Zacisnąłem rękę na obejmującym mnie chudym przedramieniu i oderwałem je od szyi. Włochate ciało leżało rozwalone na niklowych i mosiężnych elementach wehikułu obok mnie, przy policzku miałem drobną twarz z goglami na oczach. Słodkawy, stęchły zapach Morloka był niezwykle silny!
— Nebogipfel!
Mówił słabym i zdławionym głosem, a jego pierś gwałtownie unosiła się i opadała. Czy był przestraszony?
— A więc uciekłeś. I to z taką łatwością...
Kiedy tak trzymał się kurczowo mojego wehikułu, wyglądał jak lalka ze szmat i końskiego włosia. Był przypomnieniem koszmarnego świata, z którego uciekłem. Jestem pewien, że mógłbym go zrzucić w jednej chwili, a jednak powstrzymałem rękę.
— Być może wy, Morlokowie, nie doceniliście mojej zdolności do działania — warknąłem do niego. — Ale ty, ty coś podejrzewałeś, prawda?
— Tak. W ostatniej chwili... Sądzę, że nauczyłem się interpretować nieświadomy język twojego ciała. Uświadomiłem sobie, że zamierzasz uruchomić machinę, ledwie zdążyłem do ciebie dotrzeć, nim...
— Czy myślisz, że moglibyśmy się wyprostować? — szepnął po chwili. — Jest mi trochę niewygodnie i boję się, że spadnę z machiny.
Patrzył na mnie, kiedy rozważałem tę propozycję. Czułem, że muszę powziąć jakąś decyzję; czy miałem go zaakceptować jako drugiego pasażera wehikułu, czy też nie?
Nie byłbym w stanie zrzucić go, znałem samego siebie na tyle dobrze, by to wiedzieć!
— W porządku.
Tak więc my obaj, Czasowi Argonauci, wykonaliśmy akrobacje w plątaninie części mojego wehikułu. Trzymałem Nebogipfela za ramię — by uchronić go przed upadkiem i dopilnować, aby nie próbował sięgnąć do urządzeń sterowniczych wehikułu — i obróciłem się, aż usiadłem wyprostowany na siodełku. Nawet w młodości nie odznaczałem się zwinnością, więc kiedy już udało mi się osiągnąć ten cel, byłem zziajany i rozdrażniony. Tymczasem Nebogipfel usadowił się w wygodnym miejscu na moim wehikule.
— Dlaczego za mną poszedłeś, Nebogipfelu?
Morlok zapatrzył się w ciemność, na rozcieńczony krajobraz — efekt podróżowania w czasie — i nic nie odrzekł.
Mimo to pomyślałem, że go rozumiem. Przypomniałem sobie jego ciekawość i zdumienie, kiedy mu opisałem przyszłość podczas naszej wspólnej międzyplanetarnej podróży w kapsule. Morlok wdrapał się za mną odruchowo — by odkryć, czy podróżowanie w czasie jest naprawdę możliwe — i był to odruch spowodowany ciekawością, którą tak jak ja odziedziczył po małpie! Poczułem się tym jakoś wzruszony i nastawiłem się bardziej życzliwie do Nebogipfela. Ludzkość bardzo się zmieniła w ciągu dzielących nas lat, ale oto miałem dowód, że ciekawość, ten nieubłagany pęd do wiedzy — i towarzysząca mu lekkomyślność — nie wymarła całkowicie.
A potem wskoczyliśmy w światłość — zobaczyłem nad głową demontaż Sfery — wehikuł zalało nagie światło słoneczne i Nebogipfel zawył.
Odrzuciłem gogle. Odsłonięte Słońce z początku nieruchomo wisiało na niebie, ale niebawem zaczęło dryfować ze swojej ustalonej pozycji; coraz szybciej przesuwało się łukiem na nieboskłonie i na Ziemię powróciło trzepotanie dni i nocy. Wreszcie Słońce przemykało po niebie zbyt szybko, by je śledzić, przemieniło się we wstęgę światła, a zmianę dni i nocy zastąpił jednorodny, dość zimny, perlisty blask. Regulacja osi i rotacja Ziemi zostały „cofnięte”.
Morlok skulił się, przyciskając twarz do piersi. Miał na oczach gogle, ale ich ochrona wydawała się niewystarczająca; próbował zagrzebać się we wnętrzu wehikułu i jego plecy odbijały się białym kolorem w rozproszonym świetle słonecznym.
Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Przypomniałem sobie, jak zapomniał mnie ostrzec, kiedy nasza kapsuła wypadła ze Sfery w przestrzeń kosmiczną: cóż, oto była kara!
— Nebogipfelu, to tylko światło słoneczne.
Nebogipfel podniósł głowę. W rozjaśnionym świetle jego gogle ściemniały tak, że były prawie nieprzenikliwe; włosy na jego twarzy były splątane i wydawały się wilgotne od łez. Ciało Morloka, widoczne przez włosy, pobłyskiwało szaro-białą barwą.
— Nie chodzi tylko o moje oczy — wyjaśnił. — Nawet takie rozproszone światło sprawia mi ból. Kiedy się wyłonimy w pełnym blasku słońca...
— Poparzenie słoneczne! — wykrzyknąłem. Po tylu latach ciemności ten Morlok był bardziej bezbronny, nawet w słabym słońcu Anglii, niż najbledszy rudzielec byłby w tropiku. Zdjąłem marynarkę. — Proszę — powiedziałem. — To powinno ci pomóc.
Nebogipfel okrył się moją częścią garderoby, kuląc się pod jej fałdami.
— A zresztą — dodałem — kiedy zatrzymam wehikuł, dopilnuję, żebyśmy przybyli w nocy, aby znaleźć dla ciebie schronienie.
Kiedy o tym pomyślałem, uświadomiłem sobie, że przybycie w nocy i tak będzie dobrym pomysłem: świetnie bym wyglądał, pojawiając się na Richmond Hill z tym potworem z przyszłości, w środku tłumu gapiących się spacerowiczów!
Wieczna zieleń wycofała się ze zbocza wzgórza i wróciliśmy do cyklu pór roku. Rozpoczęliśmy powrotne przejście przez Wiek Wielkich Budowli, który opisałem już wcześniej. Z marynarką narzuconą na głowę Nebogipfel patrzył z jawną fascynacją, gdy mosty i słupy przesuwały się nad migoczącym krajobrazem jak mgiełka. Jeśli chodzi o mnie, czułem ogromną ulgę, że zbliżamy się do mojego stulecia.
Nagle Nebogipfel syknął — był to dziwny, koci odgłos — i przycisnął się bardziej do wehikułu. Jego olbrzymie oczy patrzyły przed siebie nieruchomo.
Odwróciłem się od niego i zdałem sobie sprawę, że niezwykłe efekty optyczne, które zaobserwowałem podczas wyprawy do roku Pańskiego 657 208, znów stają się wyraźne. Wydawało mi się, że widzę gwiezdne pola, jaskrawe i zatłoczone, które próbują się przebić przez otaczającą mnie zewsząd rozcieńczoną powierzchnię materii... I nagle, kilka jardów przed wehikułem zawisł Obserwator: mój niewiarygodny towarzysz. Utkwił we mnie wzrok i chwyciłem się poręczy. Spojrzałem na tę karykaturę ludzkiej twarzy i zwisające macki i znów uderzyło mnie podobieństwo do sflaczałego stworzenia, które widziałem na plaży odległej w czasie o trzydzieści milionów lat.
To dziwne, ale moje gogle, które były takie przydatne w ciemnościach Morloków, w ogóle mi nie pomagały, kiedy przyglądałem się temu stworowi; nie widziałem go wyraźniej, niż gdybym oglądał go gołym okiem.
Do mojej świadomości dotarło ciche mamrotanie przypominające skowyt. Pochodziło od Nebogipfela, który trzymał się kurczowo swojego miejsca w wehikule, okazując jednoznacznie swoje cierpienie.
— Nie musisz się bać — powiedziałem trochę niezręcznie. — Już ci mówiłem o moim spotkaniu z tą istotą w drodze do twojego stulecia. To dziwny widok, ale stwór wydaje się nieszkodliwy.
Drżąc i skomląc, Nebogipfel powiedział:
— Nie rozumiesz. To, co widzimy, jest przecież niemożliwe. Twój Obserwator najwyraźniej potrafi przekraczać korytarze — przechodzić między potencjalnymi wersjami historii... a nawet wkraczać w trajektorie podróżującego wehikułu czasu. To jest po prostu niemożliwe!
Potem — z taką łatwością jak powstał — gwiezdny blask zniknął i mój Obserwator stał się niewidzialny, a wehikuł pomknął dalej w przeszłość.
W końcu powiedziałem ostro do Morloka:
— Musisz to zrozumieć, Nebogipfelu: po tej ostatniej podróży nie mam zamiaru więcej wracać do przyszłości.
Zacisnął długie palce na rozporkach wehikułu.
— Wiem, że nie mogę wrócić — powiedział. — Wiedziałem to już wtedy, gdy rzuciłem się na machinę. Nawet gdybyś zamierzał wrócić do przyszłości...
— Tak?
— Ponowny powrót twojej machiny przez czas musi spowodować kolejną, nieprzewidywalną deformację Historii. — Odwrócił się do mnie, ukazując olbrzymie oczy za goglami. — Rozumiesz? Moja historia, mój dom przepadły, być może uległy zniszczeniu. Stałem się uciekinierem w czasie... Tak j akty.
Jego słowa zmroziły mnie. Czy to możliwe, że ma rację? Czy to możliwe, że tą nową ekspedycją wyrządzam kolejną szkodę strupieszałej Historii, nawet kiedy tu siedzę?
Umocniłem się w postanowieniu, by to wszystko naprawić — by położyć kres destrukcyjności wehikułu czasu!
— Ale jeśli o tym wszystkim wiedziałeś, to twoje lekkomyślne podążanie moim śladem było ogromnym szaleństwem...
— Być może. — Mówił przytłumionym głosem, gdyż chował głowę pod ramionami. — Ale widoki, które już zobaczyłem — podróżowanie w czasie — zgromadzenie takich informacji... Nikt z mojego gatunku nie miał nigdy takiej okazji!
Umilkł i nabrałem do niego większej sympatii. Zastanawiałem się, jak sam bym zareagował, gdyby mi dano choćby cień takiej szansy — tak jak temu Morlokowi.
Chronometryczne tarcze dalej biegły wstecz i zauważyłem, że zbliżamy się do mojego stulecia. Świat przybrał bardziej swojskie kształty: Tamiza była mocno osadzona w swoim starym korycie, a nad nią wyrosły mosty, które wydały mi się znajome.
Popchnąłem dźwignie. Słońce stało się odrębnym obiektem, który przelatywał nad naszymi głowami jak żarząca się kula, a mijanie nocy przemieniło się w dostrzegalne migotanie. Dwie chronometryczne tarcze już znieruchomiały; tylko tysiące dni — zaledwie kilka lat — pozostały do pokonania.
Uświadomiłem sobie, że wokół mnie okrzepło Richmond Hill, mniej więcej w takiej postaci, jaką pamiętałem z własnych czasów. Dzięki temu, że wskutek mojej podróży przesłaniające widok drzewa zostały zredukowane do przejściowej, przezroczystej zasłony, dość dobrze zobaczyłem łąki Petersham i Twickenham, które pocętkowane były kępami starożytnych drzew. To wszystko było pokrzepiające i znajome, chociaż moja prędkość przez czas była nadal taka duża, iż nie mogłem rozpoznać ludzi, jeleni, krów, czy innych mieszkańców wzgórza, a migotanie dni i nocy nadawało całemu krajobrazowi nienaturalny blask. Pomijając to wszystko, byłem prawie w domu!
Obserwowałem tarcze, kiedy wskazówka z tysięcy zbliżyła się do zera — przy zerze znajdował się mój dom i potrzeba było całej mojej determinacji, by nie zatrzymać wehikułu w tamtym momencie, ponieważ w najwyższym stopniu pragnąłem powrócić do własnego roku — ale trzymałem dźwignie przyciśnięte wstecz i obserwowałem, jak tarcze obracają się dalej w kierunku ujemnym.
Wokół mnie migotało wzgórze za dnia i nocy, tu i ówdzie pojawiała się kolorowa plama, gdy jakaś grupa piknikowa pozostawała na trawie dość długo, bym mógł ją zobaczyć. Wreszcie przy odczycie na tarczy sześć tysięcy pięćset sześćdziesiąt dni przed moim wyjazdem znów naparłem na dźwignie.
Zatrzymałem wehikuł czasu w odmętach pochmurnej, bezksiężycowej nocy. Jeśli dobrze obliczyłem, wylądowałem w lipcu 1873 roku. Przez morlokowe gogle na oczach zobaczyłem zbocze wzgórza i brzeg rzeki, a także pobłyskującą na trawie rosę; zobaczyłem też, że — pomimo tego, iż Morlokowie ustawili mój wehikuł na otwartej przestrzeni zbocza wzgórza, pół mili od mojego domu — nie było żadnego świadka mojego przybycia. Zalały mnie dźwięki i zapachy mojego stulecia: ostry aromat drewna płonącego gdzieś na jakimś ruszcie w piecu, odległy szmer Tamizy, szelest wiatru przebiegającego przez drzewa, zapach płonących lamp naftowych przy wózkach domokrążców. To wszystko było rozkoszne, znajome i niezwykle uspokajające!
Nebogipfel wstał ostrożnie. Już wcześniej wsunął ręce w rękawy mojej marynarki i teraz ta ciężka część garderoby wisiała na nim jakby był dzieckiem.
— Czy to rok 1891? — zapytał.
— Nie — odparłem.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że cofnąłem nas dalej w czasie. — Zerknąłem na wzgórze w kierunku mojego domu. — Nebogipfelu, w tamtym laboratorium zuchwały młodzieniec rozpoczyna serię eksperymentów, które w końcu doprowadzą do stworzenia wehikułu czasu...
— Chcesz powiedzieć...
