. Carvajal otworzył, zanim odnalazłem dzwonek. Pomimo gorąca ubrany był w zapiętą pod szyją białą koszulę, szary, tweedowy garnitur i brązowy krawat. Wyglądał jak nauczyciel, oczekujący, aż wyrecytuje mu łacińskie koniugacje i deklinacje.
— Widzi pan? — powiedział. — Cały i zdrowy. Wiedziałem. Nic się panu nie stanie.
Zajmował trzy pomieszczenia: sypialnię, salon i kuchnię. Mieszkanie było niskie, tynk popękany, a wyblakłe, zielone ściany malowano chyba ostatnio w czasach Szczwanego Rysia Nixona[25]. Meble były jeszcze starsze, pochodziły najprawdopodobniej z epoki Trumana, rozlazłe, nadmiernie wypchane, obite tapicerką w kwieciste wzory i wyposażone w mocne, nosorożcowate nogi. Nie było klimatyzacji, dlatego w powietrzu panowała duchota; nikłe źródło światła stanowiły żarówki, telewizor był archaicznym skrzynkowym modelem, a z kranu w kuchni zamiast ultradźwięków płynęła woda. W czasach mojego dzieciństwa, w połowie lat siedemdziesiątych, miałem bliskiego przyjaciela, którego ojciec zginął w Wietnamie. Mieszkał u dziadków, a ich mieszkanie wyglądało dokładnie tak samo. Mieszkanie Carvajala przerażająco tchnęło Ameryką z połowy stulecia; jak na planie filmowym albo w sali historycznej Smithsonian[26].
Z nieobecną, roztargnioną gościnnością Carvajal posadził mnie na sfatygowanej kanapie w salonie i przeprosił, że nie ma w domu ani alkoholu, ani narkotyku, którym mógłby mnie poczęstować. Wyjaśnił, że nie jest niewolnikiem nałogów, a w tej okolicy trudno cokolwiek kupić.
— Nie szkodzi — odparłem wspaniałomyślnie. — Wystarczy mi szklanka wody.
Była letnia i lekko rdzawa. Powiedziałem sobie, że to też nie szkodzi. Usiadłem nienaturalnie wyprostowany, ze sztywnym kręgosłupem i napiętymi mięśniami nóg. Carvajal, przycupnąwszy z prawej strony na fotelu, zauważył:
— Wygląda pan na zdenerwowanego, panie Nichols.
— Zaraz się rozluźnię. Jazda tutaj…
— Oczywiście.
— Ale nikt mnie nie zaczepił na ulicy. Muszę wyznać, że spodziewałem się kłopotów, choć…
— Mówiłem panu, że nie stanie się nic złego.
— A jednak…
— Przecież mówiłem — powiedział łagodnie Carvajal. — Nie uwierzył mi pan? Trzeba mi było uwierzyć, panie Nichols. Pan przecież wie.
— Ma pan rację — powiedziałem, myśląc: „Gilmartin, żelowanie ropy, Leydecker”. Carvajal chciał mnie jeszcze poczęstować wodą. Uśmiechnąłem się mechanicznie i potrząsnąłem głową. Zapadła lepka cisza. Po chwili powiedziałem:
— Dziwna dzielnica dla takiej osoby jak pan.
— Dziwna? Dlaczego?
— Człowiek z takim majątkiem mógłby mieszkać, gdzie by tylko zechciał.
— Wiem.
— Więc dlaczego tutaj?
— Zawsze tu mieszkałem — powiedział miękko. — To jedyny dom mojego życia. Te meble należały do mojej matki, a niektóre z nich jeszcze do jej matki. Słyszę w tym pokoju echa znajomych głosów, panie Nichols. Czuję żywą obecność przeszłości. Czy to takie dziwne mieszkać gdzieś, gdzie się mieszkało zawsze?
— Ale ta dzielnica…
— Jest zdewastowana, tak. Przez sześćdziesiąt lat zachodzą wielkie zmiany. Dla mnie nie są one jednak zauważalne w żaden istotny sposób. Powolny upadek, z roku na rok, potem może i upadek gwałtowny, ale ja jestem tolerancyjny, biorę na wszystko poprawki, przyzwyczajam się do nowych warunków i czynię je częścią tego, co było zawsze. A wszystko tutaj znam tak dobrze, panie Nichols — nazwiska wpisane w mokry beton, kiedy dawno temu chodnik był jeszcze nowy, wielki bożodrzew na podwórku przed szkołą, zniszczone gargulce nad drzwiami budynku po drugiej stronie ulicy. Rozumie pan, o czym mówię? Dlaczego miałbym to porzucić dla jakiegoś błyszczącego wieżowca na Staten Island?
