KSIĘGA SZÓSTA STATKI CZASU

1. ODLOT

Znajdowałem się poza czasem i przestrzenią.

Nie przypominało to snu, gdyż nawet we śnie mózg jest aktywny, funkcjonuje, przeglądając swój bagaż informacji i wspomnień. Twierdzę, że nawet we śnie człowiek pozostaje świadomy własnej jaźni i tego, że ciągle żyje.

Ten bezczasowy okres nie był podobny do takiego stanu. Wydawało mi się raczej, że plattnerytowa pajęczyna delikatnie i po cichu mnie rozmontowała. Mnie tam po prostu nie było, a okruchy mojej osobowości, strzępy pamięci, zostały porozdzielane i rozrzucone w tamtym ogromnym i niewidzialnym Morzu Informacji, które tak bardzo się podobało Nebogipfelowi.

A potem stała się rzecz znacznie bardziej tajemnicza! Stwierdziłem, że znów tam jestem. Nie potrafię tego wyrazić w bardziej zrozumiały sposób. Nie było to podobne do przebudzenia, lecz raczej włączenia, tak jak się zapala żarówkę. W jednej chwili nic, w następnej pełna, rozdygotana świadomość.

Odzyskałem zdolność widzenia. Zobaczyłem wyraźnie świat: jarzący się zieloną barwą kadłub statku czasu wokół mnie, blady blask Ziemi w oddali.

Znów istniałem! Przepełniła mnie paniczna trwoga z powodu tamtego okresu nieobecności. Bardziej od piekła obawiałem się nieistnienia — już dawno temu doszedłem do wniosku, że z radością powitałbym męki, które Lucyfer rezerwuje dla inteligentnego człowieka niewierzącego, gdyby te cierpienia były dowodem, że moja świadomość nadal istnieje!

Nie pozwolono mi jednak rozmyślać o moim niepokoju, gdyż teraz doznałem niezwykłego wrażenia, że jestem unoszony. Uświadomiłem sobie, że działa na mnie coraz większa siła, jakby jakiś olbrzymi magnes ciągnął mnie w górę. Siła wzrastała — wydawało się, że jestem pyłkiem, o który walczą dwie potęgi — a potem nagle to napięcie ustało. Poleciałem do góry, czując się dokładnie tak, jakbym znów był małym dzieckiem i mój ojciec bezpiecznie mnie podnosił w swoich silnych rękach. Doznawałem tego samego uczucia lekkości, wrażenia, że frunę. Substancja statku czasu uniosła się wraz ze mną, tak iż przypominało to przebywanie w środku olbrzymiego, otwartego, błyszczącego zieloną barwą balonu, który wzlatuje w powietrze.

Spojrzałem w dół, a przynajmniej próbowałem to zrobić. Nie czułem ani głowy, ani karku, ale mój panoramiczny widok przesunął się w dół. Musicie sobie wyobrazić, że statek, w którym się znajdowałem, przypominał ogromnie powiększony parowiec — jego soczewkowata stępka była długa na wiele mil — a jednak płynął nad krajobrazem z taką łatwością jak chmura. Przez rozwartą, pajęczynowatą strukturę statku widziałem ląd w dole i teraz patrzyłem bezpośrednio z góry na nasz samochód czasu. Choć widok przesłaniały mi zawiłe, ewoluujące błyski statku, wydawało mi się, że dostrzegam dwa ciała w samochodzie, mężczyzny i trochę mniejszej postaci, które ześlizgnęły się na podłogę pojazdu i już były zesztywniałe z powodu wdzierającego się zimna.

Mój wzrok wyczyniał dziwaczne rzeczy. Nie był skierowany na jedną, konkretną rzecz, lub raczej brakowało mu centralnego punktu obserwacji. Kiedy patrzycie na coś, powiedzmy filiżankę, widzicie ją i w danej chwili stanowi ona centrum waszego świata, a wszystko inne usunięte zostaje na bok, na peryferie waszego pola widzenia. Teraz jednak stwierdziłem, że mój świat nie ma żadnego centrum ani peryferii. Widziałem lód, statek i samochód czasu tak, jakby te wszystkie rzeczy zajmowały centrum lub peryferie równocześnie! To było bardzo mylące.

Wydawało się, że mój brzuch i głowa zdrętwiały, całkowicie straciłem w nich czucie. Widziałem bardzo dobrze, ale w ogóle nie czułem twarzy, szyi, reszty ciała — właściwie niczego z wyjątkiem lekkiego, prawie upiornego dotyku palców Nebogipfela, które nadal zaciskały się wokół moich. To mnie trochę pocieszyło, gdyż dobrze było wiedzieć, że przynajmniej on tu ze mną jest!

Myślałem, że jestem martwy, ale przypomniałem sobie, że już raz tak myślałem, kiedy wchłonął mnie i odnowił Uniwersalny Konstruktor. Co miało się ze mną stać teraz, nie potrafiłem przewidzieć.

Statek zaczął się znów unosić, tym razem znacznie szybciej. Samochód czasu i wieża, na której spoczywał, zostały zmiecione. Zostałem uniesiony milę, dwie mile, dziesięć mil nad powierzchnię. Pode mną rozłożona była cała mapa tego odległego Londynu, widoczna pomimo błysków statku czasu.

Nadal się wznosiliśmy — musieliśmy mknąć szybciej od kuli armatniej — a jednak nie słyszałem świstu powietrza, nie czułem wiatru na twarzy. Miałem poczucie bezpieczeństwa i doznawałem dziecięcego wrażenia lekkości, o którym już wspominałem. Krąg widzenia pode mną się poszerzał, szczegóły budynków oraz lodowych pól stały się niewyraźne, a fosforyzująca szarość mieszała się coraz bardziej z zimną bielą lodu. Gdy zasłona atmosfery między mną i zewnętrzną przestrzenią kosmiczną zrobiła się cieńsza, nocne niebo, które miało kolor szarego żelaza, przybrało głębszy odcień.

Teraz znajdowaliśmy się tak wysoko, że widać było krzywiznę planety. Wyglądało to tak, jakby Londyn stał na szczycie jakiegoś olbrzymiego wzgórza. Rozpoznałem kształt biednej Brytanii, uwięzionej w okowach morza lodu.

Nie czułem rąk i nóg, brzucha i ust. Wydawało się, że gwałtownie odcięto mnie od materii i patrzyłem na wszystko z pewnego rodzaju pogodą ducha.

Nadal się wspinaliśmy. Wiedziałem, że już jesteśmy wysoko nad atmosferą. Zmarznięte równiny przeobraziły się z krajobrazu w powierzchnię kulistego świata, który obracał się — biały, pogodny i zupełnie martwy — pode mną. Za migoczącą Ziemią znajdowały się kolejne statki czasu. Zobaczyłem teraz setki tych pojazdów: błyszczące zieloną barwą, soczewkowate łodzie o długości wielu mil. Tworzyły rozproszoną armadę, która żeglowała po powierzchni kosmosu, a ich światło odbijało się od pomarszczonej powłoki okrywającego Ziemię lodu.

Usłyszałem dźwięk własnego imienia, a raczej dotarł on do mojej świadomości za pośrednictwem środka, którego nie miałem ochoty próbować objaśniać. Usiłowałem się obrócić, ale stwierdziłem, że pole mojego widzenia samo wykonuje skręt.

— Nebogipfel? Czy to ty?

— Tak. Jestem tutaj. Czy nic ci nie jest?

— Nebogipfelu... Nie widzę cię.

— Ani ja ciebie. Ale to nie ma znaczenia. Czy czujesz moją rękę?

— Tak.

Teraz Ziemia zdryfowała na bok i nasz statek ustawił się w szeregu z innymi. Wkrótce zewsząd otoczyły nas statki czasu, wypełniając międzyplanetarną pustkę na przestrzeni wielu mil. Przypominało to przebywanie w środku eskadry wielkich, błyszczących wielorybów. Światło plattnerytu było jaskrawe, a jednak wydawało się trochę nierzeczywiste, jakby odbijało się od jakiejś niewidocznej płaszczyzny. Znów doznałem wrażenia, że statki są nietrwałe, jakby nie należały ani do tej, ani do żadnej innej rzeczywistości.

— Nebogipfelu, co się z nami dzieje? Dokąd lecimy?

— Przecież znasz odpowiedź — odparł łagodnie. — Mamy polecieć wstecz przez czas... do jego granicy, do jego najgłębszego, ukrytego jądra.

— Czy już niedługo wyruszymy?

— Już wyruszyliśmy — odparł. — Spójrz na gwiazdy.

Obróciłem się — a raczej czułem, że to robię — odwróciłem wzrok od białej Ziemi i zobaczyłem, że na całym niebie wyłaniają się gwiazdy.

2. HISTORIA ZIEMI

Kiedy wracaliśmy w czasie, kolonizacyjne floty z Ziemi kolejno wracały falami do swojego początku i zmiany, które ludzie zaprowadzili na światach i gwiazdach, zostały wycofane. I kiedy ta powódź cywilizacji oraz rozwoju usunęła się z kosmosu, sfery, które maskowały gwiazdy, po kolei się padły. Rozglądałem się ze zdumieniem, kiedy stare konstelacje zaczynały ponownie świecić niczym niezliczone kandelabry. Syriusz i Orion lśniły tak wspaniale, jak zawsze podczas zimowej nocy. Gwiazda Polarna tkwiła nad moją głową i rozpoznałem znajomą Wielką Niedźwiedzicę, która z profilu przypominała patelnię. Daleko pode mną, poza krzywizną Ziemi, znajdowały się dziwne zgrupowania gwiazd, których nigdy nie widziałem na angielskim niebie. Nie znałem gwiazdozbiorów na antypodach tak dobrze, bym mógł je wszystkie rozpoznać, ale dostrzegłem Krzyż Południa w kształcie groźnie wyglądającego noża, słabo świecące kłęby będące Obłokami Magellana oraz jaskrawe bliźniaki, Alfę i Betę Centauri.

Gdy dalej penetrowaliśmy przeszłość, gwiazdy zaczęły się prześlizgiwać po niebie. W ciągu kilku sekund znajome gwiazdozbiory rozmazały się, gdy ruchy właściwe gwiazd — zbyt powolne, by człowiek zdołał je dostrzec w swoim krótkim życiu — stały się widoczne dla moich oczu, którymi widziałem cały kosmos.