— Że jest rok 1873 i spodziewam się, że wkrótce spotkam samego siebie w młodości!
Jego twarz, w goglach i bez podbródka, obróciła się w moim kierunku z czymś, co wydawało się zdumieniem.
— A teraz chodź, Nebogipfelu, i pomóż mi znaleźć kryjówkę dla tej machiny.
Nie potrafię opisać, jak dziwne wydawało mi się spacerowanie nocą wzdłuż Petersham Road i na koniec dotarcie do własnego domu z Morlokiem przy boku!
Dom był stojącym na skraju szeregowcem, z wielkimi, wykuszowymi oknami, mało ambitnymi rzeźbami wokół futryny i werandą z pseudogreckimi filarami. Na przodzie znajdował się mały placyk ze schodami biegnącymi do piwnicy, odgrodzony cienkimi, pomalowanymi na czarno, metalowymi barierkami. Przypominało to imitację naprawdę wspaniałych domów na Green lub w Terrace na szczycie Hill; pomimo to jednak był to duży, przestronny, wygodny dom, który kupiłem okazyjnie w młodości i z którego nie chciałem się odtąd w ogóle wyprowadzać.
Minąłem frontowe drzwi i poszedłem na zaplecze domu. Na tyłach znajdowały się balkony z delikatnymi, żelaznymi, pomalowanymi na biało pilastrami, dając widok na zachodnią stronę. Rozpoznałem okna palarni i jadalni, które były teraz ciemne (przyszło mi do głowy, że nie jestem pewien, jaka jest pora nocy), ale uświadomiłem sobie, że czegoś brakuje na tyłach palarni. Chwilę trwało, nim przypomniałem sobie, co tu powinno być — niespodziewaną nieobecność czegoś znacznie trudniej wykryć od niestosownej obecności. Chodziło o łazienkę, którą miałem tu wybudować później. Tutaj, w roku 1873, nadal byłem zmuszony myć się w nasiadówce, którą przynosił mi do sypialni służący!
W nieproporcjonalnej cieplarni wystającej z zaplecza domu znajdowało się moje laboratorium, gdzie — jak zobaczyłem z dreszczykiem oczekiwania — nadal płonęło światło. Wszyscy zaproszeni na obiad goście już poszli i służący również dawno udali się na spoczynek; mimo to jednak on — ja! — nadal pracował.
Doznałem mieszanych uczuć, których, jak sobie wyobrażam, nie poznał przede mną jeszcze nikt; oto był mój dom, a jednak nie mogłem rościć sobie do niego żadnych praw!
Powróciłem do frontowych drzwi. Nebogipfel stał trochę dalej na pustej drodze; wydawało się, że nie ma ochoty zbliżać się do schodów, gdyż prowadziły one do czeluści, która była czarna jak sadza, nawet gdy miało się gogle.
— Nie musisz się bać — powiedziałem. — To całkiem normalne, że w takich domach kuchnie i tym podobne pomieszczenia znajdują się pod ziemią... Schody i poręcze są dość mocne.
Nebogipfel, nieprzenikniony za swoimi goglami, sprawdził podejrzliwie schody. Przypuszczałem, że jego ostrożność wynika z niewiedzy na temat solidności dziewiętnastowiecznej techniki — zapomniałem, jak dziwna musiała mu się wydawać moja prymitywna era — tym niemniej coś w jego postawie zaniepokoiło mnie.
Przypomniał mi się i wprawił mnie w zakłopotanie dziwny epizod z dzieciństwa. Dom, w którym dorastałem, był duży i rozbudowany — właściwie niepraktyczny — i posiadał podziemne przejścia, które biegły od domu do stajni, spiżarni i tym podobnych: takie przejścia są dość powszechnie spotykane w takich wiekowych domach. W przerwach powstawiano w ziemię kraty: czarne, okrągłe płyty, które zakrywały szyby wentylacyjne prowadzące do tych przejść. Przypomniałem sobie teraz, jak w dzieciństwie bałem się tych zamkniętych w ziemi jam. Może to i były zwykłe kanały wentylacyjne, ale co by się stało — podpowiadała mi moja dziecięca wyobraźnia — gdyby jakaś koścista ręka wysunęła się wijącym ruchem spod tych szeroko rozstawionych prętów i złapała mnie za kostkę?
Przyszło mi teraz do głowy — przypuszczam, że powodem tego wszystkiego była ostrożność Nebogipfela — że między tamtymi szybami w ziemi z mojego dzieciństwa i złowieszczymi studniami Morloków istnieje jakieś podobieństwo... Czy to właśnie dlatego zaatakowałem tamto morlokowe dziecko w roku Pańskim 657 208?
Nie jestem człowiekiem, który lubi analizować swoją naturę! Toteż bez uzasadnienia warknąłem do Nebogipfela:
— A zresztą, myślałem, że wy, Morlokowie, żyjecie w ciemności!
Odwróciłem się od niego i podszedłem do frontowych drzwi.
Wszystko było takie znajome, a jednak niepokojąco inne. Już na pierwszy rzut oka dostrzegłem tysiąc drobnych zmian, które nastąpią w ciągu następnych osiemnastu lat mojego życia. Na przykład było tam wygięte w dół nadproże, które później wymieniłem, i wolne miejsce, w którym za namową pani Watchets zamontowałem kiedyś łukowatą oprawę lampową.
Znów uświadomiłem sobie, cóż to była za niezwykła sprawa z tym podróżowaniem w czasie! Człowiek mógłby się spodziewać dramatycznych zmian — i właśnie takie odkryłem — podczas wyprawy przez tysiące wieków, ale nawet po tym małym skoku, niespełna dwadzieścia lat wstecz, rzeczywistość wydawała się anachroniczna.
— Co mam zrobić? Zaczekać na ciebie?
Spojrzałem na Nebogipfela, który do tej pory stał w milczeniu obok mnie. Z goglami na oczach i nadal okutany w moją marynarkę wyglądał komicznie, a równocześnie jakoś przerażająco!
— Sądzę, że bezpieczniej będzie, jeśli nie pozostaniesz na zewnątrz. Co by było, gdyby zauważył cię policjant? Mógłby cię uznać za jakiegoś dziwacznego włamywacza. — Bez swojej morlokowej maszynerii Nebogipfel był całkowicie bezbronny; wybrał się w podróż po historii tak samo nie przygotowany, jak ja to zrobiłem podczas mojego pierwszego wypadu. — A co z psami i kotami? — Ciekawe, jak przeciętny kocur z siedemdziesiątych lat dziewiętnastego wieku potraktowałby Morloka. Pewnie zrobiłby sobie z niego świetną ucztę... — Nie, Nebogipfelu. Uważam, że w sumie byłoby bezpieczniej, gdybyś pozostał przy mnie.
— A ten młody człowiek, którego chcesz odwiedzić? Jak zareaguje?
Westchnąłem.
— No cóż, zawsze słynąłem z otwartego i elastycznego umysłu. A przynajmniej tak lubię o sobie myśleć! Być może wkrótce się o tym przekonani. Zresztą, twoja obecność może przekonać mnie — jego — o prawdziwości mojej relacji.
I nie wahając się ani chwili dłużej, pociągnąłem za dzwonek.
Z wnętrza domu dobiegł mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi i rozdrażniony krzyk: „W porządkują otworzę!” a potem stukot kroków na krótkim korytarzu łączącym moje laboratorium z resztą domu.
— To ja — syknąłem do Nebogipfela. — On. Musi już być późno. Służący śpią.
Rozległ się szczęk klucza w zamku.
— Twoje gogle — syknął Nebogipfel.
Szybko zdjąłem rażące anachronizmem okulary i wepchnąłem je do kieszeni w spodniach, dokładnie w chwili, gdy otworzyły się drzwi.
Przed nami stał młodzieniec; jego twarz, w świetle świeczki, którą trzymał w ręku, lśniła jak księżyc. Obrzucił mnie pobieżnym spojrzeniem, a Nebogipfelowi poświęcił jeszcze mniej uwagi. (To tyle, jeśli chodzi o zdolność obserwacji, którą tak wysoko sobie ceniłem!)
— Czegóż to, u diabła, chcecie? Jest już po pierwszej nad ranem.
Otworzyłem usta, żeby się odezwać, ale krótka mowa wstępna, którą sobie wcześniej przećwiczyłem, wyleciała mi z głowy.
Tak oto stanąłem oko w oko ze sobą, gdy miałem dwadzieścia sześć lat!
Przekonałem się, że wszyscy bez wyjątku wykorzystujemy lustro do tego, by się oszukiwać. Oglądane w nim odbicie jest w tak dużym stopniu pod naszą kontrolą: patrzymy łaskawym okiem na swoje zalety, nawet nieświadomie, a złe nawyki korygujemy w taki sposób, że nawet nasz najbliższy przyjaciel by nas nie poznał. No i oczywiście nic nas nie zmusza do tego, byśmy patrzyli na siebie z mniej korzystnych stron: na przykład od tyłu lub z profilu, gdy nasz wydatny nos widać w całej okazałości.
No cóż, oto miałem przed sobą odbicie, które w ogóle nie było pod moją kontrolą — i wywołało to u mnie niepokój.
Był naturalnie mojego wzrostu: z zaskoczeniem stwierdziłem, że jedyna drobna różnica między nami polegała na tym, iż w ciągu osiemnastu dzielących nas lat trochę się skurczyłem. Miał dziwne czoło: osobliwie szerokie, co wielu ludzi wytykało mi nieżyczliwie przez całe życie, i pokryte rzadkimi, mysimi włosami, które jeszcze nie zaczęły się cofać ani wykazywać śladów siwizny. Jego oczy były jasnoszare, nos prosty, szczęki silne — ale nigdy nie zaliczałem się do przystojniaków. Był z natury blady, co spotęgowało się wskutek godzin, które od szkolnych lat spędził w bibliotekach, gabinetach, klasach i laboratoriach.
Poczułem bliżej nie sprecyzowaną odrazę: rzeczywiście było we mnie coś z Morloka! I czy zawsze miałem takie odstające uszy?
Mój wzrok jednak przyciągnęło ubranie. Ubranie!
Miał na sobie coś, co pamiętałem jako strój dandysa: krótką, j askrawoczerwoną marynarkę, żółto-czarną kamizelkę z ciężkimi, mosiężnymi guzikami, wysokie żółte buty i bukiecik dla ozdoby w klapie marynarki.
Czyja rzeczywiście kiedykolwiek nosiłem takie rzeczy? Musiałem! Ale trudno mi było wyobrazić sobie cokolwiek, co bardziej by odbiegało od mojego aktualnego stonowanego stylu ubierania się.
— Niech to licho porwie — nie mogłem się powstrzymać — ubrał się pan jak cyrkowy klaun!
Wydawał się zbity z tropu — najwidoczniej dostrzegł coś dziwnego w mojej twarzy — ale odpowiedział dość rezolutnie:
— Być może powinienem zamknąć panu drzwi przed nosem. Czy wdrapał się pan na to wzgórze tylko po to, żeby mi ubliżać z powodu ubrania?
Dostrzegłem, że jego bukiecik jest dość przywiędły i wydawało mi się, że wyczuwam w jego oddechu zapach brandy.
— Czy dziś jest czwartek? — zapytałem.
— To bardzo dziwne pytanie. Powinienem...
— Tak?
Uniósł świeczkę i spojrzał mi w twarz. Tak był zafascynowany mną — własnym ja, które niezbyt jasno pojmował — że zignorował Morloka: człekopodobną istotę z odległej przyszłości, która stała nie dalej niż dwa jardy od niego! Zastanawiałem się, czy w tej scence nie kryje się jakaś niezdarna metafora: czy w ostatecznym rozrachunku nie wyruszyłem w czas tylko po to, by odnaleźć samego siebie?
Nie miałem jednak czasu na ironię i poczułem się dość zakłopotany, że w ogóle sformułowałem taką literacką myśl!
— Tak się składa, że dziś jest czwartek. A raczej był, bo teraz mamy wczesne godziny piątku. I co z tego? I przede wszystkim, dlaczego pan o tym nie wie? Kim pan w ogóle jest?
— Powiem panu, kim jestem — odparłem. — I — wskazałem Morloka, na co nasz niechętny gospodarz otworzył szerzej oczy — kim on jest. I dlaczego nie mam pewności, która jest godzina, czy nawet jaki jest dziś dzień. Najpierw jednak... Czy możemy wejść do środka? Chętnie bym skosztował pańskiej brandy.
Stał w miejscu przez około pół minuty. Knot świeczki w kałuży wosku sypał iskry. Usłyszałem westchnienie Tamizy w oddali, gdy rzeka mijała ospale mosty w Richmond. W końcu odpowiedział:
— Powinienem wyrzucić was na ulicę! Ale...
— Wiem — powiedziałem łagodnie. Popatrzyłem na mojego młodszego odpowiednika z pobłażaniem; zawsze byłem skory do snucia gorączkowych domysłów i mogłem sobie wyobrazić, jakie to szalone hipotezy już kiełkują w tamtym płodnym, niezdyscyplinowanym umyśle!
Powziął decyzję. Odsunął się od drzwi.
Dałem znak Nebogipfelowi, żeby ruszył naprzód. Morlok, którego stopy były gołe z wyjątkiem warstwy włosów, stąpał cicho po parkiecie w holu. Mój młodszy odpowiednik popatrzył na Morloka — Nebogipfel odwzajemnił spojrzenie z zainteresowaniem — i powiedział:
— Jest... eee... późno. Nie chcę budzić służących. Chodźcie do jadalni; tam jest prawdopodobnie najcieplej.
W holu panowała ciemność; dolna część ściany o charakterze cokołu była właśnie malowana, a powyżej znajdował się rząd wieszaków na kapelusze. Światło świeczki powodowało, że szeroka czaszka naszego niechętnego gospodarza wyglądała jak ciemny kontur, kiedy wprowadzał nas przez drzwi do palarni. W jadalni nadal żarzyły się węgle w kominku. Nasz gospodarz zapalił świeczki od tej, którą niósł, i w pomieszczeniu zrobiło się jasno, gdyż znajdowało się tam kilkanaście świec: dwie w pojedynczych, mosiężnych świecznikach na gzymsie, między którymi wygodnie stał sobie pękaty słoik z tytoniem, a reszta w lichtarzach.