— Choćby ze względów bezpieczeństwa.
— Nie zagraża mi tu żadne niebezpieczeństwo. Ci ludzie uważają mnie za człowieka, który był tu wiecznie, za symbol stabilności, za stałą — we wszechświecie przepływu entropii. Posiadam dla nich wartość rytualną. Jestem chyba kimś w rodzaju ich maskotki na szczęście. W każdym razie nikt, kto tutaj mieszka, nigdy mnie nie zaczepił. I nigdy tego nie zrobi.
— Może pan być tego pewien?
— Tak — odpowiedział Carvajal z monolityczną stanowczością, patrząc mi prosto w oczy, a wtedy poczułem znowu chłód i wydało mi się, że stoję na krawędzi bezdennej otchłani. Raz jeszcze zapadła długa cisza. Płynęła od Caravajala obezwładniająca moc — siła, kontrastująca całkowicie z jego nieporządnym wyglądem, łagodnym zachowaniem ł drętwym, nijakim wyrazem twarzy. Zdawało mi się, że siedzę tak w bezruchu już od blisko godziny.
— Chciał mi pan zadać kilka pytań — odezwał się w końcu Carvajal.
Skinąłem głową. Odetchnąłem głęboko i skoczyłem w przepaść.
— Wiedział pan, że Leydecker umrze tej wiosny, prawda? To znaczy, że pan po prostu nie odgadł, że on umrze. Pan o tym wiedział.
— Tak.
To samo ostateczne, nie podlegające dyskusji „tak”.
— Wiedział pan, że Gilmartin znajdzie się w opałach. Wiedział pan, że na kilku tankowacach nastąpi wyciek nie zżelowanej ropy.
— Tak. Tak.
— Zdawał pan sobie sprawę, co będzie się działo na giełdzie jutro i pojutrze, i korzystając z tej wiedzy zarobił pan miliony dolarów.
— To także prawda.
— Można wiec w takim razie zasadnie utrzymywać, że widzi pan przyszłe wydarzenia z niezwykłą jasnością, a nawet z nadprzyrodzoną jasnością, panie Carvajal.
— Tak samo jak pan.
— Nie — powiedziałem. — Ja w ogóle nie widzę przyszłych zdarzeń. Nie doznaje żadnych wizji wypadków, które mają nastąpić. Jestem po prostu bardzo, bardzo dobry w przewidywaniu, analizowaniu rozmaitych możliwości i określaniu najbardziej prawdopodobnej struktury przyszłości, ale tak naprawdę niczego nie widzę. Nigdy nie mam pewności, czy się nie mylę, mogę być tylko o tym do pewnego stopnia przekonany. Dlatego — że ja jedynie przewiduję. Pan widzi. Właściwie powiedział mi pan o tym, kiedy spotkaliśmy się u Boba Lombroso: ja przewiduję; pan widzi. Przyszłość jest dla pana jak film, odgrywany w pańskim umyśle. Mam rację?
— Pan wie, że tak, panie Nichols.
— Tak. Wiem, że tak. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Wiem, co można osiągnąć metodami stochastycznymi, ale to, co pan robi, wykracza daleko poza możliwości prognostyczne. Mógłbym może przewidzieć katastrofy kilku tankowców, ale nie śmierć Leydeckera ani zdemaskowanie Gilmartina jako oszusta. Mógłbym przewidzieć, że tej wiosny umrze jakaś ważna postać polityczna, ale nie potrafiłbym nigdy wskazać — która. Mógłbym przewidzieć, że zdarzy się aresztowanie jakiegoś stanowego polityka, ale nie mógłbym znać jego nazwiska. Pańskie prognozy były precyzyjne i dokładne. To nie jest przewidywanie probabilistyczne. To raczej czary, panie Carvajal. Przyszłość jest nam niedostępna z definicji. Ale pan wie chyba o niej bardzo dużo.
— O najbliższej przyszłości, tak. Tak, panie Nichols.
— Tylko o najbliższej? Carvajal roześmiał się.
— Myśli pan, że mój umysł przenika całą przestrzeń i cały czas?
— Nie mam w tej chwili pojęcia, co przenika pański umysł. Chciałbym to wiedzieć. Chciałbym się przekonać, jak funkcjonuje i jakie są granice jego możliwości.
— Funkcjonuje tak, jak pan to opisał — odparł Carvajal. — Kiedy chcę, to widzę. Obraz przyszłych zdarzeń rozgrywa się we mnie jak film. — Miał taki głos, jak gdyby mówił o czymś powszednim. Był niemal znudzony. — Czy przyszedł pan tylko dlatego, żeby się o tym dowiedzieć?