Zwróciłem uwagę Nebogipfelowi na to nowe zjawisko.

— Tak. I popatrz na Ziemię...

Spojrzałem. Lodowa maska, która zeszpeciła kochany, wycieńczony glob, już się zsuwała. Zobaczyłem, jak biel cofa się wielkimi falami w kierunku biegunów, odsłaniając brąz lądu i błękit mórz.

Nagle lód zniknął — wypędzony z powrotem do swych twierdz na biegunach — i świat obracał się powoli pod nami, a jego znajome kontynenty zostały przywrócone. Ale Ziemię spowijały chmury o niezdrowych, nienaturalnych kolorach: brązowych, fioletowych, pomarańczowych. Wzdłuż wybrzeży biegły obwódki światła, a na środku każdego kontynentu jarzyły się wielkie miasta. Zobaczyłem, że nawet na centralnych obszarach oceanów znajdują się olbrzymie, pływające miasta. Powietrze było takie niezdrowe, że w tych wielkich miastach — o ile ktokolwiek chodził po powierzchni — ludzie musieli nosić maski lub filtry, by móc oddychać.

— Najwidoczniej jesteśmy świadkami ostatnich dni, kiedy Nowi Ludzie dokonywali zmian na Ziemi — stwierdziłem. Z każdą minutą musimy pokonywać miliony lat...

— Tak.

— A zatem dlaczego nie widzimy, by Ziemia wirowała wokół własnej osi jak bąk i pędziła wokół Słońca?

— To nie takie proste... Te statki nie są podobne do prototypu twojego wehikułu czasu.

— Wszystko, co widzimy — ciągnął Nebogipfel — to rekonstrukcja. To pewnego rodzaju projekcja oparta na obserwacjach, które w trakcie naszej podróży dostają się do Morza Informacji, a w każdym razie tej jego części, którą transportują statki. Takie zjawiska jak rotacja Ziemi zostały wyeliminowane.

— Nebogipfelu, czym jestem? Czy nadal jestem człowiekiem?

— Jesteś nadal sobą — odparł stanowczym tonem. — Jedyną różnicą jest teraz to, że maszyneria, która utrzymuje cię przy życiu, nie jest zbudowana z ciała i kości, lecz konstrukcji zawartych w Morzu Informacji... Twoje kończyny nie składają się z krwi i mięśni, lecz segmentów danych.

Jego głos unosił się gdzieś w przestrzeni wokół mnie. Już nie pokrzepiało mnie uczucie wywołane dotykiem jego ręki i nie potrafiłem stwierdzić, czy Morlok jest blisko mnie, ale odnosiłem wrażenie, że ta bliskość już nic nie znaczy, gdyż nie miałem pojęcia, gdzie „ja” się znajduję. Bez względu na to, czym się stałem, wiedziałem, że już nie jestem jednostkową, świadomą istotą, która patrzy ze swojej kościstej jaskini.

Powietrze na Ziemi zrobiło się przejrzyste. Z zaskakującą nagłością światła miast na całej planecie przyciemniły się i zaczęły mrugać, i niebawem na Ziemi nie było widać żadnych śladów działalności człowieka.

Wybuchły wulkany, wyrzucając z siebie wielkie, błyskające kłęby popiołu, które migotały nad światem — lub raczej w miarę, gdy cofaliśmy się w czasie, te chmury chowały się w wylotach wulkanów — i wydawało mi się, że kontynenty oddalają się od swoich pozycji jak na mapach szkolnych. Na wielkich równinach półkuli północnej doszło do zmagań — powolnych, trwających wiele tysięcy lat — między dwiema klasami roślinności: z jednej strony były blade, zielono-brązowe pastwiska i lasy, porośnięte zrzucającymi liście drzewami, które obramiały kontynenty na skraju lodowej czapy, a z drugiej agresywna zieleń tropikalnych dżungli. Przez chwilę zwyciężały dżungle i z rozmachem przesunęły się na północ od równika, aż pokryły lądy od tropiku po Europę i Amerykę Północną. Nawet Grenlandia stała się na krótko zielona. A potem, tak szybko, jak podbiły Ziemię, wielkie dżungle wycofały się do swoich równikowych twierdz i powierzchnie kontynentów na północy zostały szybko zasnute bledszymi odcieniami zieleni i brązu.

Kontynenty zaczęły się przesuwać i obracać w bardziej widoczny sposób. I kiedy wkraczały w inną strefę klimatyczną, ich kolory życia odpowiednio się zmieniały, tak iż nieszczęśliwe lądy okrywane były wielkimi pasami zieleni i brązu. Te geologiczne kroki w rytmie walca przerywane były olbrzymimi, druzgocącymi spazmami wybuchających wulkanów.

Teraz kontynenty się połączyły — jakby ktoś dobrał elementy układanki — by utworzyć jedną, olbrzymią masę lądową, która zajęła połowę globu. Wnętrze tej wielkiej krainy od razu przeobraziło się w pustynię.

— Cofnęliśmy się już trzysta milionów lat w przeszłość... — oznajmił Nebogipfel. — Nie ma ssaków i ptaków. Nie narodziły się jeszcze nawet gady.

— Nie miałem pojęcia — odparłem — że to wszystko przypomina taki pełen wdzięku, rozkołysany balet. Geolodzy z moich czasów muszą jeszcze wiele zrozumieć! Wygląda to tak, jakby cała planeta żyła i ewoluowała.

Teraz wielki kontynent rozpadł się na trzy olbrzymie części. Już nie mogłem rozpoznać znajomych kształtów lądów z moich czasów, gdyż kontynenty wirowały jak talerze na wypolerowanym blacie stołu. Gdy ta ogromna, centralna pustynia została podzielona, klimat stał się znacznie bardziej urozmaicony i dostrzegłem szereg płytkich mórz, które obramiały lądy.

— Teraz płazy wracają do mórz — wyjaśnił Nebogipfel — a ich prototypowe kończyny zanikają. Ale na lądzie nadal istnieją owady i inne bezkręgowce: stonogi, roztocza, pająki i skorpiony...

— Niezbyt to gościnne miejsce — zauważyłem.

— Są też olbrzymie ważki i inne cuda. Świat nie jest pozbawiony piękności.

Teraz ląd zaczął tracić swą zieloność — pewnego rodzaju blada brązowość przelazła przez wycofującą się falę życia — i domyśliłem się, że mijamy okres, kiedy na lądzie pojawiły się pierwsze rośliny liściaste. Niebawem powierzchnia Ziemi przekształciła się w jednolitą masę w kolorze brązu i mętnej niebieskości. Wiedziałem, że życie nadal istnieje w morzach, ale przybiera coraz prostsze formy, a całe rasy znikają w łonie historii: najpierw są ryby, następnie mięczaki, a potem gąbki, meduzy i dżdżownice... W końcu uświadomiłem sobie, że w ciemnych morzach muszą pozostawać jedynie cienkie, zielone wodorosty, które starają się przetworzyć światło słoneczne w tlen. Ziemia była jałowa i skalista, a atmosfera zrobiła się gęsta, zabarwiona przez szkodliwe gazy na żółto i brązowo. W jednej chwili na Ziemi wybuchnęły wielkie pożary. Gęste chmury zasnuły glob, a morza cofnęły się jak wysychające kałuże. Ale chmury nie istniały zbyt długo. Atmosfera coraz bardziej się rozrzedzała, aż w końcu zniknęła. Odsłonięta skorupa jarzyła się jednorodną, matową czerwienią, z wyjątkiem miejsc, gdzie wielkie pomarańczowe rany otwierały się i zamykały jak usta. Nie było żadnych mórz, żadnych różnic między lądem i oceanem. Istniała tylko ta nieskończona, zmaltretowana skorupa, nad którą unosiły się uważnie spoglądające i pełne wdzięku statki czasu.

W następnej chwili blask skorupy stał się jaśniejszy — nieznośnie jasny — i wraz z eksplozją jarzących się odłamków młoda Ziemia zatrzęsła się na swej osi, zadrżała i rozpadła się na kawałki!

Wyglądało to tak, jakby niektóre z tych odłamków przeszły pędem przeze mnie. Błyszcząca skała przedarła się przez moją świadomość i pomknęła w przestrzeń kosmiczną.

A potem to wszystko się skończyło! Teraz było tylko Słońce... i bezkształtna, wirująca tarcza, która kręciła się wokół lśniącej gwiazdy.

Przez naszą chmarę statków czasu przetoczyła się fala, jakby odwrotne zrastanie się Ziemi wywołało fizyczny wstrząs, który przeszedł przez tamtą rozproszoną armadę.

— To dziwny okres, Nebogipfelu — powiedziałem.

— Rozejrzyj się...

Zrobiłem tak i zobaczyłem na całym niebie kilka gwiazd — może tuzin — które robiły się coraz jaśniejsze. Teraz gwiazdy utworzyły pewien szyk, rozsianą na niebie formację, choć nadal były tak daleko, że stanowiły jedynie punkty świetlne. Wydawało się, że wiązki gazów skupiają się w chmurę, rozproszoną na niebie i spowijającą ten zbiór gwiazd.

— To prawdziwi towarzysze Słońca — powiedział Nebogipfel. — Jego rodzeństwo, jeśli wolisz: gwiazdy, które dzieliły ze Słońcem pierwotną chmurę. Kiedyś tworzyły skupisko tak jasne i zwarte jak plejady... ale grawitacja nie utrzyma ich w kupie i rozejdą się przed narodzinami życia na Ziemi.

Bezpośrednio nad moją głową rozbłysła jedna z młodych gwiazd. Tak się rozszerzyła, że utworzyła tarczę, lecz wkrótce stała się bardziej czerwona i słabsza... aż wreszcie zgasła, a blask tamtej części chmury zniknął.

Teraz kolejna gwiazda, prawie naprzeciwko tamtej pierwszej, przeszła ten sam cykl: błysk, po którym nastąpiło rozszerzenie się w jaskrawą, purpurową tarczę, a potem śmierć.

Musicie sobie wyobrazić, że całe to wspaniałe widowisko odbywało się w całkowitej ciszy.

— Jesteśmy świadkami narodzin gwiazd — powiedziałem — ale w odwrotnym kierunku.

— Tak. Embrionalne gwiazdy rozpalają swoją narodzinową chmurę gazową — takie mgławice to piękny widok — ale po gwiezdnym zapłonie lżejsze gazy uciekają od gorąca, pozostawiając jedynie cięższy gruz...

