39

Cóż za poranek! Dla mnie, dla ciebie, dla całego Nowego Jorku! Dopiero przed zapadnięciem nocy, pierwszego stycznia, rezultat szalonych zdarzeń ubiegłego wieczora stał się w pełni widoczny i dowiedziano się, ile setek obywateli zginęło podczas walk, wskutek nieszczęśliwych wypadków lub zwyczajnego przechłodzenia organizmu, ile okradzione sklepów, ile zdemolowano budowli publicznych, ile skradziono portfeli i ile ciał zgwałcono. Czy jakiekolwiek miasto zaznało podobnej nocy od czasów złupienia Bizancjum? Lud oszalał, i nikt nie próbował powstrzymać jego wściekłości, nikt, nawet policja. Pierwsze, skąpe raporty donosiły, że większość przedstawicieli prawa wzięła udział w zabawie, a prowadzone w ciągu dnia drobiazgowe dochodzenie wykazało, że tak istotnie było. Zarażeni chwilą ludzie w niebieskich mundurach siali raczej, aniżeli powstrzymywali chaos. W wieczornych wiadomościach podano, że komisarz policji Sudakis, przyjął osobistą odpowiedzialność za zamieszki i podał się do dymisji. Widziałem go na ekranie telewizora, kiedy z kamienną twarzą i przekrwionymi oczami z trudnością usiłował pohamować wściekłość. Mówił niezgrabnie o wstydzie, jaki odczuwał, o hańbie, mówił o upadku moralności, a nawet o schyłku cywilizacji miejskiej. Wyglądał jak ktoś, kto od tygodnia nie spał, żałosny, rozdygotany strzęp człowieka, pomrukujący coś pod nosem i pokasłujący, a ja modliłem się, żeby ci ludzie z telewizji skończyli już z nim i czym prędzej przenieśli się gdzie indziej. Rezygnacja Sudakisa była moją osobistą zemstą, ale nie sprawiła mi ona szczególnej przyjemności. W końcu obraz się zmienił; ujrzeliśmy teraz szczątki pięciu spalonych ulic na Brooklynie, którym spłonąć pozwolili roztargnieni strażacy. Tak, tak, Sudakis podał się do dymisji. Oczywiście. Przyszłość jest raz na zawsze utrwalona. Nieomylność Carvajala potwierdza się raz jeszcze. Któż mógłby przewidzieć podobny obrót wypadków? Nie ja, nie burmistrz Quinn, i nawet nie Sudakis; ale udało się to Carvajalowi.

Odczekałem jeszcze kilka dni — w tym czasie miasto powoli wracało do siebie — a później zadzwoniłem do biura Boba Lombroso na Wall Street. Oczywiście nie było go na giełdzie. Powiedziałem telefonicznej sekretarce, żeby zaprogramowała telefon odwrotny przy najbliższej sposobności. Wszyscy wysocy urzędnicy miejscy przebywali teraz u boku burmistrza w Gracie Mansion[55] właściwie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pożary w każdej dzielnicy pozostawiły tysiące ludzi bez dachu nad głową; szpitale zapchane były ofiarami przemocy i wypadków; pozwy przeciw miastu o odszkodowania za zniszczenia — a głównie za to, że nie zapewniono ludności odpowiedniej ochrony policyjnej — szły już w biliony dolarów i rosły wciąż z godziny na godzinę. A ponadto należało zająć się szkodami, jakie poniosło miasto w oczach opinii publicznej. Od chwili objęcia swojego stanowiska Quinn z mozołem usiłował odbudować reputację, jaką w połowie dwudziestego wieku cieszył się Nowy Jork. Uważany był wówczas za najbardziej fascynujące, żywotne i inspirujące miasto w kraju, prawdziwą stolicę globu i ośrodek wszystkiego, co interesujące; wywoływał dreszcz emocji, a przy tym był bezpieczny dla turystów. Wszystko to runęło w ciągu jednej orgiastycznej nocy, potwierdzającej znany w Stanach wizerunek Nowego Jorku jako nieokrzesanego, szalonego, okrutnego i paskudnego zoologu. Tak. Lombroso nie odezwał się jednak aż do połowy stycznia, kiedy to sytuacja została już prawie opanowana, a ja przez ten czas zdążyłem stracić nadzieję, że w ogóle kiedykolwiek zadzwoni.

