KSIĘGA CZWARTA PALEOCENSKIE MORZE

1. DIATRYMA GIGANTICA

Leżałem na plecach, wpatrując się w drzewo, które rozdarło nasz samochód czasu, kiedy podróż dobiegła końca. Słyszałem w pobliżu płytki oddech Nebogipfela, ale nie widziałem Morloka.

Nasze drzewo, które zastygło teraz w bezruchu, łączyło się wysoko nade mną z innymi, tworząc gęsty i jednolity baldachim. Z ziemi wokół jego podstawy i pomiędzy potrzaskanymi częściami samochodu wyrastały pędy i odrośle. Upał był ogromny, powietrze wilgotne i męczące dla moich płuc, a świat wokół wypełniony odgłosami kasłania, trelami oraz westchnieniami dżungli. Tłem tych wszystkich dźwięków było niskie, głębsze dudnienie i dlatego podejrzewałem, że w pobliżu znajduje się duży zbiornik wody, albo rzeka — jakaś pierwotna wersja Tamizy — albo morze.

Przypominało to bardziej tropik niż Anglię!

Kiedy tak leżałem i patrzyłem, jakieś zwierzątko zeszło po pniu w naszym kierunku. Miało mniej więcej dziesięć cali długości i przypominało wiewiórkę, ale jego sierść była rzadka i długa, zwisająca na ciałku jak płaszcz. Trzymało w małych szczękach jakiś owoc. Dziesięć stóp nad ziemią stworzenie dostrzegło nas. Przekrzywiło ostro zakończoną główkę, otworzyło mordkę — upuszczając owoc — i syknęło. Zobaczyłem, że końcówki jego siekaczy wyglądają jak grzebyki o pięciu ząbkach. Potem zwierzątko odskoczyło od pnia. Szeroko rozłożyło przednie i tylne nóżki, a jego porośnięta sierścią skóra rozwinęła się z trzaskiem, upodabniając zwierzątko do pokrytego futerkiem latawca. Odleciało w górę, wtapiając się w cień i znikając z pola mojego widzenia.

— Niezłe powitanie — wysapałem. — Ten stwór przypominał latającego lemura. Ale czy zauważyłeś jego ząbki?

Nebogipfel, nadal poza zasięgiem mojego wzroku, odrzekł:

— To było planetaterium. A to drzewo nazywa się dipterocarps i niewiele się różni od gatunku, który będzie rosnąć w lasach W twoich czasach.

Wepchnąłem ręce w ściółkę leśną pode mną — była dość zgniła i śliska — i spróbowałem się obrócić, żeby go widzieć.

— Nebogipfelu, czy jesteś ranny?

Morlok leżał na boku, ale miał przekrzywioną głowę, tak iż patrzył w niebo.

— Nie — szepnął. — Proponuję, abyśmy zaczęli szukać...

Aleja nie słuchałem go dalej, gdyż tuż za jego plecami dostrzegłem zakończoną dziobem głowę wielkości końskiej, która przepychała się przez listowie i pochylała w kierunku wątłego ciała Morloka!


Przez chwilę byłem sparaliżowany wskutek szoku. Haczykowaty dziób otworzył się z mlaśnięciem, a okrągłe oczy patrzyły na mnie z wszelkimi oznakami inteligencji.

Wielki łeb opadł ciężko i dziób zacisnął się wokół nogi Morloka. Nebogipfel wrzasnął i wbił małe palce w ziemię. Skrawki liści przywarły do jego sierści.

Odczołgałem się do tyłu, kopiąc liście, aż oparłem się plecami o pień drzewa.

Rozległ się trzask łamanych gałęzi. Bestia przedarła się przez zieleń i ukazała moim oczom. Pokryty czarnymi, łuskowatymi piórami zwierz miał jakieś siedem stóp wzrostu, grube nogi, stopy zakończone pazurami i obwisłe, żółte cielsko. Trzepotał szczątkowymi skrzydłami, które były nieproporcjonalnie małe w stosunku do olbrzymiego tułowia. Ten ptasi potwór cofnął łeb i biedny Morlok został odciągnięty po papkowatym podłożu.

— Nebogipfelu!

— To diatryma — wysapał. — Diatryma gigantica. Ja... och!

— Mniejsza o jej filogenezę — zawołałem — Uciekaj od niej!

— Obawiam się... że nie mam jak... Och!

Ponownie jego głos przeszedł we wrzask wyrażający udrękę. Teraz stwór kiwał łbem z boku na bok. Domyśliłem się, że stara się rozbić czaszkę Morloka o pień drzewa. Miał to być niewątpliwie wstęp do uczty złożonej z bladego ciała Nebogipfela!

Potrzebowałem jakiejś broni i przyszedł mi na myśl jedynie klucz Mosesa. Wstałem i wgramoliłem się do wraka naszego samochodu czasu. Wszędzie wokół leżało mnóstwo rozporek, płyt i drutów, a stal i polerowane drewno z roku 1938 wyglądało dziwnie nie na miejscu w tym antycznym lesie. Nie dostrzegłem klucza! Aż po same łokcie zanurzyłem ręce w gnijącym runie leśnym. Poszukiwania trwały wiele dręczących sekund, a przez cały ten czas diatryma odciągała swoją zdobycz w las.

I wtedy znalazłem! Wyciągnąłem prawe ramię z tej mazi, ściskając w ręku uchwyt klucza.

Z rykiem uniosłem klucz na wysokość ramienia i zacząłem się przedzierać przez bagnistą ściółkę. Paciorkowate ślepia diatrymy śledziły, jak się zbliżam. Bestia przestała potrząsać głową, ale nie puściła nogi Nebogipfela. Oczywiście nigdy przedtem nie widziała człowieka. Wątpiłem, czy rozumie, że mogę stanowić dla niej zagrożenie. Nacierałem dalej, próbując nie zważać na straszną, łuskowatą skórę wokół pazurów przy stopach, wielkie rozmiary dzioba i odór gnijącego mięsa, który unosił się w pobliżu stwora.

W sposób typowy dla uderzenia w krykiecie machnąłem prowizoryczną maczugą, trafiając w łeb diatrymy. Siła ciosu została złagodzona przez pióra i warstwę ciała, ale poczułem, że metal skutecznie zderzył się z kością.

Ptaszysko otworzyło dziób, upuszczając Morloka, i wydało skrzek, który przypominał odgłos rozpruwania blachy. Teraz ten olbrzymi dziób zawisł nade mną i instynkt podpowiadał mi, żebym uciekał, ale wiedziałem, że jeśli to uczynię, obaj przepadniemy. Ponownie uniosłem klucz nad głową i machnąłem nim w kierunku czubka czaszki diatrymy. Tym razem bestia zrobiła unik i ledwie ją musnąłem, więc w następnej chwili uniosłem klucz i uderzyłem w spodnią część dzioba.

Rozległ się potworny chrzęst i łeb diatrymy odskoczył do tyłu. Bestia zatoczyła się, po czym obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem. Wydała skrzekliwy głos, który był tak niski, że przypominał bardziej warknięcie.

A potem, całkiem nagle, stwór nastroszył czarne pióra, odwrócił się i odszedł utykającym krokiem w las.

Wsunąłem klucz za pas i uklęknąłem przy Morloku. Był nieprzytomny. Jego noga była zmiażdżona i zakrwawiona, a włosy na plecach przesiąknięte lepką śliną ptasiego potwora.

— No cóż, mój towarzyszu w czasie — szepnąłem. — Są sytuacje, kiedy warto mieć obok siebie antycznego dzikusa!

Znalazłem jego gogle w mazistej ściółce, wytarłem je o rękaw i założyłem Nebogipfelowi na oczy.

Spojrzałem w ciemny las, zastanawiając się, co powinienem teraz zrobić. Chociaż podróżowałem w czasie i przemierzyłem wielką przestrzeń w drodze do Sfery Morloków, to we własnym stuleciu nigdy nie byłem w żadnym kraju tropikalnym. W walce o przetrwanie mogłem się teraz kierować tylko mglistymi wspomnieniami opowieści podróżników i innych popularnych źródeł.

Pocieszałem się jednak, że przyszłe wyzwania będą stosunkowo łatwe! Nie będę musiał stanąć oko w oko z moim młodszym odpowiednikiem ani — ponieważ samochód czasu był zniszczony — borykać się z moralnymi i filozoficznymi dwuznacznościami wielorakich historii. Musiałem raczej poszukać jedzenia i schronienia przed deszczem oraz zabezpieczyć nas przed zwierzętami i ptakami tych zamierzchłych czasów.

Zdecydowałem, że moim pierwszym zadaniem będzie znalezienie świeżej wody. Nawet pomijając potrzeby Morloka, moje pragnienie było ogromne, gdyż po raz ostatni piłem jeszcze przed bombardowaniem Londynu.

Ułożyłem Morloka we wraku samochodu czasu, w pobliżu pnia drzewa. Uznałem, że jest to miejsce równie bezpieczne od ataków potworów tej epoki jak każde inne. Zdjąłem marynarkę i położyłem ją pod plecami Nebogipfela, by ochronić go przed wilgocią mazistej ściółki, a także wszystkimi pełzającymi i drapieżnymi stworzeniami, które mogły tam żyć! Po krótkim wahaniu wyciągnąłem klucz zza pasa i położyłem go na Morloku, zaciskając palce Nebogipfela wokół trzonka.

Nie chcąc zostawać bez broni, rozejrzałem się po wraku samochodu, aż znalazłem krótki, gruby kawałek żelaznego żebra. Zgiąłem go w bok, aż oderwał się od ramy. Zważyłem go w ręku. Nie był taki solidny jak klucz, ale lepsze to niż nic.

Postanowiłem, że pójdę tam, skąd dochodził odgłos wody. Wydawało mi się, że muszę iść w kierunku przeciwnym do słońca. Oparłem drąg na ramieniu i ruszyłem przez las.

2. PALEOCEŃSKIE MORZE

Łatwo mi się szło, gdyż drzewa wyrastały z luźnych, mieszanych kęp, między którymi leżały duże połacie równej ziemi. Gęsty, równomiernie rozłożony baldachim liści i gałęzi nie dopuszczał światła do ziemi i powstrzymywał rozwój roślinności.

Baldachim aż roił się od pełnych witalności form życia. Porosła — orchidee i pnącza — trzymały się kurczowo kory drzew, a liany zwisały z konarów. Było tam wiele gatunków ptaków i kolonii stworzeń żyjących na gałęziach: małp lub jakichś innych naczelnych (tak mi się wydawało na pierwszy rzut oka). Dostrzegłem stworzenie podobne do kuny, o długości mniej więcej ośmiu cali, z giętkimi ramionami i stawami oraz bujnym, krzaczastym ogonem, które śmignęło i przeskoczyło z gałęzi na gałąź, wydając krzyk przypominający kasłanie. Inne zwierzę było dość duże — o długości około jarda — i miało pazurki oraz chwytny ogon. To stworzenie nie uciekło, gdy się zbliżałem. Raczej przywarło do spodniej powierzchni gałęzi i obrzuciło mnie badawczym spojrzeniem, które odebrało mi odwagę.

Poszedłem dalej. Miejscowe zwierzęta nie znały człowieka, ale najwidoczniej z powodu obecności diatrymy i bez wątpienia innych drapieżników wykształciły u siebie silny instynkt samozachowawczy i będą uważać na moje próby ich upolowania.

Gdy mój wzrok przyzwyczaił się do panującego w lesie półmroku, dostrzegłem, że wszędzie widać dowody kamuflażu i oszustwa. Oto na przykład zobaczyłem gnijący liść, który przywarł do pnia drzewa — a przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki ten „liść”, kiedy się zbliżyłem, nie wysunął owadzich nóżek, po czym podobne do świerszcza stworzenie uciekło w podskokach. Oto na głazie dostrzegłem coś, co wyglądało jak rozrzucone krople deszczu, które w świetle przefiltrowanym przez baldachim pobłyskiwały niczym klejnociki. Kiedy się jednak pochyliłem, by je obejrzeć, okazały się gromadą chrząszczy z przezroczystymi skorupami. Ujrzałem też czarno-białą plamę guano na pniu drzewa — nie zdziwiło mnie, kiedy zobaczyłem, jak ospale wysuwają się z niej pajęcze nogi.

Mniej więcej pół mili dalej drzewa się przerzedziły. Przeszedłem przez pas drzew palmowych i wynurzyłem się w oślepiającym świetle słonecznym. Gruby, biały piasek chrzęścił pod moimi nogami. Znalazłem się na plaży. Za pasem wybrzeża rozciągała się tafla błyszczącej wody, tak szeroka, że nie widziałem przeciwległego brzegu. Słońce stało nisko na niebie za moimi plecami, ale dość mocno grzało. Czułem jego ciepło na karku i głowie.

Na długim, prostym odcinku plaży w oddali dostrzegłem rodzinę ptaków diatryma. Dwoje dorosłych muskało sobie pióra, oplatając się nawzajem szyjami, natomiast trójka młodych brodziła na swoich niezgrabnych nogach, pluskając się i pohukując, albo siedziała w wodzie i nawilżała swoje tłuste pióra. Z czarnym upierzeniem, pokraczną budową ciała i małymi skrzydłami cała gromadka wyglądała komicznie, ale bacznie obserwowałem ich ruchy, kiedy tam byłem, gdyż nawet najmniejsze młode miały trzy lub cztery stopy wzrostu i były dość muskularne.

Podszedłem do krawędzi wody. Zwilżyłem i oblizałem palce. Poczułem smak soli: to była wóda morska.

Słońce zniżyło się za las; najwyraźniej posuwało się na zachód; przynajmniej w tej kwestii nie zaszła zmiana. Dlatego przeszedłem jakieś pół mili na wschód w stosunku do położenia samochodu czasu i przypuszczałem, że jestem gdzieś w pobliżu skrzyżowania Knightsbridge i Sloane Street. W tej paleoceńskiej epoce znajdował się tam skraj morza! Wydawało się, że ocean zakrywa cały Londyn aż do wschodniej części Hyde Park Corner. Możliwe, że to morze było jakimś przedłużeniem Morza Północnego lub Kanału La Manche, które wdarło się na obszar Londynu. Jeżeli miałem rację, to mieliśmy dość dużo szczęścia. Gdyby poziom mórz podniósł się trochę bardziej, Nebogipfel i ja wylądowalibyśmy w głębinie oceanu, a nie na jego brzegu.

Zdjąłem skarpetki i buty, przywiązałem je sznurowadłami do pasa i wszedłem do wody. Zanurzając palce u nóg, poczułem, że jest chłodna. Kusiło mnie, żeby zanurzyć twarz, ale powstrzymałem się z obawy przed oddziaływaniem soli na moje rany. Znalazłem wgłębienie w piasku, które przy odpływie powinno utworzyć kałużę. Wsunąłem ręce w piasek w tym miejscu i wyciągnąłem zbieraninę żyjątek: małże, brzuchonogi i coś w rodzaju ostryg. Wyglądało na to, że jest tam niewiele gatunków, ale najwidoczniej w tym płodnym morzu występowały w ogromnych ilościach.

Na skraju tego oceanu, gdy bulgocząca woda lizała moje palce u rąk i nóg, a słońce ogrzewało mi kark, ogarnęło mnie wielkie uczucie spokoju. W dzieciństwie rodzice zabierali mnie na jednodniowe wycieczki do Lympne i Dungeness, gdzie chodziłem na brzeg morza — tak jak dzisiaj — i wyobrażałem sobie, że jestem sam na świecie. Teraz jednak to było niemal prawdą! Niezwykła to była myśl, że nigdzie na świecie nie żeglują po tym nowym oceanie żadne statki; że po drugiej stronie dżungli za moimi plecami nie ma miast. Zaiste, ja i biedny, ranny Morlok byliśmy jedynymi inteligentnymi istotami na planecie. Nie była to jednak niemiła perspektywa — ani trochę — po strasznym mroku i chaosie roku 1938, od którego tak niedawno uciekłem.