Rozejrzałem się po tym ciepłym i wygodnym pokoju — tak znajomym, a jednak tak odmiennym z powodu bardzo subtelnych zmian w ustawieniu mebli i wystroju! Przy drzwiach stał stolik ze stosem gazet — bez wątpienia obfitujących w ponure analizy najnowszych oświadczeń pana Disraeli, lub być może jakieś strasznie nudne artykuły na temat kwestii wschodniej — äw pobliżu kominka stał mój niski i wygodny fotel. Ale po moim komplecie ośmiokątnych stolików i lampkach żarowych ze srebrnymi ozdobami w kształcie lilii nie było śladu.
Gospodarz podszedł do Morloka. Pochylił się do przodu, opierając ręce na kolanach.
— Co to jest? Wygląda jak jakaś małpa lub zdeformowane dziecko. Czy to coś ma na sobie pańską marynarkę?
Obruszyłem się, słysząc taki ton i zdziwiłem się, że tak zareagowałem.
— „To coś” — powiedziałem — to prawdę mówiąc „on”. I potrafi sam za siebie mówić.
— Doprawdy? — Zwrócił twarz w kierunku Nebogipfela. — Naprawdę potrafisz? Na wielkiego Scotta!
Patrzył dalej na owłosioną twarz biednego Nebogipfela, a ja stałem na dywanie w jadalni i usiłowałem nie zdradzać oznak zniecierpliwienia — by nie rzec zażenowania — z powodu tego niegrzecznego zachowania.
Przypomniał sobie o obowiązkach gospodarza.
— Och — powiedział — przepraszam. Usiądźcie, proszę.
Opatulony moją marynarką Nebogipfel stał na środku dywaniku przed kominkiem. Zerknął na podłogę, a potem rozejrzał się po pokoju. Wydawało się, że na coś czeka i po chwili zrozumiałem, o co chodzi. Morlok był tak przyzwyczajony do techniki swoich czasów, że czekał, aż mebel zostanie wytłoczony z dywanu! Choć później w trakcie naszej znajomości Morlok miał się wykazać sporą wiedzą i elastycznością umysłu, w tamtej chwili był tak zaskoczony, jak ja mógłbym być, gdybym szukał lamp gazowych na ścianie jakiejś jaskini w epoce kamiennej.
— Nebogipfelu — odezwałem się — to są prymitywniejsze czasy. Przedmioty są trwałe. — Wskazałem na stół jadalny i krzesła. — Musisz sobie wybrać jedno z nich.
Mój młodszy odpowiednik słuchał tych wyjaśnień z wyraźnym zainteresowaniem.
Po kilku sekundach dalszego wahania Morlok ruszył do jednego z masywniejszych krzeseł.
Znalazłem się tam przed nim.
— Właściwie nie to, Nebogipfelu — powiedziałem łagodnie. — Chyba nie byłoby ci wygodnie na tym krześle, widzisz, mogłoby spróbować zrobić ci masaż, a nie jest przystosowane do twojej wagi...
Gospodarz spojrzał na mnie zaskoczony.
Pod moim kierunkiem — czułem się jak niezdarny rodzic, kiedy krzątałem się przy Morloku — Nebogipfel wysunął proste krzesło z pionowym oparciem i wdrapał się na nie; siedział na nim ze zwisającymi nogami, jak jakieś włochate dziecko.
— Skąd pan wiedział o moich aktywnych krzesłach? — zapytał gospodarz. — Pokazałem je zaledwie kilku przyjaciołom. Konstrukcja nawet nie jest jeszcze opatentowana...
Nie odpowiedziałem. Jedynie popatrzyłem mu dość długo w oczy. Dostrzegłem, że niezwykła odpowiedź na jego pytanie już kiełkuje mu w umyśle.
Odwrócił spojrzenie.
— Niech pan usiądzie — powiedział do mnie. — Proszę. Przyniosę brandy.
Siedziałem z Nebogipfelem — przy własnym przeobrażonym stole jadalnym, w towarzystwie Morloka! — i rozglądałem się. W jednym narożniku jadalni na trójnogu stał stary, gregoriański teleskop, który przyniosłem z domu rodziców — prosty przyrząd, który dawał jedynie zamglony obraz, a jednak w dzieciństwie stanowił dla mnie okno na wspaniałe światy na niebie i na intrygujące cuda fizyki optycznej. A za tym pokojem znajdowało się ciemne przejście do laboratorium; drzwi do niego pozostawiono niedbale otwarte. Zaglądając w to przejście, zobaczyłem kuszący widok samego warsztatu: bezładnie leżącą aparaturę na stołach, rozłożone na podłodze arkusze rysunkowe i rozmaite narzędzia oraz urządzenia.
Powrócił do nas gospodarz; niósł niezdarnie trzy kieliszki do brandy i karafkę. Nalał trzy spore porcje; alkohol skrzył się w świetle świec.
— Proszę — powiedział. — Czy jest warn zimno? Czy mam rozpalić ogień?
— Nie — odrzekłem. — Dziękuję.
Uniosłem kieliszek, powąchałem brandy, a potem wziąłem alkohol na język.
Nebogipfel nie wziął swojego kieliszka. Zanurzył blady palec w płynie, wyjął go i zlizał kroplę z koniuszka. Wydawało się, że zadrżał. Następnie odsunął delikatnie kieliszek od siebie, jakby znajdował się w nim najbardziej niezdrowy trunek, jaki można sobie wyobrazić!
Gospodarz obserwował to z zaciekawieniem, a potem, z wyraźnym wysiłkiem, odwrócił się do mnie.
— Jestem w niekorzystnym położeniu. Nie znam pana. Wygląda jednak na to, że pan mnie zna.
— Tak. — Uśmiechnąłem się. — Mam jednak pewien dylemat: nie wiem, jak mam pana nazywać.
Zmarszczył brwi i wyglądał na zaniepokojonego.
— Nie widzę w tym żadnego problemu. Nazywam się...
Uniosłem rękę; przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
— Nie. Będę stosował — za pozwoleniem — imię Moses.
Pociągnął spory łyk brandy i spojrzał na mnie z autentycznym gniewem w swoich szarych oczach.
— Skąd pan o tym wie?
Moses — moje znienawidzone pierwsze imię. Bez końca mi dokuczano w szkole z jego powodu i trzymałem je w tajemnicy, odkąd opuściłem dom!
— Nieważne — odrzekłem. — Nie zdradzę pańskiego sekretu.
— Niech pan posłucha, męczą mnie już te gierki. Zjawia się pan tu z pańskim... towarzyszem... i ubliża mi z powodu mojego ubrania. I nadal nie znam pańskiego nazwiska.
— Hmm — mruknąłem. — Być może jednak zna je pan.
Zacisnął długie palce wokół kieliszka. Wiedział, że dzieje się coś dziwnego i niezwykłego, tylko co? Bardzo wyraźnie zobaczyłem na jego twarzy mieszaninę podniecenia, niecierpliwości i lekkiego strachu, których tak często doznawałem w obliczu nieznanego.
— Proszę posłuchać — odezwałem się — jestem gotowy powiedzieć panu wszystko, co chce pan wiedzieć, tak jak obiecałem. Ale najpierw...
— Tak?
— Czułbym się zaszczycony, gdybym mógł zobaczyć pańskie laboratorium. I pewien jestem, że Nebogipfela też by to zaciekawiło. Proszę mi coś opowiedzieć o sobie — zaproponowałem. — Równocześnie dowie się pan o mnie.
Siedział przez chwilę, ściskając w ręku kieliszek. A potem szybkim ruchem napełnił ponownie nasze kieliszki, wstał i wziął świecę z gzymsu.
— Chodźcie za mną.
Niosąc świecę wysoko, poprowadził nas zimnym przejściem do laboratorium. Tych kilka sekund utkwiło mi żywo w pamięci: światło świecy rzucające olbrzymie cienie szerokiej czaszki Mosesa i jego marynarka oraz buty pobłyskujące w niepewnym świetle. Za moimi plecami stąpał cicho Morlok i w zamkniętej przestrzeni jego słodkawo-zgniły odór był silny.
W laboratorium Moses obszedł ściany i stoły, zapalając świece i lampy żarowe. Wkrótce zrobiło się tam jasno. Ściany były bielone i pozbawione ozdób — z wyjątkiem kilku notatek Mosesa, które poprzypinano tam w prymitywny sposób — a jedyna biblioteczka zapchana była czasopismami, tekstami norm i tomami tablic matematycznych oraz pomiarów fizycznych. Było tam zimno; będąc w samej koszuli, stwierdziłem, że drżę, i oplotłem się ramionami.
Nebogipfel podreptał do biblioteczki. Przykucnął i przyjrzał się badawczo podniszczonym grzbietom książek. Zastanawiałem się, czy umie czytać po angielsku, gdyż w Sferze nie widziałem śladu książek lub gazet, a napisy na wszechobecnych tam panelach z niebieskiego szkła były dla mnie obce.
— Nie mam specjalnej ochoty przedstawiać mojego życiorysu — odezwał się Moses. — Ani też — dodał ostrzejszym tonem — nie rozumiem jeszcze, dlaczego tak się mną pan interesuje. Chętnie jednak zagram w pańską grę. Przypuśćmy, że przedstawię panu moje najnowsze eksperymentalne odkrycia. Co pan na to?
Uśmiechnąłem się. Jakie to było zgodne z moim — jego — charakterem: poświęcanie całej swojej uwagi bieżącej zagadce!
Podszedł do stołu, na którym stały bezładnie stojaki do retort, lampy, kraty i soczewki.
— Byłbym wdzięczny, gdyby niczego pan tu nie dotykał. To może się wydawać bezładem, ale zapewniam, że jest w tym pewna metoda! Mogę panu powiedzieć, że muszę się piekielnie starać, by nie dopuszczać tu pani Penforth z jej ścierkami oraz szczotkami.
Pani Penforth? Chciałem odruchowo zapytać o panią Watchets, przypomniałem sobie jednak, że pani Penforth była poprzedniczką pani Watchets. Zwolniłem ją jakieś piętnaście lat przed moją wyprawą w czas, po tym, jak ją przyłapałem na podkradaniu przemysłowych diamentów z moich niewielkich zapasów. Pomyślałem odruchowo, żeby ostrzec przed tym Mosesa, ale kradzież nie wyrządziła mi poważniejszej szkody. I — pomyślałem z dziwnie ojcowskim nastawieniem wobec mojego młodszego wcielenia — Moses prawdopodobnie odniesie korzyść z tego, że od czasu do czasu bardziej się zainteresuje sprawami domowymi, a nie zostawi wszystkiego przypadkowi!
— Moją dziedziną jest fizyka optyczna — ciągnął Moses — to znaczy fizyczne właściwości światła, które...
— Wiemy — wtrąciłem łagodnie.
Zmarszczył czoło.
— W porządku. No cóż, ostatnio zaprząta mi głowę dziwna łamigłówka. Chodzi o pewien minerał, którego próbkę zdobyłem przypadkowo przed dwoma laty. — Pokazał mi zwykłą ośmiouncjową fiolkę z podziałką, zatkaną gumowym korkiem. Buteleczka była do połowy wypełniona miałkim, zielonkawym proszkiem, który dziwnie lśnił.
— Czy widzi pan, jak ta substancja słabo prześwieca, jakby żarzyła się od wewnątrz?
I faktycznie materiał świecił, jakby się składał z drobinek szkła.
— Ale gdzie — ciągnął Moses — jest źródło energii tego świecenia? Tak więc rozpocząłem badania — z początku w wolnych chwilach, gdyż mam inne prace na głowie. Zależny jestem od datków i prowizji, które z kolei zależne są od wyników moich badań. Nie mam czasu gonić za chimerami... Ale później — przyznał — ten plattneryt zaczął mi zabierać coraz większą część mojego czasu, gdyż tak właśnie postanowiłem nazwać tę substancję, na cześć tajemniczego jegomościa, który mi ją podarował — Gottfrieda Plattnera.
— Nie jestem chemikiem — mówił dalej. — Nawet w zakresie trzech podstawowych gazów moja praktyczna wiedza chemiczna zawsze była trochę powierzchowna. Mimo to zabrałem się ochoczo do pracy. Kupiłem probówki, butlę gazową i palniki, papierek lakmusowy i całą resztę cuchnącego oprzyrządowania. Wsypałem zielony proszek do probówek, zalałem go wodą i kwasami — siarkowym, azotowym i solnym — ale niczego się nie dowiedziałem. Następnie wysypałem to wszystko na płytkę i potrzymałem nad palnikiem gazowym. — Potarł sobie nos. — Wybuch, który nastąpił, rozbił świetlik i strasznie poharatał jedną ścianę.
Chodziło o południowo-zachodnią ścianę i teraz — nie mogłem się od tego powstrzymać — zerknąłem w tamtym kierunku, ale nie było żadnych śladów, gdyż naprawę przeprowadzono gruntownie. Moses dostrzegł moje spojrzenie z zaciekawieniem, gdyż nie powiedział, która ściana została uszkodzona.
— Po tym niepowodzeniu — kontynuował — nadal nie zbliżyłem się do odkrycia tajemnicy plattnerytu. Jednak potem — ożywił się — zacząłem podchodzić do sprawy trochę bardziej logicznie. Przeświecanie to przecież zjawisko optyczne. Tak więc — rozumowałem — być może kluczem do tajemnicy plattnerytu nie były właściwości chemiczne, lecz optyczne.
Poczułem osobliwe zadowolenie — pewnego rodzaju szacunek dla samego siebie — kiedy usłyszałem to podsumowanie własnych procesów myślowych! I zobaczyłem, że Mosesowi sprawia przyjemność własna narracja: zawsze lubiłem opowiadać dobrą historię, obojętne jakiej publiczności; myślę, że jest we mnie coś z showmana.