— A nie wie pan? Z pewnością oglądał pan już film z tej rozmowy.
— Oczywiście, że tak.
— Ale zapomniał pan o jakichś szczegółach?
— Rzadko zdarza mi się cokolwiek zapomnieć — powiedział z westchnieniem.
— A zatem musi pan wiedzieć, o co chcę pana jeszcze zapytać.
— Tak — przyznał.
— A mimo to nie odpowie mi pan, dopóki nie zadam panu właściwego pytania?
— Tak.
— Powiedzmy, że tego nie zrobię — powiedziałem. — Powiedzmy, że po prostu wyjdę teraz, nie robiąc tego, co powinienem był zrobić.
— To nie jest możliwe — powiedział spokojnie Carvajal. Pamiętam przebieg, jaki musi przybrać ta rozmowa, i nie wyjdzie pan stąd nie zadając mi kolejnego pytania. Istnieje tylko jedna droga przyszłych wydarzeń. Nie ma pan innego wyboru jak tylko mówić i czynić rzeczy, które widziałem, że pan mówi i czyni.
— Czy jest pan Bogiem, determinującym zdarzenia mego życia?
Carvajal uśmiechnął się słabo i potrząsnął przecząco głową.
— Jestem najzwyklejszym śmiertelnikiem, panie Nichols. Niczego nie determinuję. Powiadam panu tylko, że przyszłości nie można zmienić. A przynajmniej tego, co pan uważa za przyszłość. Obaj jesteśmy postaciami w scenariuszu, którego nie da się napisać na nowo. Grajmy więc dalej zgodnie z tekstem. Niech mnie pan zapyta…
— Nie. Zburzę układ i wyjdę.
— …o przyszłość Paula Quinna — powiedział Carvajal. Byłem już przy drzwiach. Lecz kiedy Carvajal wymówił nazwisko Quinna, oszołomiony otworzyłem ze zdumienia usta, zatrzymałem się i odwróciłem. Było to oczywiście pytanie, które istotnie zamierzałem mu zadać, pytanie, które przede wszystkim przyszedłem mu zadać, pytanie, którego zdecydowałem się nie zadawać, gdy rozpocząłem grę z niezmienną przyszłością. Jakże kiepsko zagrałem! Jakże rozkosznie Carvajal mnie wymanewrował! Zostałem bowiem bezbronny, pokonany, unieruchomiony. Myślicie może, że mogłem nadal swobodnie wyjść, ale nie, nie, nie teraz, kiedy Carvajal przywołał nazwisko Quinna, nie teraz, kiedy udręczył mnie obietnicą upragnionej wiedzy, nie teraz, kiedy ponownie druzgocąco i ostatecznie zademonstrował precyzję swojego wieszczego daru.
— Niech pan to powie — mruknąłem. — Niech pan zada to pytanie.
Westchnął. — Skoro pan nalega.
— Tak.
— Chciał mnie pan zapytać o to, czy Paul Quinn zostanie prezydentem.
— Zgadza się — odpowiedziałem głucho.
— Myślę, że tak.
— Myśli pan? Tylko tyle może mi pan powiedzieć? Myśli pan, że Quinn zostanie prezydentem?
— Nie wiem.
— Pan wie wszystko!
— Nie — powiedział Carvajal. — Nie wszystko. Istnieją pewne granice, a pańskie pytanie je przekracza. Jedyną odpowiedzią, jakiej mogę panu udzielić, jest zwykła prognoza, oparta na tych samych elementach, które wziąłby pod uwagę każdy, kto interesuje się trochę polityką. Biorąc owe elementy pod uwagę sądzę, że Quinn prawdopodobnie zostanie prezydentem.
— Ale nie wie pan tego na pewno. Nie widzi pan, jak zostaje prezydentem.
— Właśnie.
— To wydarzenie jest poza pana zasięgiem? Nie leży w najbliższej przyszłości?
— Jest poza moim zasięgiem, tak.
— A zatem twierdzi pan, że Quinn nie zostanie wybrany w roku 2000, ale są szansę, że powiedzie mu się w 2004, choć nie jest pan w stanie sięgnąć tak daleko w przyszłość, żeby zobaczyć te wydarzenia.
— Wierzył pan kiedyś, że Quinn zostanie wybrany w roku 2000? — spytał Carvajal.
— Ani przez chwilę. Mortonson jest nie do pobicia. Chyba, że przypadkiem wyciągnie kopyta, jak Leydecker, a wtedy każdy może wygrać wybory, i Quinn… — urwałem. — Co widzi pan w przyszłości dla Mortonsona? Dożyje do wyborów w 2000 roku?