Wyprostowałem się. Morze było czarujące, ale nie mogliśmy pić słonej wody! Starannie zapamiętałem miejsce, w którym wynurzyłem się z dżungli — nie chciałem zgubić Nebogipfela w tamtym leśnym półmroku — i ruszyłem boso wzdłuż skraju wody, z dala od rodziny ptaków Diatiyma.

Po przebyciu mniej więcej mili dotarłem do strumyka, który wypływał z lasu i ściekał plażą do morza. Spróbowałem wody. Była słodka i wydawała się czysta. Poczułem ogromną ulgę: przynajmniej nie umrzemy dziś! Upadłem na kolana i zanurzyłem głowę oraz kark w zimnej, musującej wodzie. Piłem ją dużymi haustami, po czym zdjąłem marynarkę i koszulę, i wymoczyłem sobie głowę oraz kark. Zakrzepła krew, która zbrązowiała pod wpływem powietrza, odpłynęła w kierunku morza. Gdy się wyprostowałem, czułem się znacznie odświeżony.

Teraz musiałem wymyślić, jak przetransportować ten skarb do Nebogipfela. Potrzebowałem filiżanki lub jakiegoś innego pojemnika.

Siedziałem przez kilka minut przy strumieniu, rozglądając się z zakłopotaniem. Wydawało się, że cała moja pomysłowość wyczerpała się w trakcie ostatniej podróży przez czas i ten problem przekracza możliwości mojego zmęczonego mózgu.

W końcu odwiązałem buty od pasa, przepłukałem je jak najlepiej i napełniłem po brzegi wodą ze strumienia. Następnie przeniosłem ją, idąc wzdłuż plaży i przez las, do czekającego Morloka. Kiedy obmywałem zmaltretowaną twarz Nebogipfela i próbowałem go ocucić, żeby się napił, obiecałem sobie, że nazajutrz znajdę jakieś naczynie stołowe bardziej odpowiednie niż stary but.


Prawa noga Nebogipfela była pokiereszowana wskutek napaści diatrymy. Kolano wydawało się zmiażdżone, a stopa skręcona była pod nienaturalnym kątem. Używając ostrego kawałka kadłuba samochodu — nie miałem noża — spróbowałem wyciąć lniane włosy z miejsc obrażeń. Obmyłem odsłonięte ciało najlepiej, jak umiałem. Wydawało się, że przynajmniej rany powierzchniowe zasklepiły się i nie było oznak infekcji.

Nie jestem lekarzem, więc w trakcie moich niezdarnie wykonywanych czynności Morlok, nadal nieprzytomny, chrząknął i miauknął z bólu jak kot.

Oczyściwszy rany, przesunąłem rękami po zranionej nodze, ale nie wykryłem żadnego wyraźnego pęknięcia golenia lub kości łydkowej. Jak już wcześniej zauważyłem, uszkodzone były głównie kolano i kostka. To mnie przeraziło, gdyż może zdołałbym nastawić ręką złamaną piszczel, ale żadną miarą nie umiałbym wyleczyć takich ran, jakie odniósł Nebogipfel. Mimo to przetrząsnąłem wrak samochodu, aż znalazłem dwa proste pręty ramy. Przyłożyłem sklecony na poczekaniu nóż do marynarki — nie spodziewałem się, by ta część garderoby przydała mi się w tym klimacie — i pociąłem ją na bandaże, które wypłukałem w wodzie.

Zbierając odwagę, naprostowałem nogę i stopę Morloka. Mocno przywiązałem kończynę do łupków, a następnie do drugiej, zdrowej nogi, żeby ją lepiej podeprzeć.

Wrzaski Morloka, odbijające się echem od drzew, były straszliwe.

Wyczerpany, posiliłem się tamtego wieczora ostrygami — surowymi, gdyż nie miałem siły, by rozpalić ogień — i usiadłem obok Morloka, opierając się plecami o pień drzewa i trzymając w ręku klucz Mosesa.

3. NASZE ŻYCIE

Rozbiłem obóz na brzegu paleoceńskiego morza, w pobliżu strumienia ze świeżą wodą, który znalazłem. Zdecydowałem, że tam będziemy zdrowsi i bezpieczniejsi niż w półmroku lasu. Skleciłem parasol przeciwsłoneczny dla Nebogipfela, konstruując szkielet z kawałków samochodu czasu i rozciągając na nich skrawki płótna.

Zaniosłem tam Nebogipfela na rękach. Był lekki jak dziecko i nadal półprzytomny. Spojrzał na mnie bezradnie przez potłuczone gogle i niemal zapomniałem, że był przedstawicielem gatunku, który pokonał ograniczenia przestrzeni i ujarzmił Słońce!

Moim następnym priorytetowym zadaniem było rozpalenie ognia. Dostępne drewno — gałęzie, które pospadały z drzew — było wilgotne i spleśniałe. Zaniosłem je na plażę i położyłem, by wyschło. Używając opadłych liści na podpałkę i krzesając iskrę z kamienia uderzanego o metalową część samochodu czasu, dość szybko udało mi się zapalić płomień. Na początku rozniecałem ogień każdego dnia, ale wkrótce odkryłem niewątpliwie odwieczną sztuczkę, która polegała na pozostawianiu węgli żarzących się w dołku w ciągu dnia, dzięki czemu łatwo było powtórnie rozpalić ogień, kiedy tylko człowiek chciał.

Proces rekonwalescencji Nebogipfela postępował powoli. Dla członka gatunku, który nie zna snu, przymusowa nieprzytomność to poważna i niepokojąca sprawa, i kiedy Nebogipfel przyszedł wreszcie do siebie, siedział w cieniu przez kilka dni i nie chciał rozmawiać. Okazało się, że jednak może — choć robił to bardzo niechętnie — jeść ostrygi i małże, które przynosiłem z morza. Po pewnym czasie mogłem urozmaicić naszą dietę gotowanym mięsem żółwia, gdyż tych stworzeń było całkiem sporo na całym wybrzeżu. Kiedy nabyłem trochę praktyki, udało mi się strącać pęki owoców z palm przy plaży, rzucając kawałkami metalu i kamieniami w gałęzie. Kokosy okazały się bardzo pożyteczne: ich mleko i miąższ urozmaiciły naszą dietę, puste skorupy służyły za pojemniki do różnych celów, a nawet z brązowych włókien przylegających do ich skorup można było utkać prymitywną tkaninę. Nie mam jednak wielkich zdolności do takich precyzyjnych prac i szczytem moich osiągnięć była czapka, którą sobie zrobiłem — o szerokim rondzie, przypominająca kapelusz kulisa.

Jednak, pomimo szczodrości morza i palm, nasz jadłospis był monotonny. Patrzyłem z zazdrością na soczyste stworzonka, które poruszały się, poza moim zasięgiem, wśród gałęzi nade mną.

Zbadałem przybrzeżny obszar morza. Wiele różnych stworzeń zamieszkiwało ten oceaniczny świat. Zaobserwowałem szerokie, rombowe cienie przesuwające się po powierzchni wody, które uznałem za płaszczki, i dwukrotnie zauważyłem pionowo wystające płetwy o wysokości co najmniej stopy, które przesuwały się na wodzie i mogły jedynie oznaczać olbrzymie rekiny.

Zobaczyłem też falujący kształt, który pruł wodę w odległości około mili od lądu. Dostrzegłem białe ciało oraz szeroką, umocowaną jak na zawiasie szczękę wyposażoną w małe, ostre zęby. Ta bestia miała jakieś pięć stóp długości i płynęła, wykonując faliste ruchy swoim krętym ciałem. Opowiedziałem o tym Nebogipfelowi. Odgrzebując trochę więcej encyklopedycznej wiedzy, którą miał zgromadzoną w swojej małej głowie, Morlok zidentyfikował zwierzę jako Champsosaurusa: starożytne stworzenie spokrewnione z krokodylem, które przetrwało wiek dinozaurów, już dawno zastąpiony przez epokę paleoceńską.

Nebogipfel powiedział mi, że w tym okresie ssaki morskie z moich czasów — wieloryby, syreny i wiele innych — są w trakcie ewolucyjnej adaptacji do morza i żyją nadal jako duże, wolno poruszające się zwierzęta lądowe. Rozglądałem się uważnie za wygrzewającymi się w słońcu wielorybami lądowymi, gdyż na pewno zdołałbym upolować takie wolno poruszające się zwierzę, ale nigdy żadnego nie zobaczyłem.


Gdy po raz pierwszy zdjąłem łupki Morlokowi, rany wydawały się goić. Nebogipfel jednak zbadał stawy i orzekł, że kości zostały źle nastawione. Wcale mnie to nie zdziwiło, ale żaden z nas nie potrafił wymyślić sposobu, jak można by sytuację polepszyć. Mimo to, po pewnym czasie Nebogipfel mógł jako tako chodzić, korzystając z kuli wykonanej z odpowiednio ukształtowanej gałęzi; przyzwyczaił się do utykania, chodząc po naszym małym obozowisku jak jakiś zasuszony czarownik.

Jednakże jego oko, które uszkodziłem podczas ataku w warsztacie samochodów czasu, nie zagoiło się i pozostało ślepe. Było to powodem mojego głębokiego żalu i wstydu.

Jako Morlok, biedny Nebogipfel czuł się bardzo niedobrze w silnym słońcu grzejącym za dnia. Dlatego spał w dzień w zbudowanym przeze mnie schronieniu i wstawał w nocy, natomiast ja preferowałem światło dzienne. Tak więc każdy z nas spędzał bezsenne godziny sam. Spotykaliśmy się i rozmawialiśmy o zmierzchu i świcie, choć muszę przyznać, że po kilku tygodniach ciężkiej pracy fizycznej oraz przebywania na wolnym powietrzu i w upale byłem bardzo wyczerpany, kiedy słońce zachodziło.

Palmy miały szerokie liście i postanowiłem, że trochę ich zdobędę, zamierzając wykorzystać je do zbudowania lepszego schronienia. Ale wszystkie moje wysiłki związane z rzucaniem przedmiotów w drzewa spełzły na niczym, a nie miałem środków, by ściąć same drzewa. Zmuszony więc byłem rozebrać się do spodni i wdrapywać na palmy jak małpa. Gdy już znajdowałem się przy koronie drzewa, niedługo trwało zerwanie liści i upuszczenie ich na ziemię. Te wspinaczki były dla mnie wyczerpujące. Przebywając na świeżym powietrzu w pobliżu morza i w świetle słonecznym, nabierałem zdrowia i krzepkości, ale nie jestem już młody i wkrótce poznałem granice moich atletycznych możliwości.

Skonstruowałem solidniejsze schronienie, które składało się z opadłych gałęzi pokrytych zaplecionymi liśćmi. Zrobiłem też z liści szeroki kapelusz dla Nebogipfela. Kiedy Morlok siedział w cieniu, z tym kapeluszem zawiązanym pod brodą, lecz poza tym nagusieńki, wyglądał wręcz śmiesznie.

Jeżeli chodzi o mnie, to zawsze miałem bladą cerę, więc po kilku pierwszych dniach bardzo cierpiałem z powodu przebywania na słońcu i nauczyłem się ostrożności. Skóra zeszła mi z pleców, ramion i nosa. Zapuściłem gęstą brodę, żeby ochronić twarz, ale na moich ustach pojawiły się bardzo szkaradne pęcherze. Najgorzej jednak poparzyłem sobie łysinę na czubku głowy. Przyzwyczaiłem się do przemywania oparzeń wodą i ciągłego noszenia kapelusza oraz tego, co pozostało z mojej koszuli.

Mniej więcej po miesiącu takiego życia, pewnego dnia, kiedy się goliłem (używając kawałków samochodu czasu jako brzytwy i lustra), zdałem sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo się zmieniłem. Moje zęby i oczy odbijały się jaskrawą bielą na tle brązowej jak mahoń twarzy, brzuch był płaski jak za szkolnych czasów i chodziłem w kapeluszu z palmowych liści, skróconych spodniach i z gołymi stopami tak naturalnie, jakbym to robił od urodzenia.

Zwróciłem się do Nebogipfela.

— Spójrz na mnie! Moi przyjaciele mieliby trudności, by mnie rozpoznać. Przemieniam się w tubylca.

Jego twarz bez podbródka pozostała bez wyrazu.

— Jesteś tubylcem. To Anglia, przypominasz sobie?


Nebogipfel upierał się, żebyśmy przynieśli części rozbitego samochodu z lasu. Było to dla mnie logiczne, gdyż wiedziałem, że w nadchodzących dniach będziemy potrzebowali każdego skrawka surowców, zwłaszcza metali. Tak więc ocaliliśmy samochód i zgromadziliśmy jego resztki w dole w piasku. Gdy uporaliśmy się z najpilniejszymi potrzebami związanymi z przetrwaniem, Nebogipfel zaczął spędzać wiele czasu przy wraku. Z początku nie wypytywałem go zbyt szczegółowo, przypuszczając, że konstruuje jakieś dodatkowe wzmocnienie dla naszego schronienia lub może broń myśliwską.

Jednak pewnego ranka, gdy już zasnął, obejrzałem dokładnie jego dzieło. Zrekonstruował szkielet samochodu czasu. Rozłożył potrzaskaną podłogę i obudował ją klatką z prętów powiązanych kawałkami drutu odzyskanego z kolumny kierownicy. Znalazł nawet niebieską dźwignię kolankową do zamykania obwodu plattnerytowego.

Gdy się obudził, zapytałem go bez ogródek:

— Próbujesz zbudować nowy wehikuł czasu, prawda?

Zatopił małe zęby w miąższu orzecha kokosowego.

— Nie. Odbudowuję stary.

— Twój zamiar jest oczywisty. Zrekonstruowałeś szkielet, w którym znajdował się niezbędny obwód plattnerytowy.

— Jak sam powiedziałeś, to oczywiste.

— Ależ to daremny trud, chłopie! — Spojrzałem na swoje zgrubiałe, krwawiące ręce i oburzyłem się, że Morlok zajmuje się takimi rzeczami, podczas gdy ja borykam się, by utrzymać nas przy życiu. — Nie mamy ani grama plattnerytu. Cały zapas, który mieliśmy podczas podróży, został wyczerpany albo i tak leży rozrzucony w dżungli. I nie mamy środków, by go wyprodukować.

— Jeżeli zbudujemy wehikuł czasu — powiedział — to tylko być może nie uda nam się uciec z tej epoki. Jeżeli jednak nie zbudujemy go, to na pewno nie uda nam się uciec.

Żachnąłem się.

— Nebogipfelu, chyba powinieneś spojrzeć realnie na fakty. Jesteśmy rozbitkami w odległej przeszłości. Nigdy tu nie znajdziemy plattnerytu, ponieważ ta substancja nie występuje w naturze. Nie możemy jej wytworzyć, a nikt nam jej nie przywiezie, bo nikt nie ma bladego pojęcia, że jesteśmy w tej erze!

Zamiast odpowiedzi polizał soczysty miąższ orzecha kokosowego.

— Uch! — Sfrustrowany i rozgniewany, zacząłem chodzić tam i z powrotem. — Lepiej byś włożył swoją pomysłowość i wysiłek w skonstruowanie jakiejś broni dla mnie, żebym mógł ustrzelić kilka tych małp.

— To nie są małpy — sprostował. — Najczęściej spotykanymi gatunkami są miacis i chriacits...

— Obojętne, jak ich zwał... A niech to!

Odszedłem rozwścieczony.

Moje argumenty nie odniosły oczywiście żadnego skutku i Nebogipfel cierpliwie kontynuował odbudowę samochodu. Ale pomagał mi w wysiłkach, by utrzymać nas przy życiu i po pewnym czasie zaakceptowałem obecność prymitywnej machiny — błyszczącej, skomplikowanej i całkowicie bezużytecznej — na tamtej paleoceńskiej plaży.

Doszedłem do wniosku, że wszyscy potrzebujemy nadziei, aby nasze życie miało sens i cel. Tamta machina, tak samo niezdolna do lotu jak wielka diatryma, stanowiła ostatnią nadzieję Nebogipfela.