— Tak więc odsunąłem na bok sprzęt do szkolnych eksperymentów chemicznych — ciągnął Moses — i rozpocząłem nową serię testów. I bardzo szybko natrafiłem na zaskakujące anomalie: dziwaczne wyniki dotyczące współczynnika załamania plattnerytu — który, o czym być może pan wie, zależy od prędkości światła w danej substancji. I okazało się, że zachowanie promieni świetlnych przechodzących przez plattneryt jest wysoce osobliwe. — Odwrócił się do stołu, na którym przeprowadzał eksperyment. — Proszę spojrzeć, oto najbardziej wyraźna demonstracja optycznych osobliwości plattnerytu, jaką zdołałem wymyślić.
Moses wykorzystał do testu trzy przedmioty ustawione w jednej linii. Znajdowała się tam lampa elektryczna z zakrzywionym lusterkiem i, być może w odległości jarda, biały ekran utrzymywany w pionowej pozycji przez stojak do retorty; między nimi, przytrzymywany przez zaciski do innej retorty, stał arkusz z tektury, który nosił ślady drobnych nacięć. Obok lampy leżały przewody, które ciągnęły się do ogniwa elektromotorycznego pod stołem.
Cały układ był bardzo prosty: zawsze dążyłem do jak najprostszej demonstracji jakiegokolwiek nowego zjawiska, aby bardziej skupić uwagę na samym zjawisku, a nie na ułomnościach wyposażenia wykorzystywanego przy eksperymencie lub — zawsze jest to możliwe — jakimś oszustwie eksperymentatora.
Teraz Moses zwarł włącznik i zapaliła się lampa, w oświetlonym przez świece pomieszczeniu przypominała żółtą gwiazdkę. Tekturowy arkusz osłaniał ekran przed światłem, z wyjątkiem przyćmionego, centralnego blasku, który rzucały promienie przepuszczane przez szczeliny w arkuszu.
— Światło sodowe — wyjaśnił Moses. — Ma prawie czysty kolor, w przeciwieństwie do, powiedzmy, białego światła słonecznego, które jest mieszaniną wszystkich kolorów. To zwierciadełko za lampą jest paraboliczne i dlatego rzuca całe światło lampy w kierunku ustawionej pośrodku tektury.
Pokazał palcem tory promieni świetlnych biegnące w kierunku tektury.
— Na tekturze naciąłem dwie szczeliny. Szczeliny oddalone są od siebie o ułamek cala, ale struktura światła jest tak drobna, że i tak szczeliny oddalone są od siebie o jakieś trzysta długości fali. Promienie wyłaniają się z dwóch szczelin — nadal pokazywał palcem — i biegną dalej do ekranu. Teraz promienie z dwóch szczelin nakładają się na siebie — ich grzbiety i doliny wzajemnie się wzmacniają i kasują w kolejnych miejscach. — Spojrzał na mnie niepewnie. — Wie pan, o co chodzi? Podobny efekt można by uzyskać, upuszczając dwa kamienie do spokojnej wody w stawie i obserwując, jak rozszerzające się fale łączą się ze sobą...
— Rozumiem.
— No cóż, tak samo te fale światła — drobne fale w eterze — nakładają się na siebie i tworzą wzór, który można zaobserwować tutaj, na tym ekranie. — Wskazał na łatę żółtego światła, które docierało do ekranu za szczelinami. — Widzi pan? Właściwie potrzeba lupy — w samym środku można zobaczyć jasne i ciemne prążki, które ułożone są na przemian co kilka dziesiątych cala. Cóż, są to miejsca, gdzie łączą się promienie z dwóch szczelin.
Moses wyprostował się.
— Ta interferencja to dobrze znany efekt. Taki eksperyment często jest stosowany w celu ustalenia długości fali światła sodowego — jest równa jednej pięćdziesięciotysięcznej części cala, jeśli to pana interesuje.
— A co z plattnerytem? — zapytał Nebogipfel.
Moses wzdrygnął się, słysząc płynne dźwięki mowy Morloka, ale z entuzjazmem kontynuował pokaz. Z innej części stołu przyniósł szkiełko o powierzchni jakichś sześciu cali kwadratowych, utrzymywane w pionowej pozycji przez stojak. Szkiełko wydawało się zabarwione na zielono.
— Mam tutaj trochę plattnerytu — właściwie są to dwa złączone ze sobą szkiełka, między którymi umieszczono plattneryt. Widzicie? A teraz patrzcie, co się stanie, kiedy wstawię plattneryt między tekturę i ekran...
Musiał się trochę natrudzić, ale ustawił wszystko tak, że jedna ze szczelin w tekturze pozostała wolna, a drugą zakrywało szkiełko z plattnerytem. W ten sposób jedna z dwóch interferujących wiązek promieni musiała przechodzić przez plattneryt przed dotarciem do ekranu.
Obraz interferencyjnych prążków na ekranie uległ osłabieniu — miał zielony odcień — a wzór był przesunięty i zniekształcony.
— Oczywiście, promienie są przez to mniej czyste — powiedział Moses. — Część sodowego światła zostaje rozproszona przez sam plattneryt i tym samym ma długości fal odpowiednie dla bardziej zielonej części widma. Mimo to jednak dostateczna część pierwotnego światła sodowego przechodzi przez plattneryt nie rozproszona, dzięki czemu występuje zjawisko interferencji. Czy widzicie jednak, jakie to wywołało zmiany?
Nebogipfel pochylił się do przodu; światło sodowe odbijało się od jego gogli.
— Przesunięcie kilku plamek światła na tekturce może wydawać się laikowi błahostką — ciągnął Moses — ale zjawisko to ma ogromne znaczenie, jeśli je uważnie przeanalizować, ponieważ — i mogę to matematycznie udowodnić — wskazał bez przekonania na stos notatek na podłodze — promienie świetlne, przechodząc przez plattneryt, ulegają czasowemu zniekształceniu! Efekt jest bardzo mały, ale daje się zmierzyć — ujawnia się w zniekształceniu wzoru interferencyjnego.
— „Czasowe zniekształcenie”? — zapytał Nebogipfel, podnosząc wzrok. — To znaczy...
— Tak. — Skóra Mosesa przybrała blady kolor w sodowym świetle. — Przypuszczam, że gdy promienie świetlne przechodzą przez plattneryt, zostają przeniesione przez czas.
Spojrzałem z zachwytem na żarówkę, tekturę i stojaki, które wykorzystane zostały do tej prymitywnej demonstracji. To był początek — to właśnie od tego pierwszego, naiwnego doświadczenia zaczynała się długa i trudna droga eksperymentów i snucia kolejnych teorii, która w końcu doprowadziła do budowy wehikułu czasu!
Oczywiście, nie mogłem zdradzić, ile wiem, i dołożyłem starań, żeby udać zdziwienie i szok.
— No cóż — odezwałem się niezdecydowanie. — Na wielkiego Scotta...
Spojrzał na mnie niezadowolony. Najwidoczniej uznał mnie za głupca bez wyobraźni. Odwrócił się i zaczął majstrować przy swojej aparaturze.
Skorzystałem ze sposobności, by odciągnąć Nebogipfela na stronę.
— Co o tym sądzisz? Zmyślna demonstracja.
— Tak — przyznał — ale dziwię się, że nie zauważył radioaktywności twojej dziwnej substancji. Gogle pokazują wyraźnie...
— Radioaktywności?
Spojrzał na mnie.
— Czy to nieznany termin? — zapytał.
Objaśnił mi pokrótce fenomen zjawiska, w którym — jak się wydaje — chodzi o rozpad materii na części pierwsze. Według Nebogipfela cała materia robi to w mniej lub bardziej dostrzegalnym tempie; niektóre jej rodzaje, na przykład rad, rozpadają się w sposób na tyle widowiskowy, by można to było zmierzyć, jeśli człowiek wie, czego szukać!
To wszystko wywołało u mnie pewne wspomnienia.
— Pamiętam zabawkę zwaną spintaryskopem — powiedziałem Nebogipfelowi — w której rad przysuwany jest do ekranu powleczonego siarczkiem cynkowym...
— I ekran fluoryzuje. Tak. Powodem tego jest rozpad jąder atomów radu — wyjaśnił.
— Ale atom jest niepodzielny... a przynajmniej tak wszyscy uważają...
— Struktura subatomowa zostanie przedstawiona przez Thomsona w Cambridge, nie dalej niż za kilka lat — o ile dobrze pamiętam — po twojej wyprawie w czas.
— Struktura subatomowa... przedstawiona przez Thomsona! Ba, sam kilka razy widziałem się z Josephem Thomsonem. Zawsze uważałem go za dość pompatycznego niedołęgę. Jest młodszy ode mnie o zaledwie kilka lat...
Nie po raz pierwszy głęboko pożałowałem, że tak pochopnie wyruszyłem w czas! Gdybym tylko pozostał, by uczestniczyć w takim ożywieniu intelektualnym — nawet bez eksperymentów z podróżowaniem w czasie mógłbym się znaleźć w centrum wydarzeń — z pewnością byłaby to przygoda, która wystarczyłaby mi w każdym życiu.
Moses skończył pracę i wyciągnął rękę, żeby wyłączyć lampę sodową, ale szybko ją cofnął z krzykiem.
Nebogipfel dotknął palców Mosesa własną, bezwłosą dłonią.
— Przepraszam — powiedział.
Moses potarł rękę, jakby próbował ją oczyścić.
— Pański dotyk — powiedział. — Jest taki... zimny.
Popatrzył na Nebogipfela, jakby po raz pierwszy dostrzegł jego dziwność.
Nebogipfel znów go przeprosił.
— Nie chciałem pana przestraszyć, ale...
— Tak? — podchwyciłem.
Morlok wyciągnął jeden glistowaty palec i wskazał szkiełko z plattnerytem.
— Spójrzcie.
Razem z Mosesem pochyliliśmy się i spojrzeliśmy przymrużonymi oczami w oświetlone szkiełko.
Z początku nie widziałem nic oprócz cętkowanego odbicia żarówki sodowej, połysku drobinek kurzu na powierzchni szkiełek... A potem zobaczyłem coraz większą jasność, blask dochodzący z głębi samego plattnerytu: zielone światło, które błyszczało, jakby szkiełko było maleńkim oknem do innego świata.
Światło rozjarzyło się jeszcze bardziej i zaczęło się odbijać migotliwie w probówkach, szkiełkach i innych urządzeniach w laboratorium.
Wycofaliśmy się do jadalni. Ogień zgasł już wiele godzin temu i w pokoju panował chłód, ale Moses jakby tego nie dostrzegał. Podał mi kolejną brandy i przyjąłem od niego cygaro. Nebogipfel poprosił o czystą wodę. Zapaliłem cygaro z westchnieniem, podczas gdy Nebogipfel obserwował mnie z czymś, co uznałem za tępe zdumienie — zapomniał o wszystkich ludzkich manierach, których do tej pory nabrał!
— No cóż — odezwałem się. — Kiedy zamierza pan opublikować te niezwykłe odkrycia?
Moses podrapał się po głowie i poluźnił jaskrawy krawat.
— Nie jestem pewien — odparł szczerze. — Wie pan, właściwie to mam tylko zbiór obserwacji dotyczących anomalii substancji, której pochodzenie jest niepewne. Mimo to być może są ludzie bystrzejsi ode mnie, którzy mogliby coś z tym zrobić... może odkryć, jak wyprodukować więcej plattnerytu...
— Nie — zaprzeczył Nebogipfel. — Środki do produkcji materiałów radioaktywnych zostaną wynalezione dopiero za kilkadziesiąt lat.
Moses spojrzał z zaciekawieniem na Morloka, ale nie podjął tematu.
— Ale pan nie zamierza tego publikować — powiedziałem bez ogródek.
Mrugnął do mnie konspiracyjnie — kolejny drażniący nawyk! — i powiedział:
— Wszystko w odpowiednim czasie. Pod pewnymi względami nie jestem podobny do prawdziwego naukowca... No wie pan, chodzi mi o ostrożnego, małego faceta, który w końcu dostaje się do gazet jako „wybitny naukowiec”. Widzi pan, jak taki facet wygłasza pogadankę, na przykład o jakimś tajemniczym aspekcie toksycznych alkaloidów, i może się panu wydać, że w ciemności podczas wyświetlania przezroczy słyszy pan to, czego ten facet nie dopowiedział. I być może dostrzega pan okulary w złotych oprawkach oraz płócienne buty porozcinane z powodu odcisków...
— Ale pan... — powiedziałem.
— Och, nie zamierzam potępiać cierpliwych wołów roboczych tego świata! Przypuszczam, że w najbliższych latach mnie też czeka harówka. Ale jestem także niecierpliwy. Widzi pan, zawsze chcę się dowiedzieć, jak sprawy się potoczą. — Pociągnął łyk brandy. — Mam już w dorobku parę publikacji, włącznie z jedną w Philosophical Transactions, i przeprowadziłem kilka badań, z których powinny powstać artykuły. Ale badania plattnerytu...
— Tak?
— Mam dziwną koncepcję, jeśli chodzi o tę sprawę. Chcę zobaczyć, jak daleko sam zdołam ją posunąć...
Pochyliłem się do przodu. Zobaczyłem, jak w bąbelkach w jego kieliszku odbija się światło świec i jak jego twarz ożywia się. Była to pora, kiedy panuje największy spokój, i wydawało się, że widzę wszystkie szczegóły, słyszę tykanie wszystkich zegarów w domu, z nadnaturalną przejrzystością.
— Co chce pan przez to powiedzieć?
Wygładził swoją śmieszną marynarkę dandysa.