— Gruz, z którego powstają światy — dokończyłem.

— Tak.

Teraz — tak szybko! — nadeszła kolej na Słońce. Nastąpił niepewny błysk żółtobiałego światła, oślepiający blask, który odbił się od plattnerytowych dziobów statków czasu, a potem szybko przekształcił w ogromną kulę, która zalała armadę statków czasu chmurą purpurowego światła... W końcu całość rozproszyła się w ogólnej pustce.

Statki zawisły nagle w ciemności. Ostatni towarzysz Słońca rozbłysnął, nabrzmiał i zgasł. Pozostaliśmy w chmurze zimnego, bezwładnego wodoru, w której odbijało się nasze światło zieleni plattnerytu.


Niebo pocętkowane było jedynie odległymi gwiazdami i zobaczyłem, że one też migoczą, rozbłyskują i znikają. Wkrótce niebo pociemniało i domyśliłem się, że liczba gwiazd coraz bardziej się zmniejsza.

A potem nagle na niebie rozbłysły gwiazdy nowej generacji. Wydawało się, że jest ich tam mrowie: kilkadziesiąt było tak blisko siebie, że tworzyły tarczę. Jestem pewien, że przy świetle tych nowych gwiazd można było przeczytać gazetę — nie znaczy to jednak, że mogłem przeprowadzić taki eksperyment!

— Niech to licho porwie, Nebogipfelu, cóż za zdumiewający widok! Pod takim niebem astronomia wyglądałaby trochę inaczej, prawda?

— To pierwsza generacja gwiazd. To jedyne światła w nowym kosmosie... Każda z tych gwiazd ma masę sto tysięcy razy większą od naszego Słońca, ale wszystkie spalają swoje paliwo bardzo szybko — ich okres istnienia wynosi zaledwie kilka milionów lat.

Rzeczywiście, jeszcze kiedy to mówił, zobaczyłem, że gwiazdy się rozszerzają, czerwienieją i rozpraszają niczym wielkie, przegrzane balony.

I ten proces wkrótce dobiegł końca i niebo znów pogrążyło się w ciemności, z wyjątkiem zielonego blasku statków czasu, które równomiernie i zdecydowanie brnęły w przeszłość.

3. GRANICA PRZESTRZENI I CZASU

Otaczającą mnie przestrzeń zaczął wypełniać nowy, jednorodny blask. Zastanawiałem się, czy to nie jakaś wcześniejsza generacja gwiazd świeci w tych pierwotnych czasach — generacja, o której nie śniło się Nebogipfelowi i jego duchowym towarzyszom — Konstruktorom. Wkrótce jednak zauważyłem, że blask nie pochodzi z pojedynczych źródeł takich jak gwiazdy. Było to światło, które wydawało się lśnić wokół mnie, jakby pochodziło od struktury samej przestrzeni kosmicznej. Gdzieniegdzie jednak blask był pocętkowany. Domyślałem się, że przyczyną tego są gęste skupiska embrionalnej materii gwiezdnej, która świeci jaśniej. To światło miało z początku barwę bardzo ciemnej purpury — przypominało mi zachód słońca, który przebija się przez chmury — ale rozjaśniło się i przeszło przez znajomą skalę barw widmowych: od pomarańczowej, poprzez żółtą i niebieską, do fioletowej.

Dostrzegłem, że flota statków czasu skupia się w jednym miejscu. Pojazdy wyglądały jak tratwy z zielonego drutu, dryfujące na tle oślepiającej pustki i zbliżające się do siebie, jakby szukały wygodnej pozycji. Macki w postaci plattnerytowych sznurów przekroczyły iskrzącą się, pustą przestrzeń między statkami i połączyły się ze sobą, a ich końcówki wchłonięte zostały przez złożone konstrukcje statków. Niebawem całą armadę wokół mnie łączyła swego rodzaju pajęczyna z rzęsków.

— Nawet na tym wczesnym etapie — powiedział Nebogipfel — wszechświat ma strukturę. Rodzące się galaktyki stanowią kałuże zimnego gazu zgromadzonego w studniach grawitacyjnych... Ale struktura imploduje, kurczy się w trakcie naszej podróży wstecz do granicy.

— A zatem przypomina eksplozję w odwrotnym kierunku — podsunąłem Nebogipfelowi. — To kosmiczny szrapnel, który zapada się do miejsca detonacji. W końcu cała materia we wszechświecie skupi się w jednym punkcie — w jakimś dowolnym punkcie środkowym — i nastąpi coś, co będzie przypominać narodziny wielkiego słońca w środku nieskończonej i pustej przestrzeni.

— Nie. To proces znacznie subtelniejszy...

Przypomniał mi o zakrzywieniu osi czasu i przestrzeni — zniekształceniu, które leży u podstaw podróżowania w czasie.

— Właśnie teraz dokonuje się to skręcenie osi wokół nas — powiedział. — Kiedy cofamy się w czasie, materia i energia nie zbiegają się do ustalonego punktu, jak muchy, które zlatują się na środku pustego pokoju... Przestrzeń raczej się zwija — spręża — kurczy jak przebity balon lub zgnieciona w ręku kartka papieru.

Zrozumiałem jego opis, ale poczułem lęk, gdyż nie wiedziałem, w jaki sposób życie czy umysł mogą przetrwać takie zgniatanie!

Wszechobecne światło zrobiło się jaśniejsze i z zaskakującą prędkością wspięło się po spektralnej skali do oślepiającego fioletu. Grupki i wiry w morzu wodoru zakręciły się jak płomienie w piecu. Połączone sznurami z rzęsków statki czasu były ledwie widoczne niczym mizerne sylwetki na tle tamtego nierównego blasku. Wreszcie niebo stało się tak jasne, że wydawało mi się, iż widzę tylko biel. Przypominało to patrzenie w słońce.

Nastąpił bezgłośny wstrząs. Poczułem się, jakbym usłyszał brzęk czyneli. Światło pomknęło w moim kierunku jak fala jakiegoś płynu i ogarnęła mnie biała ślepota. Byłem pogrążony w bardzo jasnym świetle, które wydawało się zalewać moje jestestwo. Już nie potrafiłem rozróżnić tych cętkowanych grupek ani dostrzec statków czasu — nawet własnego!

— Nic nie widzę — zawołałem do Nebogipfela. — Światło...

W tej eksplozji światła jego głos brzmiał cicho i spokojnie.

— Dotarliśmy do epoki ostatniego rozproszenia... Przestrzeń kosmiczna jest teraz wszędzie tak gorąca, jak powierzchnia Słońca i wypełniona naładowaną elektrycznie materią. Wszechświat już nie jest przezroczysty, tak jak to będzie w naszych czasach...

Zrozumiałem, dlaczego statki połączone zostały za pomocą tych sznurków z substancji Konstruktorów: przez ten oślepiający blask na pewno nie mógł się przedostawać żaden sygnał. Błysk stał się jeszcze bardziej jaskrawy, aż nabrałem pewności, że musiał znacznie wykroczyć poza granice widzenia oczu człowieka — nie znaczy to, że człowiek mógłby choćby chwilę przetrwać w tamtym jarzącym się, kosmicznym piecu!

Czułem się tak, jakbym tkwił samotnie zawieszony w niewyobrażalnym bezmiarze. Jeśli Konstruktorzy tam byli, nie wyczuwałem ich obecności. Moje poczucie upływu czasu zachwiało się i rozregulowało. Nie potrafiłem powiedzieć, czy widzę wydarzenia w skali stuleci, czy sekund, lub czy obserwuję ewolucję gwiazd, czy atomów. Przed wejściem w tę ostatnią zupę światła zachowałem resztki orientacji przestrzennej — wiedziałem, gdzie jest góra, a gdzie dół, co jest blisko, a co daleko... Otaczający mnie świat ukształtowany był jak wielki pokój, w którym tkwiłem zawieszony. Ale teraz, w tej epoce ostatniego rozproszenia, to wszystko się ode mnie odsunęło. Byłem pyłkiem świadomości podskakującym na powierzchni tamtej wielkiej rzeki, która wszędzie wokół mnie wiła się z powrotem do swojego źródła, i mogłem tylko pozwolić, by ten ostateczny strumień zawiódł mnie tam, gdzie chciał.

Zupa promieniowania stała się nieznośnie gorąca i zobaczyłem, że materia wszechświata, materia, z której kiedyś miały powstać gwiazdy, planety oraz moje własne, opuszczone ciało, stanowi zaledwie bardzo nietrwałą substancję zanieczyszczającą w tym kipiącym potoku światła i gwiazd. Wreszcie — wydawało mi się, że dokładnie to widzę — nawet jądra atomów się rozpadły pod wpływem tego nieznośnego światła. Przestrzeń kosmiczna wypełniona była zupą jeszcze bardziej elementarnych cząstek, które zmieniały swoje konfiguracje wokół mnie w zawiłych, mikroskopijnych kolizjach.

— Jesteśmy blisko granicy — szepnął Nebogipfel — początku samego czasu... A jednak musisz wyobrazić sobie, że nie jesteśmy sami, że nasza historia — ten młody, iskrzący się wszechświat — to tylko jedna z nieskończonej ich liczby, która się wyłoniła z tamtej granicy. I że w miarę, jak się cofamy, wszystkie części składowe tej wielorakości zbiegają się ku tej chwili, tej granicy, jak pikujące ptaki...

Wszystko nadal się kurczyło, wciąż wzrastała temperatura i zwiększała się gęstość materii i energii. I teraz nawet te ostatnie szczątki promieniowania i materii wchłonięte zostały z powrotem do zniekształcającego korpusu czasu i przestrzeni, a ich energie zmagazynowane w sile tamtego wielkiego skręcania.

Aż w końcu...

Ostatnie, iskrzące się cząstki odsunęły się ode mnie łagodnie i natężenie oślepiającego blasku promieniowania zwiększyło się do poziomu pewnego rodzaju niewidzialności.

Moją świadomość wypełniało teraz tylko szarobiałe światło, ale to metafora, gdyż wiedziałem, że to, czego teraz doświadczam, to nie światło w sensie fizycznym, lecz hipotetycznie przyjęty przez Platona blask, światło, które leży u podstaw wszelkiej świadomości — światło, na tle którego materia, zdarzenia i umysły to tylko cienie.