4. CHOROBA I WYZDROWIENIE

Zachorowałem.

Nie mogłem wstać z prymitywnego siennika skleconego z palmowych liści, który sobie zrobiłem. Nebogipfel musiał mnie pielęgnować. Wypełniał ten obowiązek niezbyt umiejętnie, ale cierpliwie i wytrwale.

Pewnego razu, w środku czarnej nocy, odzyskałem częściowo przytomność, czując na twarzy i karku dotyk miękkich palców Morloka. Wyobraziłem sobie, że znów jestem uwięziony w piedestale białego sfinksa, a Morlokowie tłoczą się, by mnie zabić. Krzyknąłem. Nebogipfel uciekł do tyłu, ale zanim to zrobił, zdążyłem unieść pięść i grzmotnąć go w klatkę piersiową. Mimo osłabienia miałem dość siły, by zwalić Morloka z nóg.

To mnie wyczerpało i straciłem przytomność.

Po następnym przebudzeniu Nebogipfel znów był przy mnie, próbując cierpliwie nakłonić mnie do przełknięcia zupy z mięczaków.


W końcu odzyskałem świadomość i stwierdziłem, że leżę podparty na sienniku. Byłem sam w naszej chatce. Słońce stało nisko, ale całodzienny upał nadal dawał mi się we znaki. Nebogipfel zostawił obok mojego posłania skorupę orzecha napełnioną wodą. Napiłem się.

Światło słoneczne przygasło i nasze schronienie ogarnęła ciemność ciepłego, tropikalnego wieczoru. Zachód słońca był długi i wspaniały. Nebogipfel powiedział mi, że to z powodu nadmiaru popiołu wyrzucanego do atmosfery przez wulkany na zachodzie Szkocji. Pewnego dnia te wybuchy wulkaniczne doprowadzą do powstania Oceanu Atlantyckiego. Lawa docierała do Arktyki, Szkocji i Irlandii, a ciepła strefa klimatyczna, w której się znajdowaliśmy, rozciągała się na północ aż po Grenlandię.

Brytania była wyspą już w tej epoce paleoceńskiej, ale w porównaniu z jej dziewiętnastowiecznym ukształtowaniem północno-zachodni narożnik wznosił się na większą wysokość. Morze Irlandzkie jeszcze nie powstało, więc Brytania i Irlandia tworzyły jeden ląd, ale południowy wschód Anglii zalany był wodami morza, nad którym mieszkaliśmy. Moje paleoceńskie morze było przedłużeniem Morza Północnego. Gdybyśmy zdołali zbudować łódź, moglibyśmy przepłynąć przez Kanał La Manche i dotrzeć do serca Francji przez Basen Akwitański, klin wodny, który z kolei łączył się z Morzem Tetydowym — wielkim oceanem zalewającym kraje śródziemnomorskie.

Po nastaniu nocy Morlok wynurzył się z ciemności lasu. Przeciągnął się, rozciągając mięśnie bardziej jak kot niż człowiek, i rozmasował zranioną nogę. Potem przez kilka minut przeczesywał sobie palcami włosy na twarzy, klatce piersiowej i plecach.

W końcu podszedł do mnie utykając. Fioletowe światło zachodzącego słońca odbijało się od jego gwiaździstych, popękanych gogli. Przyniósł mi wody. Po zwilżeniu ust szepnąłem:

— Jak długo?

— Trzy dni.

Z trudem powstrzymałem się od wzdrygnięcia na dźwięk jego dziwnego, płynnego głosu. Można by pomyśleć, że już przywykłem do Morloka, ale po trzech dniach, w ciągu których leżałem bezradnie, doznałem pewnego wstrząsu, przypominając sobie, że z wyjątkiem tego obcego z odległej przyszłości jestem sam w tym wrogim świecie!

Nebogipfel przyrządził mi trochę zupy z mięczaków. Gdy skończyłem jeść, słońce już zaszło i jedyne światło dochodziło od sierpa księżyca, który wisiał nisko na niebie. Nebogipfel zdjął gogle i zobaczyłem, jak w ciemności chaty jego olbrzymie, szaro-czerwone oko przypomina przeświecający cień księżyca.

— Chcę się dowiedzieć — odezwałem się — dlaczego zachorowałem.

— Nie jestem pewien.

— Nie jesteś pewien?

Zdziwiło mnie to niezwykłe przyznanie się do własnych ograniczeń, gdyż rozległość i głębokość wiedzy Nebogipfela były nadzwyczajne. Wyobraziłem sobie umysł dziewiętnastowiecznego człowieka jako coś podobnego do mojego starego warsztatu: pełnego informacji, ale poukładanych dość chaotycznie, z otwartymi książkami i świstkami notatek oraz szkicami porozrzucanymi na wszystkich płaskich powierzchniach. W porównaniu z tym nieładem umysł Morloka — dzięki zaawansowanym technikom nauczania z roku 657 208 — uporządkowany był jak zawartość doskonałej encyklopedii, a księgi z wiadomościami empirycznymi i teoretycznymi skatalogowane i poukładane na półkach. To wszystko podnosiło praktyczną inteligencję i wiedzę do poziomu, o którym nie śniło się ludziom z moich czasów.

— Mimo to — dodał — nie powinien nas dziwić sam fakt choroby. Właściwie, dziwię się tylko, że nie zachorowałeś już wcześniej.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

Odwrócił się do mnie.

— Że jesteś człowiekiem poza swoim czasem.

Nagle zrozumiałem, o co mu chodzi.

Zarazki zbierały żniwo ofiar ludzkich od samego początku. Zaiste, nawet w tych zamierzchłych czasach zabijały przodków człowieka. Ale z powodu tego ponurego przesiewu naszej rasy rozwinęła się u nas odporność. Nasze ciała walczą ze wszystkimi zarazkami i na niektóre uodparniają się całkowicie.

Wyobraziłem sobie wszystkie pokolenia ludzi, które miały się pojawić dopiero po zakończeniu tej prehistorycznej ery, te podobne do robaczków świętojańskich duszyczki ludzkie, które będą migotać jak iskierki, nim zostaną pogaszone na zawsze! Ale te maluczkie zmagania nie będą daremne, gdyż tym żniwem śmierci biliona istot człowiek kupi sobie prawo do Ziemi, przysługujące mu z tytułu urodzenia.

W przypadku Morloka sprawa wyglądała inaczej. W stuleciu Nebogipfela nie pozostanie już zbyt wiele z archetypu człowieka. Nebogipfel powiedział mi wcześniej, że wszystko w Morloku — kości, ciało, płuca, wątroba — zostało skorygowane, by stworzyć idealną równowagę między długowiecznością i pełnią życia. Nebogipfel mógł zostać zraniony, czego byłem świadkiem, ale — według niego — jego ciało było podatne na zarażenie nie bardziej niż zbroja. I rzeczywiście, nie dostrzegłem oznak infekcji ani w jego nodze, ani w oku. Przypomniałem sobie, że w pierwotnym świecie Elojów i Morloków znaleziono inne rozwiązanie, gdyż tam też nie widziałem żadnych chorób czy zakażeń, a także niewiele oznak gnicia, i domyśliłem się, że jest to świat oczyszczony ze szkodliwych bakterii.

Ja jednak nie posiadałem w sobie takiej ochrony.

Po moim pierwszym zetknięciu się z chorobą Nebogipfel zwrócił uwagę na bardziej subtelne aspekty naszych potrzeb związanych z przetrwaniem. Wysłał mnie po artykuły uzupełniające naszą dietę, w tym orzechy, bulwy, owoce i jadalne grzyby. Dodaliśmy to wszystko do podstawowych potraw z ryb i skorupiaków morskich oraz mięsa zwierząt i ptaków na tyle głupich, by dać się upolować za pomocą procy i kamieni. Nebogipfel spróbował również spreparować proste leki: kataplazmy, herbaty ziołowe i tym podobne.

Moja choroba bardzo mnie przygnębiła, gdyż było to niebezpieczeństwo podróżowania w czasie, które nie przyszło mi przedtem na myśl. Zadrżałem i objąłem ramionami swoje nadal osłabione ciało. Moja siła i inteligencja mogły odeprzeć diatrymę oraz innych drapieżców paleocenu, ale nie były w stanie zapewnić mi żadnej obrony przed atakami niewidzialnych potworów znajdujących się w powietrzu, wodzie i ciele.

5. BURZA

Gdybym choć trochę znał tropikalne warunki przed naszym pobytem w paleocenie, być może byłbym przygotowany na burzę.

Dzień był duszny i bardziej wilgotny niż zwykle, a powietrze w pobliżu morza odznaczało się dziwną jasnością, którą człowiek kojarzy z nadchodzącą zmianą pogody. Tego wieczora, wyczerpany pracą i w złym samopoczuciu, z radością położyłem się na sienniku. Na początku jednak upał był tak wielki, że nie mogłem zasnąć.

Obudził mnie powolny grzechot kropli deszczu padających na nasz prowizoryczny dach z liści palmowych. Słyszałem deszcz, który padał w lesie za nami — wodne kule uderzające w liście — i bił w piasek na plaży. Nie słyszałem i nie widziałem Nebogipfela. To była najciemniejsza część nocy.

A potem zerwała się burza.

To było tak, jakby otwarto jakąś pokrywę w niebie. Spadły galony deszczowej wody i po chwili nasz dach z liści palmowych się zawalił. Szczątki naszej lichej chaty runęły wokół mnie i przemokłem do suchej nitki. Nadal leżałem na plecach i patrzyłem na proste trajektorie kropli deszczu, które ginęły w otchłani przesłoniętego przez chmury nieba.

Usiłowałem wstać, ale przeszkadzały mi przesiąknięte wodą liście z dachu. Mój siennik przemienił się w zabłoconą maź. Wkrótce pokryła mnie warstwa błota i brudu. Woda waliła mnie w głowę i spływała mi do oczu, przez co byłem prawie ślepy.

Kiedy zdołałem wreszcie wstać, przeraziła mnie łatwość, z jaką nasze schronienie się zapadało. Wszystkie rozporki pospadały lub szaleńczo się przechylały. Dostrzegłem pudełkowaty kształt zrekonstruowanej przez Nebogipfela machiny czasu, ale w tej chwili była już ona prawie pogrzebana wśród szczątków chaty.

Odgarniając liście i kawałki płótna, sprawdziłem wnętrze tego przemoczonego, śliskiego wraka. Znalazłem Nebogipfela. Z włosami przyklejonymi do ciała i kolanami przyciągniętymi do klatki piersiowej wyglądał jak gigantyczny szczur. Zgubił gogle i drżał, był całkiem bezradny. Odczułem ulgę, że tak łatwo go znalazłem, gdyż zwykle to właśnie w nocy funkcjonował i mógł być dosłownie wszędzie w promieniu mniej więcej mili od chaty.

Pochyliłem się, żeby go wziąć na ręce, ale odwrócił się do mnie twarzą, ukazując ciemny oczodół po utraconym oku.

— Samochód czasu! Musimy ratować samochód czasu!

W hałasie burzy jego płynny głos był prawie niesłyszalny. Znów wyciągnąłem do niego ręce, ale odsunął się ode mnie resztkami sił.

Czując grad kropli deszczu na głowie, warknąłem na znak protestu, ale ochoczo przebrnąłem przez szczątki naszego domu do konstrukcji Nebogipfela. Usunąłem z niej mnóstwo liści i stwierdziłem, że rama pogrąża się w błocie, wraz z ubraniem, filiżankami i resztkami naszych prowizorycznych mebli. Chwyciłem pionowe elementy ramy i spróbowałem wyciągnąć machinę z błota, ale udało mi się tylko powykrzywiać ramę, a potem poodrywać jej narożniki.

Wyprostowałem się i rozejrzałem. Chata była już niemal doszczętnie zdemolowana. Zobaczyłem, że woda zaczyna wypływać z lasu, zalewając piasek i podążając ku oceanowi. Nawet nasz przyjazny strumień ze świeżą wodą robił się coraz szerszy, bardziej gniewny i groził, że wystąpi ze swoich płytkich brzegów i nas zaleje.

Zostawiłem samochód czasu i podszedłem do Nebogipfela.

— To już koniec — krzyknąłem do niego. — Musimy stąd uciekać.

— Ale machina czasu...

— Musimy ją zostawić! Nie rozumiesz? Jeśli pójdzie tak dalej, zostaniemy zepchnięci do morza!

Usiłował wstać. Kosmyki jego włosów zwisały jak kawałki przemoczonej tkaniny. Chciałem go chwycić, a on próbował wyrwać się z mojego uścisku. Gdyby był zdrowy, być może zdołałby mi uciec, ale przeszkadzała mu chora noga i bez trudu złapałem go.

— Nie mogę jej uratować! — krzyknąłem mu w twarz. — Będziemy mieli szczęście, jeśli zdołamy ujść z tego z życiem!

Po tych słowach przerzuciłem go sobie przez ramię i wyszedłem z chaty, zmierzając do lasu. Od razu zobaczyłem, że brnę przez kilkunastocentymetrową warstwę zimnej, bagnistej wody. Wiele razy poślizgnąłem się na grząskim piasku, ale bez przerwy trzymałem jedną ręką wijące się ciało Morloka.

Dotarłem do skraju lasu. Pod osłoną baldachimu liści deszcz nie zacinał już tak mocno. Nadal otaczała mnie czerń i musiałem posuwać się w ciemności, potykając się o korzenie i zderzając z pniami. Ziemia pod moimi stopami była rozmokła i zdradliwa. Nebogipfel przestał się szamotać i leżał spokojnie na moim ramieniu.

Wreszcie dotarłem do drzewa, które wydało mi się znajome: grube i stare, z nisko zwieszonymi bocznymi gałęziami, które wyrastały z pnia na wysokości nieco powyżej głowy. Przerzuciłem Morloka przez gałąź. Zwisał z niej jak przemoczony płaszcz. Następnie sam podciągnąłem się z ziemi — z pewnym wysiłkiem, bo wieki minęły od czasu, kiedy ostatni raz wspinałem się na drzewa — i usadowiłem na gałęzi, opierając plecy o pień.

Pozostaliśmy tam aż do końca burzy. Trzymałem rękę na plecach Morloka, żeby mieć pewność, że nie spadnie lub nie spróbuje wrócić do chaty. Musiałem znieść strumienie wody, które spływały po pniu drzewa i zalewały mi plecy oraz ramiona.

Świt uwydatnił dziwne piękno tego lasu. Spoglądając do góry na baldachim, dostrzegłem, jak deszcz ścieka po liściach, a następnie po pniach ku ziemi. Nie jestem botanikiem, ale teraz zobaczyłem, że las przypomina wielką maszynę, którą zaprojektowano tak, aby przetrwała ataki takiej burzy znacznie lepiej niż prymitywne konstrukcje człowieka.

Gdy napłynęło światło, oddarłem pasek z resztek moich spodni — nie miałem na sobie koszuli — i obwiązałem nim twarz Nebogipfela, żeby ochronić jego oczy. Nie poruszył się.

Deszcz ustał w południe i zdecydowałem, że można zejść. Zdjąłem Nebogipfela na ziemię. Mógł chodzić, ale musiałem go prowadzić za rękę, gdyż bez gogli był ślepy.

Po wyjściu z dżungli zobaczyłem, że dzień jest pogodny, a powietrze orzeźwiające. Od morza wiał przyjemny wietrzyk, a po prawie angielskim niebie szybowały lekkie obłoki. Wyglądało to tak, jakby świat narodził się na nowo; po wczorajszej ciężkiej atmosferze nie było śladu.

Trochę niechętnie zbliżyłem się do szczątków chaty. Kawałki rozbitej konstrukcji, dziwaczny puchar ze skorupy orzecha kokosowego i pozostałe przedmioty zagrzebane były do połowy w wilgotnym piasku. Pośrodku tego wszystkiego zobaczyłem małą diatrymę, która niezdarnie dziobała resztki. Krzyknąłem: „A sio!” i pobiegłem naprzód, klaszcząc w dłonie nad głową. Ptasia bestia uciekła. Fałdy jej obwisłego, żółtego ciała kołysały się przy tym na boki.