— Już panu mówiłem o moich domysłach, że promień światła, który przechodzi przez plattneryt, zostaje przeniesiony w czasie. Mam tu na myśli to, że ten promień przemieszcza się między dwoma punktami w przestrzeni i nie towarzyszy temu żaden odstęp w czasie. Wydaje mi się jednak — dodał powoli — że jeśli światło może pokonywać te odstępy czasowe w taki sposób, to, być może, mogą temu ulec również przedmioty materialne! Mam koncepcję, że gdyby zmieszać plattneryt z jakąś odpowiednią substancją krystaliczną — może kwarcem lub jakąś krystaliczną skałą — wówczas...
Zdawało się, że odzyskał panowanie nad sobą. Odłożył kieliszek na stolik obok swojego krzesła i pochylił się do przodu. Jego szare oczy zdawały się lśnić w świetle świec, sprawiając wrażenie bladych i żywych.
— Nie jestem pewien, czy chcę dalej mówić! Niech pan posłucha: byłem z panem bardzo szczery. Teraz nadszedł czas, żeby pan był wobec mnie równie szczery. Czy pan to zrobi?
Zamiast odpowiadać, spojrzałem mu w twarz — w oczy, które, mimo iż otoczone gładszą skórą, niezaprzeczalnie były moimi własnymi, oczy, które codziennie widziałem w lustrze podczas golenia!
Najwidoczniej nie mogąc odwrócić wzroku, syknął:
— Kim pan jest?!
— Pan wie, kim jestem, prawda?
Chwila ciszy przeciągała się. Morlok przypominał ducha, którego obaj prawie nie dostrzegaliśmy.
W końcu Moses odparł:
— Tak. Chyba wiem.
Chciałem mu dać czas, żeby to wszystko przetrawił. Dla Mosesa realność podróżowania w czasie — jakiegokolwiek przedmiotu bardziej konkretnego od promienia świetlnego — nadal pozostawała w sferze fantazji! Taka nagła konfrontacja z fizycznym dowodem — a co gorsza, spotkanie z własnym wcieleniem z przyszłości — musiała być olbrzymim wstrząsem.
— Być może powinien pan uważać moją obecność tutaj za nieuniknioną konsekwencję własnych badań — podsunąłem. — Czy takie spotkanie nie jest koniecznością, jeśli pójdzie pan dalej ścieżką eksperymentów, którą pan sobie wytyczył?
— Być może...
Teraz jednak uświadomiłem sobie, że jego reakcja — daleka od lęku połączonego z podziwem, którego mogłem się spodziewać — wydawała się świadczyć o mniejszym szacunku. Wydawało się, że Moses poddaje mnie ponownej ocenie; obejrzał taksująco moją twarz, włosy, ubranie.
Spróbowałem zobaczyć się oczami tego zuchwałego dwudziestosześciolatka. To niedorzeczne, ale poczułem się onieśmielony; zaczesałem ręką włosy do tyłu — nie czesałem ich od roku Pańskiego 657 208 — i wciągnąłem brzuch, który już nie był taki płaski jak kiedyś. Na twarzy Mosesa pozostał jednak wyraz dezaprobaty.
— Niech pan się przyjrzy — powiedziałem z emocją. — Tak będzie pan wyglądał w przyszłości!
Pogładził się po podbródku.
— Nie ćwiczy pan zbyt często, prawda?
Wskazał kciukiem na Morloka.
— A on... Nebogipfel... czy on...?
— Tak — odparłem. — To człowiek z przyszłości, z roku Pańskiego 657 208. Znacznie się różni od obecnych ludzi. Sprowadziłem go w moim wehikule czasu: w wehikule, którego pierwsze, nie dopracowane plany już pan sporządza!
— Kusi mnie, żeby zapytać, jak potoczy się moje życie. Czy odniosę sukces, czy się ożenię, i tak dalej. Podejrzewam jednak, że lepiej dla mnie będzie, jeśli nie będę tego wiedział. — Spojrzał na Nebogipfela. — Ale przyszłość gatunku to całkiem inna sprawa.
— Wierzy mi pan, prawda?
Wziął swój kieliszek, zobaczył, że jest pusty i odstawił go.
— Nie wiem. Każdy może z łatwością wejść do domu i powiedzieć, że jest czyimś odpowiednikiem z przyszłości...
— Ale pan już sam pomyślał o możliwości podróżowania w czasie. I... proszę spojrzeć na moją twarz!
— Przyznaję, że istnieje pewne powierzchowne podobieństwo. Ale istnieje możliwość, że to wszystko jest jakąś psotą, którą spreparowano — być może z jakimś złośliwym zamiarem — aby ukazać mnie jako szarlatana. — Spojrzał na mnie surowym wzrokiem. — Jeżeli pan jest tym, za kogo się podaje — jeśli pan jest mną! — to z pewnością przybył pan tu w jakimś celu.
— Tak. — Usiłowałem opanować złość; usiłowałem pamiętać, że porozumienie z tym trudnym i dość aroganckim młodzieńcem to sprawa najwyższej wagi. — Tak. Mam misję do spełnienia.
Pociągnął się za podbródek.
— To dramatyczne słowa. Dlaczego jednak to ja miałbym odgrywać taką ważną rolę? Jestem naukowcem... a prawdopodobnie nawet nie; jestem partaczem, dyletantem. Nie jestem ani politykiem, ani prorokiem.
— Tak. Ale jest pan — lub będzie — wynalazcą najpotężniejszej broni, jaką można stworzyć. Chodzi mi o wehikuł czasu.
— Co chce mi pan przez to powiedzieć?
— Że musi pan zniszczyć plattneryt i znaleźć sobie jakiś inny kierunek badań. Pod żadnym pozorem nie wolno panu skonstruować wehikułu czasu. To niemal rozkaz!
Złączył dłonie i spojrzał na mnie.
— No cóż. Najwidoczniej ma mi pan coś do powiedzenia. Czy to będzie długa opowieść? Czy chce pan jeszcze brandy? Czy może herbaty?
— Nie, dziękuję. Będę się streszczał.
I zacząłem opowieść, przedstawiając pokrótce odkrycia, które w końcu doprowadziły mnie do skonstruowania wehikułu. Opowiedziałem, jak po raz pierwszy wsiadłem do niego i wyruszyłem w historię Elojów i Morloków i co odkryłem, kiedy powróciłem i ponownie wybrałem się w czas.
Przypuszczam, że mówiłem ze znużeniem — nie pamiętałem, ile godzin upłynęło od chwili, kiedy ostatnio spałem — ale w miarę, gdy opowiadałem dalej, ożywiłem się i utkwiłem wzrok w szczerej, okrągłej twarzy Mosesa w jasnym kręgu światła świec. Z początku zdawałem sobie sprawę z obecności Nebogipfela, gdyż siedział cicho w trakcie mojego opowiadania i czasami — na przykład podczas opisu mojego pierwszego spotkania z Morlokami — Moses odwracał się do niego, jakby w celu potwierdzenia jakiegoś szczegółu.
Ale po pewnym czasie zaprzestał nawet tego i patrzył jedynie w moją twarz.
Kiedy skończyłem, wczesny, letni świt już rozlewał się po niebie.
Moses siedział na krześle. Nadal się we mnie wpatrywał, podpierając ręką podbródek.
— Cóż — odezwał się w końcu, jakby chciał przerwać zaklęcie. — No cóż.
Wstał, przeciągnął się i przeszedł przez pokój do okien; otworzył je, odsłaniając chmurne, lecz rozjaśniające się niebo.
— To niezwykła relacja.
; — To coś więcej — dodałem ochrypłym głosem. — Czy pan tego nie widzi? Podczas drugiej podróży w przyszłość wszedłem w inną Historię. Wehikuł czasu to burzyciel historii — niszczyciel światów i gatunków. Czy pan naprawdę nie widzi, dlaczego nie wolno go zbudować?
Moses zwrócił się do Nebogipfela:
— Jeżeli jest pan człowiekiem z przyszłości, to co pan ma do powiedzenia na ten temat?
Krzesło Nebogipfela nadal znajdowało się w cieniu, ale Morlok kulił się przed wdzierającym się światłem dziennym.
— Nie jestem człowiekiem — powiedział zimnym, spokojnym tonem. — Ale pochodzę z przyszłości — jednej z, być może, nieskończonej liczby możliwych wariantów. I wydaje się to prawdą — z pewnością jest to logicznie możliwe — że wehikuł czasu może zmieniać bieg Historii, a tym samym doprowadzić do zaistnienia nowych wariantów wydarzeń. Właściwie, wydaje się, że wehikuł, dzięki właściwościom plattnerytu, działa na zasadzie wchodzenia do innej, równoległej Historii.
Moses podszedł do okna i wschodzące słońce uwydatniło jego profil.
— Ale porzucenie moich badań na podstawie waszych nie popartych dowodami twierdzeń...
— Twierdzeń?! Uważam, że zasługuję na trochę więcej szacunku — powiedziałem z narastającym gniewem. — W końcu jestem tobą! Jesteś taki uparty. Przyprowadziłem człowieka z przyszłości... Jaką jeszcze mam zastosować perswazję?
Pokręcił głową.
— Proszę posłuchać — odparł. — Jestem zmęczony. Nie spałem przez całą noc i brandy też mi niewiele pomogła. Wy dwaj też wyglądacie, jakby przydało wam się trochę odpoczynku. Mam wolne pokoje, zaprowadzę was...
— Znam drogę — wtrąciłem trochę oziębłym tonem.
Przyjął to z pewną dozą humoru.
— Każę pani Penforth przynieść wam śniadanie... albo — ciągnął, spoglądając ponownie na Nebogipfela — być może każę je przynieść tutaj.
— Chodźcie — powiedział. — Losy rasy mogą poczekać przez kilka godzin.
Spałem głęboko, nadzwyczaj głęboko. Obudził mnie Moses, który przyniósł mi dzbanek gorącej wody.
Moje rzeczy złożone były na krześle; po moich przygodach w czasie wyglądały dość marnie.
— Chyba nie mógłby mi pan pożyczyć ubrania, prawda?
— Jeśli pan chce, może pan wziąć szlafrok. Przepraszam, staruszku, ale nie sądzę, by którakolwiek z moich rzeczy pasowała na pana!
Rozzłościła mnie jego arogancja.
— Pewnego dnia pan też się postarzeje. I mam nadzieję, że wówczas przypomni pan sobie... a zresztą mniejsza z tym! — warknąłem.
— Proszę posłuchać, każę służącemu wyczyścić pańskie ubranie i załatać największe dziury. Proszę zejść, kiedy będzie pan gotowy.
W jadalni śniadanie podano w formie bufetu. Moses i Nebogipfel już tam byli. Moses miał na sobie ten sam strój co poprzedniego dnia — lub przynajmniej identyczną jego kopię. W jasnym, porannym słońcu papuzie kolory jego marynarki wydawały się jeszcze straszniejsze. Jeżeli chodzi o Nebogipfela, Morlok był ubrany — jakże komicznie wyglądał! — w krótkie spodnie i podniszczony blezer. Miał czapkę, spod której spozierała owłosiona twarz z goglami na oczach, i stał cierpliwie przy bufecie.
— Powiedziałem pani Penforth, żeby tu nie przychodziła — odezwał się Moses. — Jeżeli chodzi o Nebogipfela, to ta pańska podniszczona marynarka — a propos, wisi na tamtym krześle — wydawała się raczej za duża dla niego. Wygrzebałem więc stary mundurek szkolny — jedyny pasujący na niego ubiór, jaki zdołałem znaleźć: pański towarzysz cuchnie teraz naftaliną, ale wydaje się trochę szczęśliwszy.
— No dobrze. — Podszedł do Nebogipfela. — Pomogę panu. Co by pan chciał? Widzi pan, że mamy boczek, jajka, tosty, kiełbaski...
Swoim płynnym, cichym tonem Nebogipfel zapytał Mosesa o pochodzenie tych rozmaitych potraw. Moses wyjaśnił wszystko obrazowo: wziął, na przykład, kawałek boczku na widelec i opisał świnię.
Kiedy Moses skończył wyjaśnienia, Nebogipfel wziął jeden owoc — jabłko — i poszedł z nim oraz szklanką wody do najciemniejszego kąta w pokoju. Jeżeli chodzi o mnie, to po takiej długiej diecie złożonej z mdłego jedzenia Morloków nie mógłbym bardziej rozkoszować się śniadaniem, nawet gdybym wiedział — a nie wiedziałem — że jest to mój ostatni posiłek w dziewiętnastym wieku!
Po śniadaniu Moses zaprowadził nas do palarni. Nebogipfel usadowił się w najciemniejszym kącie, natomiast ja i Moses usiedliśmy w fotelach naprzeciwko siebie. Moses wyjął fajkę, nabił ją tytoniem z woreczka, który nosił w kieszeni, i zapalił.
Obserwowałem go, wrząc z gniewu. Był tak irytująco spokojny!
— Czy nie ma pan nic do powiedzenia? Przyniosłem panu straszne ostrzeżenie z przyszłości... z kilku przyszłości... które...
— Tak — powiedział. — To bardzo dramatyczne. Ale — ciągnął, nabijając fajkę — nadal nie jestem przekonany...
— Nie jest pan przekonany? — wykrzyknąłem, zrywając się na równe nogi. — Jakiego jeszcze dowodu... jakiej perswazji... panu potrzeba?
— Wydaje mi się, że w pańskim rozumowaniu jest kilka luk. Och, niechże pan usiądzie.
Usiadłem, czując się osłabiony.
— Luk?
— Proszę spojrzeć na to z mojej strony. Twierdzi pan, że jestem panem, a pan mną. Tak?
— Właśnie. Jesteśmy dwoma kawałkami jednej, czterowymiarowej całości, wziętymi z różnych miejsc i ustawionymi obok siebie dzięki wehikułowi czasu.
— No dobrze. Ale rozważmy rzecz następującą: jeżeli kiedyś pan był mną, to powinien pan mieć takie same wspomnienia jak ja.
— Ja... — zacząłem i umilkłem.
— A zatem — ciągnął Moses z nutą triumfu — jakie ma pan wspomnienia dotyczące dość tęgiego, obcego mężczyzny i jego dziwnego towarzysza, którzy pewnej nocy zjawili się tutaj?