Opowiedział mi, co dzieje się w Ratuszu: burmistrz, przejęty wpływem, jaki mogłyby mieć zamieszki na jego szansę prezydenckie, przygotowywał pakiet drastycznych, niemal gottfriediańskich środków w celu utrzymania ładu społecznego. Czystka w policji miała zostać przyspieszona, handel narkotykami zostałby ograniczony tak surowo, jak przed liberalizacją z lat osiemdziesiątych; zamierzano też wprowadzić system wczesnego ostrzegania, aby uniemożliwić jakiekolwiek rozruchy z udziałem większej ilości osób niż dwadzieścia cztery, i tak dalej, i tak dalej. Wydawało mi się, że to źle pomyślana, pospieszna i paniczna reakcja na jednostkowy wypadek, ale moje porady nie były już dobrze widziane, więc zachowałem swoje zdanie dla siebie.

— Co z Sudakisem? — spytałem.

— Mimo wszystko odszedł. Quinn nie przyjął jego dymisji i przez trzy dni namawiał go, żeby został, ale Sudakis uważał, że jest już całkowicie zdyskredytowany wskutek postawy, jaką zaprezentowali jego ludzie tamtej nocy. Objął jakąś posadę w małym miasteczku w zachodniej Pensylwanii i wyjechał już z Nowego Jorku.

— Nie o to mi chodzi. Czy dokładność mojej przepowiedni w sprawie Sudakisa wpłynęła jakoś na stosunek Quinna do mnie?

— O, tak — powiedział Lombroso. — Z całą pewnością.

— Zastanawia się, czy nie przyjąć mnie z powrotem?

— Uważa, że jesteś czarownikiem. Uważa, że zaprzedałeś chyba duszę diabłu. Dosłownie. Dosłownie. Nie zapominaj, że pod tą całą maską mądrości Quinn pozostaje w dalszym ciągu irlandzkim katolikiem. W stresie wychodzi to z niego na wierzch. Stałeś się w Ratuszu Antychrystem, Lew.

— Czy on aż tak oszalał, że nie widzi, jak dobrze byłoby mieć koło siebie kogoś, kto byłby go w stanie ostrzec przed dymisją Sudakisa i innymi podobnymi historiami?

— Nie ma żadnej nadziei. Zapomnij o pracy dla Quinna. Wybij to sobie z głowy. Nie myśl o nim, nie pisz do niego listów, nie próbuj do niego dzwonić, nie miej z nim nic wspólnego. Właściwie powinieneś się nawet zastanowić, czy nie byłoby dobrze wyjechać z miasta.

— Chryste! Dlaczego?

— Dla twojego własnego dobra, Lew.

— Co to ma znaczyć? Bob, czy usiłujesz mi powiedzieć, że ze strony Quinna grozi mi niebezpieczeństwo?

— Niczego nie usiłuję ci powiedzieć — odparł nerwowym głosem.

— Więc wszystko jedno, co mówisz, niczego nie przyjmuję do wiadomości. Nie wierzę, że Quinn obawia się mnie aż tak bardzo, a już zupełnie nie wierzę, że mógłby podjąć przeciwko mnie jakieś działania. To nie do wiary. Znam go. Przez cztery lata stanowiłem praktycznie jego alter ego. Ja…

— Słuchaj, Lew — powiedział Lombroso. — Muszę już kończyć. Nie masz pojęcia, ile nazbierało mi się tu roboty.

— W porządku. Dzięki, że zadzwoniłeś.

— Aha… Lew…

— Tak?

— Byłoby może lepiej, gdybyś nie dzwonił do mnie więcej. Nawet pod numer na Wall Street. No chyba, że w jakiejś naprawdę krytycznej sytuacji. Od czasu tej naszej umowy o pośrednictwie moja pozycja stała się tu nieco delikatna, a teraz… a teraz… no cóż, ty przecież mnie rozumiesz, prawda? Na pewno mnie rozumiesz.

Загрузка...