— Dotarliśmy do momentu nukleacji — szepnął Nebogipfel. — Przestrzeń i czas są tak skręcone, że nie można ich rozróżnić. Nie ma tu fizyki... Nie ma struktury. Nie można wskazać i powiedzieć: to jest tam, w takiej odległości, a ja jestem tutaj. Nie ma żadnej miary, niemożliwe są żadne obserwacje... Wszystko stanowi jedność. I tak, jak nasza historia skurczyła się do jednego, rozpalonego punktu, tak samo zbiegły się wielorakie historie. Sama granica rozpływa się — rozumiesz to? — zagubiona w nieskończonych możliwościach zapadłej wielorakości...

I wtedy zabłysnął pojedynczy, bardzo jasny promień światła: w zielonym kolorze plattnerytu.

4. SILNIKI NIELINIOWOŚCI

Scalona wielorakość zadrżała. Poczułem, że jestem skręcany — rozciągany i maltretowany — jakby unosząca mnie wielka rzeka przyczynowości stała się wzburzona i wroga.

— Nebogipfelu?

W jego głosie słychać było szaloną radość.

— To Konstruktorzy! Konstruktorzy...

Drganie ustało. Zielony blask zniknął i znów pogrążony byłem w szarej bieli momentu stworzenia. Potem napłynęło nowe, zwykłe białe światło, ale trwało to zaledwie chwilę, po której obserwowałem, jak energia i materia skraplają się niczym rosa podczas nowej fazy rozrastania się czasoprzestrzeni.

Ponownie podróżowałem naprzód w czasie, oddalając się od granicy. Zostałem ciśnięty w nową historię, która wyłoniła się z nukleacji. Wszechobecny blask był nadal oślepiający, z pewnością wielokrotnie jaśniejszy od jądra Słońca.

Już nie towarzyszyły mi statki czasu — być może ich konstrukcja nie była w stanie przetrwać podróży przez nukleację — a otaczająca mnie plattnerytowa sieć zniknęła. Nie byłem jednak sam. Wszędzie wokół widziałem cętki zielonego światła plattnerytu — podobne do płatków śniegu w błysku flesza — które podskakiwały i krążyły wokół siebie. Wiedziałem, że to rozczłonkowana świadomość Konstruktorów i zastanawiałem się, czy wśród cząstek tego bezcielesnego gospodarza znajduje się Nebogipfel, i czy reszta też mnie postrzega jako tańczący punkcik.

Czy kierunek mojej podróży w czasie został odwrócony? Czy miałem ponownie popłynąć w górę strumienia historii ku mojej epoce?

— Nebogipfelu? Czy nadal mnie słyszysz?

— Jestem tutaj.

— Co się dzieje? Czy znów podróżujemy w czasie?

— Nie — zaprzeczył. W jego bezcielesnym głosie nadal pobrzmiewała nuta szalonej radości, wręcz triumfu.

— A więc co? Co się z nami dzieje?

— Nie widzisz? Nie rozumiesz? Wykroczyliśmy poza nukleację. Dotarliśmy do granicy. I...

— Tak?

— Wyobraź sobie wielorakość jako powierzchnię — powiedział. — Wielorakość jako całość jest gładka, zamknięta i niczym się nie wyróżniająca, to kula. A historie przypominają południki, które łączą bieguny tej kuli...

— I statki czasu dotarły do jednego bieguna.

— Tak. Do punktu, w którym zbiegają się wszystkie południki. I dokładnie w tamtej chwili nieskończonych możliwości Konstruktorzy uruchomili silniki nieliniowości... Konstruktorzy przebyli historie — ciągnął. — Wraz z nimi podążyliśmy ścieżkami urojonego czasu, ścieżkami biegnącymi w poprzek całej powierzchni kuli wielorakości, aż dotarliśmy do tej nowej historii...

Teraz chmara Konstruktorów — wydawało mi się, że są ich miliony — rozproszyła się niczym iskry dziecięcych fajerwerków. Wyglądało to tak, jakby Konstruktorzy próbowali wypełnić niedawno powstałą próżnię światłem i świadomością, które przynieśliśmy z innego kosmosu. I gdy ten nowy wszechświat się rozrastał, poświata stworzenia przemieniła się w gęstą ciemność.

To był ostateczny rezultat — logiczne zakończenie — moich badań nad właściwościami światła, a także zniekształcenia ram czasoprzestrzeni, które się z tym wiązało. Uświadomiłem sobie, że to wszystko — nawet zapaść wszechświata i ta wielka wędrówka przez historie — było nieuchronnym efektem moich eksperymentów, budowy mojego pierwszego, kochanego wehikułu z mosiądzu i kwarcu...

Doprowadziło to do przejścia umysłu z jednego wszechświata do drugiego.

— Ale dokąd dotarliśmy? Co to za historia? Czy jest taka jak nasza?

— Nie — odparł Nebogipfel. — Nie jest taka jak nasza.

— Czy będziemy mogli tu żyć?

— Nie wiem... — odrzekł. — Nie była przeznaczona dla nas. Pamiętaj, że z całej nieskończonej gamy możliwości, która stanowi wielorakość, Konstruktorzy odszukali wszechświat, który jest dla nich optymalny.

— Tak, tylko jak Konstruktor rozumie tę optymalność?

Wyobraziłem sobie mgliście niebo — miejsce pokoju, bezpieczeństwa, piękna, światła — ale wiedziałem, że te wyobrażenia są beznadziejnie antropomorficzne.

Teraz zobaczyłem nowe światło, które rozproszyło ciemności wokół nas. Najpierw pomyślałem, że to odblask ognistej kuli, którą widziałem na początku czasu, ale był zbyt łagodny, zbyt uporczywy. Bardziej przypominał światło gwiazd...

— Konstruktorzy nie są ludźmi — powiedział Morlok. — Ale są spadkobiercami ludzkości. I śmiałość ich udanego przedsięwzięcia jest zdumiewająca. Spośród wszystkich niezliczonych możliwości Konstruktorzy wyszukali ten jeden jedyny wszechświat, który jest nieskończony i wieczny, w którym ta granica na początku czasu została zepchnięta w nieskończoną przeszłość.

— Wyszliśmy poza nukleację, do granicy samej czasoprzestrzeni — podsumowałem. — I odziedziczone po małpie ręce wyciągnęły się w kierunku istniejącej tam osobliwości i odepchnęły ją!

Światło zaczęło buchać z otaczającej mnie ciemności i wszędzie zapalały się gwiazdy. Wkrótce całe niebo płonęło tak jasno, jak powierzchnia Słońca.

5. KOŃCOWA WIZJA

Nieskończony wszechświat!

Równie dobrze moglibyście spojrzeć — przez powłokę przesyconych dymem chmur nad Londynem — na gwiazdy, które wytyczają granice sklepienia niebieskiego. To wszystko jest takie ogromne, takie niezmienne, że z łatwością można przypuścić, iż kosmos jest nieskończony i wieczny.

Ale to jest niemożliwe. Aby zrozumieć dlaczego, wystarczy tylko postawić zdroworozsądkowe pytanie: „Dlaczego nocne niebo jest ciemne?”

Gdyby wszechświat był nieskończony, z gwiazdami i galaktykami rozmieszczonymi w całej nieskończonej próżni, to patrząc w dowolnym kierunku, musielibyście widzieć promień światła dochodzący z powierzchni gwiazd. Całe nocne niebo jarzyłoby się tak jasno jak Słońce...

Konstruktorzy rzucili wyzwanie ciemności samego nieba.

Obraz przed moimi oczami cechował się bezlitosną ostrością. Nie było tam ani łagodnego blasku, ani atmosfery, tylko nieskończona jaskrawość nakrapiana niezliczonymi wyraźnymi punkcikami i plamkami światła. Wydawało mi się, że gdzieniegdzie dostrzegam konkretne wzory i cechy charakterystyczne — konstelacje złożone z jaśniejszych gwiazd na jednorodnym tle — ale byłem tak oślepiony, że nie mogłem nigdy powtórnie dojrzeć tego samego wzoru.

Towarzyszące mi iskry plattnerytowego światła, które widziałem nad i pod sobą — Konstruktorzy, a wśród nich Nebogipfel — oddaliły się ode mnie jak błyszczące zieloną barwą fragmenty snu. Zostałem sam. Nie czułem strachu, nie było mi niewygodnie. Drgania, których doświadczyłem w okresie nieliniowości, ustały, i straciłem poczucie miejsca, czasu oraz trwania...

Potem jednak — po czasie, którego nie potrafiłem zmierzyć — dostrzegłem, że już nie jestem sam.


Na tle światła gwiazd uformowała się przede mną postać, jakby przed moimi oczami ustawiono przezrocze. Najpierw stanowiła zwykły cień na tle wszechobecnego, oślepiającego blasku — z początku nie byłem pewien, czy tam w ogóle coś jest z wyjątkiem urojonych wytworów mojej rozgorączkowanej wyobraźni — ale w końcu przybrała trwały kształt.

Była to kula, na pozór żywego ciała, która tak jak ja tkwiła zawieszona w przestrzeni. Oceniłem, że znajduje się osiem do dziesięciu stóp ode mnie (gdziekolwiek i czymkolwiek byłem) i jest szeroka na jakieś cztery stopy. Z dolnej części kuli zwisały macki. Usłyszałem cichy szmer. Stwór pozbawiony był nozdrzy, miał mięsisty dziób i dwie olbrzymie powieki, które teraz uniosły się jak kurtyny, odsłaniając oczy — ludzkie oczy! Utkwił we mnie wzrok.

Oczywiście, rozpoznałem go. Należał do stworzeń, które nazwałem Obserwatorami. Był jedną z tych tajemniczych wizji, które nawiedzały mnie podczas moich podróży w czasie.

Stwór przybliżył się do mnie. Wyciągnął macki i zobaczyłem, że jego palce mają połączenia przegubowe i tworzą dwie garście podobne do zniekształconych, wydłużonych rąk. Macki nie były miękkie i bezkostne jak u kałamarnicy, lecz połączone wieloma stawami i wydawały się zakończone paznokciami lub kopytami — właściwie przypominały ludzkie palce.

Po chwili wydało mi się, że Obserwator mnie unosi. Pomyślałem z desperacją, że to nie może być rzeczywistością, gdyż ja już nie byłem rzeczywisty, czyż nie? Byłem punktem świadomości. Nie miałem ciała, które można by w ten sposób podnieść...