Naturalnie, odpowiedź — to przerażające! Niemożliwe! — była taka, że nie miałem żadnych wspomnień. Wzburzony zwróciłem się do Nebogipfela.
— Dlaczego nie przyszło mi to do głowy? Oczywiście, moja misja jest niemożliwa. Zawsze taką była. Nie mógłbym nigdy przekonać młodego Mosesa, ponieważ nie mam wspomnień o tym, jak to z kolei ja, kiedy byłem Mosesem, zostałem przekonany!
— Gdy i sinieją wehikuły czasu, przyczyna i skutek to pojęcia dość niezręczne.
— A oto jeszcze jedna zagadka dla pana — powiedział Moses z jeszcze bardziej nieznośną zarozumiałością. — Przypuśćmy, że się z panem zgadzam. Przypuśćmy, że akceptuję pańską opowieść o podróżach w czasie, wersjach historii i tak dalej. Przypuśćmy, że zgadzam się zniszczyć wehikuł czasu.
Domyśliłem się, do czego zmierza.
— Wówczas, gdyby wehikuł czasu nie został nigdy zbudowany... — zacząłem.
— Nie mógłby pan wrócić w czasie, aby położyć kres jego budowie... — powiedział Moses.
— ... i tym samym wehikuł i tak zostałby w końcu zbudowany...
— ... i wróciłby pan w czasie, by ponownie przerwać budowę, i powtarzałoby się to w kółko, przypominając wiecznie obracającą się karuzelę! — wykrzyknął, wykonując szeroki gest.
— Tak — potwierdził Nebogipfel. — To patologiczna pętla przyczynowa. Wehikuł czasu musi zostać zbudowany, aby mógł położyć kres własnej budowie...
Ukryłem twarz w dłoniach. Oprócz rozpaczy z powodu tego, że moja sprawa upadła, odnosiłem nieprzyjemne wrażenie, że młody Moses jest znacznie inteligentniejszy ode mnie. Powinienem był dostrzec te trudności natury logicznej! Być może to straszna prawda, że inteligencja, tak jak bardziej prymitywna sprawność fizyczna, pogarsza się z wiekiem.
— Ale pomimo tego całego sporu o drobiazgi, to prawda — szepnąłem. — I wehikuł nie może być nigdy zbudowany.
— A zatem niech pan wyjaśni następującą rzecz — powiedział Moses z mniejszą sympatią. — „Być albo nie być” — wydaje się, że teraz to już nie jest pytanie. Jeśli jest pan mną, to przypomni pan sobie, jak został zmuszony do zagrania roli ojca Hamleta w koszmarnej inscenizacji w szkole.
— Pamiętam to dobrze.
— Wydaje mi się, że pytanie raczej brzmi: jak coś może być i równocześnie nie być?
— Ale to prawda — wtrącił Nebogipfel. Przesunął się kawałek do przodu, wchodząc w krąg światła, i spojrzał na nas po kolei. — Wydaje mi się, że musimy stworzyć wyższą logikę... Taką, która uwzględni wzajemne oddziaływanie wehikułu czasu i historii, która poradzi sobie z wielorakością historii...
I wtedy — w momencie, kiedy przeżywałem największy kryzys niepewności — usłyszałem ryk, podobny do warkotu jakiegoś olbrzymiego silnika, który odbił się echem na całym wzgórzu, poza domem. Wydawało się, że ziemia drży — jakby kroczył po niej jakiś potwór — i usłyszałem krzyki oraz — choć to było niemożliwe, aby coś takiego zdarzyło się w sennym Richmond wcześnie rano! — terkot karabinu!
Moses i ja zdziwieni spojrzeliśmy na siebie.
— Na wielkiego Scotta! — krzyknął Moses. — Co to jest?
Odniosłem wrażenie, że znów słyszę klekot broni maszynowej, natomiast krzyk przeszedł we wrzask, który nagle się urwał.
Wybiegliśmy razem z palarni na korytarz. Moses otworzył drzwi — zasuwa była już podniesiona — i wyskoczyliśmy na ulicę. Była już tam pani Penforth, chuda i sroga, oraz Poole, aktualny służący Mosesa. Pani Penforth trzymała w ręku jasnożółtąściereczkę i ściskała ramię Poole’a. Obrzucili nas pobieżnym spojrzeniem, po czym odwrócili wzrok, ignorując Morloka, jakby nie przedstawiał ani trochę dziwniejszego widoku niż Francuz lub Szkot!
Na Petersham Road znajdowało się sporo ludzi, którzy stali i gapili się. Moses dotknął mojego rękawa i pokazał palcem na drogę w kierunku miasta.
— Tam — powiedział. — Oto pańska anomalia.
Wyglądało to tak, jakby jakaś wielka fala uniosła pancernik z powierzchni morza i posadziła go wysoko na Richmond Hill, jakieś dwieście jardów od domu. Była to wielka metalowa skrzynia, która leżała na Petersham Road jak jakiś olbrzymi, żelazny owad o długości co najmniej osiemdziesięciu stóp.
Nie był to jednak żaden wyrzucony na brzeg potwór. Zobaczyłem teraz, że obiekt pełznie w naszym kierunku, powoli, lecz zdecydowanie, i pozostawia za sobą ciąg nacięć na powierzchni drogi, jak spacerujący po ziemi ptak. Górna powierzchnia pancernika pocętkowana była zawile rozmieszczonymi otworami — uznałem je za otwory strzeleckie lub teleskopowe.
Pojazdy musiały ustąpić miejsca pancernikowi: dwa dwukołowe powoziki leżały przewrócone przed nim na drodze, tak samo jak wóz do przewożenia beczek piwa — przestraszony koń nadal był uwięziony między dyszlami, a piwo wylewało się z rozbitych beczek.
Jakiś lekkomyślny młodzieniec w czapce wyrwał z ziemi kamień polny i rzucił go w metalowe poszycie pancernika. Kamień odbił się od kadłuba, nie pozostawiając na nim nawet rysy, ale kolos zareagował: zobaczyłem, jak z jednego z górnych otworów wysuwa się lufa karabinu, który hałaśliwie wystrzelił do młodzieńca.
Chłopiec upadł i znieruchomiał na ziemi.
Tłum szybko się rozproszył i umilkły wrzaski. Pani Penforth wypłakiwała się w szmatkę; Poole odprowadził ją do domu.
Właz na przodzie lądowego pancernika otworzył się ze szczękiem — przez chwilę widziałem ciemne wnętrze — i zobaczyłem, jak czyjaś twarz (wydała mi się zamaskowana) wygląda w naszym kierunku.
— Ten pojazd jest spoza czasu — oświadczył Nebogipfel. — I przyjechał po nas.
— Zaiste. — Odwróciłem się do Mosesa. — No i cóż? — zapytałem go. — Czy teraz już pan mi wierzy?
Uśmiech Mosesa był niepewny i powściągliwy, jego twarz bledsza niż zwykle, a szerokie czoło pokryte potem.
— Najwyraźniej nie jest pan jedynym Podróżnikiem w Czasie!
Ruchoma forteca — gdyż tym właśnie był ten kolos — wlokła się pod górę w kierunku mojego domu. Była to długa, płaska skrzynia, która trochę przypominała pokrywkę na półmisek. Pomalowano ją w zielone i brązowe łaty. Wokół podstawy biegła metalowa osłona, być może po to, by ochronić delikatniejsze części przed kulami i szrapnelami wrogów. Na moje oko forteca poruszała się z prędkością około sześciu mil na godzinę i — dzięki jakiejś nowatorskiej metodzie napędu, którego szczegółów nie mogłem zobaczyć z powodu osłony — trzymała się prawie że w poziomej pozycji pomimo pochyłości wzgórza.
Z wyjątkiem nas trzech — i nieszczęsnego konia przy wozie — na drodze nie było teraz żywej duszy i panowała cisza, przerywana jedynie głębokimi pomrukami silników fortecy i przerażonym rżeniem uwięzionego konia.
— Nie przypominam sobie tego — powiedziałem Nebogipfelowi. — Nic podobnego nie zdarzyło się w moim roku 1873!
Morlok obserwował nadjeżdżającą fortecę przez gogle.
— Jeszcze raz — odrzekł spokojnie — musimy rozważyć możliwość wielorakości Historii. Widziałeś kilka wersji roku Pańskiego 657 208: wygląda na to, że teraz przeżyjesz nowe warianty własnego stulecia.
Forteca zatrzymała się; jej silnik burczał jak jakiś olbrzymi brzuch. Zobaczyłem twarze w maskach, które spoglądały na nas z różnych otworów, a nad kadłubem powiewał ospale proporzec.
— Czy myśli pan, że moglibyśmy uciec? — syknął Moses.
— Wątpię — odparłem. — Widzi pan lufy karabinów, które wystają z tamtych otworów? Nie wiem, o co tu chodzi, ale ci ludzie najwyraźniej mają środki i chęć, by nas zatrzymać. Zachowajmy się z godnością. Podejdźmy bliżej. Pokażmy, że się nie boimy.
I tak ruszyliśmy wyłożoną kocimi łbami Petersham Road w kierunku fortecy.
Podczas drogi byliśmy na muszce rozmaitych karabinów i cięższej artylerii, a ludzie z zamaskowanymi twarzami — niektórzy korzystali z lornetek — śledzili nas przez cały czas.
Kiedy zbliżyliśmy się do fortecy, mogłem lepiej zobaczyć jej zewnętrzną budowę. Jak już powiedziałem, miała ponad osiemdziesiąt stóp długości i jakieś dziesięć wysokości; powierzchnie boczne wyglądały na zrobione z grubego spiżu armatniego, choć otwory i teleskopy na obrzeżu w górnej części fortecy sprawiały, że wydawała się podziurawiona. Z tylnej części machiny tryskały strumienie pary. Wspomniałem już o wysokiej na stopę osłonie, która otaczała podstawę; teraz zobaczyłem, że osłona jest uniesiona nad ziemią, a machina stoi nie na kołach, jak przypuszczałem, ale na nogach! Były płaskie i szerokie, w kształcie stóp słonia, lecz znacznie większe; z wgłębień, które pozostawiały na drodze, mogłem wywnioskować, że spody tych stóp muszą być żłobkowane w celu uzyskania dobrej przyczepności. Uświadomiłem sobie, że to właśnie dzięki takiej konstrukcji stóp forteca utrzymuje się mniej więcej w poziomej pozycji na pochyłej drodze.
Na przodzie fortecy przymocowane było urządzenie podobne do cepa: składało się ze zwojów ciężkiego łańcucha przymocowanego do bębna, który wysunięto na dwóch metalowych ramach przed dziób fortecy. Bęben był zawieszony nad ziemią, tak iż łańcuchy wisiały w powietrzu jak baty woźniców i dziwnie pobrzękiwały w czasie jazdy fortecy, ale najwyraźniej można go było opuszczać, by łańcuchy uderzały o ziemię, gdy pojazd posuwał się naprzód. Nie potrafiłem zgłębić przeznaczenia tego urządzenia.
Zatrzymaliśmy się jakieś dziesięć jardów przed tępym czubem machiny. Strzelcy ciągle mierzyli do nas z karabinów. Zbłąkany wietrzyk przywiał do nas obłok pary.
Byłem głęboko przerażony ostatnimi wydarzeniami, których nie pamiętałem. Wydawało się, że teraz nawet moja przeszłość już nie jest pewna i stabilna: nawet ona mogła się zmieniać zgodnie z kaprysami Podróżników w Czasie! Nie miałem dokąd uciec przed skutkami wywieranymi przez wehikuł czasu: to było tak, jakby z chwilą wynalezienia tej machiny jej odgałęzienia sięgały w przeszłość i przyszłość niczym fale powstałe po wrzuceniu kamienia do spokojnej rzeki czasu.
— Sądzę, że jest brytyjski — odezwał się Moses, przerywając moje rozmyślania.
— Co? Dlaczego pan tak myśli?
— Czy ten znak nad osłoną to nie przypadkiem emblemat pułkowy?
Przyjrzałem się dokładniej; widocznie Moses miał ostrzejszy wzrok ode mnie. Nigdy nie interesowały mnie zbytnio militaria, ale wyglądało na to, że Moses może mieć rację.
Teraz odczytywał inne, czarne napisy namalowane szablonem na tym groźnym kadłubie.
— „Środki bojowe” — odczytał. — „Wlot paliwa”. Pochodzi albo z kolonii brytyjskich, albo z Ameryki, i przybył z niedalekiej przyszłości, w której język nie uległ zbyt dużej zmianie.
Rozległ się dźwięk metalu trącego o metal. Zobaczyłem, że umieszczone z boku koło obraca się. Gdy zostało całkowicie obrócone, otworzył się właz — jego wypolerowane, metalowe obrzeże lśniło na tle ciemnego kadłuba — i dostrzegłem mroczne wnętrze, które przypominało jaskinię ze stali.
Spuszczono drabinkę sznurową, po której zszedł jakiś żołnierz i ruszył drogą w naszym kierunku. Miał na sobie ciężki, jednoczęściowy, brezentowy strój, który był rozpięty pod szyją i zobaczyłem podszewkę z materiału w kolorze khaki. Żołnierz miał na ramionach olbrzymie, metalowe epolety. Nosił czarny beret, do którego przyczepiono z przodu emblemat pułkowy. Z przodu zwisał mu pistolet w parcianej kaburze; nad tym miał woreczek, najwidoczniej na amunicję. Dostrzegłem, że kabura jest otwarta, a żołnierz ani na moment nie oddala od niej rąk w rękawicach.
I — co najdziwniejsze z tego wszystkiego — twarz żołnierza oraz głowa pod beretem ukryte były pod bardzo niezwykłą maską, która posiadała szerokie, przyciemnione gogle oraz zakrywający usta pysk podobny do muszej trąbki.
— Na wielkiego Scotta! — szepnął do mnie Moses. — Co za wizja.