— Nie wiem — odpowiedział cicho Carvajal.
— Tego pan również nie wie? Wybory odbędą się za siedemnaście miesięcy. Zasięg pańskiego jasnowidzenia jest krótszy niż siedemnaście miesięcy, czy tak?
— Obecnie tak.
— A czy był kiedykolwiek większy?
— Ależ naturalnie — powiedział. — O wiele większy. Dawniej widziałem trzydzieści czy czterdzieści lat naprzód. Teraz już nie.
Czułem, że Carvajal znowu się ze mną bawi.
— Czy istnieje szansa, że pańskie dalekosiężne wizje powrócą? — zapytałem rozdrażniony. — I pozwolą panu zobaczyć wybory roku 2004? Albo chociaż 2000?
— Raczej nie.
Cały spływałem potem.
— Niech mi pan pomoże. Jest dla mnie niezwykle ważne, czy Quinnowi uda się dostać do Białego Domu.
— Dlaczego?
— No boja… — urwałem zdumiony, zdając sobie sprawę, że nie miałem żadnego innego uzasadnienia, jak tylko zwyczajną ciekawość. Z całego serca pracowałem na rzecz elekcji Quinna, a moje oddanie nie wynikało z pewności, że pracuje dla zwycięzcy. A jednak kiedy zrozumiałem, że Carvajal może udzielić mi odpowiedzi, rozpaczliwie zapragnąłem ją poznać. Powiedziałem niezdarnie:
— Cóż, jestem głęboko zaangażowany w jego karierę i czułbym się lepiej, gdybym wiedział, jaki przybierze kierunek, a zwłaszcza gdybym miał pewność, że nasze wysiłki nie idą na marne. Ja… — zrobiło mi się głupio i przerwałem.
— Udzieliłem panu najlepszej odpowiedzi, jaką znam. Wydaje mi się, że wasz człowiek zostanie prezydentem.
— W przyszłym roku czy w 2004?
— Jeśli nic nie przydarzy się Mortonsonowi, to sądzę, że Quinn do 2004 nie ma szans.
— Nie wie pan jednak, czy Mortonsonowi nic się nie stanie? — nalegałem.
— Mówiłem już: w żaden sposób nie mogę się tego dowiedzieć. Niech mi pan wierzy, że nie widzę następnych wyborów. A jak pan sam wspomniał kilka minut temu, techniki probabilistyczne są bezwartościowe przy przewidywaniu daty śmierci człowieka. Rachunek prawdopodobieństwa to wszystko, czym mogę się tu posłużyć. Moja prognoza jest nawet mniej uzasadniona od pańskiej. W kwestii stochastyki pan jest ekspertem, panie Nichols, nie ja.
— Powiada pan zatem, że pańskie poparcie dla Quinna nie wynika z wiedzy absolutnej, tylko z przeczucia?
— Jakie poparcie?
Zbił mnie z tropu tym niewinnym w tonie pytaniem.
— Uważał pan, że będzie z niego dobry burmistrz. Chciałby pan także, by został prezydentem — powiedziałem.
— Naprawdę? Tak?
— Przekazał pan olbrzymie sumy na fundusz kampanii wyborczej, gdy Quinn zabiegał o stanowisko burmistrza. To nie jest poparcie? W marcu pojawił się pan w biurze jednego z jego głównych strategów i podjął się uczynić wszystko, co możliwe, aby wprowadzić Quinna na wyższy urząd. To też nie jest poparcie?
— Zupełnie mnie nie obchodzi, czy Paul Quinn wygra kiedyś jakieś wybory — powiedział Carvajal.
— Naprawdę?
— Jego kariera nic dla mnie nie znaczy. I nigdy nie znaczyła.
— Czemu zatem przekazał pan tyle pieniędzy na jego fundusz wyborczy? Dlaczego z własnej woli udziela pan praktycznych wskazówek co do przyszłości szefom jego biura wyborczego? Dlaczego z własnej woli…
— Z własnej woli?
— Tak. Czy użyłem niewłaściwego sformułowania?
— Moja wola nie ma z tym nic wspólnego, panie Nichols.
— Im dłużej z panem rozmawiam, tym mniej z tego wszystkiego rozumiem.