A jednak czułem się tulony przez niego — dziwnie bezpieczny.

Wiszący przede mną Obserwator wydawał się ogromny. Jego ciało było gładkie i pokryte delikatnymi, puszystymi włosami. Miał olbrzymie, błękitne oczy, które piękną, złożoną budową dorównywały oczom człowieka. Teraz mogłem nawet wyczuć jego zapach. Roztaczał delikatny, zwierzęcy zapach piżmowy, podobny do woni mleka. Zdziwiło mnie, jak bardzo Obserwator przypomina człowieka. Może wam się to wydawać dziwne, ale kiedy byłem tak blisko bestii i tkwiłem zawieszony w tamtym chaotycznym bezmiarze, jej wspólne cechy z formą ludzką były bardziej uderzające od rażących różnic. Nabrałem przekonania, że Obserwator naprawdę jest człowiekiem: być może zniekształconym przez ogromne okresy ewolucyjnego czasu, lecz w jakiś sposób spokrewnionym ze mną.

Wkrótce Obserwator uwolnił mnie i poczułem, że odpływam od niego.

Mrugnął oczami. Usłyszałem powolny szelest jego powiek. Następnie spojrzenie jego olbrzymich oczu objęło rozpalone, jednorodne niebo, jakby czegoś szukał. Z bardzo lekkim westchnieniem odwrócił się i odsunął ode mnie, wlokąc za sobą macki.

Przez chwilę czułem trwogę — nie chciałem bowiem znów być skazany na własne towarzystwo w tej wyludnionej, doskonałej optymalności — ale po chwili podążyłem za Obserwatorem. Pomknąłem bezwolnie jak jesienny liść zmieciony przez koło przejeżdżającego powozu.

Wspomniałem już o widzianych przeze mnie konstelacjach, lśniących na tle zalanej światłem, nieskończonej przestrzeni kosmicznej. Obecnie wydawało mi się, że jedno zgrupowanie gwiazd bezpośrednio przed nami rozpraszało się jak stado ptaków, natomiast inne za mną (mogłem swobodnie zmieniać kierunek widzenia) ulegało skurczeniu.

Czy to możliwe? — zastanawiałem się. Czy mogłem podróżować z tak ogromną prędkością, że nawet same gwiazdy przesuwały się w polu mojego widzenia jak latarnie widziane z pociągu?

Nagle pojawiło się mnóstwo fruwających cząstek skał, które migotały w promieniu słonecznym jak drobinki kurzu. Zawirowały wokół mnie, po czym w mgnieniu oka zniknęły za mną w oddali. Kiedy znajdowałem się w tamtej optymalnej historii, oprócz ławicy drobinek kurzu nie dostrzegłem żadnych planet czy innych skalistych przedmiotów i zastanawiałem się, czy tutejsze wielkie ciepło i intensywne promieniowanie zakłócą proces formowania się planet z rozrzuconych gruzów.

Wszechświat coraz szybciej przemykał w postaci gradu wirujących drobinek na tle wszechobecnej jaskrawości. Gwiazdy stawały się jaśniejsze, rozbłyskując, eksplodując z punktów w kule, które pędziły w moim kierunku, by po chwili za mną zniknąć.

Wznieśliśmy się i krążyliśmy nad płaszczyzną galaktyki. To było wielkie okno rozetowe gwiazd, których zróżnicowane kolory lśniły, blade i przyćmione, na ogólnym, białym tle. Wkrótce jednak nawet ten olbrzymi układ zaczął się pode mną kurczyć do postaci wirującej, fosforyzującej tarczy, a wreszcie do miniaturowej plamy zamglonego światła, zagubionej pośród miliona innych.

I musicie sobie wyobrazić, że w trakcie tego całego zdumiewającego lotu widziałem ciemne, zaokrąglone ramiona Obserwatora, kiedy podskakiwał na fali światła tuż przede mną, całkiem niewzruszony gwiezdnymi krajobrazami, które przemierzaliśmy.

Pomyślałem o chwilach, kiedy widziałem tego stwora i jego towarzyszy. Przypomniałem sobie słaby odgłos paplania podczas moich pierwszych podróży w czasie, a potem mój pierwszy bliski kontakt z Obserwatorem, kiedy w świetle umierającego Słońca odległej przyszłości obserwowałem zmagania dziwacznego obiektu na oddalonej od brzegu mieliźnie — czegoś podobnego do piłki, pobłyskującego wodą. Myślałem wtedy, że jest to mieszkaniec tamtego skazanego na zgubę świata, ale był nim w nie większym stopniu niż ja. A potem były kolejne wizje — widziane poprzez zielony blask plattnerytu — Obserwatorów, którzy okrążali wehikuł, kiedy mknąłem przez czas.

Uprzytomniłem sobie teraz, że w trakcie całej mojej krótkiej, spektakularnej kariery Podróżnika w Czasie byłem śledzony — i analizowany — przez Obserwatorów.

Obserwatorzy musieli być w stanie dowolnie podążać ścieżkami urojonego czasu, przekraczając nieskończone historie wielorakości z łatwością parowca pokonującego prądy oceanu. Obserwatorzy wzięli prymitywne, wybuchowe silniki nieliniowości wynalezione przez Konstruktorów i udoskonalili je.

Wkroczyliśmy w olbrzymią pustkę — dziurę w przestrzeni — odgrodzoną nitkami i płaszczyznami, płachtami światła złożonymi z galaktyk i chmur luźnych gwiazd. Nawet tutaj, miliony lat świetlnych od najbliższej mgławicy gwiezdnej, przestrzeń wypełniona była promieniowaniem, a niebo wokół mnie rozświetlone. Za chropowatymi ścianami tej jaskini rozpoznałem większą strukturę: zobaczyłem, że moja pustka jest tylko jedną z wielu w bezkresnym morzu układów gwiezdnych. Wyglądało to tak, jakby wszechświat wypełniała pewnego rodzaju piana, której bańki utworzone były z lśniącej materii gwiezdnej.

Wkrótce zacząłem dostrzegać dziwną regularność w tej pianie. Na przykład z jednej strony moją pustkę odgradzała płaska powierzchnia galaktyk. Ta płaszczyzna — z materii zagęszczonej do takiego stopnia, że jarzyła się znacznie jaśniejszym światłem niż tło — była tek wyraźnie zarysowana i widoczna, tak rozległa, iż w moim płodnym umyśle zrodziła się nagle myśl, że być może nie jest tworem naturalnym.

Rozejrzałem się uważniej. Zobaczyłem inną płaszczyznę o wyraźnych konturach, a za nią liniową smugę światła, która wydawała się łączyć brzegi przestrzeni kosmicznej — tam znów dostrzegłem pustkę, ale w kształcie dość wyraźnie zarysowanego walca...

Teraz Obserwator kołysał się przede mną, jego macki były skąpane w świetle gwiazd. Wpatrywał się we mnie rozwartymi oczami.

To sztuczna konstrukcja. Wniosek ten był nieodparty i uświadomiłem sobie, że już dawno bym do niego doszedł, gdyby nie olbrzymia skala tego wszystkiego!

Optymalna historia była tworem inżynierii i Obserwator zabrał mnie w tę daleką podróż, abym to pojął.

Przypomniałem sobie, jak dawniej przepowiadano, że nieskończony wszechświat zmierzałby ku zgubnej zapaści grawitacyjnej — był to kolejny powód, dla którego nasz kosmos nie mógł z logicznego punktu widzenia być nieskończony, gdyż tak jak Ziemia i inne planety utworzyły się ze skupisk gruzów kotłujących się w chmurze wokół nowo powstałego Słońca, tak w tej większej chmurze galaktyk wypełniających optymalną historię musiały pojawić się wiry, w które powinny wpaść gwiazdy i galaktyki.

Jednakże Obserwatorzy najwidoczniej kierowali ewolucją swojego kosmosu, by zapobiec takim katastrofom. Już wcześniej przekonałem się, że przestrzeń i czas to dynamiczne parametry, które można regulować. Obserwatorzy sterowali zakrzywieniem, zapaściami, skręcaniem się i zrywaniem samej czasoprzestrzeni, aby osiągnąć swój cel — utrzymać kosmos w stanie stabilności.

Jeżeli ten wszechświat miał pozostać zdolny do podtrzymywania życia, to te ostrożne manipulacje nie mogły mieć oczywiście końca — i jeśli był wieczny, nie mogły też mieć początku. Ta refleksja niepokoiła mnie przez chwilę, gdyż był to paradoks, pętla przyczynowa. Musiałoby istnieć życie, aby sztucznie stworzyć warunki wymagane do zaistnienia życia...

Wkrótce jednak odrzuciłem takie łamigłówki! Uświadomiłem sobie, że moje myślenie jest zbyt ograniczone: nie uwzględniałem nieskończoności wszechrzeczy. Ponieważ ten wszechświat był nieskończenie stary, a życie istniało tu od nieskończenie długiego czasu, nie było żadnego początku zbawiennego cyklu, w którym życie utrzymywało warunki potrzebne do tego, by samo mogło trwać. Życie tu istniało, ponieważ wszechświat był zdolny do jego podtrzymywania, a wszechświat był zdolny do podtrzymywania życia, ponieważ ono tu istniało... I tak dalej, nieskończony ruch wsteczny, bez początku — i bez paradoksu!

Byłem wielce rozbawiony własną dezorientacją. Widocznie musiało trochę potrwać, nim dojdę do ładu ze znaczeniem pojęć nieskończoności i wieczności!

6. TRIUMF UMYSŁU

Mój Obserwator zatrzymał się i obracał w przestrzeni jak jakiś mięsisty balon. Przybliżył do mnie swoje olbrzymie, ciemne oczy; w jego źrenicach wielkości spodków odbijał się oślepiający blask roświetlonego nieba. Byłem tak zaabsorbowany jego hipnotyzującym spojrzeniem, że nie widziałem nic innego, nawet ognistego nieba...

Wtedy jednak Obserwator jakby się roztopił. Już nie widziałem garstki odległych gwiazdozbiorów, pienistej struktury galaktycznej, a nawet oślepiającego blasku płonącego nieba. Byłem świadomy, że te rzeczy są aspektem rzeczywistości, ale tylko powierzchownym. Jeśli wyobrazicie sobie, że skupiacie wzrok na szybie przed sobą, a potem celowo rozluźniacie mięśnie oczu, by dojrzeć krajobraz w oddali, tak iż kurz na tamtej szybie znika z waszej świadomości, pojmiecie, o czym mówię.