— Zaiste — powiedziałem ponuro, gdyż od razu zrozumiałem znaczenie tego stroju. — Ma kombinezon, który go chroni przed gazem... Widzi pan? Ani jeden cal kwadratowy jego ciała nie jest odsłonięty. A te epolety mają go chronić przed strzałami, być może nawet zatrutymi. Ciekaw jestem, jakie inne warstwy ochronne ma na sobie pod tym grubym brezentowym skafandrem. W jakimż to stuleciu ludzie uważają za konieczne wysyłać takie zwierzę ludzkie w przeszłość do niewinnego roku 1873? Moses, ta forteca przybywa do nas z bardzo mrocznej przyszłości, przyszłości pogrążonej w wojnie!
Żołnierz podszedł do nas trochę bliżej. Urywanymi słowami — które przytłumione były przez maskę, lecz poza tym tonem całkowicie charakterystycznym dla oficerów — rzucił nam wyzwanie w języku, którego z początku nie rozpoznałem.
Moses pochylił się w moim kierunku.
— Powiedział to po niemiecku! I to z cholernie kiepskim akcentem. O cóż, u licha, w tym wszystkim chodzi?
Wystąpiłem z uniesionymi rękami.
— Jesteśmy Anglikami. Rozumiesz?
Nie widziałem twarzy żołnierza, ale odniosłem wrażenie, że w jego postawie dostrzegam oznakę pewnej ulgi. Jego głos brzmiał młodo. Uświadomiłem sobie, że jest to młody człowiek schwytany w sidła wojny.
— No dobrze — powiedział energicznie. — Proszę za mną.
Wydawało się, że nie mamy większego wyboru.
Młody żołnierz stanął obok fortecy, trzymając ręce na kolbie pistoletu, kiedy wchodziliśmy po drabince do środka.
— Proszę mi powiedzieć jedną rzecz — zagadnął Moses żołnierza. — Do czego służy to urządzenie z łańcuchami i bębnem z przodu pojazdu?
— To przeciwminowy cep — odparł zamaskowany jegomość.
— Przeciwminowy?
— Gdy „Raglan” porusza się do przodu, łańcuchy uderzają w ziemię. — Zademonstrował to przy pomocy rąk w rękawicach, choć przez cały czas bacznie obserwował Mosesa. Najwidoczniej był Anglikiem i myślał, że my możemy być Niemcami! — Widzi pan? Chodzi o to, żeby zdetonować zakopane miny, zanim na nie najedziemy.
Moses to przemyślał, po czym wszedł za mną do fortecy.
— Czarujący przykład brytyjskiej pomysłowości — powiedział do mnie. — I spójrzcie tylko na grubość tego kadłuba! Kule ześlizgiwałyby się po tym poszyciu jak krople deszczu. Z pewnością tylko działo polowe zdołałoby powstrzymać takiego potwora.
Ciężki właz został zasunięty za nami; zamknął się z głuchym odgłosem i został uszczelniony za pomocą gumowych nakładek.
W ten sposób zostaliśmy odcięci od światła dziennego.
Odprowadzono nas na środek platformy, która biegła wokół wnętrza fortecy. W tej zamkniętej przestrzeni warkot silników był głośny i głęboki. W powietrzu unosił się zapach oleju silnikowego i benzyny oraz lekki odór kordytu. Było tam niezwykle gorąco i poczułem, jak z miejsca pojawia się pot przy moim kołnierzyku. Jedyne światło dochodziło z dwóch lamp elektrycznych — nie wystarczających, by oświetlić tę podłużną, ciasną przestrzeń.
Wnętrze fortecy jawiło mi się niczym mozaika półświatła i cieni. Widziałem kontury ośmiu wielkich kół — każde o średnicy dziesięciu stóp — które rozmieszczone były po bokach fortu i osłonięte wewnątrz kadłuba. Na przodzie fortecy, w dziobie, siedział jeden żołnierz na wysokim, brezentowym krześle; otoczony był dźwigniami, tarczami i czymś, co wyglądało jak soczewki peryskopów; uznałem go za kierowcę. Tylny przedział zajmowały silnik i przekładnia. Tam dostrzegłem niezgrabną maszynerię; w ciemności silniki przypominały bardziej wyląg wielkich bestii niż jakikolwiek wytwór ludzkiej ręki. Wokół maszyn krzątali się żołnierze, w maskach i ciężkich rękawicach, jota w jotę przypominając dozorców, którzy służą jakimś idolom z metalu.
Z długiego sufitu zwisały ciasne, małe kabiny, które wyglądały na niewygodne. W każdej z tych kabin widziałem niewyraźny profil żołnierza. Każdy żołnierz nosił rozmaitą broń i przyrządy optyczne — nie znałem konstrukcji większości z nich — które wystawały na zewnątrz z kadłuba statku. Musiały tam być dwa tuziny tych strzelców i techników — wszyscy nosili maski i charakterystyczne brezentowe stroje oraz berety i wszyscy bez wyjątku gapili się na nas. Możecie sobie wyobrazić, jak Morlok przyciągał ich wzrok!
Było to posępne, zastraszające miejsce: ruchoma świątynia poświęcona ślepej sile. Nie mogłem się powstrzymać, by nie porównać tego z subtelną inżynierią Morloków Nebogipfela.
Podszedł do nas nasz młody żołnierz; po szczelnym zamknięciu fortecy zdjął maskę — wisiała mu na szyi jak zdarta twarz — i zobaczyłem, że rzeczywiście jest dość młody, a jego policzki otacza krąg kropelek potu.
— Zechciejcie podejść bliżej — powiedział. — Kapitan chciałby was powitać na pokładzie.
Pod jego kierownictwem utworzyliśmy szereg i zaczęliśmy ostrożnie iść — mierzeni bezlitosnym spojrzeniem milczących żołnierzy — w kierunku dziobu fortecy. Podłoga była rozwarta i musieliśmy gramolić się wąskimi, metalowymi chodnikami; gołe stopy Nebogipfela prawie nie wydawały dźwięku, kiedy dreptał po metalowych żebrach.
W pobliżu dziobu tej lądowej łodzi, tuż za kierowcą, znajdowała się kopuła z mosiądzu i żelaza, która wystawała ponad dach. Pod tą kopułą stała jakaś osoba — w masce i z rękami zaplecionymi za plecami — która zachowywała się jak dowódca tego pojazdu. Kapitan miał na sobie podobny beret i kombinezon jak żołnierz, który nas powitał, oraz metalowe epolety i broń ręczną przy pasie; jednak ten wyższy oficer nosił również siatkowy pas skórzany, z biegnącym przez ramię paskiem i żabką, a także inne insygnia oficerskie, włącznie z płóciennymi odznakami formacji i patkami. Pierś kapitana udekorowana była licznymi wstążkami za udział w różnych kampaniach.
Moses rozglądał się z ogromną ciekawością. Wskazał drabinę nad kapitanem.
— Spójrzcie — powiedział. — Założę się, że kapitan może kazać opuścić drabinę za pomocą tych dźwigni w szynie za jego plecami... Widzicie? A potem wznieść się do tej kopuły powyżej. W ten sposób może rozejrzeć się po terenie wokół fortecy, aby lepiej kierować technikami i strzelcami.
Wydawało się, że jest pod wrażeniem pomysłowości, którą włożono w tę potworną machinę wojenną.
Kapitan ruszył naprzód; widać było, że kuleje. Zdjął maskę, odsłaniając twarz. Zobaczyłem, że jest całkiem młody, najwidoczniej dość zdrowy — choć nadzwyczaj blady — i przypomina typ, który kojarzy się z marynarką wojenną: czujny, spokojny, inteligentny — w najwyższym stopniu kompetentny. Zdjął rękawicę i wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją — była mała jak u dziecka i zniknęła w mojej dłoni — i spojrzałem w tę jasną twarz ze zdumieniem, którego nie potrafiłem ukryć.
— Nie spodziewałam się takiego tłumu pasażerów — powiedziała pani kapitan. — Chyba nie wiedzieliśmy, czego się spodziewamy, ale wszyscy jesteście tu mile widziani i dopilnuję, żeby was dobrze traktowano. — Powiedziała to przyjaznym tonem, ale musiała przekrzykiwać warkot silników. Obrzuciła Mosesa i Nebogipfela spojrzeniem bladoniebieskich oczu z pewną dozą humoru. — Witajcie na pokładzie „Lorda Raglana”. Nazywam się Hilary Bond i jestem kapitanem w dziewiątym batalionie Królewskiego Pułku Molochów.
To była prawda! Kapitan — doświadczony, ranny żołnierz i dowódca bardziej zabójczej machiny bojowej, niż kiedykolwiek mogłem sobie wyobrazić — był kobietą.
Uśmiechnęła się, ukazując bliznę na podbródku, i zobaczyłem, że nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat.
— Proszę posłuchać, kapitanie — odezwałem się — chcę się dowiedzieć, jakim prawem nas zatrzymujecie.
Zachowała spokój.
— Moja misja to sprawa najwyższej wagi dla bezpieczeństwa państwa. Przykro mi, jeśli...
I wtedy Moses wysunął się naprzód; w swoim krzykliwym stroju dandysa wyglądał dziwnie nie na miejscu w tym brunatnym, wojskowym wnętrzu.
— Pani kapitan, w roku 1873 nie ma zagrożenia bezpieczeństwa państwa.
— Ale jest w roku 1938. — Zobaczyłem, że pani kapitan jest całkiem nieugięta; promieniowała od niej niewzruszona władza. — Moją misją jest zabezpieczenie doświadczeń naukowych, które przeprowadzane są w tym domu na Petersham Road, a w szczególności zniechęcenie kogokolwiek do anachronicznych zakłóceń ich prawidłowego rozwoju.
Moses zrobił grymas.
— „Anachroniczne zakłócenia”. Rozumiem, że mówi pani o Podróżnikach w Czasie.
Uśmiechnąłem się.
— Urocze słowo to „zniechęcenie”. Czy przywieźliście ze sobą dość broni, by skutecznie „zniechęcać”?
Teraz wystąpił Nebogipfel.
— Kapitanie Bond — powiedział powoli Morlok. — Z pewnością zauważyła pani, że pani misja to logiczny nonsens. Czy pani wie, kim są ci ludzie? Jak może pani zabezpieczyć badania, kiedy ich główny twórca — wskazał owłosioną ręką na Mosesa — jest właśnie uprowadzany z własnych czasów?
W tym momencie Bond popatrzyła na Morloka przez dłuższą chwilę, a potem skierowała uwagę na Mosesa — i na mnie — i wydało mi się, że po raz pierwszy dostrzegła podobieństwo między nami! Nieprzyjemnym tonem zadała nam wszystkim pytania, które miały potwierdzić prawdziwość uwagi Morloka i tożsamość Mosesa. Nie zaprzeczałem — i tak widziałem w tym niewielką korzyść dla nas — a być może, kalkulowałem sobie, będziemy traktowani uprzejmiej, jeśli zostaniemy uznani za historycznie ważne osoby; starałem się jednak jak najbardziej nie podkreślać mojej tożsamości z Mosesem.
W końcu Hilary Bond przekazała szeptem instrukcje żołnierzowi, który następnie poszedł do innej części pojazdu.
— Powiadomię o tym ministerstwo lotnictwa, kiedy wrócimy. Jestem pewna, że będą wami bardzo zainteresowani i będziecie mieli wiele okazji, by po naszym powrocie omówić sprawę z władzami.
— Powrocie?! — warknąłem. — To znaczy do roku 1938?
Wyglądała na podenerwowaną.
— Obawiam się, że paradoksy podróżowania w czasie trochę mnie przerastają; bez wątpienia mądrale w ministerstwie rozpłaczą ten cały mętlik.
Uświadomiłem sobie, że stojący obok mnie Moses wybucha śmiechem — głośnym, z domieszką histerii.
— A to dobre! — powiedział. — Och, to naprawdę dobre. Teraz nie muszę wcale budować wehikułu czasu!
Nebogipfel spojrzał na mnie ponuro.
— Obawiam się, że liczne ciosy zadane przyczynowości oddalają nas coraz bardziej od pierwotnej wersji historii — tej, która istniała przed pierwszym zadziałaniem wehikułu czasu...
Teraz kapitan Bond nam przerwała.
— Rozumiem waszą konsternację. Mogę was jednak zapewnić, że nie stanie wam się żadna krzywda. Wręcz przeciwnie, moja misja polega na tym, żeby was chronić. A także — powiedziała z wdziękiem — zadałam sobie trud, żeby sprowadzić kogoś, kto pomoże wam w adaptacji do naszych czasów. Można powiedzieć, że to rodak z waszej epoki.
Z ciemnej, tylnej części przejścia podszedł do nas powoli jakiś człowiek. Nosił wszechobecne tutaj epolety, broń ręczną i maskę, która zwisała mu u pasa. Na mundurze jednak — nijakim, czarnym — nie było żadnych wojskowych insygniów. Ta nowa osoba poruszała się powoli, z dość dużym trudem, po niewygodnych chodnikach, dając wszelkie świadectwa swego wieku. Zobaczyłem, jak tkanina munduru napina jej się na obwisłym brzuchu.
Mówił słabym głosem, ledwie słyszalnym w hałasie silników.
— Dobry Boże, to ty — zawołał do mnie. — Jestem uzbrojony po zęby z powodu Niemców, ale wiesz, po ostatnim czwartkowym spotkaniu nie spodziewałem się, że się jeszcze kiedykolwiek zjawisz i to w takich okolicznościach!
Kiedy wszedł w krąg światła, doznałem kolejnego szoku. Gdyż — mimo iż jego oczy były zamglone, plecy zgarbione i nie zostało prawie nic z rudego koloru w czuprynie jego siwych włosów, i choć czoło tego człowieka szpeciła paskudna szrama, jakby uległ poparzeniu, był to bez wątpienia Filby we własnej osobie.
— Niech mnie licho porwie — powiedziałem do niego.