Pogrzebałem w gruzach. Większość naszego dobytku przepadła — została zmyta. To prawda, że nasze schronienie było nędzne, a przedmioty, które uważaliśmy za swój majątek, sklecone bądź naprawione na poczekaniu, ale był to nasz dom. Naruszenie naszej prywatności wstrząsnęło mną.

— Co z machiną? — zapytał mnie Nebogipfel, obracając obwiązaną twarz w różne strony. — Co z samochodem czasu?

Pogrzebałem trochę w ziemi i znalazłem kilka rozporek, rurek oraz płytek, kawałki pogruchotanego spiżu armatniego, które były jeszcze bardziej zniszczone niż przedtem. Jednak kadłub samochodu został zmyty do morza. Z zamkniętymi oczami Nebogipfel pomacał palcami szczątki.

— No cóż — stwierdził — będzie musiało wystarczyć to co zostało.

Usiadł na piasku, poszukał po omacku kawałków płótna i pnączy, po czym jeszcze raz zaczął cierpliwie budować machinę czasu.

6. SERCE I CIAŁO

Po burzy nie udało nam się nigdy odzyskać gogli Nebogipfela i okazało się to dużym utrudnieniem dla Morloka. Ale nie narzekał. Tak jak dotychczas, za dnia nie oddalał się od cienia, a jeśli musiał wychodzić przed nastaniem zmierzchu lub o świcie, zakładał kapelusz z szerokim rondem i ukrywał oczy pod maską ze szparami, którą zrobiłem mu ze zwierzęcej skóry, aby mógł cokolwiek widzieć.

Burza była dla mnie wstrząsem zarówno psychicznym jak i fizycznym, gdyż do tamtej pory wydawało mi się, że zabezpieczyłem się przed nieszczęściami, które mogły na mnie spaść w tym świecie. Zdecydowałem, że musimy sobie zapewnić większe bezpieczeństwo. Po namyśle doszedłem do wniosku, że trzeba zbudować solidną chatę na palach — po to, żeby nie zalała jej woda w trakcie przyszłych deszczów monsunowych. Nie mogłem jednak liczyć na to, że opadłe gałęzie będą odpowiednim budulcem, gdyż często były pokrzywione i czasami zbutwiałe. Potrzebowałem pni, a do tego potrzebna mi była siekiera.

Tak więc zabawiłem się w geologa-amatora, krążąc po okolicy w poszukiwaniu odpowiednich skał. Wreszcie w warstwie żwirowatej gleby na obszarze Hampstead Heath znalazłem kilka ciemnych, obłych krzemieni oraz czertów. Pomyślałem, że te gruzy musiała tu nanieść jakaś rzeka, której już nie ma.

Zaniosłem te skarby do obozowiska, obchodząc się z nimi tak ostrożnie, jakby były ze złota lub czegoś jeszcze cenniejszego, gdyż złoto nie miałoby dla mnie żadnej wartości.

Zabrałem się do rozbijania krzemieni na plaży. Musiałem przeprowadzić sporo eksperymentów i zmarnowałem dość dużo krzemieni, nim odkryłem, jak rozłupywać bryły wzdłużnie, by ukształtować długie, ostre krawędzie. Robiłem to niezdarnie i niewprawnie. Dawniej zdumiewały mnie wycyzelowane groty strzał i ostrza siekier, które wystawione są w szklanych gablotach w naszych muzeach, ale dopiero wtedy, gdy sam próbowałem zrobić takie narzędzia, zrozumiałem, jak wielkie umiejętności i zmysł praktyczny posiadali nasi przodkowie w epoce kamienia gładzonego.

Wreszcie zrobiłem ostrze, które uznałem za zadowalające. Przymocowałem je do krótkiego kawałka drewna, przywiązując paskami ze zwierzęcej skóry, i w wesołym nastroju ruszyłem do lasu.

Po niespełna piętnastu minutach wróciłem ze szczątkami siekiery w ręku. Roztrzaskała się przy drugim uderzeniu, robiąc zaledwie rysę na korze drzewa!

Jednak po dalszych eksperymentach zrobiłem siekierę właściwie i wkrótce ścinałem młode, proste drzewka.

Zdecydowałem, że nadal będziemy obozować na plaży, ale zadbałem o to, żeby nasza chata znajdowała się wysoko nad poziomem przypływu i żeby nie zagrażała jej powódź wskutek wezbrania wód strumienia. Wykopanie dołów pod fundamenty na głębokość, która mnie zadowalała, zabrało mi sporo czasu, ale w końcu wzniosłem kwadratowy szkielet z pionowych, bezpiecznie umocowanych pali, na których rozłożyłem platformę złożoną z powiązanych ze sobą cienkich kłód na wysokości mniej więcej jarda nad ziemią. Podłoga ta była nierówna i postanowiłem, że pewnego dnia rozwinę swoje umiejętności w dziedzinie stolarstwa. Kiedy jednak położyłem się spać w nocy, podłoga wydawała się solidna i bezpieczna i uspokajała mnie myśl, że nie leżymy bezpośrednio na ziemi, na której czyhały rozmaite niebezpieczeństwa. Prawie pragnąłem nadejścia kolejnej burzy, by przetestować moją nową konstrukcję!

Po drabinie, którą dla niego zbudowałem, Nebogipfel wniósł szczątki samochodu czasu na platformę i tam kontynuował uparcie odbudowę machiny.


Idąc pewnego dnia przez las, dostrzegłem parę jasnych oczu, które patrzyły na mnie uważnie z nisko zawieszonej gałęzi.

Zwolniłem kroku, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, i zdjąłem łuk z pleców.

Mały stwór miał ze cztery cale długości i przypominał miniaturowego lemura. Jego ogon i pysk nasuwały na myśl gryzonia. Widać było wyraźnie ostre siekacze i miał zakończone pazurami stopy oraz podejrzliwy wzrok. Albo był taki inteligentny, że wydawało mu się, iż nie zwrócę na niego uwagi, jeśli pozostanie w bezruchu, albo tak głupi, że nie spodziewał się żadnego zagrożenia z mojej strony.

Zaledwie chwilę trwało, nim naciągnąłem strzałę i wystrzeliłem.

Dzięki praktyce moje umiejętności polowania oraz zastawiania sideł bardzo się rozwinęły i pętle oraz pułapki, które stosowałem, odnosiły całkiem dobry skutek. Nie było tak jednak w przypadku moich łuków i strzał. Konstrukcja moich strzał była dość solidna, ale nigdy nie znalazłem odpowiednio giętkiego drewna na łuki. I na ogół, zanim niezdarnie naciągnąłem łuk, większość upatrzonych zwierząt, rozbawionych moimi błazeństwami, zdążyło się schronić.

Ale nie ten stworek! Patrzył z umiarkowaną ciekawością, kiedy moja krzywa strzała mknęła w jego kierunku. Po raz pierwszy dobrze wycelowałem i krzemienny grot przyszpilił jego ciałko do pnia drzewa.

Wróciłem do Nebogipfela, dumny z upolowanego zwierzęcia, gdyż ssaki były nam bardzo potrzebne, nie tylko jako źródło mięsa, ale także z powodu futra, zębów, tłuszczu i kości. Przez maskę z wyciętymi szparami Nebogipfel przyjrzał się małym zwłokom stworzenia podobnego do gryzonia.

— Być może upoluję ich więcej — powiedziałem. — To stworzonko właściwie do samego końca nie rozumiało, w jakim niebezpieczeństwie się znajduje. Biedactwo!

— Czy wiesz, co to za zwierzę?

— No powiedz.

— Przypuszczam, że to Purgatoriiis.

— A zatem?

— Należy do naczelnych. Najwcześniejszych, jakie znamy — powiedział z rozbawieniem.

Zakląłem.

— Myślałem, że mam to wszystko już za sobą. Ale nawet w tym paleocenie człowiek nie może się ustrzec przed krewniakami! — Przyjrzałem się malutkim zwłokom. — A więc to jest przodek małpy, człowieka i Morloka! Z tego niewiele znaczącego, małego żołędzia wyrośnie dąb, który przygniecie nie tylko Ziemię, lecz wiele innych światów... Ciekaw jestem, ilu ludziom, narodom i gatunkom dałoby początek to skromne stworzonko, gdybym go nie zabił. Może jeszcze raz zniszczyłem własną przeszłość!

— Obaj nie możemy się ustrzec przed oddziaływaniem na historię — powiedział Nebogipfel. — Każdy nasz oddech, każde ścięte przez ciebie drzewo, każde zwierzę, które zabijamy, powodują, że tworzymy nowy świat w wielorakości światów. Tak to wygląda. To nieuniknione.

Po tym wyjaśnieniu wręcz nie mogłem dotknąć ciała biednego stworzenia. Zaniosłem je do lasu i zakopałem.


Pewnego dnia poszedłem wzdłuż naszego małego, czystego strumienia na zachód, w kierunku jego źródła, zagłębiając się w krainie.

Wybrałem się o świcie. Z dala od wybrzeża woń soli i ozonu osłabła i została zastąpiona przez zapachy gorącego, wilgotnego lasu porośniętego drzewami dipterocarps oraz odurzający aromat stłoczonych kwiatów. Droga nie była łatwa, ponieważ pod stopami miałem warstwę gęstej roślinności. W powietrzu unosiła się znacznie większa wilgoć i wkrótce moja czapka z włókien kokosu była przemoczona. W gęstniejącym powietrzu odgłosy wokół mnie — szelest roślin i nieustanne trele oraz pokasływania rozlegające się w lesie — przybrały głębszy ton.

Jeszcze przed południem przemierzyłem dwie lub trzy mile i dotarłem gdzieś w okolice Brentford. Znalazłem tu szerokie, płytkie jezioro, z którego oprócz naszego strumienia wypływało wiele innych, a z kolei jezioro było zasilane przez szereg pomniejszych strumyków i rzek. Wokół tego oddzielonego zbiornika wodnego rosły drzewa, a do ich pni i niższych gałęzi przywarły pnącza, włącznie z niektórymi, które rozpoznałem jako dynie i luffy. Woda była ciepła i słonawa. Nie odważyłem się jej pić, ale w lagunie roiło się od przeróżnych form życia. Powierzchnię wody pokrywały zgrupowania olbrzymich lilii w kształcie odwróconych butelek, o szerokości mniej więcej sześciu stóp — przypominały rośliny, które widziałem w pawilonie nenufarów Turnera w Royal Botanic Gardens w Kew. (Uznałem to za ironię, że Kew znajdowało się nie dalej niż milę od miejsca, w którym stałem!) Spodki lilii wyglądały na dość silne i elastyczne, bym mógł na nich stanąć, ale nie odważyłem się sprawdzić tego w praktyce.

Zaledwie kilka minut zabrało mi sklecenie na poczekaniu wędki, którą zrobiłem z długiego, prostego, młodego drzewka. Przyczepiłem do niej linkę i na haczyk z metalowej części samochodu czasu nadziałem robaka.

Po kilku minutach nagrodzony zostałem energicznymi pociągnięciami linki. Uśmiechnąłem się szeroko na myśl o zazdrości niektórych moich przyjaciół-wędkarzy — na przykład kochanego, starego Filby’ego — że odkryłem tę nie odłowioną oazę.

Wieczorem rozpaliłem ognisko i nieźle się posiliłem smażoną rybą i bulwami.

Krótko przed świtem obudziło mnie dziwne pohukiwanie. Usiadłem i rozejrzałem się dokoła. Ogień prawie zgasł. Słońce jeszcze nie wstało, a niebo miało ten nieziemski, szaroniebieski odcień, który zwiastuje nowy dzień. Nie było wiatru i nie poruszał się żaden liść. Ciężka mgła wisiała nieruchomo nad wodą.

Po chwili rozpoznałem grupę ptaków, które obsiadły jezioro w odległości stu jardów ode mnie. Ich pióra były ciemnobrązowe i każdy z nich miał takie długie nogi jak flaming. Stąpały w wodzie przy brzegu jeziora lub stały nieruchomo na jednej nodze jak rzeźby. Miały głowy takie jak kaczki z moich czasów i zanurzały te znajomo wyglądające dzioby pod pobłyskującą powierzchnią oraz przesuwały je w wodzie, najwidoczniej poszukując jedzenia.

Mgła nieco ustąpiła i moim oczom ukazał się większy obszar jeziora. Zobaczyłem teraz wielkie stado tych stworzeń (które Nebogipfel później zidentyfikował jako Presbyornis) — tysiące ptaków wchodzących w skład wielkiej, niepoliczalnej kolonii. W podobnej do pary mgiełce poruszały się jak duchy.

Powiedziałem sobie, że ten krajobraz wcale nie jest bardziej egzotyczny od skrzyżowania Gunnersbury Avenue i Chiswick High Road, a jednak trudno było sobie wyobrazić widok bardziej niepodobny do Anglii!


Kiedy dni upływały w tamtej pełnej życia duchocie, moje wspomnienia Anglii roku 1891 wydawały się coraz bardziej odległe i nieistotne. Największe zadowolenie znajdowałem w budowaniu, polowaniu i zbieractwie. Wszechogarniające ciepło słońca i świeżość morza dawały mi poczucie zdrowia, siły i zatraconej w młodości bezpośredniości zmysłowych doznań. Postanowiłem, że kończę z myśleniem. W tym złożonym, paleoceńskim świecie były tylko dwa świadome umysły i doszedłem do wniosku, że od teraz mój nie przyniesie mi wiele dobrego, z wyjątkiem utrzymywania mnie przy życiu jeszcze przez jakiś czas.

Nadeszła pora, by do głosu doszło serce i ciało. I wraz z upływem dni stawałem się coraz bardziej świadomy wielkości świata, ogromu czasu i małości własnej osoby oraz moich trosk na tle tej wielorakiej panoramy historii. Nie byłem już ważny, nawet dla siebie. Zrozumienie tego przypominało wyzwolenie duszy.

Po pewnym czasie nawet śmierć Mosesa przestała mnie nękać.

7. PRISTICHAMPUS

Nagle zbudził mnie wrzask Nebogipfela. Podniesiony głos Morloka przypomina bulgot, dziwny i dość przerażający.

Usiadłem w chłodnej ciemności i przez chwilę wyobrażałem sobie, że jestem w łóżku we własnym domu na Petersham Road, ale poczułem zapachy i usłyszałem odgłosy paleoceńskiej nocy.

Wygramoliłem się z siennika i zeskoczyłem z podłogi na piasek. Noc była bezksiężycowa, a ostatnie gwiazdy bladły na niebie, zapowiadając wschód słońca. Morze falowało łagodnie, a ściana lasu była czarna i nieruchoma.

W tym zimnym, przesiąkniętym błękitem spokoju Morlok utykał w moim kierunku, przesuwając się wzdłuż plaży. Zgubił kulę i wydawało mi się, że z ledwością może ustać, nie mówiąc już o biegu. Miał zmierzwione, rozwiane włosy i zgubił maskę. Jeszcze kiedy biegł, dostrzegłem, że musi unosić ręce, by osłonić swoje olbrzymie, wrażliwe oczy.

A za nim, w pościgu...

Miał jakieś dziesięć stóp długości i w sumie przypominał krokodyla, ale jego nogi były długie i gibkie, dzięki czemu poruszał się jak galopujący koń, całkiem niepodobnie do krokodyli z moich czasów — pościg i bieg najwyraźniej były dla tego stwora rzeczą zupełnie naturalną. Jego wąskie oczy utkwione były w Morloku i kiedy potwór otworzył usta, zobaczyłem rzędy ostrych jak piła zębów.

Koszmarna zjawa znajdowała się zaledwie kilka jardów od Nebogipfela!

Wrzasnąłem i ruszyłem do akcji, machając rękoma, ale już w chwili, kiedy to robiłem, wiedziałem, że Nebogipfel zginie. Bolałem nad Morlokiem, ale — ze wstydem to odnotowuję — pomyślałem najpierw o sobie, gdyż po jego śmierci zostałbym sam w tym bezmyślnym paleocenie...