— Wola zakłada wybór, wolność, samorzutność. Takie pojęcia nie istnieją w moim życiu. Wspomagam Quinna finansowo, ponieważ wiem, że muszę, a nie dlatego, że odpowiada mi bardziej niż inni politycy. Przyszedłem w marcu do Lombroso, bo wiele miesięcy wcześniej widziałem, że tam pójdę; wiedziałem także, że muszę iść do niego właśnie tego dnia, bez względu na to, co akurat miałbym ochotę robić. Mieszkam w tej rozpadającej się dzielnicy, ponieważ nigdy nie ujrzałem siebie mieszkającego gdzie indziej, a zatem wiem, że tu jest moje miejsce. Mówię dziś panu to, co mówię, gdyż naszą rozmowę znam tak dobrze, jak film, który oglądałem już pięćdziesiąt razy; a zatem wiem, że muszę powiedzieć panu to, czego nie zdradziłem jeszcze żadnemu człowiekowi. Ja nigdy nie pytam — dlaczego. Moje życie jest pozbawione niespodzianek, decyzji i samowoli, panie Nichols. Czynię to, co wiem, że muszę czynić, ponieważ widziałem, że będę to czynił.
Spokojne słowa Carvajala przeraziły mnie bardziej od rzeczywistych czy wyimaginowanych okropności mrocznej klatki schodowej za drzwiami. Nigdy przedtem nie spoglądałem w głąb wszechświata, z którego wypędzono wolną wolę, przypadek, zaskoczenie i losowość. Widziałem Carvajala jako bezbronnego, choć nie uskarżającego się człowieka, którego wlokła poprzez teraźniejszość niezłomna wizja niezmiennej przyszłości. Przeraziłem się, ale po chwili zawrotny strach przeminął, by nie powrócić już nigdy więcej. Na początku postrzegałem Carvajala jako tragiczną ofiarę, później jednak z pewną egzaltacją ujrzałem w nim kogoś, kto posiadł dar będący ostatecznym udoskonaleniem moich własnych zdolności, kto pokonał niejasności przypadku i wkroczył w królestwo całkowitej przewidywalności. Jego samowiedza pociągała mnie nieodparcie. Czułem, jak przenikają się wzajemnie nasze dusze i zrozumiałem, że już nigdy się od niego nie uwolnię.
Było to tak, jak gdyby emanująca z niego zimna siła, mroźne promieniowanie zrodzone z jego niezwykłości, odpychające początkowo — zmieniło wartość i zaczęło mnie przyciągać.
— Zawsze odgrywa pan te sceny, które pan widzi? — zapytałem.
— Zawsze.
— Nie próbuje pan nigdy zmienić scenariusza?
— Nie.
— Ponieważ obawia się pan tego, co mogłoby się stać, gdyby pan tak postąpił?
Carvajal potrząsnął głową.
— Jak mógłbym się czegokolwiek bać? Boimy się przecież nieznanego, prawda? Nie: ja posłusznie czytam scenariusz, ponieważ wiem, że nie istnieje żadna alternatywa. To, co pan uważa za przyszłość, jest dla mnie raczej przeszłością, czymś, co już przeżyłem, czymś, czego nie można zmienić. Daję Quinnowi pieniądze, ponieważ już mu je dałem i widziałem, jak to robię. Jak mógłbym widzieć siebie ofiarującego pieniądze, gdybym rzeczywiście ich nie podarował? Chwila mojej wizji przecina się z chwilą mojej „teraźniejszości”.
— Nie obawia się pan nigdy, że zapomni scenariusz i uczyni coś niewłaściwego, gdy nadejdzie czas?
Carvajal zachichotał.
— Gdyby mógł pan kiedykolwiek choćby na chwilę zobaczyć, tak jak ja widzę, zrozumiałby pan bezsens tego pytania. Nie ma możliwości uczynienia „czegoś niewłaściwego”. Istnieje jedynie „rzecz właściwa”, ta, która się dzieje, która jest rzeczywista. Postrzegam to, co nastąpi; później wydarzenie to ma miejsce. Tak jak pan — jak my wszyscy — jestem aktorem dramatu, w którym improwizacje nie są możliwe.
— I nigdy nie próbował pan zmienić scenariusza? Choćby w jakimś drobnym szczególe? Ani razu?
— Och, tak, więcej niż raz, panie Nichols, i nie tylko w drobnych szczegółach. Kiedy byłem o wiele, wiele młodszy, jeszcze zanim zacząłem wszystko rozumieć. Czasami miewałem wizje jakichś tragedii, widziałem na przykład dziecko wpadające pod ciężarówkę, albo płonący dom, i wtedy usiłowałem bawić się w Boga, żeby zapobiec nieszczęściu.
— No i co?