Filby zachichotał nieprzyzwoicie, kiedy do mnie podchodził. Chwyciłem jego rękę — była wątła i poznaczona plamami wątrobowymi — i oceniłem go na nie mniej niż siedemdziesiąt pięć lat.
— Niech ciebie porwie licho. Być może porwie nas wszystkich! Ale i tak dobrze znów cię zobaczyć.
Obdarzył Mosesa dziwnym spojrzeniem. Nic dziwnego, pomyślałem!
— Filby, na wielkiego Scotta, człowieku, chcę ci zadać mnóstwo pytań.
— Nie wątpię. Dlatego wywlekli mnie z domu rodziców w kopule Bournemouth. Jestem odpowiedzialny za aklimatyzację, jak to nazywają — mam pomagać rodowitym mieszkańcom swojej epoki przystosować się... Rozumiesz?
— Ale Filby, wydaje się, jakby to było zaledwie wczoraj. W jaki sposób spotkało cię...
— To? — Pokazał na swoje zwiędłe ciało zdawkowym, cynicznym gestem. — Jak mnie to spotkało? Czas, mój przyjacielu. To z powodu tej cudownej rzeki, na której powierzchni, według ciebie, można się ślizgać niczym wioślarz. No cóż, czas nie jest przyjacielem zwykłego człowieka. Ja podróżowałem przez czas bardzo niewygodnie i oto co ta podróż uczyniła ze mnie. Dla mnie minęło czterdzieści siedem lat od tamtego ostatniego spotkania w Richmond i twoich sztuczek z wehikułem czasu. Pamiętasz? Oraz od twojego zniknięcia w przyszłości.
— Nadal ten sarn, stary Filby — powiedziałem z przejęciem i chwyciłem go za ramię. — Nawet ty musisz w końcu przyznać, że miałem rację co do podróżowania w czasie!
— Akurat wiele korzyści z tego odnieśliśmy — mruknął.
— A teraz — powiedziała pani kapitan — jeśli zechcecie mi wybaczyć, panowie. Muszę dowodzić molochem. Będziemy gotowi do startu za kilka minut.
Robiąc ukłon w kierunku Filby’ego, odwróciła się do załogi.
Filby westchnął.
— Chodź — powiedział. — Z tyłu jest miejsce, gdzie możemy usiąść. Jest tam trochę mniej hałaśliwie i brudno niż tutaj.
Ruszyliśmy w kierunku tylnej części fortecy.
Kiedy przemierzaliśmy środkowe przejście, mogłem przyjrzeć się dokładniej mechanizmom napędowym. Pod środkowymi chodnikami dostrzegłem układ długich półosi, które obracały się wokół wspólnej osi, mając pod sobą metalową podłogę; półosie przyczepione były do olbrzymich kół. Słoniowate stopy, które dostrzegliśmy wcześniej, zwisały z kół na przysadzistych nogach. Koła wrzucały błoto i kawałki wyrywanej nawierzchni drogi do wnętrza machiny. Zobaczyłem, że za pomocą półosi koła można było podnosić lub opuszczać względem kadłuba pojazdu, i wydawało się, że stopy i nogi też można było podnosić na pneumatycznych tłokach. To właśnie dzięki temu układowi można było uzyskać zmienne nachylenie fortecy, które umożliwiało jej przemieszczanie się po najbardziej nierównej drodze lub utrzymywanie w poziomej pozycji na stromych zboczach.
Moses wskazał na solidną, pudełkowatą, stalową kratownicę, która wzmacniała podstawę fortecy.
— Niech pan spojrzy — powiedział cicho do mnie. — Czy widzi pan coś dziwnego w tamtej części? I w tamtej? Pręty, które przypominają kwarc. Trudno dociec, jaka jest ich funkcja.
Przyjrzałem się baczniej. W świetle elektrycznych lamp nie miałem pewności, ale wydało mi się, że widzę dziwne, zielone przeświecanie w kwarcowych i niklowych elementach, przeświecanie, które wyglądało bardzo znajomo!
— To plattneryt — syknąłem do Mosesa. — Pręty zostały napełnione... Moses, jestem przekonany, nie mogę się mylić, pomimo słabego oświetlenia, że to są części zabrane z mojego laboratorium: części zapasowe, prototypy i odpady, które powstały podczas budowy mojego wehikułu czasu.
Moses skinął głową.
— A zatem przynajmniej wiemy, że ci ludzie nie nauczyli się jeszcze sami produkować plattnerytu.
Morlok podszedł do mnie i wskazał na coś, co ustawiono w ciemnym zakątku w sektorze silnikowym. Musiałem wytężyć wzrok, ale rozpoznałem, że ten duży przedmiot to mój własny wehikuł czasu! Cały i nie uszkodzony, najwidoczniej zabrany z Richmond Hill i przyniesiony do tej fortecy: jego poręcze nadal były poplamione od trawy. Machinę obwiązano sznurami i wyglądała, jak uwięziona w pajęczej sieci.
Na widok tego symbolu bezpieczeństwa poczułem ogromną chęć, by uwolnić się od tych żołnierzy — jeśli to możliwe — i popędzić do mojego wehikułu. Być może zdołałbym dotrzeć do domu, nawet teraz...
Wiedziałem jednak, że byłaby to bezskuteczna próba, i uspokoiłem się. Nawet gdybym zdołał dotrzeć do wehikułu — a nie byłem w stanie, gdyż żołnierze od razu by mnie zastrzelili — nie zdołałbym odnaleźć domu. Po tym ostatnim incydencie żadna wersja roku 1891, do której zdołałbym dotrzeć, nie byłaby ani trochę podobna do bezpiecznego i pomyślnego roku, który tak lekkomyślnie opuściłem. Znalazłem się na mieliźnie w czasie!
Dołączył do mnie Filby.
— Co myślisz o tej maszynerii? — Puknął mnie pięścią w ramię, dając świadectwo słabości starego człowieka. — To wszystko zaprojektował sir Albert Stern, który jest fachowcem w tej dziedzinie od początków wojny. Interesuję się tymi bestiami i ich rozwojem na przestrzeni lat... Wiesz, że zawsze fascynowały mnie urządzenia mechaniczne. Spójrz na to. — Wskazał w kierunku zakamarków części silnikowej. — Cały rząd silników Rolls-Royce’a „Meteor”! I przekładnia Merrit-Browna. Widzisz ją? Mamy zawieszenie Horstmanna, z trzema wózkami jezdnymi po obu stronach...
— Tak — wtrąciłem. — Ale, drogi stary Filby, po co właściwie to wszystko?
— Po co? Oczywiście po to, żeby prowadzić wojnę. — Filby zatoczył ręką koło. — To moloch klasy Kitchenera, jeden z najnowszych modeli. Głównym celem molochów jest przerwanie oblężenia Europy. Mogą zwinnie pokonywać wszystkie okopy z wyjątkiem najszerszych, choć są kosztowne, łatwo się psują i brak im odporności na pociski. „Raglan” to właściwa nazwa, nie sądzisz? Ponieważ lord Fitzroy Raglan to ten drań, który tak się rozprawił z oblężeniem Sewastopola na Krymie. Być może biedny, stary Raglan zdołałby...
— Oblężenie Europy?!
Spojrzał na mnie smutnym wzrokiem.
— Przepraszam — powiedział. — Może nie powinni byli mnie przysyłać. Ciągle zapominam, jak mało wiesz! Obawiam się, że zrobił się ze mnie straszny, stary niedołęga! Słuchaj, muszę ci powiedzieć, że od 1914 roku prowadzimy wojnę.
— Wojnę? Z kim?
— Cóż, oczywiście z Niemcami. Bo z kim innym? I naprawdę zrobił się straszny bałagan...
Słowa te, ledwie pobieżny wgląd w przyszłą Europę pogrążoną w mrokach dwudziestoczteroletniej wojny, zmroziły mnie do szpiku kości!
Doszliśmy do komory o powierzchni jakichś dziesięciu stóp kwadratowych. Była niewiele większa od metalowego pudełka przyśrubowanego do wewnętrznej ściany molocha. Na suficie paliła się jedna żarówka, a ściany wyłożone były skórą, która łagodziła wrażenie metalowej posępności fortecy i tłumiła hałas silników, choć wyczuwało się głębsze pulsowanie. Było tam sześć prostych krzeseł z oparciem, przykręconych śrubami do podłogi, które stały naprzeciwko siebie i wyposażone były w skórzane uprzęże. Znajdowała się tam również niska szafka.
Filby nakazał nam ręką, żebyśmy usiedli i zaczął się krzątać przy szafce.
— Powinienem przypiąć was pasami — powiedział. — Ten nonsens z przekraczaniem czasu przyprawia o całkiem niezły zawrót głowy.
Moses i ja usiedliśmy naprzeciwko siebie. Przypiąłem się luźno pasami; Nebogipfel miał kłopoty z klamrami, a pasy zwisały wokół niego, dopóki Moses nie pomógł mu ich napiąć.
Powłócząc nogami, Filby podszedł do mnie z jakimś przedmiotem w ręku; była to filiżanka herbaty na popękanym, porcelanowym podstawku, na którym znajdował się również mały biszkopt. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
— Filby, zmienne koleje losu nigdy nie przestają mnie zdumiewać. Oto mamy za chwilę wyruszyć w czas w tej groźnej, ruchomej fortecy, a ty podajesz nam herbatę i biszkopty!
— No cóż, to dość ciężka przeprawa, nawet bez życiowych wygód. Sam wiesz to najlepiej!
Pociągnąłem łyk herbaty; była letnia i dość mocna. Tak pokrzepiony stałem się — niestosownie — dość złośliwy. Po namyśle doszedłem do wniosku, że mój stan psychiczny był trochę chwiejny i nie chciałem stanąć oko w oko z własną przyszłością lub straszną perspektywą tego 1938 roku.
— Filby — dokuczałem mu — czy nie dostrzegasz nic... Hm... dziwnego w moich towarzyszach?
— Dziwnego?
Przedstawiłem go Mosesowi. Biedny Filby zagapił się, przez co herbata zaczęła mu ściekać po brodzie.
— To właśnie tym naprawdę szokuje podróżowanie w czasie — powiedziałem do Filby’ego gwałtownie. — Zapomnij o początku gatunku i przeznaczeniu ludzkości. Dopiero gdy stajesz twarzą w twarz ze sobą jako młodym człowiekiem, uświadamiasz sobie, co to znaczy doznać szoku!
Filby wypytywał nas drobiazgowo o naszą tożsamość — poczciwy, stary Filby, sceptyczny do samego końca!
— Myślałem, że widziałem w życiu dość zmian i cudów, nawet bez tego podróżowania w czasie. Ale teraz... no cóż!
Westchnął i wydało mi się, że zobaczył w swoim długim życiu trochę za dużo, biedaczek. Nawet w młodości był podatny na coś w rodzaju przemęczenia mózgu.
Pochyliłem się do przodu, na tyle, na ile pozwalały mi pasy.
— Filby, nie mogę uwierzyć, że ludzie tak nisko upadli, tak oślepli. Ba, z mojej perspektywy widzę, że ta wasza przeklęta przyszła wojna wygląda na koniec cywilizacji.
— Dla ludzi z naszych czasów — odrzekł poważnie — być może rzeczywiście tak jest. Ale to młodsze pokolenie, które poznało w swoim życiu jedynie wojnę, które nigdy nie czuło na twarzy ciepła słońca, nie obawiając się jednocześnie powietrznych torped... Cóż! Myślę, że przywykło do tego, to tak, jakby przemieniało się w podziemny gatunek.
Nie mogłem się powstrzymać, by nie spojrzeć na Morloka.
— Filby, po co odbywamy tę podróż przez czas?
— Nie chodzi tak bardzo o ciebie, lecz o wehikuł — zaczął. — Widzisz, musieli się upewnić co do budowy wehikułu czasu. Technika podróży w czasie jest zasadniczą sprawą w tej wojnie. A przynajmniej tak uważają niektórzy z nich. Z twoich zapisków dowiedzieli się dość dużo o twoich badaniach, choć nigdy nie opublikowałeś niczego na ten temat. Pozostała jedynie kwestia dziwnej relacji o twojej pierwszej wyprawie w odległą przyszłość, którą nam pozostawiłeś po powrocie na krótki czas. Tak więc wysłano „Raglana”, żeby chronił twój dom przed jakimkolwiek najazdem Podróżnika w Czasie... Takiego jak ty...
Nebogipfel uniósł głowę.
— Dalsze pogmatwanie przyczynowości — powiedział. — Widocznie naukowcy z 1938 roku nie zaczęli jeszcze pojmować koncepcji wielorakości... tego że nie można niczego zapewnić, jeśli chodzi o przeszłość: że nie można zmienić Historii, że można jedynie doprowadzić do powstania nowych wersji...
Filby spojrzał na niego — na tę trajkoczącą zjawę w szkolnym mundurku, której zewsząd wyrastały włosy!
— Nie teraz — powiedziałem do Nebogipfela. — Filby, ciągle mówisz: oni. Kim są „oni”?
Wydawał się zaskoczony pytaniem.
— To oczywiście rząd.
— Która partia? — warknął Moses.
— Partia? Och, to wszystko należy już do przeszłości.
Przekazał nam tę mrożącą krew w żyłach wiadomość — o śmierci demokracji w Brytanii — tymi kilkoma zdawkowymi słowami!
— Chyba wszyscy spodziewaliśmy się — ciągnął — że zastaniemy tu Die Zeitmachine, która będzie się przetaczać po Richmond Park i wyczekiwać okazji, by dokonać skrytobójstwa... — Przybrał żałobny wyraz twarzy. — Wiesz, to przez Niemców. Przeklęci Niemcy! To oni robią ten straszny bałagan... Tak jak zawsze!
Dokładnie po tych słowach, przy przyćmionym świetle jednej żarówki, usłyszałem ryk silników. Doznałem uczucia znajomego, bezradnego spadania, które uświadomiło mi, że „Raglan” jeszcze raz wysyła mnie w czas.