I to właśnie w tamtej chwili, z zaskakującą wyrazistością, rozległ się strzał ze skraju lasu.

Wydaje mi się, że pierwsza kula nie trafiła bestii, ale spowodowała, że potwór odwrócił wielki łeb i przestał tak szybko przebierać potężnymi nogami.

Morlok upadł jak długi na piasku, ale wsparł się na łokciach i zaczął czołgać na brzuchu.

Padł drugi, a potem trzeci strzał. Krokodyl wzdrygnął się, kiedy kule uderzyły w jego cielsko. Spojrzał buntowniczo na las, rozwarł szczęki najeżone ostrymi zębami i wydał ryk, który niczym grzmot odbił się echem od drzew. Następnie stwór ruszył z determinacją w kierunku źródła tych niespodziewanych ciosów.

Z lasu wynurzył się niski, krępy mężczyzna w szarym mundurze. Ponownie uniósł karabin, wycelował w krokodyla i czekał spokojnie na zbliżającą się bestię.

Dotarłem do Nebogipfela i postawiłem go na nogi. Drżał. Staliśmy na piasku i czekaliśmy, aż dramatyczna scena dobiegnie końca.

Krokodyl był nie dalej niż dziesięć jardów od żołnierza, kiedy padł kolejny strzał. Krokodyl potknął się — dostrzegłem krew spływającą z jego pyska — ale natychmiast energicznie się podniósł. Huknęły kolejne strzały i kule po kolei wbijały się w olbrzymie cielsko.

Wreszcie w odległości mniejszej niż dziesięć jardów stwór runął na ziemię, kłapiąc wielką paszczą, a żołnierz — spokojny, jak gdyby nigdy nic — odsunął się na bok, robiąc bestii miejsce.

Odnalazłem maskę Nebogipfela, po czym obaj ruszyliśmy szlakiem krokodyla w górę plaży. Potwór rozrył piasek pazurami, kilka ostatnich śladów poznaczonych było śliną, śluzem i parującą krwią. Z bliska krokodyl wyglądał jeszcze bardziej przerażająco. Oczy i paszczę miał szeroko rozwarte. Kiedy dogorywał, olbrzymie mięśnie jego tylnych nóg drgały, a kopyta waliły o piasek.

Morlok obejrzał dokładnie gorące cielsko.

Pristichampus — stwierdził niskim głosem podobnym do bulgotu.

Nasz zbawca stał z nogą wspartą na drgających zwłokach bestii. Miał mniej więcej dwadzieścia pięć lat, wyraźnie zarysowane szczęki i szczere spojrzenie. Mimo że otarł się o śmierć, wyglądał na całkiem spokojnego. Uśmiechnął się do nas ujmująco i zobaczyłem, że jest szczerbaty. Jego mundur składał się z brązowych spodni, ciężkich butów i bluzy w kolorze khaki, a na głowie miał zawadiacko nasunięty niebieski beret. Przypuszczałem, że może pochodzić z każdej epoki czy wersji historii, ale wcale mnie nie zdziwiło, kiedy młodzieniec odezwał się potocznym angielskim bez naleciałości obcego akcentu:

— Cholernie paskudny stwór, nieprawdaż? Twarda sztuka. Czy zauważyliście, że musiałem mu strzelić w pysk, zanim padł? A nawet jeszcze wtedy parł do przodu. Trzeba mu oddać sprawiedliwość: był niezgorszym przeciwnikiem!

W obliczu jego spokoju i oficerskich manier poczułem się niezręcznie i dość głupkowato w moim odzieniu ze skóry i z nie ogoloną twarzą. Wyciągnąłem rękę.

— Chyba zawdzięczam panu życie mojego towarzysza.

Uścisnął moją dłoń.

— Nie ma o czym mówić. — Uśmiechnął się szeroko. — Jak sądzę, pan... — Tu wymienił moje nazwisko. — Wie pan, zawsze chciałem to powiedzieć!

— A pan jest... ?

— Och, przepraszam. Nazywam się Gibson. Podpułkownik lotnictwa Guy Gibson. Jestem zachwycony, że pana odnalazłem.

8. OBOZOWISKO

Okazało się, że Gibson nie jest sam. Założył karabin na ramię, odwrócił się i skinął ręką w kierunku ciemnej dżungli.

Z półmroku wyszło dwóch żołnierzy. Koszule obładowanych mężczyzn były przesiąknięte potem i kiedy wkroczyli w napływające światło dnia, wydawali się bardziej podejrzliwi w stosunku do nas i bardziej skrępowani od podpułkownika lotnictwa. Obaj byli Hindusami — sipajami, żołnierzami Imperium. Mieli błyszczące, czarne oczy o zawziętym wyrazie, turbany na głowach i krótko przycięte bródki. Ubrani byli w drelichowe koszule i szorty w kolorze khaki. Jeden dźwigał ciężki karabin maszynowy na plecach i miał przy pasie dwie ciężkie, skórzane torby, najwidoczniej z amunicją do tej broni. Ich duże, srebrzyste epolety lśniły w paleoceńskim świetle słonecznym. Spojrzeli na ścierwo Pristichampusa z nie ukrywanym okrucieństwem.

Gibson powiedział nam, że wraz z tymi żołnierzami poszedł na zwiad. Oddalili się na mniej więcej milę od bazy, która usytuowana była w głębi kraju. (Zdziwiło mnie, że Gibson nie przedstawił żołnierzy po imieniu. Na tamtej odosobnionej plaży w paleoceńskim świecie, w którym znajdowała się zaledwie garstka ludzi, ta drobna niegrzeczność — spowodowana różnicą stopni wojskowych, do której Gibson najwyraźniej przywiązywał dużą wagę — wydawała mi się niedorzecznością!)

Jeszcze raz podziękowałem Gibsonowi za uratowanie Morloka i zaprosiłem go na śniadanie w naszym schronieniu.

— To niedaleko, idąc wzdłuż plaży — wyjaśniłem, pokazując ręką. Gibson spojrzał w tamtym kierunku, osłaniając dłonią oczy.

— Cóż, konstrukcja wygląda na dość solidną.

— Solidną? No myślę! — odparłem i wdałem się w długi, dość obszerny wywód o naszym nie dokończonym schronieniu, z którego byłem przesadnie dumny, i o tym, jak udało nam się przeżyć w paleocenie.

Guy Gibson założył ręce za plecami i słuchał z kamiennym, uprzejmym wyrazem twarzy. Sipaje obserwowali mnie, zaintrygowani i podejrzliwi, trzymając ręce w pobliżu broni.

Po kilku minutach dostrzegłem z opóźnieniem obojętność Gibsona. Przestałem paplać.

Gibson rozejrzał się bystro po plaży.

— Uważam, że poradził pan tu sobie nadzwyczaj dobrze. Nadzwyczaj. Przypuszczam, że po kilku tygodniach takiego życia w stylu Robinsona Crusoe zwariowałbym z powodu samotności. Puby zostaną otwarte dopiero za pięćdziesiąt milionów lat!

Uśmiechnąłem się na jego żart — nie podzielałem jego wesołości — i poczułem się zażenowany z powodu mojej przesadzonej dumy z takich marnych osiągnięć w obliczu tego ideału kompetencji.

— Ale proszę posłuchać — ciągnął łagodnym tonem Gibson. — Czy nie uważa pan, że lepiej by było, gdyby pan wrócił z nami do bazy oddziału ekspedycyjnego? Przecież przybyliśmy tu, żeby pana odnaleźć. Mamy przyzwoite zapasy, nowoczesne narzędzia i wszystko inne. — Zerknął na Nebogipfela i dodał nieco bardziej niepewnym tonem: — I być może lekarz zdoła pomóc temu biedakowi. Czy jest tu coś, czego potrzebujecie? Zawsze możemy wrócić później.

Oczywiście, nie było niczego takiego — nie czułem potrzeby, by jeszcze kiedykolwiek przemierzać tych kilkaset jardów z powrotem wzdłuż plaży! — ale wiedziałem, że wraz z przybyciem Gibsona i jego żołnierzy moja krótkotrwała idylla dobiegła końca. Spojrzałem Gibsonowi w twarz, która była szczera i świadczyła o jego praktycznym podejściu, i wiedziałem, że nigdy nie zdołam znaleźć słów, by uświadomić mu, jak wielką odczuwam stratę.

Z sipajami na czele i Morlokiem wspartym na moim ramieniu ruszyliśmy w głąb dżungli.


Z dala od wybrzeża powietrze było parne i wilgotne. Szliśmy gęsiego. Jeden sipaj był z przodu, jeden z tyłu, a Gibson, Morlok i ja w środku. Przez dużą część drogi niosłem wątłego Morloka w ramionach. Sipaje ciągle obrzucali nas podejrzliwymi, ukradkowymi spojrzeniami, choć po pewnym czasie odsunęli ręce od parcianych kabur. Przez całą drogę nie odezwali się słowem ani do mnie, ani do Nebogipfela.

Ekspedycja Gibsona przybyła z roku 1944 — sześć lat po naszym wyjeździe w chwili napaści Niemców na londyńską kopułę.

— Czy wojna nadal trwa?

— Niestety tak — odparł ponurym tonem. — Oczywiście, zareagowaliśmy na ten brutalny atak na Londyn. Odpłaciliśmy im pięknym za nadobne.

— Czy pan też brał udział w tych działaniach?

Spojrzał — najwyraźniej mimowolnie — na baretki przyszyte do piersi munduru. Nie rozpoznałem ich w tamtej chwili — nie jestem fanatykiem wojska, a zresztą niektórych tych odznaczeń jeszcze nie było za moich czasów — ale dowiedziałem się później, że był to Order Za Wzorową Służbę i Krzyż Wzorowego Lotnika; faktycznie wysokie odznaczenia, zwłaszcza w przypadku takiego młodego żołnierza.

— Tak, brałem udział w niejednej akcji — odparł Gibson bez przesadnych emocji. — Miałem kilka niezłych misji. To szczęście, że mogę tu o nich opowiedzieć. Wielu dobrych żołnierzy nie może.

— I te misje odniosły sukces?

— A jakże. Po tym, jak zrobili wyłom w naszej kopule, bez większej zwłoki wyświadczyliśmy im tę samą przy sługę!

— A miasta pod kopułami?

Spojrzał na mnie.

— A jak pan myśli? Bez kopuły miasto jest bezbronne wobec ataków z powietrza. Rzecz jasna, można ustawić ogień zaporowy z dział o kalibrze osiemdziesiąt osiem...

— Osiemdziesiąt osiem?

— Niemcy mają działo przeciwlotnicze „Zapora 36” o kalibrze 8,8 centymetra, dość pożyteczne jako działo polowe i broń do zwalczania molochów, jak również skuteczne, jeśli chodzi o jego główny cel. Dobra konstrukcja... W każdym razie jeśli bombowiec przedostanie się przez taki ogień przeciwlotniczy, może zrzucić wszystko do wnętrza miasta, które nie jest osłonięte kopułą.

— A jakie są rezultaty po sześciu latach tej walki?

Wzruszył ramionami.

— Przypuszczam, że z miast pozostało niewiele. W każdym razie w Europie.

Oceniłem, że dotarliśmy w okolice South Hampstead. Przebrnęliśmy przez rząd drzew i wynurzyliśmy się na polanie. Był to kolisty obszar o średnicy mniej więcej ćwierć mili, ale nie powstał w sposób naturalny: pniaki na obrzeżu świadczyły o tym, że las został wycięty. Jeszcze gdy się zbliżaliśmy, dostrzegłem oddziały rozebranych do połowy żołnierzy piechoty, którzy przebijali się przez poszycie za pomocą pił i maczet, poszerzając obszar. Ziemia na polanie ogołocona była z poszycia i utwardzona kilkoma warstwami liści palmowych wdeptanych w błoto.

Na środku tej polany spoczywały cztery wielkie molochy, które napotkałem w 1873 i 1938 roku. Te bestie zajmowały cztery strony kwadratowego obszaru szerokości stu stóp, stojąc nieruchomo z otwartymi oknami podobnymi do ziejących paszcz zgłodniałych zwierząt. Przeciwminowe cepy zwisały luźno i bezużytecznie z bębnów na przodzie, a zielono-czarne cętki znaczące ich metalowe kadłuby pokrywała warstwa guano i opadłych liści. Na terenie całego obozowiska porozsiewane były inne pojazdy i przedmioty, łącznie z lekkimi samochodami opancerzonymi oraz małymi działami artyleryjskimi zamontowanymi na wózkach o szerokich kołach.

Gibson dał mi do zrozumienia, że to będzie pewnego rodzaju cmentarz podróżujących w czasie molochów w roku 1944.

Wszędzie pracowali żołnierze, ale kiedy przy boku Gibsona wynurzyłem się na polanie, z kulejącym Nebogipfelem wspartym na moim ramieniu, wszyscy przestali pracować i spojrzeli na nas z niezwykłym zaciekawieniem.

Dotarliśmy do dziedzińca otoczonego czterema molochami. Na środku tego placu znajdował się pomalowany na biało maszt. Zwisała z niego flaga brytyjska, jaskrawa, zwiotczała, zupełnie niestosowna w tym miejscu. Na placu rozbito sporo namiotów. Gibson zaprosił nas, żebyśmy usiedli na brezentowych stołkach obok największego. Z jednego molocha wynurzył się chudy, blady i najwyraźniej nieprzywykły do upału żołnierz. Uznałem, że to ordynans Gibsona, gdyż podpułkownik kazał mu przynieść napoje i zakąski.

Kiedy tam siedzieliśmy, wszędzie wokół nas postępowały prace w obozie. Działo się tam bardzo dużo, tak jak zawsze na placówkach wojskowych. Większość żołnierzy miała na sobie pełen ubiór złożony z koszuli z tkaniny diagonalnej w kolorze zieleni dżungli oraz spodni ze ściągaczami na kostkach. Na głowach nosili miękkie, filcowe kapelusze z osłonami na kark w jasnym kolorze khaki, lub australijskie (tak twierdził Gibson) kapelusze dżunglowe. Oznaki wojskowe mieli naszyte na koszule lub kapelusze i większość z nich nosiła broń: skórzane bandolety na amunicję do lekkiej broni, parciane torby i tym podobne. Wszyscy nosili ciężkie epolety, które pamiętałem z roku 1938. W upale i wilgoci większość tych żołnierzy wyglądała dość nieporządnie.

Zobaczyłem jednego żołnierza, który ubrany był na biało od stóp do głów. Miał grube rękawice i miękki hełm na głowie, z wbudowanym wizjerem, przez który patrzył. Pracował przy otwartych płytach bocznych jednego z molochów. W takim stroju biedak musiał się topić w upale. Gibson wyjaśnił mi, że strój wykonany był z azbestu, aby ochronić go przed ogniem z silnika.

Nie wszyscy żołnierze byli mężczyznami. Wydaje mi się, że mniej więcej dwie piąte personelu to były kobiety. Wielu żołnierzy miało ślady przeróżnych ran: blizny po oparzeniach lub szwach, a nawet, tu i ówdzie, zobaczyłem protezy kończyn. Uświadomiłem sobie, że oznaczało to, iż straty wśród młodzieży europejskiej powiększały się nieustannie od roku 1938 i trzeba było powoływać do wojska nawet kalekie osoby oraz coraz więcej młodych kobiet.

Gibson zdjął ciężkie buty i rozmasował ścierpnięte stopy, uśmiechając się do mnie smutno. Nebogipfel popijał wodę ze szklanki, podczas gdy ordynans podał Gibsonowi i mnie filiżankę tradycyjnej, angielskiej herbaty — herbaty w paleocenie!

— Niezłą pan tu utworzył kolonię — powiedziałem do Gibsona.

— Tak sądzę. Wie pan, to po prostu ćwiczenia. — Odstawił buty i wypił łyk herbaty. — Przypuszczam, że zauważył pan, iż są tu różne formacje.