— Nic z tego. Jakkolwiek zaplanowałbym działanie, gdy tylko nadchodził właściwy moment, wszystko odbywało się tak, jak to widziałem. Zawsze. Okoliczności nie pozwalały mi niczemu zapobiec. Wielokrotnie eksperymentowałem ze zmianą predestynowanego biegu wydarzeń, nigdy mi się nie powiodło i w końcu przestałem. Od tamtej pory gram po prostu swoją rolę, recytując własne kwestie tak, jak wiem, że muszą zostać wyrecytowane.
— I godzi się pan z tym całkowicie? — spytałem. Rozgorączkowany, niespokojny i podekscytowany zacząłem chodzić po pokoju. — Księga czasu jest dla pana spisana, zamknięta i niezmienna? Kismet[27] i nie ma dyskusji?
— Kismet i nie ma dyskusji — powiedział.
— Czy to nie dosyć beznadziejna filozofia?
Carvajal wydawał się nieco ubawiony.
— To nie jest filozofia, panie Nichols. Raczej przystosowanie do natury rzeczywistości. Niech pan posłucha — czy „akceptuje” pan teraźniejszość?
— Co?
— Gdy przytrafiają się panu różne zdarzenia, to czy uważa je pan za konieczne? Czy może postrzega je pan jako uwarunkowane i zmienne, ma pan poczucie, że mógłby je pan zmienić w chwili, kiedy następują?
— Oczywiście, że nie. Jak ktoś mógłby zmienić…
— No właśnie. Można próbować odwrócić bieg własnej przyszłości, można także zredagować i przebudować minione wspomnienia, ale nic nie można zrobić z chwilą, która się obecnie staje i urzeczywistnia.
— A więc?
— Ludzie uważają, że przyszłość można zmienić, ponieważ jest im niedostępna. Istnieje złudzenie zdolności kreowania własnej przyszłości, przez wycięcie jej z matrycy nie narodzonego jeszcze czasu. Ale to, co ja postrzegam, kiedy widzę — mówił Carvajal — to przyszłość pojmowana jedynie z punktu widzenia mojego chwilowego usytuowania w nurcie czasu. Prawdę rzekłszy, jest to zarazem „teraźniejszość”, niezmienna, bezpośrednia teraźniejszość mnie samego, tylko że znajdującego się w innym punkcie biegu czasu. Albo może moja pozycja jest ta sama, natomiast nurt czasu jest inny. Ja mam wiele sprytnych teorii, panie Nichols. Ale wszystkie wiodą do tego samego wniosku: to, co widzę, nie jest hipotetyczną i uwarunkowaną przyszłością, podlegającą modyfikacjom wskutek przestawienia poprzedzających ją czynników, lecz raczej rzeczywistym i niezmiennym zdarzeniem, równie niewzruszonym jak teraźniejszość czy przeszłość. Nie jestem w stanie zmienić przyszłości, tak jak pan nie potrafi zmienić filmu, który ogląda pan w kinie. Udało mi się to zrozumieć już dawno temu. I zaakceptować. I zaakceptować.
— Kiedy posiadł pan moc widzenia?
Carvajal wzruszył ramionami i powiedział:
— Miałem ją chyba przez całe życie. Nie pojmowałem jej, gdy byłem dzieckiem; zdawała mi się ogarniającą mnie gorączką, plastycznym snem, delirium. Nie wiedziałem, że doświadczam — no, powiedzmy, przebłysków przyszłości? Ale później okazało się, że przeżywałem wydarzenia, które uprzednio „wyśniłem”. Codziennie towarzyszyło mi wrażenie deja vu, którego od czasu do czasu zapewne i pan doświadcza, panie Nichols. Bywało tak, że czułem się jak marionetka tańcząca na sznurkach, a ktoś wypowiadał za mnie z nieba moje kwestie. Stopniowo przekonałem się, że nikt inny nie przeżywa doznania deja vu równie często i z taką intensywnością, jak ja. Wydaje mi się, że miałem jakieś dwadzieścia lat, zanim w pełni zrozumiałem, kim jestem; i blisko trzydzieści, zanim naprawdę się z tym pogodziłem. Naturalnie nigdy nie odkryłem się przed nikim; to znaczy, aż do dzisiejszego dnia.
— Dlatego, że nikomu pan nie ufał?
— Dlatego, że nie było tego w scenariuszu — powiedział Carvajal z obłąkańczym samozadowoleniem.
— Nie był pan nigdy żonaty?
— Nie. Jak mógłbym pragnąć małżeństwa? Jak mógłbym pragnąć czegoś, czego najwyraźniej nie pragnąłem? Nigdy nie widziałem dla siebie żony.
— A więc widocznie żona nie była panu pisana.
— Nie była mi pisana? — Oczy Carvajala zabłysły dziwnie.
