Po obiedzie opróżniłem biurko i pojechałem do domu, a raczej do mieszkania, które uchodziło za mój dom, gdzie spędziłem resztę popołudnia obijając się po nędznych, na wpół pustych pokojach, usiłując zrozumieć, co się stało. Wyrzucono mnie z pracy? Tak. Zdjąłem maskę i nie spodobało im się to, co zobaczyli pod spodem. Przestałem udawać, że jestem naukowcem i przyznałem się do czarów, powiedziałem Mardikianowi najprawdziwszą prawdę i nie będę już więcej jeździł do Ratusza, żeby zasiadać wśród możnych tego świata, nie będę już kierował przyszłością charyzmatycznego Paula Quinna, który za pięć lat, licząc od stycznia tego roku, złoży w Waszyngtonie przysięgę prezydencką, a ja będę oglądał tę scenę z daleka, w telewizji, zapomniany, odtrącony człowiek, trędowaty administracji burmistrza. Byłem zbyt przygnębiony, żeby płakać. Opuściła mnie żona, straciłem pracę i życiowy cel. Całymi godzinami chodziłem po swoim nowym, ponurym mieszkaniu, a gdy mnie to znużyło, stałem bezczynnie przy oknie przez godzinę lub więcej i przyglądałem się, jak niebo przybiera barwę ołowiu, spadają niespodziewanie płatki pierwszego śniegu, a nad Manhattanem rozpościera się zimna noc.
Potem rozpacz przerodziła się w złość i wściekły zatelefonowałem do Carvajala.
— Quinn już wie — powiedziałem — o dymisji Sudakisa. Złożyłem sprawozdanie Mardikianowi, a on naradził się z Quinnem.
— No i co?
— I wyrzucili mnie z pracy. Myślą, że zwariowałem. Mardikian zwrócił się do Sudakisa, który oznajmił, że nie ma zamiaru rezygnować, i wtedy Mardikian stwierdził, że burmistrz i on martwią się moimi szalonymi, wróżbiarskimi przepowiedniami i chcą, żebym zabrał się z powrotem za zwykłe prognozy, wiec powiedziałem im o jasnowidzeniu. Nie wspominałem o tobie. Powiedziałem, że to ja umiem widzieć i że dzięki temu zdobywam takie informacje, jak owa historia z Thibodaux oraz dymisja Sudakisa. Wtedy Mardikian kazał mi powtórzyć wszystko Quinnowi, który orzekł, że zbytnio ryzykuje trzymając w zespole doradczym takiego wariata jak ja. Sformułował to, co prawda, nieco delikatniej. Do trzydziestego czerwca jestem na urlopie, a później nie będę otrzymywał już poborów z kasy miejskiej.
— Rozumiem — powiedział Carvajal. W jego głosie nie było ani niepokoju, ani współczucia.
— Wiedziałeś, że tak się stanie.
— Naprawdę?
— Musiałeś wiedzieć. Nie baw się ze mną w kotka i myszkę, Carvajal. Wiedziałeś, że mnie wyrzucą, jeżeli powiem burmistrzowi o styczniowej dymisji Sudakisa?
Nie odpowiedział.
— Wiedziałeś czy nie? — krzyczałem.
— Tak — odparł.
— Wiedziałeś. Oczywiście, że wiedziałeś. Wiesz wszystko. Ale mi nie powiedziałeś.
— Bo nie pytałeś — odparł niewinnie Carvajal.
— Nie przyszło mi do głowy, żeby o to zapytać. Bóg jeden wie dlaczego, ale nie pomyślałem o tym. Nie mogłeś mnie uprzedzić? Nie mogłeś powiedzieć, żebym trzymał buzię na kłódkę, bo jestem w większych tarapatach, niż podejrzewam, i że wywalą mnie na zbity pysk, jeżeli nie będę się miał na baczności?
— Jak możesz zadawać takie pytanie po tym wszystkim, czego się już nauczyłeś, Lew?
— Chciałeś po prostu siedzieć sobie spokojnie i przyglądać się klęsce mojej kariery?
— Dobrze się zastanów — powiedział Carvajal. — Wiedziałem, że zostaniesz zwolniony, tak. Wiem także, że Sudakis poda się do dymisji. Cóż jednak mogę na to poradzić? Pamiętaj, że dla mnie twoje zwolnienie stało się już faktem. Nie można było mu zapobiec.
— Jezus Maria! Znowu mówisz o niezmiennej rzeczywistości?