— Nie — odrzekłem szczerze.

— Oczywiście większość to żołnierze wojsk lądowych. — Wskazał na szczupłego, młodego żołnierza, który na ramionach tropikalnej koszuli miał naszywki w kolorze khaki. — Ale kilku z nas, tak jak on i ja, jest z RAFu.

— Z RAFu?

— Royal Air Force. Faceci w szarych mundurach w końcu się domyślili, że my najbardziej się nadajemy do kierowania tymi wielkimi, żelaznymi potworami. — Jakiś żołnierz wojsk lądowych przeszedł obok, wybałuszając oczy na Nebogipfela, i Gibson posłał mu przyjazny uśmiech. — Naturalnie nie mamy nic przeciwko temu, żeby podwozić tych z piechoty. Tak jest lepiej, niż gdybyście sami to mieli robić, co, Stubbins?

Stubbins — szczupły, rudy mężczyzna o otwartej twarzy i przyjaznym spojrzeniu — odwzajemnił nieśmiało uśmiech, lecz z wyraźnym zadowoleniem, że Gibson zwrócił na niego uwagę: i to pomimo faktu, że był chyba o dobrą stopę wyższy od drobnego Gibsona i o kilka lat starszy. W swobodnym sposobie zachowania się Gibsona dostrzegłem cechy urodzonego przywódcy.

— Jesteśmy tu już od tygodnia — powiedział do mnie podpułkownik. — To dziwne, że nie natknęliśmy się na was wcześniej.

— Nie spodziewaliśmy się gości — powiedziałem sarkastycznie. — W przeciwnym razie rozpaliłbym ogniska, albo znalazłbym jakiś inny sposób, by zasygnalizować naszą obecność.

Mrugnął do mnie.

— Sami byliśmy bardzo zajęci. W ciągu pierwszych dni mieliśmy tu piekielnie dużo roboty. Chociaż mamy dobre wyposażenie. Przed wyjazdem naukowcy dali nam wyraźnie do zrozumienia, że klimat kochanej, starej Anglii jest dość zmienny, jeśli spojrzeć na to z dostatecznie szerokiej perspektywy, więc przyjechaliśmy ze wszystkim, od grubych płaszczy po krótkie spodnie. Ale nie spodziewaliśmy się takich tropikalnych warunków, nie tutaj, w centrum Londynu! Nasze ubrania rozlatują się, dosłownie gniją i spadają nam z pleców, metalowe części rdzewieją, a nasze buty grzęzną w tym błocku. Nawet moje cholerne skarpety się skurczyły! A wszystko podgryzają szczury. — Zmarszczył czoło. — Przynajmniej przypuszczam, że to szczury.

— Prawdopodobnie nie — zauważyłem. — A molochy? Są klasy Kitchenera, prawda?

Gibson uniósł brew, najwidoczniej zdziwiony moją wiedzą na ten temat.

— Prawdę mówiąc, molochów prawie nie można przesuwać, bo te nędzne, słoniowate nogi grzęzną w błocie...

W tym momencie za moimi plecami odezwał się wyraźny, znajomy głos:

— Obawiam się, że pańskie wiadomości są nieaktualne. Klasa Kitchenera, włącznie z kochanym, starym „Raglanem”, jest przestarzała już od wielu lat...

Obróciłem się na krześle. Zbliżała się do mnie postać ubrana w kombinezon i sztywny beret członka załogi molocha. Żołnierz wyraźnie utykał. Wyciągnął do mnie rękę, którą chwyciłem — była mała, ale silna.

— Kapitan Hilary Bond — przywitałem się i uśmiechnąłem.

Zlustrowała mnie od stóp do głów, zwracając uwagę na moją brodę i ubranie ze zwierzęcej skóry.

— Jest pan trochę zaniedbany, ale nie można pana nie rozpoznać. Czy mój widok pana dziwi?

— Po moich dotychczasowych podróżach w czasie już nic mnie za bardzo nie dziwi, Hilary!

9. CZASOWY ODDZIAŁ EKSPEDYCYJNY

Gibson i Bond wyjaśnili mi cel podróży czasowego oddziału ekspedycyjnego.

Dzięki udoskonaleniu reaktorów do rozszczepiania karolinu Brytania i Ameryka zdołały rozwinąć produkcję dostatecznej ilości plattnerytu wkrótce po mojej ucieczce w czas. Ówcześni inżynierowie już nie musieli zadowalać się resztkami z mojego starego warsztatu!

Nadal poważnie się obawiano, że niemieccy komandosi czasowi planują jakąś potajemną operację w przeszłości Brytanii, a poza tym z ruin w Imperiał College i innych wskazówek wywnioskowano, że Nebogipfel i ja prawdopodobnie zawędrowaliśmy kilkadziesiąt milionów lat w przeszłość. Tak więc zmobilizowano w pośpiechu flotę podróżujących w czasie molochów i wyposażono ją w czułe przyrządy do wykrywania obecności śladowych ilości plattnerytu (na podstawie radioaktywności tej substancji, jak mi dano do zrozumienia). W efekcie ten oddział ekspedycyjny zagłębiał się w przeszłości, wykonując skoki co pięć lub więcej milionów lat.

Misja oddziału polegała na zabezpieczeniu historii Brytanii przed atakiem na jej przeszłość!

W trakcie postojów podejmowano imponujący wysiłek, by dokładnie zbadać daną epokę. W tym celu wyszkolono, niestety w pośpiechu, wielu żołnierzy, którzy mieli spełniać funkcję naukowców-amatorów: klimatologów, ornitologów i tym podobnych. Ludzie ci zapoznawali się szybko, lecz skutecznie z florą, fauną, klimatem i geologią danej ery, i dziennik pokładowy Gibsona w dużej części poświęcony był rejestracji tych obserwacji. Dostrzegłem, że żołnierze, zarówno mężczyźni jak i kobiety, przyjmowali to zadanie z dużym poczuciem humoru i traktowali je na wpół żartobliwie, co normalne u takich ludzi, ale wydawało mi się, że przejawiają duże zainteresowanie dziwną naturą doliny Tamizy w epoce paleoceńskiej.

W nocy wartownicy patrolowali obrzeża obozowiska, a żołnierze z lornetkami spędzali wiele czasu na obserwacji nieba i morza. Gdy pochłonięci byli tym zadaniem, żołnierze nie wykazywali oznak beztroskiego humoru i zainteresowania, które cechowały ich naukowe badania lub inne czynności. Wyraz ich twarzy i zwężone oczy świadczyły raczej o strachu i determinacji.

W końcu ten oddział znalazł się tutaj nie po to, żeby badać kwiaty, lecz szukać Niemców: wrogów, podróżujących w czasie pośród tych cudów przeszłości.


Pomimo wielkiej dumy z powodu przetrwania w tej obcej epoce odczułem ogromną ulgę, zrzucając łachmany oraz zwierzęce skóry i zakładając lekki, wygodny mundur tropikalny żołnierzy podróżujących w czasie. Zgoliłem brodę, umyłem się — mydłem, w ciepłej, czystej wodzie! — i z rozkoszą posiliłem konserwą sojową. Wieczorem poszedłem spać z uczuciem spokoju i bezpieczeństwa, kładąc się w namiocie pod siatką ochraniającą przed komarami, otoczony zewsząd potężnymi molochami.

Nebogipfel nie zamieszkał w obozie. Chociaż fakt, że Gibson nas odnalazł, był powodem do radości i świętowania, gdyż uratowanie nas stanowiło główny cel ekspedycji, Morlok wkrótce stał się obiektem jawnej fascynacji żołnierzy, a także, jak podejrzewałem, złośliwych docinków. Tak więc Nebogipfel wrócił do naszego starego obozowiska na skraju paleoceńskiego morza. Nie zgłaszałem sprzeciwów, ponieważ wiedziałem, jak bardzo mu zależało na dalszej budowie swojej machiny czasu — nawet pożyczył narzędzia od żołnierzy, żeby ułatwić sobie pracę. Kiedy jednak przypomniałem sobie jego groźne spotkanie z pristichampusem, nalegałem, żeby nie pozostawał tam sam, lecz w towarzystwie albo mojej osoby, albo uzbrojonego żołnierza.

Jeżeli chodzi o mnie, to po kilku dniach zmęczyła mnie bezczynność w tym kipiącym aktywnością obozowisku — nie jestem z natury leniwym człowiekiem — i poprosiłem, by pozwolono mi uczestniczyć w pracach żołnierzy. Niebawem udowodniłem swoją przydatność, dzieląc się boleśnie zdobytą wiedzą na temat lokalnej fauny, flory i geografii otoczenia. W obozie rozchorowało się wiele osób, gdyż żołnierze byli nie bardziej przygotowani na różne infekcje tej epoki niż ja, i pomagałem jedynemu lekarzowi, dość młodemu i ciągle zmordowanemu naikowi, którego wcielono do 9 Oddziału Strzeleckiego Gurkhów.

Po pierwszym dniu rzadko widywałem Gibsona, który zajęty był drobiazgami związanymi z codziennym rozkładem zajęć swojego oddziału ekspedycyjnego i — co go doprowadzało do irytacji — nadmiarem czynności biurokratycznych w postaci ciągłego wypisywania formularzy, pisania raportów i prowadzenia dzienników. I to wszystko dla potrzeb rządu brytyjskiego, który powstanie dopiero za pięćdziesiąt milionów lat! Odniosłem wrażenie, że podróżowanie w czasie wywołuje u Gibsona uczucie niepokoju i zniecierpliwienia. Myślę, że byłby bardziej zadowolony, gdyby mógł znów kierować nalotami bombowymi na Niemcy, które opisał mi zaskakująco dokładnie. Hilary Bond miała dużo wolnego czasu — najbardziej zajęta była w trakcie lotów wielkich pancerników przez czas — i była oddelegowana do sprawowania opieki nad mną i Nebogipfelem.

Pewnego dnia spacerowałem razem z nią wzdłuż skraju lasu, niedaleko brzegu. Bond przedzierała się przez gęstwinę podszycia. Utykała, ale szła żwawym, żołnierskim krokiem. Opisała mi, jak potoczyła się wojna po roku 1938.

— Wydawało mi się, że zburzenie kopuł doprowadzi do zaprzestania wojny — powiedziałem. — Czy ludzie nie widzą, że po takiej katastrofie nie ma o co walczyć?

— Chce pan powiedzieć, że to powinno doprowadzić do zakończenia wojny? Ależ skąd. Przypuszczam, że na pewien czas zamarło życie miejskie. Nasza ludność dostała niezłe baty. Ale istnieją oczywiście bunkry. To właśnie tam teraz toczy się wojna i w przeważającej części tam pracują fabryki amunicji oraz inne zakłady. Sądzę, że nie jest to stulecie sprzyjające rozwojowi miast.

Przypomniałem sobie oznaki zacofania kraju poza londyńską kopułą i spróbowałem wyobrazić sobie ciągłe życie w podziemnym schronie przeciwlotniczym. Wyobraziłem sobie dzieci z zapadłymi oczami, biegające w ciemnych tunelach oraz ludzi, którzy wskutek strachu stali się służalczy i prawie dzicy.

— A co z samą wojną? — zapytałem. — Co z frontami, z waszym wielkim oblężeniem Europy?

Bond wzruszyła ramionami.

— Paplające maszyny informują o wielkich postępach: o Ostatniej Ofensywie i tym podobnych rzeczach. — Zniżyła głos. — Ale — tak w ogóle to nie sądzę, by miało większy sens roztrząsanie tego tematu w naszej sytuacji — lotnicy mają możliwość obejrzenia Europy, nawet pomijając fakt, że oglądają ją w nocy i w świetle błysków od ognia artyleryjskiego, i pogłoski się rozchodzą. Moim zdaniem linie okopów nie przesunęły się ani trochę od 1935 roku. Utknęliśmy w martwym punkcie.

— Nie potrafię sobie wyobrazić, o co wszyscy jeszcze walczycie. Kraje są potwornie zniszczone, zarówno pod względem przemysłowym, jak i gospodarczym. Na pewno żaden z nich nie może zbytnio zagrażać pozostałym i żaden nie posiada nic, co warto by było zdobywać.

— Być może to prawda — powiedziała. — Nie sądzę, by po wojnie Brytania była w stanie wiele zrobić poza odbudowaniem kraju. Długo nie będziemy nikogo podbijać! I przy obecnej równowadze Berlin musi to widzieć podobnie.

— Zatem po co to ciągnąć?

— Bo nie stać nas na to, by przerwać.

Pod opalenizną, której Bond nabrała w tej odległej epoce paleoceńskiej, dostrzegłem ślady dawnej bladości.

— Docierają do nas najróżniejsze raporty — ciągnęła. — Plotki, ale z tego, co słyszę, nie pozbawione znamion prawdy, o niemieckich wynalazkach technicznych.

— Wynalazkach technicznych? To znaczy broni.

Oddaliliśmy się od lasu i zeszliśmy do brzegu morza. Czułem gorące powietrze na twarzy. Pozwoliliśmy, by woda obmywała podeszwy naszych butów.

Wyobraziłem sobie Europę z roku 1944: zniszczone miasta i, od Danii po Alpy, miliony mężczyzn i kobiet, którzy próbują wyrządzić sobie nawzajem niepowetowane szkody... W tym tropikalnym spokoju to wszystko wydawało się absurdem — gorączkowym snem szaleńca!

— Ale cóż możecie jeszcze wynaleźć? — zaprotestowałem. — Co zdoła dokonać większych zniszczeń?

— Mówi się o bombach nowego rodzaju, potężniejszych od dotychczasowych... O bombach zawierających karolin.

Przypomniałem sobie, jak Wallis snuł podobne rozważania w 1938 roku.

— No i oczywiście — ciągnęła Bond — jest jeszcze wojna z wykorzystaniem skoków w czasie. Widzi pan, nie możemy zaprzestać walki, jeśli oznaczać to będzie monopol Niemców na taką broń. — W jej głosie słychać było spokojną desperację. — Pan to rozumie, prawda? Stąd ten pośpiech, by zbudować reaktory jądrowe, zdobyć karolin i wyprodukować więcej plattnerytu... Dlatego zainwestowano tyle pieniędzy i środków w te molochy podróżujące w czasie.

— I to wszystko po to, żeby cofnąć się w czasie przed Niemcami? Żeby ich załatwić, zanim oni zdążą załatwić was?

Uniosła głowę i spojrzała wyzywająco.

— Albo żeby naprawić szkody, które wyrządzają. Można też tak na to spojrzeć, czyż nie?

Nie kwestionowałem, tak jak pewnie zrobiłby to Nebogipfel, ostatecznej daremności takich wysiłków, gdyż jasne było, że filozofowie z roku 1944 nie zrozumieli jeszcze wielorakości historii w takim stopniu, w jakim mnie się to udało dzięki naukom Nebogipfela.

— Jednakże — zaprotestowałem — przeszłość to olbrzymi szmat czasu. Przybyliście, żeby nas odszukać, ale skąd wiedzieliście, że wylądujemy akurat tutaj? Jak udało warn się dotrzeć do nas, nawet z dokładnością do kilku milionów lat?

— Mieliśmy kilka wskazówek — odparła.

— Jakich? Chodzi o wrak, który pozostawiliśmy w Imperiał College?

— Częściowo. Ale były też wskazówki archeologiczne.

— Archeologiczne?

Spojrzała na mnie z zakłopotaniem.

— Proszę posłuchać, nie jestem pewna, czy chce pan to usłyszeć...

To oczywiście niezwykle zaostrzyło moją ciekawość! Nalegałem, żeby mi powiedziała.

— No dobrze. Ze szczątków w Imperial College’u naukowcy domyślili się, dokąd się udaliście w przeszłość. Rozpoczęli więc intensywne, archeologiczne badania tamtego obszaru. Wykopali doły...

— Dobry Boże — wtrąciłem. — Szukaliście moich skamieniałych kości!