— Nie podoba mi się to określenie, panie Nichols. Zakłada, że istnieje we wszechświecie jakiś świadomy wzór, autor wielkiego scenariusza. Nie sądzę, żeby tak było. Nie ma potrzeby wprowadzania do naszych rozważań podobnego utrudnienia. Scenariusz pisze się sam, z minuty na minutę, a scenariusz wykazał, że będę żył samotnie. Nie należy mówić, że kawalerstwo było moim przeznaczeniem. Wystarczy zauważyć, że widziałem siebie jako kawalera, więc będę kawalerem, a zatem byłem kawalerem i jestem kawalerem.
— W jeżyku brak odpowiednich czasów gramatycznych, żeby opisać taki przypadek jak pański.
— Rozumie pan jednak, o co mi chodzi?
— Sądzę, że tak. Czy można byłoby powiedzieć, że „przyszłość” i „teraźniejszość” to po prostu inne nazwy dla tych samych wydarzeń, widzianych z rozmaitych punktów widzenia?
— To bliskie prawdy — powiedział Carvajal. — Ja jednak wolę myśleć, że wszystkie wydarzenia są jednoczesnością, a to, co pozostaje w ruchu, to nasze postrzeganie, ruchomy punkt świadomości, nie zaś same zdarzenia.
— I czasami ktoś posiada dar postrzegania wydarzeń z kilku punktów widzenia równocześnie, czy tak?
— Mam wiele teorii na ten temat — odpowiedział wymijająco Carvajal. — Być może jedna z nich jest poprawna. Naprawdę liczy się tylko wizja, a nie jej objaśnienie. Mnie są dostępne jedynie wizje.
— Mógł pan z nich skorzystać, żeby zarobić miliony — powiedziałem ogarniając szerokim gestem mieszkanie.
— I skorzystałem.
— Nie, ja mam na myśli naprawdę olbrzymią fortunę. Rockefeller plus Getty[28] plus Krezus, imperium finansowe na niespotykaną na świecie skalę. Władza. Absolutny luksus. Rozkosz. Kobiety. Kontrola rozciągająca się na całe kontynenty.
— Tego nie było w scenariuszu — powiedział Carvajal.
— A pan przyjął scenariusz do wiadomości.
— Scenariusz nie dopuszcza innej możliwości. Myślałem, że pan to już zrozumiał.
— A więc dorobił się pan dużych pieniędzy, choć nie tak dużych, jakie mógł pan zarobić, i to wszystko było dla pana bez znaczenia? Stos banknotów rósł po prostu wokół pana jak opadające jesienią liście?
— Nie przynosiły mi żadnego pożytku. Mam skromne potrzeby i niewyszukany gust. Gromadziłem majątek, ponieważ widziałem, że gram na giełdzie i bogacę się. Czynię to, co widzę, że czynię.
— Dokładnie według scenariusza. Nie pytając, dlaczego. Miliony dolarów. Co pan zrobił z tymi pieniędzmi?
— Wykorzystałem je zgodnie z tym, co widziałem. Część z nich oddałem organizacjom charytatywnym, uniwersytetom i politykom.
— Wedle własnych preferencji czy wedle widzianej przez pana struktury wydarzeń?
— Ja nie mam żadnych preferencji — powiedział spokojnie Carvajal.
— A pozostały majątek?
— Jest w bankach. Co niby miałbym z nim zrobić? Pieniądze nie miały dla mnie nigdy żadnej wartości, są, jak pan powiedział, bez znaczenia. Milion dolarów, pięć milionów, dziesięć: to tylko słowa. — W jego głos wkradła się teraz nuta smutku. — Co w ogóle ma znaczenie? Co to znaczy znaczenie? Odgrywamy po prostu swój scenariusz, panie Nichols. Napije się pan jeszcze wody?
— Tak, proszę — powiedziałem i milioner ponownie napełnił mi szklankę.