— Oczywiście. Doprawdy, Lew, czy sądzisz, że ostrzegałbym cię przed czymkolwiek, nawet gdybyś wierzył, że będziesz mógł to zmienić? Jakież byłoby to daremne! Jakie głupie! Nie jesteśmy przecież w stanie niczego zmienić, prawda?
— Prawda — odpowiedziałem z goryczą. — Odchodzimy na stronę i uprzejmie pozwalamy rozgrywać się wydarzeniom. Pomagamy im nawet, jeżeli to konieczne. Nawet jeśli pomoc wymaga zniszczenia czyjejś kariery albo przekreślenia prób ustabilizowania przyszłości politycznej tego pożałowania godnego, nieudolnie rządzonego kraju, a taką próbą jest wyniesienie na stanowisko prezydenta — człowieka, który… O Boże, Carvajal, przecież to ty mnie w to wszystko wciągnąłeś. Wystawiłeś mnie. I nic cię to nie obchodzi. Prawda? Po prostu nic cię to nie obchodzi!
— Są gorsze nieszczęścia niż utrata pracy, Lew.
— Ale wszystko, co budowałem, wszystko, co usiłowałem ukształtować… Jak, na Boga, mógłbym teraz pomóc Quinnowi? Co będę robił? Złamałeś mnie!
— To, co się stało, musiało się stać — powiedział.
— Do diabła z tobą i twoją pobożną uległością!
— Sądziłem, że dzielisz już tę uległość ze mną.
— Niczego z tobą nie dzielę — powiedziałem. — Musiałem stracić zmysły, żeby się w ogóle z tobą zadawać, Carvajal. Przez ciebie straciłem Sundarę, przez ciebie straciłem miejsce u boku Quinna, przez ciebie straciłem rozsądek i zdrowie, straciłem wszystko, co było dla mnie ważne! I co otrzymuję w zamian? C o? Jedno przeklęte spojrzenie w przyszłość, które mogło być po prostu chwilowym odlotem ze zmęczenia? Głowę pełną chorobliwej, fatalistycznej filozofii i niedowarzonych teorii o przepływie czasu? Chryste! Żałuję, że kiedykolwiek cię poznałem! Wiesz, kim jesteś, Carvajal? Kimś w rodzaju wampira, pijawki wysysającej ze mnie żywotność i energię, korzystającej z moich sił, by dotrwać jakoś do końca swojego bezużytecznego, jałowego, nieuzasadnionego i bezcelowego życia.
Carvajal nie zdradzał żadnych emocji.
— Przykro mi, że tak to przeżywasz, Lew — odparł łagodnie.
— Go jeszcze przede mną ukrywasz? No już, podaj mi resztę złych wiadomości. Czy podczas świąt Bożego Narodzenia poślizgnę się na lodzie i skręcę sobie kark? Przepuszczę wszystkie oszczędności i zastrzelą mnie podczas napadu na bank? Zostanę kokainistą? No, dalej, powiedz, co mnie teraz czeka!
— Proszę cię, Lew.
— Powiedz mi!
— Spróbuj się uspokoić.
— Powiedz mi!
— Niczego przed tobą nie ukrywam. Zimą nie przydarzy ci się nic szczególnego. Będzie to dla ciebie okres zmiany, medytacji i przemiany wewnętrznej, ale bez żadnych dramatycznych wydarzeń w otaczającym świecie. A potem… potem… nic więcej nie umiem ci powiedzieć, Lew. Wiesz, że nie widzę dalej poza nadchodzącą wiosnę.
Te słowa uderzyły mnie jak cios kolanem w brzuch. Oczywiście. Oczywiście! Carvajal umrze. Człowiek, który nic nie robi, żeby zapobiec swojej własnej śmierci, nie będzie przecież mieszał się do spraw innych ludzi, nawet jeżeli jego jedyny przyjaciel zmierza sobie wesoło wprost ku katastrofie. Ba, mógłby go wręcz zepchnąć po śliskim zboczu, gdyby uważał, że tak należy postąpić. Naiwnością z mojej strony było sądzić, że Carvajal uczyniłby cokolwiek, aby uchronić mnie przed tragedią, jeśli raz już ją kiedyś zobaczył. Ten człowiek przynosił nieszczęście. I przyczynił się do mojej klęski.
— Zrywam zawartą między nami umowę — powiedziałem. — Boję się ciebie. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, Carvajal. Nigdy więcej mnie już nie usłyszysz.
Milczał. Chyba śmiał się cicho. Tak, prawie na pewno śmiał się cicho.
Jego milczenie odebrało mojemu pożegnalnemu przemówieniu melodramatyczną siłę.
— Do widzenia — zrobiło mi się nagle głupio i z trzaskiem odłożyłem słuchawkę.