— I kości Nebogipfela. Tok rozumowania był taki, że jeśli odkryte zostaną jakiekolwiek anomalie — kości lub narzędzia — zdołamy dość dokładnie ustalić waszą pozycję na podstawie waszego położenia w warstwie skalnej...

— Czy coś znaleziono? Hilary...

Znów się powstrzymała i musiałem nalegać, by mi odpowiedziała.

— Znaleźli czaszkę.

— Ludzką?

— Podobną do ludzkiej. — Zawahała się. — Była mała, mocno zniekształcona i roztrzaskana, na pół. Znaleziono ją w warstwie o pięćdziesiąt milionów lat starszej od warstwy, w której mogły się znajdować szczątki jakiegokolwiek człowieka.

„Mała i zniekształcona”. Uświadomiłem sobie, że to musiała być czaszka Nebogipfela! Czy mogła to być pozostałość po jego spotkaniu z pristichampusem — w jakiejś innej historii, w której nie doszło do ingerencji Gibsona?

I czy moje kości leżały zmiażdżone i skamieniałe w jakimś sąsiednim, nie odkrytym dole?

Pomimo żaru słońca padającego na moje plecy i głowę poczułem chłód. Nagle ten jaskrawy paleoceński świat wydał mi się przygaszony — przypominał przezroczyste okno, przez które przeświecało bezlitosne światło czasu.


— A więc odkryliście ślady plattnerytu i dzięki temu nas odnaleźliście — powiedziałem. — Wyobrażam sobie jednak, że rozczarowało was, iż — znów — zastaliście tylko mnie, a nie hordę pruskich podżegaczy wojennych. Proszę jednak posłuchać. Czy nie dostrzega pani pewnego paradoksu? Budujecie swoje pancerniki czasu, ponieważ obawiacie się, że Niemcy robią to samo. No dobrze. Ale sytuacja jest symetryczna. Ze swojego punktu widzenia Niemcy muszą się obawiać, że wy pierwsi wykorzystacie takie machiny czasu. Obie strony zachowują się dokładnie tak, że wywołują najgorsze reakcje u swoich przeciwników. Tym samym obie strony pogarszają sytuację.

— Możliwe — stwierdziła Bond. — Jednak technika czasowa w rękach Niemców byłaby katastrofą dla aliantów. Zadaniem tej ekspedycji jest wytropienie niemieckich podróżników i zapobieżenie wszelkim szkodom, jakie Niemcy mogą uczynić historii.

Wyrzuciłem ręce w powietrze, podczas gdy wody paleoceńskiego morza obmywały mi kostki.

— A niech to licho porwie, pani kapitan Bond! Przecież jesteśmy w epoce odległej o pięćdziesiąt milionów lat od narodzin Chrystusa! Cóż może tutaj znaczyć ta walka między Anglią i Niemcami, która nastąpi w tak odległej przyszłości?!

— Nie możemy sobie pozwolić na odpoczynek — odrzekła ponuro i ze znużeniem. — Czy pan tego nie rozumie? Musimy tropić Niemców aż do początków Stworzenia, jeśli to będzie konieczne.

— Więc kiedy ta wojna się skończy? Czy nabruździcie w całej wieczności, zanim jej zaniechacie? Czy nie widzi pani, że to wszystko... — Zatoczyłem ręką łuk, mając na myśli całą straszną przyszłość, w której miasta zostaną zburzone, a ludność będzie się tłoczyć w podziemnych jaskiniach — ... jest absurdalne? A może będziecie to ciągnąć aż do chwili, gdy pozostanie tylko dwóch ludzi i jeden z nich roztrzaska temu drugiemu czaszkę kawałkiem cegły? Co?

Bond odwróciła się do mnie — światło odbijające się od morza uwypukliło zmarszczki na jej twarzy — ale nic nie odpowiedziała.


Nasza w miarę spokojna egzystencja po pierwszym spotkaniu z Gibsonem trwała pięć dni.

10. ZJAWA

Było południe, niebo bezchmurne, a dzień pogodny. Przez cały poranek pomagałem nepalskiemu lekarzowi, odgrywając niezdarnie rolę pielęgniarza. Z ulgą przyjąłem zaproszenie Hilary Bond na kolejny wspólny spacer po plaży.

Dość łatwo przeszliśmy przez las — żołnierze zdążyli już wyrąbać szerokie ścieżki, które rozchodziły się promieniowo od bazy — i kiedy dotarliśmy do plaży, w te pędy zsunąłem buty oraz skarpetki, rzuciłem je na skraju lasu i popędziłem do wody. Hilary Bond zdjęła obuwie w mniejszym pośpiechu, układając je na piasku wraz z bronią ręczną, którą miała przy sobie. Podwinęła nogawki — zobaczyłem, jak bardzo zniekształcona jest jej noga, a skóra pokurczona wskutek starego oparzenia — i weszła za mną do spienionej wody przy brzegu.

Zdjąłem koszulę (wszyscy zachowywaliśmy się dość swobodnie w tamtym obozie w starożytnym lesie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety) i zanurzyłem głowę oraz górną część ciała w przezroczystej wodzie, nie zważając na to, że zamoczyłem sobie nogawki. Odetchnąłem głęboko, rozkoszując się tym wszystkim: gorącym słońcem, które przypiekało mi twarz, widokiem błyszczącej wody, miękkim piaskiem między palcami u nóg, ostrym zapachem soli i ozonu.

— Widzę, że cieszy pana ten wypad — powiedziała Hilary z pobłażliwym uśmiechem.

— Owszem. — Opowiedziałem jej o tym, jak rano pomagałem lekarzowi. — Bardzo chcę być do czegoś przydatny. Ale dziś rano tyle się nawąchałem odoru chloroformu, eteru i różnych antyseptyków — jak również bardziej przyziemnych zapachów, że...

Uniosła ręce.

— Rozumiem.

Wyszliśmy z morza. Wytarłem się do sucha koszulą. Hilary wzięła pistolet, ale buty pozostawiliśmy ułożone na plaży i ruszyliśmy skrajem wody. Po kilkudziesięciu jardach dostrzegłem płytkie wgłębienia zdradzające obecność corbiculi — małży, które zamieszkiwały tę plażę w bardzo dużej liczbie. Przykucnęliśmy na piasku i pokazałem jej, jak wykopać drobne żyjątka. Po kilku minutach mieliśmy ich całkiem sporo. Suszyły się na kupce obok nas.

Wilgotne, krótko przycięte włosy Hilary przylegały gładko do głowy. Kiedy oglądała małże z dziecięcym zafascynowaniem, twarz dziewczyny jaśniała radością i dumą, że sama zdołała je wykopać. Byliśmy zupełnie sami na plaży — z powodzeniem moglibyśmy być jedynymi ludźmi w tym paleoceńskim świecie. Czułem każdą kropelkę potu na głowie, każde ziarenko piasku, które ocierało się o moje golenie. A nad tym wszystkim królowało zwierzęce ciepło kobiety przy moim boku. Wydawało mi się, jakby wielorakie światy, które przebyłem, skurczyły się do tej jednej chwili żywych wrażeń — do teraźniejszości.

Chciałem podzielić się swoimi odczuciami z Hilary.

— Wie pani...

Ale ona wyprostowała się i zwróciła twarz w kierunku morza.

— Proszę posłuchać.

Spojrzałem zaskoczony na skraj lasu, chlupoczącą o brzeg wodę i puste niebo. Jedyne dźwięki, które słyszałem, to szelest lekkiego wietrzyku pośród koron drzew i cichy plusk drobnych fal uderzających o brzeg.

— Czego?

Jej inteligentna, zacięta twarz żołnierza przybrała surowy i podejrzliwy wyraz.

— Ma jeden silnik — powiedziała w skupieniu. — To Daimler-Benz DB, chyba dwunastocylindrowy...

Zerwała się na równe nogi i przyłożyła dłonie do czoła, robiąc z nich daszek nad oczami.

A potem ja też usłyszałem odległy odgłos, który przypominał brzęczenie jakiegoś olbrzymiego owada i dochodził do nas znad morza.

— Proszę spojrzeć — powiedziała Hilary, pokazując ręką. — Tam, w oddali. Widzi pan?

Spojrzałem we wskazanym kierunku i dostrzegłem jakiś niewyraźny kształt, który wisiał nad morzem daleko na wschodzie. Była to plama rodem z innego świata — tarcza nie większa od księżyca w pełni, krąg załamanego światła, które błyszczało i zabarwione było na zielono.

Potem odniosłem wrażenie, że w środku znajduje się jakiś obiekt, który przemienia się w ciało stałe i wiruje. Na koniec wyłonił się wyraźny, ciemny, podobny do krzyża kształt, który pędził coraz niżej po niebie. Nadlatywał ze wschodu, z rejonu, w którym kiedyś miały powstać Niemcy. Brzęczenie stało się znacznie głośniejsze.

— Mój Boże — odezwała się Hilary Bond. — To messerschmitt Typ „Orzeł”. Wygląda na model Bf 109F...

— Messerschmitt... To niemiecka nazwa — powiedziałem idiotycznie.

Spojrzała na mnie.

— Oczywiście, że niemiecka. Czy pan wciąż nie rozumie?

— Co takiego?

— To niemiecki samolot. To die Zeitmaschine, która przyleciała, żeby nas wytropić!


Gdy samolot zbliżył się do brzegu, przechylił się lekko w powietrzu jak mewa na wietrze i zaczął lecieć równolegle do krawędzi morza. Z głośnym warkotem i tak dużą prędkością, że Hilary i ja musieliśmy obrócić się na pięcie, by śledzić lot maszyny, samolot przeleciał nad naszymi głowami na wysokości niespełna stu stóp.

Maszyna miała jakieś trzydzieści stóp długości i być może trochę większą rozpiętość skrzydeł. Na jej czubie wirowało śmigło, którego łopaty były rozmazane wskutek szybkich obrotów. Spód samolotu pomalowano na kolor niebieskoszary, a górne części w brązowo-zielone cętki. Czarne krzyże na kadłubie i skrzydłach wskazywały kraj pochodzenia samolotu, a na pomalowanym poszyciu widniały inne, bardziej krzykliwe symbole wojskowe: głowa orła, uniesiony miecz i tak dalej. Spód maszyny był dość gładki, z wyjątkiem pojedynczego ładunku: metalowego przedmiotu w kształcie łzy o długości mniej więcej sześciu stóp, który pomalowano na wszechobecny kolor niebieski.

Przez pewien czas Bond i ja staliśmy w bezruchu, oszołomieni tym nagłym pojawieniem się samolotu, jakbyśmy byli świadkami zstąpienia istoty nadprzyrodzonej.

Łatwo ekscytujący się, młody człowiek pogrzebany gdzieś głęboko w mojej duszy — cień biednego, zmarłego Mosesa — doznał dreszczyku emocji na widok tej eleganckiej maszyny. Cóż to za przygoda dla pilota! Cóż za wspaniały widok! I jakiej niezwykłej odwagi wymagało poderwanie tej maszyny w czarne od dymu powietrze Niemiec roku 1944 — wzniesienie samolotu na tak dużą wysokość, że krajobraz środkowej Europy musiał się zmniejszyć do rozmiarów mapy, urozmaiconego blatu pokrytego piaskiem, wodami mórz, lasami i maleńkimi ludźmi przypominającymi lalki — a potem zamknięcie obwodu i wyruszenie w czas. Wyobraziłem sobie, jak Słońce biegnie po łuku nad samolotem niczym meteoryt, podczas gdy pod dziobem krajobraz, uplastyczniony przez czas, przepływa i ulega deformacji...

Lśniące skrzydła znów się przechyliły i ogłuszył nas warkot silnika. Samolot wzbił się wysoko i poleciał nad lasem w kierunku oddziału ekspedycyjnego.

Hilary ruszyła pędem przez plażę, pozostawiając za sobą wskutek kuśtykania asymetryczne wgłębienia w piasku.

— Dokąd pani idzie?

Sięgnęła po buty i zaczęła je pospiesznie zakładać, nie dbając o skarpety.

— Oczywiście do obozu.

— Ale... — Spojrzałem na naszą małą, żałosną kupkę małży. — Przecież nie prześcignie pani messerschmitta. Co pani zrobi?

Podniosła pistolet i wyprostowała się. Zamiast odpowiedzieć, spojrzała na mnie oczami bez wyrazu, a następnie odwróciła się i przedarła przez pas palm, które stanowiły skraj lasu, po czym zniknęła w cieniu drzew dipterocarps.

Hałas silnika messerschmitta przycichł, wytłumiony przez leśny baldachim. Zostałem sam na plaży, z małżami i pluskiem fal uderzających o brzeg.

To wszystko wydawało się zupełnie nierealne: wojna przeniesiona do tej paleoceńskiej idylli? Nie czułem strachu, doznawałem jedynie uczucia dziwacznej dyslokacji.

Otrząsnąłem się i przygotowałem, by ruszyć w ślad za Bond do lasu.

Nie zdążyłem dotrzeć do butów, kiedy dotarł do mnie płynny głos:

— Nie!... Idź do wody... Nie!...

To Nebogipfel szedł utykając przez plażę w moim kierunku. Jego sklecona na poczekaniu kula pozostawiła ciąg głębokich, wąskich dołków. Zobaczyłem, że luźny skraj jego maski trzepocze, kiedy Morlok podążał chwiejnym krokiem naprzód.

— O co chodzi? Czy nie widzisz, co się dzieje? Die Zeitmaschine...

— Do wody. — Wsparł się na kuli, wątły jak szmaciana lalka, a jego ciałem wstrząsały gwałtowne oddechy. Sapał tak mocno, że ledwie mogłem rozróżnić, co mówi. — Woda... Musimy wejść do...

— Nie czas na pływanie, chłopie! — ryknąłem z oburzeniem. — Czy nie widzisz...

— Nie rozumiesz — wysapał. — Ty... ty nie... Chodź...

Odwróciłem się z roztargnieniem i spojrzałem ponad lasem. Dostrzegłem znikający kształt die Zeitmaschine, kiedy przelatywała nisko nad drzewami, jej zielone i niebieskie plamy farby odbijały się wyraźnie na tle listowia. Maszyna leciała z nadzwyczajną prędkością, a jej odległy warkot przypominał brzęczenie rozgniewanego owada.

Potem usłyszałem stukot dział artyleryjskich i świst pocisków.

— Bronią się — powiedziałem do Nebogipfela, podekscytowany działaniami wojennymi. — Widzisz? Latająca maszyna najwidoczniej odkryła oddział ekspedycyjny, ale oni strzelają do niej z dział...

— Morze — powiedział Nebogipfel.

Chwycił moje ramię palcami słabymi jak u dziecka i zrobił to tak ponaglająco, tak błagalnie, że musiałem oderwać wzrok od walki powietrznej. Ubrudzona maska ukazywała jedynie szpary oczu Morloka, a jego usta były szeroko otwarte i drżały.

— To jedyne schronienie w pobliżu — ciągnął. — Może wystarczy...

— Schronienie? Walka toczy się dwie mile stąd. Jaka może nam się stać krzywda, kiedy stoimy na tej pustej plaży?

— Bomba... Czy nie zauważyłeś bomby, którą Niemcy ze sobą przywieźli? — Włosy Nebogipfela były proste i przylegały gładko do jego głowy. — Bomby z tej historii wprawdzie nie są wyrafinowane, to zwykłe grudy karolinu... ale mimo to są dość skuteczne. Nie jesteś w stanie w żaden sposób pomóc ekspedycji! Nie teraz... Musimy zaczekać, aż walka dobiegnie końca.

Podniósł na mnie wzrok.

— Rozumiesz? Chodź — powiedział i znów mnie pociągnął. Upuścił kulę i wsparł się na moim ramieniu.

Jak dziecko pozwoliłem się zaprowadzić do wody.

Wkrótce dotarliśmy na głębokość co najmniej czterech stóp. Woda sięgała Morlokowi do ramion. Kazał mi przykucnąć, więc ja też byłem prawie cały zanurzony w słonej wodzie.