Czułem zawroty głowy. Przyszedłem po odpowiedzi i otrzymałem ich kilkanaście, lecz każda z nich wywoływała kolejne pytania, na które Carvajal chętnie odpowiadał, choć tylko dlatego, że odpowiedział już na nie kiedyś w wizjach dzisiejszego dnia. Rozmawiając z Carvajalem ślizgałem się pomiędzy przyszłymi i teraźniejszymi czasami gramatycznymi, gubiłem się w syntaktycznym labiryncie poszatkowanego czasu i bezładnych sekwencji wydarzeń. On natomiast zachowywał całkowity spokój, siedział niemal w bezruchu, mówił beznamiętnym i niekiedy prawie niesłyszalnym głosem, a jego twarz pozbawiona była właściwie wyrazu, posiadała jedynie ów swoisty, dziwny, zniszczony wygląd. Tak, właśnie zniszczony. Carvajal mógłby być równie dobrze zmartwychwstałym trupem albo robotem. Żył zamkniętym, predestynowanym, całkowicie zaprogramowanym życiem, nie pytając nigdy o motywy własnych działań, po prostu z dnia na dzień; marionetka dyndająca na linie swej nieuniknionej przyszłości, dryfująca z deterministyczną, egzystencjalną biernością, która dla mnie była niezrozumiała i obca. Przez chwilę zrobiło mi się go żal. Potem przyszło mi do głowy, że moje współczucie kieruje się chyba w niewłaściwym kierunku. Odczułem pokusę egzystencjalnej bierności i jej potężną siłę. Pomyślałem, że życie w świecie uwolnionym od wszelkiej niepewności mogłoby być niezwykle wygodne.
— Myślę, że powinien pan już iść — odezwał się niespodziewanie Carvajal. — Nie przywykłem do długich rozmów i czuję się zmęczony.
— Przepraszam. Nie zamierzałem siedzieć tak długo.
— Proszę mnie nie przepraszać. To, co stało się dzisiaj, odbyło się tak, jak to widziałem. A zatem wszystko jest w porządku.
— Dziękuję, że zechciał pan dobrowolnie tak otwarcie porozmawiać o sobie — powiedziałem.
— Dobrowolnie? — odparł Carvajal z uśmiechem. — Znowu dobrowolnie?
— Brak tego pojęcia w pańskim codziennym słowniku?
— Tak. I mam nadzieję usunąć je z pańskiego. — Carvajal podszedł do drzwi z gestem pożegnania. — Wkrótce porozmawiamy znowu.
— Chętnie.
— Żałuję, że nie mogłem udzielić panu pomocy, jakiej pan oczekiwał. Pańskie pytanie o to, kim będzie Paul Quinn — przykro mi. Odpowiedź pozostaje poza moim zasięgiem i nie posiadam w tej sprawie żadnych informacji. Chodzi o to, że postrzegam jedynie to, co będę postrzegał. Rozumie pan? Postrzegam tylko własne przyszłe postrzeżenia, jak gdybym oglądał przyszłość przez peryskop; a on nie ukazuje mi niczego, co dotyczyłoby przyszłorocznych wyborów. Owszem, znam wiele wydarzeń prowadzących do elekcji, nie znam jednak jej wyniku. Przykro mi.
Przez chwilę przytrzymał mnie za rękę. Przepłynął między nami prąd, wyraźna i nieomal namacalna rzeka kontaktu. Wyczułem w nim ogromne napięcie, spowodowane nie tylko rozmową, lecz również czymś głębszym, walką o podtrzymanie i przedłużenie kontaktu między nami, o dosięgnięcie mojej jaźni na jakimś niezwykle istotnym poziomie istnienia. Uczucie to zaniepokoiło mnie i poruszyło. Trwało zaledwie krótką chwilę, a potem pękło i wpadłem z powrotem w samotność, czując wyraźnie rozdzielającą nas moc. Carvajal uśmiechnął się, dwornie skinął głową, życzył mi bezpiecznego powrotu do domu, po czym wyprowadził mnie na ciemny i wilgotny korytarz.
Dopiero kiedy kilka minut później wsiadałem do samochodu, wszystkie kawałki łamigłówki ułożyły się na swoich miejscach i pojąłem wreszcie, co Carvajal usiłował mi powiedzieć, kiedy staliśmy przy drzwiach. Wtedy dopiero zrozumiałem charakter ostatecznej granicy, rządzącej jego wizjami, czyniącej go bierną marionetką, którą był, odbierającej znaczenie jego wszystkim działaniom. Carvajal widział moment swojej śmierci. Dlatego nie mógł mi powiedzieć, kim będzie następny prezydent. Ale skutki jego wiedzy były znacznie głębsze. Dlatego dryfował przez życie z obojętnym, ślepym posłuszeństwem. Od dziesiątków lat Carvajal żył ze świadomością tego — jak, kiedy i gdzie umrze, z absolutną i niepodważalną pewnością, a owa straszliwa wiedza paraliżowała jego wolę w sposób trudny do pojęcia dla przeciętnego człowieka. Była to moja intuicyjna interpretacja stanu jego ducha, ja zaś zawsze wierzę swoim przeczuciom. Do końca czasu pozostało mu mniej niż siedemnaście miesięcy, a Carvajal płynął ku niemu bez celu i z obojętnością, z całkowitą obojętnością przyjmując oraz odgrywając swój scenariusz.