Oczywiście w moim przypadku zmiana percepcji nie miała nic wspólnego..z manipulacją mięśniami oczu, a przesunięcie perspektywy, którego doświadczyłem, wiązało się raczej z czymś więcej niż tylko zmianą głębi ostrości.

Wydawało mi się, że mam wgląd w strukturę natury.

Zobaczyłem atomy: podobne do gwiazdek punkciki świetlne, które wszędzie wokół mnie wypełniały przestrzeń i ciągnęły się w nieskończoność. Ujrzałem to wszystko tak wyraźnie, jak lekarz, który bada układ żeber pod skórą klatki piersiowej pacjenta. Atomy pryskały, skrzyły się i wirowały wokół swych małych osi; były połączone za pomocą skomplikowanej siatki nitek światła, a przynajmniej tak mi się wydawało. Uświadomiłem sobie, że z pewnością widzę jakiś graficzny model wiązań elektrycznych, magnetycznych, grawitacyjnych i innych. Wyglądało to tak, jakby cały wszechświat zajęty był przez jakiś atomowy mechanizm zegarowy. I spostrzegłem, że to wszystko cechuje się dynamiką, a kombinacje połączeń i atomów ciągle się zmieniają.

Od razu wiedziałem, co ta dziwna wizja oznacza, gdyż odkryłem tu kolejny przykład regularności, którą zaobserwowałem wśród galaktyk i gwiazd. Wtopiony w pasemka gazu i błądzące atomy, dostrzegłem ich znaczenie i strukturę. W położeniu każdego atomu, w kierunku jego spinu i w jego połączeniach z sąsiednimi atomami był jakiś cel. Wyglądało to tak, jakby cały wszechświat stał się biblioteką, w której gromadzono kolektywną mądrość tej starożytnej rasy. Każdy skrawek materii, do ostatniego błądzącego pasemka, był skatalogowany i wykorzystywany... To było zgodne z przewidywaniami Nebogipfela odnośnie ostatecznego celu inteligencji!

Ale ten układ był czymś więcej niż tylko zwykłą biblioteką — czymś więcej niż tylko zbieraniem zakurzonych danych — gdyż wszędzie wokół wyczuwałem atmosferę życia, pośpiechu. Wyglądało to tak, jakby na tych olbrzymich skupiskach materii rozpostarto świadomość.

Wszechświat ten wypełniony był przez umysł, który wsączał się w samą jego strukturę! Wydawało mi się, że widzę, jak myśl i świadomość przelewają się wielkimi falami po tym wszechogarniającym zbiorze faktów. Zdumiewała mnie skala tego wszystkiego, nie potrafiłem pojąć jej bezgranicznej natury. Dla porównania działania mojego własnego gatunku ograniczały się do manipulowania zewnętrzną powłoką niewiele znaczącej planety, a Morlokowie nie wyszli poza swoją Sferę. Nawet Konstruktorzy mieli tylko galaktykę — jeden system gwiezdny z milionów...

Tutaj jednak umysł miał wszystko — nieskończoność.

Teraz wreszcie zrozumiałem — zobaczyłem na własne oczy — znaczenie i cel nieskończonego, wiecznego życia.

Wszechświat był nieskończenie stary i nieskończenie wielki. Umysł też był nieskończenie stary; opanował całą materię i wszystkie siły, zgromadził nieskończoną liczbę informacji.

Umysł był wszechwiedzący, wszechmocny i wszechobecny. Swoją śmiałą wyprawą do początków czasu Konstruktorzy osiągnęli swój cel. Wyszli poza to, co skończone, i skolonizowali to, co nieskończone.


Atomy i siły usunęły się na dalszy plan i moje oczy ponownie wypełniło nie kończące się światło oraz gwiezdne konstelacje tego kosmosu. Towarzyszący mi Obserwator zniknął i pozostałem sam, obracając się powoli, zawieszony niczym bezcielesna istota obdarzona wzrokiem.

Zewsząd otaczało mnie silne, jednostajne światło gwiazd. Odczuwałem małość wszystkich rzeczy, małość własnej osoby, nieważność moich drobnych spraw. Zobaczyłem, że w nieskończonym i wiecznym wszechświecie nie ma środka, nie może być ani początku, ani końca. Wszystkie wydarzenia, wszystkie punkty są identyczne w nieskończonej konstrukcji, w której są umieszczone... W nieskończonym wszechświecie stałem się bardzo mały.

Nigdy nie byłem miłośnikiem poezji, ale przypomniałem sobie wiersz Shelleya:

Życie, niczym kopuła z wielobarwnego szkła,

Plami biały blask wieczności...

I tak dalej. Cóż, już skończyłem z życiem. Powłoka cielesna, płytka iluzja samej materii — to wszystko zostało mi wydarte i byłem pogrążony, być może na zawsze, w tym białym blasku, o którym mówił Shelley.

Przez chwilę czułem dziwny spokój. Kiedy po raz pierwszy byłem świadkiem wpływu mojego wehikułu czasu na rozsupłanie historii, nabrałem przekonania, że mój wynalazek jest źródłem niezrównanego zła, a to z powodu jego samowolnego niszczenia i zniekształcania historii, z powodu tego, że jednym, nieznacznym ruchem dźwigni sterowniczych nie dopuściłem do narodzin wielu ludzi. Teraz jednak wreszcie dostrzegłem, że wehikuł czasu nie zniszczył historii, a raczej je stworzył. Wszystkie możliwe historie istnieją w szerszej wielorakości, stykając się ze sobą w nieskończonym katalogu potencjalności. W którymś zakątku wielorakości istniała każda możliwa historia, z całym swoim ładunkiem umysłu, miłości i nadziei.

Teraz jednak wzburzyła mnie raczej nie tyle realność wielorakości, ile to, co ona oznacza dla losu człowieka.

Odkąd po raz pierwszy przeczytałem dzieła Darwina, zawsze wydawało mi się, że człowiek miota się w konflikcie między bezgranicznie wzniosłymi aspiracjami duszy i nikczemnością swojej natury fizycznej, która może w końcu wziąć nad nim górę. Pomyślałem, że na przykładzie Elojów zobaczyłem, jak martwa ręka ewolucji — nasze zwierzęce dziedzictwo — w końcu zniweczy marzenia człowieka i przemieni jego panowanie nad Ziemią w krótki, wspaniały blask intelektu.

Myślę, że ten konflikt, zakorzeniony w naturze człowieka, wrósł w mój umysł. Jeżeli Nebogipfel miał rację, że czuję pewien wstręt do ciała, to być może źródłem tej odrazy było właśnie to, że aż za dobrze zdawałem sobie sprawę z tego konfliktu, który trwał od miliona lat! W moich poglądach i argumentach oscylowałem między ponurą rozpaczą, wstrętem do zwierzęcych cech naszych umysłów, a niespełnionym, dość głupim utopizmem — marzeniem, że pewnego dnia nasze umysły się rozjaśnią, jakby wyzwolą od powszechnego delirium, i ustanowimy społeczeństwo oparte na zasadach logiki, oczywistej sprawiedliwości i nauce.

Teraz jednak odkrycie — lub budowa — i kolonizacja tej ostatecznej historii zmieniły to wszystko. Tutaj człowiek wreszcie pokonał swoje pochodzenie i degradację naturalnej selekcji. Tutaj nie będzie powrotu do nieświadomości tamtego pierwotnego, bezmyślnego morza, z którego się wynurzyliśmy. Przyszłość stała się raczej nieskończonością, wspinaczką do bezkresnych historii.

Poczułem, że wreszcie się wynurzyłem z ciemności ewolucyjnej rozpaczy w światło nieskończonej mądrości.

7. WYJŚCIE

Jeżeli śledziliście moją relację do tej pory, być może nie zdziwi was, że ten nastrój — pewnego rodzaju smutna akceptacja — nie trwał u mnie zbyt długo!

Zacząłem się rozglądać. Wysilałem się, by coś usłyszeć, dostrzec jakieś szczegóły, najmniejsze cętki w skorupie światła, które mnie otaczało. Ale przez chwilę nie było niczego oprócz nieskończonej ciszy, nieznośnej jasności.

Stałem się bezcielesnym pyłkiem, przypuszczalnie nieśmiertelnym, osadzonym w tym największym z tworów: we wszechświecie, którego siły i cząstki były całkowicie podporządkowane umysłowi. To było wspaniałe, lecz zarazem straszne, nieludzkie, mrożące krew w żyłach, i ogarnęło mnie przygniatające przerażenie.

Czy przestałem istnieć i przemieniłem się w coś, co nie było ani bytem, ani niebytem? Cóż, jeśli tak się stało, to — jak przypuszczałem — nie osiągnąłem jeszcze spokoju wieczności. Nadal miałem duszę człowieka ze wszystkimi atrybutami ciekawości i żądzy działania, które zawsze stanowiły część natury ludzkiej. W zbyt dużym stopniu jestem człowiekiem Zachodu i niebawem miałem dość tej kontemplacji bezcielesnej istoty!

A potem, po nieokreślonym odstępie czasu, uświadomiłem sobie, że jaskrawość nie obejmuje całego nieba. Na skraju pola mojego widzenia dostrzegłem mgiełkę, lekkie zaciemnienie.

Wydawało mi się, że wypatruję geologicznych epok i podczas tego długiego oczekiwania mgiełka zrobiła się wyraźniejsza, utworzyła okrąg wokół pola mojego widzenia, jakbym wyglądał przez otwór jaskini. A potem w środku tamtego widmowego otworu jaskini dostrzegłem postrzępioną chmurę, cętkę na tle wszechobecnego blasku. Ujrzałem zbiór niewyraźnych, chropowatych prętów i tarcz, rozmieszczonych jak duchy nad gwiazdami. W jednym rogu znajdował się zielony walec.

Poczułem się niezwykle zniecierpliwiony. Co to za najazd cieni na nieskończone południe tej optymalnej historii?

Otaczający mnie obrys jaskini stał się wyraźniejszy. Zastanawiałem się, czy jest to jakieś zawoalowane wspomnienie paleocenu. A jeśli chodzi o tamten mglisty zbiór prętów i tarcz, odniosłem wrażenie, że już to kiedyś widziałem: pomyślałem, że znam to jak własną kieszeń, a jednak, w tej przekształconej formie nie mogłem tego przedmiotu rozpoznać...

A potem szybko się zorientowałem. Pręty i inne komponenty stanowiły mój wehikuł czasu. Linie przesłaniające tamten gwiazdozbiór były mosiężnymi prętami, które tworzyły ramę pojazdu. A otoczone galaktykami tarcze musiały być moimi wskaźnikami chronometrycznymi. To była moja pierwotna machina, którą uznałem za straconą, zdemontowaną i w końcu zniszczoną podczas ataku Niemców na Londyn w roku 1938!

Wizja szybko się krystalizowała. Mosiężne pręty błyszczały — dostrzegłem, że na szkiełkach chronometrycznych tarcz, których wskazówki wirowały, zebrał się kurz — i rozpoznałem zielony blask plattnerytu, którym zalane były kwarcowe pręty podwozia. Rozejrzałem się i rozpoznałem dwa szerokie, grube, ciemniejsze cylindry — to były moje nogi odziane w diagonalną tkaninę tropikalną! — a te blade, owłosione, skomplikowane przedmioty musiały być moimi rękami spoczywającymi na dźwigniach sterowniczych machiny.

Wreszcie pojąłem znaczenie tego „otworu jaskini”, który widziałem. To były moje oczodoły, nos i policzki, otaczające pole mojego widzenia. Jeszcze raz wyglądałem z najciemniejszej jaskini — własnej czaszki.

Poczułem, jakby mnie opuszczono do mojego ciała. Palce i nogi dołączyły się do mojej świadomości. Czułem zimne i twarde dźwignie w ręku i na czole wystąpiły mi drobne krople potu. Przypuszczam, że przypominało to trochę przebudzenie po narkozie. Wchodziłem w siebie powoli i delikatnie. Doznałem uczucia kołysania i spadania, które towarzyszą podróży w czasie.

Za wehikułem czasu była jedynie ciemność. Nie widziałem w ogóle świata. Coraz słabsze wstrząsy upewniły mnie jednak, że wehikuł zwalnia. Rozejrzałem się — nagrodzony zostałem uczuciem ciężaru głowy na szyi; po moim stanie bezcielesności wydawało mi się, że obracam działo artyleryjskie — ale widziałem jedynie nikłe ślady optymalnej historii: tu pasemko skupisk galaktyk, tam fragment światła gwiazd. W ostatniej chwili, nim moje nienamacalne połączenie zostało w końcu przerwane, znów dostrzegłem okrągłą, poważną twarz Obserwatora z olbrzymimi, zamyślonymi oczami.

A potem stwór zniknął i znów znalazłem się całkowicie w swoim ciele. I poczułem dziką, prymitywną radość!

Wehikuł czasu zatrzymał się z szarpnięciem i przekoziołkował. Poleciałem naprzód, pogrążając się w całkowitej ciemności.


W moich uszach rozległ się grzmot. Gwałtowny, długotrwały deszcz bił ze zwierzęcą siłą w moją głowę i koszulę tropikalną. Po chwili byłem przemoczony do suchej nitki. Pomyślałem, że to niezły powrót do cielesności!

Umieszczono mnie na skrawku wilgotnej darni przed przewróconym wehikułem. Było zupełnie ciemno. Wydawało się, że jestem na niewielkim trawniku, otoczony przez krzewy, których liście tańczyły w rytmie padających kropli deszczu. Odbijające się krople lśniły na całej machinie. Niedaleko usłyszałem bulgotanie wody, w którą deszcz uderzał z pluskiem.

Wstałem i rozejrzałem się. W pobliżu stał budynek, który widziałem jedynie w postaci plamy na tle ciemnoszarego nieba. Zauważyłem teraz, że spod przewróconego wehikułu dochodzi słaby, zielony blask. Zobaczyłem, że jego źródłem jest buteleczka, szklany cylinder o wysokości około sześciu cali: to była zwykła, ośmiouncjowa fiolka z podziałką. Najpewniej umieszczono jaw ramie wehikułu, lecz spadła na trawę.

Wyciągnąłem rękę, żeby podnieść buteleczkę. Zielonkawy blask pochodził od proszku, który znajdował się w środku: to był plattneryt.

Usłyszałem, jak ktoś woła moje imię.

Odwróciłem się zaskoczony. Głos był łagodny, prawie zagłuszony przez syk deszczu bijącego o trawę.

Nie dalej niż dziesięć stóp ode mnie stała jakaś postać: niska, prawie dziecięca, lecz z głową i plecami pokrytymi długimi, prostymi włosami, które pod wpływem deszczu przylepiły się do bladego ciała. Patrzyły na mnie olbrzymie, szaro-czerwone oczy.

— Nebogipfel?

A potem nagle coś zaskoczyło w moim oszołomionym mózgu.

Odwróciłem się i jeszcze raz przyjrzałem masywnym konturom tamtego budynku. Zobaczyłem żelazny balkon, jadalnię, kuchnię z uchylonym okienkiem i bryłowaty kształt laboratorium...

To był mój dom. Wehikuł czasu umieścił mnie na trawiastym zboczu między budynkiem i Tamizą. Po tych wszystkich przeżyciach wróciłem do Richmond!

8. ZAMKNIĘCIE KOŁA

Tak jak już kiedyś, tyle cykli historii temu, Nebogipfel i ja jeszcze raz szliśmy wzdłuż Petersham Road do mojego domu. Deszcz szemrał, uderzając w bruk. Było prawie zupełnie ciemno. Właściwie jedyne światło dochodziło z fiolki z plattnerytem, który żarzył się jak słaba żarówka, rzucając przyćmiony blask na twarz Nebogipfela.

Przesunąłem palcami po znajomym, delikatnym pręcie metalowej poręczy przed domem. Myślałem, że już nigdy nie ujrzę tego widoku: pseudoeleganckiej fasady, filarów werandy, ciemnych, prostokątnych okien.

— Znów masz dwoje oczu — szepnąłem do Nebogipfela.

Spojrzał na swoje odnowione, blade ciało, które lśniło w świetle plattnerytu, kiedy rozłożył ręce.

— Teraz — powiedział — gdy zostałem odbudowany, podobnie jak i ty, już nie potrzebuję protezy.

Przyłożyłem ręce do klatki piersiowej. Tkanina koszuli była szorstka w dotyku, a mój mostek pod spodem twardy. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. I nadal czułem, że jestem sobą — chodzi mi o to, że zachowałem ciągłość świadomości, wyrazistą ścieżkę pamięci, która przez całą plątaninę historii biegła wstecz do mniej skomplikowanych czasów, kiedy byłem mały. Ale nie mogłem być tym samym człowiekiem, gdyż zostałem rozczłonkowany w optymalnej i złożony w obecnej historii. Zastanawiałem się, jak wiele we mnie pozostało z tamtego błyszczącego wszechświata.

— Nebogipfelu, czy dużo pamiętasz z tego, co się wydarzyło po naszym przedarciu się przez granicę na początku czasu? Rozjarzone niebo i wszystko inne?

— Wszystko. — Jego oczy były czarne. — A ty nie?

— Nie jestem pewien — odparłem. — Teraz to wszystko wydaje mi się snem, zwłaszcza tutaj, w tym zimnym, angielskim deszczu.

— Ale optymalna historia to rzeczywistość — szepnął. — Snem jest to wszystko... — Robiąc zamaszysty ruch, wskazał rękami na niewinne Richmond. — ... te cząstkowe, suboptymalne historie.

Uniosłem buteleczkę plattnerytu w ręku. Była to zwykła fiolka zatkana gumowym korkiem. Zbyteczne dodawać, że nie miałem pojęcia, skąd pochodziła ani jak się znalazła między rozporkami mojego wehikułu.

— Cóż, ta fiolka jest dostatecznie rzeczywista — stwierdziłem. — To naprawdę niezłe rozwiązanie, prawda? Przypomina zamknięcie koła.

Ruszyłem do drzwi.

— Lepiej się schowaj, zanim zadzwonię — poradziłem.

Cofnął się w cień werandy i po chwili nie było go widać.

Pociągnąłem za dzwonek.

Z wnętrza domu dobiegł mnie odgłos otwieranych drzwi i podniesiony głos: — „Ja otworzę!”, a potem usłyszałem ciężkie, pośpieszne kroki na schodach. Rozległ się szczęk klucza w zamku i drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.

Skwiercząca w mosiężnym lichtarzu świeca wysunęła się przez drzwi w moim kierunku i zobaczyłem szeroką, okrągłą twarz młodego człowieka z oczami podpuchniętymi od snu. Był w wieku dwudziestu trzech lub czterech lat i miał na sobie podniszczony, wyświechtany szlafrok, zarzucony na pomiętą koszulę nocną. Mysie włosy odstawały od skroni jego dziwnej, szerokiej głowy.

— Tak? — warknął. — Jest już po trzeciej nad ranem...

Jeszcze zanim zadzwoniłem, nie byłem pewien, co zamierzam mu powiedzieć, a teraz, gdy nadeszła ta chwila, kompletnie zapomniałem języka w gębie. Jeszcze raz doznałem dziwnego, nieprzyjemnego szoku. Nie wydaje mi się, by człowiek z mojego stulecia mógł kiedykolwiek się przyzwyczaić do spotykania samego siebie, obojętne, ile razy by to ćwiczył. A teraz do tych wszystkich mieszanych uczuć doszedł jeszcze przejmujący żal, gdyż to już nie była tylko młodsza wersja mojej osoby, lecz również i Mosesa. Poczułem się, jakbym stanął twarzą w twarz z młodszym bratem, którego uważałem za zmarłego.

Znów przyjrzał się badawczo mojej twarzy, tym razem z podejrzliwością.

— Czegóż to, u diabła, pan chce? Nie prowadzę interesów z domokrążcami, nawet gdyby była odpowiednia pora dnia.

— Tak — powiedziałem łagodnie. — Wiem o tym.

— Ciekawe skąd.

Zaczął zamykać drzwi, ale dostrzegł coś w mojej twarzy — poznałem to po jego minie — jakiś cień podobieństwa.

— Lepiej proszę powiedzieć, czego pan chce.

Niezdarnie wysunąłem fiolkę z plattnerytem zza pleców.

— To dla pana.

Kiedy zobaczył dziwny, zielony blask buteleczki, uniósł brwi.

— Co to jest?

— To... — Jak mogłem mu to wyjaśnić? — To próbka. Dla pana.

— Próbka czego?

— Nie wiem — skłamałem. — Chciałbym, żeby się pan dowiedział.

Wyglądał na zaciekawionego, ale nadal się wahał. Po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz uporu.

— Czego mam się dowiedzieć?

Te głupie pytania zaczynały mnie wprawiać w rozdrażnienie.

— Niech to licho porwie, człowieku, czy nie ma pan za grosz inicjatywy? Niech pan przeprowadzi jakieś testy...

— Nie podoba mi się pański ton — powiedział napuszony. — Jakie testy?

— No nie! — Przeczesałem ręką przemoczone włosy. Pomyślałem, że taka pompatyczność nie pasuje do takiego młodego człowieka. — To nowy minerał. Chyba tyle pan widzi!

Zmarszczył brwi, stał się jeszcze bardziej podejrzliwy.

Pochyliłem się i postawiłem fiolkę na stopniu.

— Zostawię to tutaj. Może pan rzucić na to okiem, kiedy będzie pan gotów, a wiem, że tak się stanie. Nie chcę marnować pańskiego czasu.

Odwróciłem się i ruszyłem ścieżką, odgłos moich kroków na żwirze przebijał się przez hałas padającego deszczu.

Kiedy spojrzałem przez ramię, zobaczyłem, że podniósł buteleczkę, a jej zielony blask trochę rozjaśnił cienie rzucane przez świecę na jego twarz.

— Ale jak się pan nazywa? — zawołał.

— Plattner — odrzekłem odruchowo.

— Plattner? Czy ja pana znam?

— Plattner — powtórzyłem z desperacją, szukając w ciemnych zakamarkach mózgu jakichś szczegółów, które uwiarygodnią moje kłamstwo. — Gottfried Plattner...

Miałem wrażenie, jakbym to nie ja mówił, ale gdy tylko te słowa wypłynęły z moich ust, wiedziałem, że to było nieuniknione.

Sprawa była załatwiona, koło się zamknęło!

Nadal za mną wołał, ale oddaliłem się pewnym krokiem od bramy, a potem zacząłem schodzić ze wzgórza.


Nebogipfel czekał na mnie na tyłach domu, w pobliżu wehikułu czasu.

— Załatwione — oświadczyłem.

W zachmurzone niebo wsączało się pierwsze światło brzasku i zobaczyłem sylwetkę Morloka. Miał ręce założone z tyłu, a włosy gładko przylegały mu do pleców. Jego oczy przypominały olbrzymie, krwistoczerwone kałuże.

— Wyglądasz na zmęczonego — powiedziałem współczująco. — Ten deszcz...

— To nie ma większego znaczenia.

— Co teraz zrobisz?

— A co ty zrobisz?

Zamiast odpowiadać, pochyliłem się i dźwignąłem wehikuł czasu. Obrócił się, trzeszcząc jak stare łóżko, i opadł na trawę z głuchym uderzeniem. Przesunąłem ręką po podniszczonej ramie wehikułu. Do kwarcowych prętów i siodełka przylgnęły mech i kawałki trawy, a jedna poręcz była dość mocno skrzywiona.

— Wiesz, mógłbyś wrócić do domu — zaproponował. — Do roku 1891. Obserwatorzy najwyraźniej sprowadzili nas z powrotem do twojej historii, do pierwotnej wersji. Musisz jedynie przemieścić się kilka lat naprzód.

Rozważyłem tę perspektywę. Pod pewnymi względami wygodnie by było wrócić do tamtego przytulnego wieku, do mojej skorupy, którą tworzy majątek, przyjaciele i osiągnięcia. I z chęcią spotkałbym się ponownie z niektórymi starymi kompanami — z Piłbym i innymi. Ale...

— W 1891 roku miałem przyjaciela — powiedziałem Nebogipfelowi. (Miałem na myśli Pisarza.) — Był młody i pod pewnymi względami dziwny — w gorącej wodzie kąpany — a jednak z określonym sposobem patrzenia na świat... Wydawało się, że sięga wzrokiem poza powierzchnię wydarzeń — poza teraźniejszość, która nas wszystkich tak bardzo absorbuje — i dostrzega istotę rzeczy: trendy, głębsze prądy, które nas łączą zarówno z przeszłością, jak i przyszłością. Myślę, że dostrzegał małość ludzkości na tle wielkiego odcinka czasu ewolucyjnego i dlatego nie mógł ścierpieć świata, w którym ugrzązł, nieskończonych, powolnych procesów społecznych, a nawet własnej, słabowitej natury ludzkiej. Wydawało się, że jest obcy we własnych czasach — podsumowałem. — I to właśnie tak bym się czuł, gdybym wrócił. Miałbym wrażenie, że jestem w niewłaściwym czasie. Bez względu bowiem na to, jak solidny ten świat może się wydawać, ja zawsze bym wiedział, że wokół niego, prawie w zasięgu ręki, znajduje się tysiąc wszechświatów, w mniejszym lub większym stopniu różnych. Przypuszczam, że stałem się potworem... Moi przyjaciele będą musieli mnie uznać za zaginionego w czasie i opłakiwać.

Jeszcze w trakcie naszej rozmowy powziąłem postanowienie.

— Nadal mam misję do spełnienia. Nie wykonałem jeszcze zadania, które sobie postawiłem, kiedy wróciłem w czasie po pierwszej wizycie. Tutaj zamknęło się jedno koło, ale inne pozostaje otwarte, sięgając w odległą przyszłość niczym złamana kość...

— Rozumiem — powiedział Morlok.

Wdrapałem się na siodełko wehikułu.

— A co z tobą, Nebogipfelu? Czy polecisz ze mną? Wyobrażam sobie, co mógłbyś tam robić i nie chcę cię tu pozostawiać na lodzie.

— Dziękuję, ale nie. Nie pozostanę tu zbyt długo.

— Dokąd się wybierzesz?

Uniósł twarz. Deszcz nie był teraz taki ulewny, ale z rozjaśniającego się nieba nadal padały kropelki, tworząc rzadką mgiełkę i rozpryskując się na wielkich rogówkach oczu Morloka.

— Ja też jestem świadomy zamykających się kół — odrzekł. — Ale ciekawi mnie, co się znajduje za tymi kołami...

— Co masz na myśli?

— Gdybyś tu wrócił i zastrzelił swojego młodszego odpowiednika, nie byłoby żadnej sprzeczności przyczynowej. Zamiast tego stworzyłbyś nową historię, świeży wariant w wielorakości, w którym zginąłbyś młodo z ręki obcego człowieka.

— Teraz to wszystko jest dla mnie dość jasne. Z powodu istnienia wielorakości, w pojedynczej historii nie jest możliwy żaden paradoks.

— Ale — ciągnął spokojnie Morlok — Obserwatorzy sprowadzili cię tutaj, abyś mógł dostarczyć plattneryt samemu sobie — abyś mógł zapoczątkować serię wydarzeń, które doprowadziły do zbudowania pierwszego wehikułu czasu i stworzenia wielorakości. Istnieje zatem większe koło, które się zamyka: koło wielorakości.

Zrozumiałem, do czego zmierza.

— Jak by nie było, istnieje jakaś zamknięta pętla przyczynowości — stwierdziłem — dżdżownica, która pożera własny ogon... Wielorakość nie mogłaby zaistnieć, gdyby już nie istniała!

Nebogipfel powiedział, że Obserwatorzy wierzą, iż rozwiązanie tego ostatecznego paradoksu wymaga istnienia większej liczby wielorakości: wielorakości wielorakości!

— Aby rozplatać pętlę przyczynową, logiczną koniecznością jest wyższy porządek — wyjaśnił Nebogipfel. — Tak jak musiała istnieć nasza wielorakość, aby można było rozwikłać paradoksy pojedynczej historii.

— Ale... Niech to licho porwie, Nebogipfelu! Aż kręci mi się w głowie na tę myśl. Równoległe zbiory wszechświatów... Czy to możliwe?

— Jak najbardziej — odparł. — I Obserwatorzy zamierzają tam się udać.

Opuścił głowę. Zrobiło się już dość jasno i zobaczyłem, jak ciastowata skóra wokół jego oczu marszczy się, kiedy zmrużył oczy.

— I zabiorą mnie ze sobą — dodał. — Nie wyobrażam sobie większej przygody... A ty?

Siedząc na siodełku w wehikule, po raz ostatni rzuciłem okiem na zwyczajny, dżdżysty poranek w dziewiętnastym wieku. Wzdłuż całej Petersham Road widać było zarysy domów pełnych śpiących ludzi. Poczułem zapach wilgotnej trawy. Gdzieś trzasnęły drzwi, gdy jakiś mleczarz lub listonosz rozpoczynał swój dzień pracy.

Wiedziałem, że już nigdy tu nie wrócę.

— Nebogipfelu, gdy dotrzesz do tej większej wielorakości, co wtedy?

— Istnieje wiele porządków nieskończoności — odparł spokojnie, drobny deszcz ściekał mu po twarzy. — Przypomina to hierarchię: struktur wszechświatowych i ambicji. — Nadal mówił swoim morlokowym, trochę bełkotliwym głosem z całkowicie obcą intonacją, a jednak słychać było w tym głosie zdumienie. — Konstruktorzy mogliby mieć wszechświat na własność, ale to im nie wystarczało. Rzucili więc wyzwanie skończoności i dotarli do granicy czasu, przekroczyli ją, a następnie umożliwili umysłowi skolonizowanie wszystkich wszechświatów wielorakości. Ale Obserwatorom z optymalnej historii nawet to nie wystarczało i szukają sposobów, by dotrzeć do dalszych porządków nieskończoności...

— A jeśli im się uda? Czy spoczną?

— Nie ma spoczynku, granicy, końca drogi. Nie ma granic, których życie i umysł nie mogłyby zakwestionować i przekroczyć.

Zacisnąłem rękę na dźwigni i przysadzisty wehikuł zadrżał.

— Nebogipfelu, ja...

Uniósł rękę.

— Jedź — powiedział.

Wziąłem oddech, chwyciłem dźwignię rozruchową obiema rękami i ruszyłem z głuchym odgłosem.

Загрузка...