Nad lasem messerschmitt przechylił się i zawrócił, pikując jak jakiś drapieżny ptak z metalu. Działa artyleryjskie wystrzeliły w kierunku die Zeitmaschine i pociski rozerwały się, tworząc kłęby dymu, które rozpłynęły się w paleoceńskim powietrzu.

Przyznaję, że ta walka powietrzna — pierwsza, jaką kiedykolwiek widziałem — przyprawiła mnie o dreszczyk. W moim umyśle tłoczyły się wizje długich potyczek w powietrzu, które musiały odbywać się na niebie nad Europą w roku 1944. Wyobraziłem sobie lotników, którzy unosili się na wietrze, zabijali i spadali jak anioły Miliona. Pomyślałem, że to apoteoza wojny. Czymże był brud okopów w porównaniu z tym wzniosłym triumfem, tym śmiałym lotem ku chwale lub śmierci?

Teraz messerschmitt oddalił się po spirali od wybuchających pocisków, nieomal że leniwie, i zaczął się wspinać wyżej. Kiedy zakończył ten manewr, wydawał się zawieszony w powietrzu — zaledwie przez chwilę, setki stóp nad ziemią.

I wtedy zobaczyłem, jak bomba — ten śmiercionośny, pomalowany na niebiesko strąk — dość delikatnie oddziela się od swego rodzica i zaczyna spadać na ziemię.

Pojedynczy pocisk wyleciał z lasu po łuku i zrobił dziurę w skrzydle latającej maszyny. Buchnął płomień i die Zeitmaschine w kłębach dymu oddaliła się, wykonując zwariowane pętle.

Krzyknąłem z radości.

— Dobry strzał! Nebogipfelu, czy widziałeś to?

Ale Morlok wynurzył się z wody i swoimi miękkimi rękami ściągnął moją głowę w dół.

— Schyl się — powiedział. — Zanurz się w wodzie...

Ostatni obraz, który zdążyłem zobaczyć, to smuga dymu wyznaczająca trasę pikującego messerschmitta i poprzedzająca go spadająca bomba podobna do błyszczącej gwiazdy, prawie zbyt jasnej, by na nią patrzeć.

Zanurzyłem głowę w morzu.

11. BOMBA

W jednej chwili łagodne światło paleoceńskiego słońca zniknęło.

Powietrze nad powierzchnią wody wypełnił purpurowo-fioletowy, oślepiający blask. Nade mną rozległ się potężny grzmot. Był to huk wielkiej eksplozji, któremu towarzyszył potworny ryk jakby rozdzieranej ziemi. To wszystko złagodzone zostało przez kilkucalową warstwę wody nade mną, ale mimo to hałas był taki głośny, że musiałem zatkać uszy rękami. Wykrzyknąłem i z ust wypłynęły mi bąbelki, które przemknęły po mojej twarzy.

Początkowy huk przycichł, ale ryk wciąż trwał. Niebawem zabrakło mi powietrza i musiałem się wynurzyć. Wziąłem głęboki oddech i potrząsnąłem głową, żeby strząsnąć krople wody z oczu.

Hałas był ogłuszający. Dochodzące z lasu światło było zbyt jasne, by na nie patrzeć, ale pomimo oślepienia dostrzegłem wielką, purpurową kulę ognia, która wydawała się wirować w środku lasu, prawie jak żywa istota. Drzewa zostały poprzewracane jak kręgle wokół tamtego robiącego piruety ognia, a olbrzymie odłamki roztrzaskanych drzew dipterocarps były unoszone i rozrzucane w powietrzu z taką łatwością, jak zapałki. Zobaczyłem zwierzęta wybiegające z lasu, które w popłochu uciekały z tego piekła. Rodzina ptaków diatryma, ze zmierzwionymi i przypalonymi piórami, szła utykając w kierunku wody i pojawił się okazały, dorosły przedstawiciel pristichampusa, człapiąc po piasku.

Teraz ognista kula wydawała się atakować samą ziemię, jakby próbowała się w nią wgryźć. Kłęby ciężkich, żarzących się oparów i kawałki skał wyrzucone zostały wysoko i daleko z głębi zdruzgotanego lasu. Wszystkie te odłamki najwidoczniej były nasycone karolinem, gdyż każdy z nich stanowił źródło gorącej, rozpalonej energii, tak iż przypominało to obserwowanie narodzin rodziny meteorytów.

W odpowiedzi na boski dotyk zniszczenia karolinem w głębi lasu wybuchł teraz ogromny ogień. Buchnęły płomienie na wysokość setek stóp, formując się w słup światła otaczający epicentrum wybuchu. Niczym czoło burzy, nad płomieniem zaczęła się tworzyć chmura dymu i popiołu zmieszanego z fruwającymi kawałkami gruzów.

A przez to wszystko, niczym pięść światła, przebijał się filar pary, wznosząc się z krateru wyżłobionego przez bombę wykonaną z karolinu — filar oświetlony od dołu na czerwono, jakby światła użyczał mu miniaturowy wulkan.

Nebogipfel i ja mogliśmy jedynie kulić się w wodzie, pozostając pod powierzchnią tak długo, jak tylko byliśmy w stanie wytrzymać. W chwilach, gdy musieliśmy się wynurzać, by zaczerpnąć powietrza, trzymaliśmy ręce nad głową z obawy przed gradem rozżarzonych, spadających odłamków.


Wreszcie po kilku godzinach Nebogipfel zdecydował, że można bezpiecznie zbliżyć się do lądu.

Byłem wyczerpany i miałem ręce i nogi zdrętwiałe od długiego przebywania w wodzie. Na twarzy i szyi czułem pieczenie od oparzeń i byłem strasznie spragniony, ale mimo to musiałem nieść Morloka przez większą część drogi powrotnej do brzegu, gdyż jego wątłe siły wyczerpały się na długo przed końcem naszej ciężkiej próby.

Plaża zmieniła się prawie nie do poznania. To już nie było to przyjemne miejsce, gdzie wykopywałem małże z Hilary Bond zaledwie kilka godzin wcześniej. Na piasku porozrzucane były szczątki lasu — wiele połamanych gałęzi i kawałków pni, niektóre z nich nadal się tliły — a po krostowatej powierzchni płynęły mętne rzeczułki. Docierający z lasu skwar był nadal prawie nie do wytrzymania — w wielu miejscach wciąż płonął ogień — a nad wzburzonymi wodami wznosiły się wysokie, fioletowoczerwone słupy płomieni ze spalającego się karolinu. Minąłem spalone zwłoki, chyba pisklęcia diatrymy, i znalazłem w miarę czystą połać piasku. Odgarnąłem warstwę popiołu, która tam osiadła, i położyłem Morloka na ziemi.

Znalazłem strumyk i nabrałem wody w dłoń. Ciecz była mętna i zanieczyszczona czarną sadzą — domyśliłem się, że pływają w niej spalone resztki drzew i zwierząt — ale byłem tak spragniony, że nie miałem innego wyboru, jak tylko napić się jej wielkimi łykami z brudnej ręki.

— No cóż... — odezwałem się głosem, który wskutek dymu i wyczerpania przemienił się w charkot — Cholernie piękna sytuacja. Człowiek obecny jest w paleocenie niecały rok... a już zdarza się coś takiego!

Nebogipfel poruszył się. Próbował wsunąć pod siebie ręce, ale ledwie zdołał unieść głowę. Zgubił maskę i olbrzymie, luźne powieki zakrywające jego delikatne oczy pokryte były warstwą piasku. Poczułem się dziwnie roztkliwiony. Jeszcze raz ten biedny Morlok musiał być świadkiem spustoszeń wojennych dokonywanych przez ludzi — członków mojej własnej, ohydnej rasy — i w rezultacie cierpieć z tego powodu.

Delikatnie, jakbym miał do czynienia z dzieckiem, uniosłem go z piasku, odwróciłem i posadziłem. Jego nogi spoczywały bez czucia niczym kończyny szmacianej lalki.

— Spokojnie, staruszku — powiedziałem. — Jesteś już bezpieczny.

Odwrócił się oślepiony w moim kierunku, a z jego sprawnego oka płynęły rzęsiste łzy. Wymamrotał coś swoim płynnym głosem.

— Co? — Pochyliłem się, żeby go zrozumieć. — Co mówisz?

Przemówił w moim języku.

— ... nie jest bezpiecznie...

— Co takiego?

— Nie jesteśmy tu bezpieczni... Absolutnie...

— Ale dlaczego? Ogień nas teraz nie dosięgnie.

— Nie chodzi o ogień... ale o promieniowanie... Nawet po wygaśnięciu płomienia... po tygodniach, po miesiącach, radioaktywne cząstki nadal pozostaną... Promieniowanie przeniknie przez skórę... To nie jest bezpieczne miejsce.

Ująłem jego chudy, blady jak papier policzek w dłoń. I w tym momencie — poparzony, niewiarygodnie spragniony — doznałem uczucia, jakbym chciał to wszystko rzucić i posiedzieć sobie na tej zniszczonej plaży, bez względu na ogień, bomby i cząstki radioaktywne: posiedzieć i poczekać, aż pogrążę się w ostatecznej ciemności. Ale pozostały mi resztki sił i zaniepokoiło mnie słabe ożywienie Morloka.

— A zatem — odezwałem się — odejdziemy stąd i zobaczymy, czy uda nam się znaleźć jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli odpocząć.

Ignorując ból popękanej skóry na ramionach i twarzy, wsunąłem ręce pod jego zwiotczałe ciało i podniosłem go.


Było już późne popołudnie i światło znikało z nieba. Po 337 przejściu mniej więcej mili znaleźliśmy się na tyle daleko od centrum ognia, że niebo nie było tu zasnute dymem, ale purpurowy słup nad wydrążonym przez karolin kraterem wciąż oświetlał ciemniejące niebo, prawie tak równomiernie jak reflektory, które rozjaśniały londyńską kopułę.

Przestraszył mnie młody pristichampus, który wyskoczył z lasu. Żółto-biały pysk bestii był szeroko rozwarty, kiedy zwierz próbował zaczerpnąć powietrza, i zobaczyłem, że stwór wlecze za sobą jedną tylną nogę. Chyba był prawie ślepy i śmiertelnie przerażony.

Pristichampus minął nas utykając i uciekł z niesamowitym piskiem.

Znów czułem czysty piasek pod gołymi stopami i intensywny zapach słonej wody. Morskie powietrze zaczęło usuwać smród dymu i popiołu z moich nozdrzy. Pomimo całej głupoty ludzkości ocean pozostał spokojny i nieruchomy, a światło karolinu upodabniało jego powierzchnię do tafli oleju. Czułem wdzięczność wobec tego cierpliwego morza, ponieważ udzieliło mi schronienia, ratując życie, kiedy moi bliźni wysadzili się nawzajem w powietrze.

Te moje rozmyślania podczas drogi przerwało wołanie w oddali:

— Heej...

Głos dobiegł z plaży i w odległości mniej więcej ćwierć mili przed sobą dostrzegłem postać, która machała ręką i zmierzała w moim kierunku.

Zatrzymałem się na chwilę, niezdolny iść dalej. Podejrzewam bowiem, że w głębi stroskanej duszy założyłem, iż atomowa eksplozja pochłonęła wszystkich członków oddziału ekspedycyjnego i Nebogipfel i ja jeszcze raz pozostaliśmy sami w czasie.

Okazało się, że to żołnierz, który najwidoczniej znajdował się dostatecznie daleko od wybuchu, by nie odnieść żadnych obrażeń. Ubrany był w standardowy strój żołnierza: koszulę z tkaniny diagonalnej w kolorze zieleni dżungli, ciemnozielony kapelusz filcowy i spodnie ze ściągaczami na kostkach. Miał lekki karabin maszynowy i skórzane torby na amunicję. Był wysoki, chudy jak wiór i rudy. Wydawał mi się znajomy. Nie miałem pojęcia, jak ja sam wyglądam. Przypuszczałem, że strasznie. Białka moich oczu musiały wyraźnie kontrastować z twarzą oraz włosami, które były przypalone i poczerniałe, miałem na sobie jedynie spodnie, a w ramionach trzymałem nieludzką istotę — zwiniętego w kłębek Morloka.

Żołnierz zsunął kapelusz na tył głowy.

— Niezłe tarapaty, prawda, sir? — Skracał wyrazy, mówiąc z teutońskim akcentem północno-wschodniej Anglii.

Przypomniałem go sobie.

— Stubbins, prawda?

— Zgadza się, sir. — Odwrócił się i wskazał ręką w górę plaży. — Sporządzałem mapę w tamtym rejonie. Byłem w odległości sześciu lub siedmiu mil, kiedy dostrzegłem niemiecki samolot nad wodą. Gdy tylko zobaczyłem wielki słup ognia, wiedziałem, co się stało.

Spojrzał niepewnie w stronę obozowiska.

Przeniosłem ciężar na drugą nogę, próbując ukryć zmęczenie.

— Nie wracałbym jeszcze do obozu. Ogień nadal płonie, a Nebogipfel ostrzega przed radioaktywnym promieniowaniem.

— Kto?

Zamiast odpowiadać, trochę uniosłem Nebogipfela.

— Ach, on.

Stubbins podrapał się z tyłu głowy, gdzie miał bardzo krótkie włosy.

— W tej chwili nic pan tam nie pomoże, Stubbins.

Westchnął.

— A zatem, sir, co mamy robić?

— Uważam, że powinniśmy pójść plażą kawałek dalej i znaleźć jakieś schronienie na noc. Przypuszczam, że będziemy tu bezpieczni. Wątpię, czy po tym wszystkim jakiekolwiek paleoceńskie zwierzę będzie na tyle nierozsądne, by dziś wieczorem zakłócać spokój ludziom. Być może jednak powinniśmy rozpalić ognisko. Czy ma pan zapałki, Stubbins?

— O tak, sir. — Poklepał się po kieszeni na piersi i zagrzechotały zapałki w pudełku. — Proszę się o to nie martwić.

— Dobrze.

Ruszyłem wzdłuż plaży, idąc równym krokiem, ale ramiona okropnie mnie bolały, a nogi mi drżały. Stubbins dostrzegł moje cierpienie i zachował się bardzo uprzejmie — bez słowa przewiesił karabin maszynowy przez swoje szerokie plecy i wziął nieprzytomnego Morloka z mych rąk. Był silny i wydawało się, że Nebogipfel wcale mu nie ciąży.

Szliśmy dalej, aż znaleźliśmy odpowiednie zagłębienie w ścianie lasu i tam rozbiliśmy obóz na noc.

12. SKUTKI BOMBARDOWANIA

Poranek był świeży i pogodny.

Obudziłem się przed Stubbinsem. Nebogipfel był nadal nieprzytomny. Zszedłem na plażę i zbliżyłem się do krawędzi morza. Przede mną nad oceanem wstawało słońce, dość mocno grzało. Usłyszałem trzaski i trele leśnych zwierząt, które już były zaabsorbowane swoimi drobnymi sprawami. W odległości kilkuset jardów od lądu po wodzie prześlizgnął się gładki, czarny kształt — wydawało mi się, że to płaszczka.

Podczas tych pierwszych chwil nowego dnia paleoceński świat był taki pełen życia i dziewiczy, jak przed przybyciem Gibsona i jego oddziału ekspedycyjnego. Jednakże słup fioletowego ognia nadal tryskał z epicentrum wybuchu w lesie na wysokość co najmniej tysiąca stóp. Po bokach tamtego słupa wystrzeliwały rozpalone snopy — kawałki stopionych skał i ziemi — zostawiając za sobą paraboliczne smugi jarzącego się światła. Nad tym wszystkim tkwiła chmura pyłu i pary w kształcie parasola; jej obrzeża były postrzępione wskutek podmuchów wiatru.

Zjedliśmy śniadanie złożone z wody i miąższu orzechów kokosowych. Nebogipfel był przygaszony, osłabiony i mówił chropawym głosem, ale odradził Stubbinsowi i mnie powrót do zniszczonego obozu. Powiedział, że być może jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy pozostali żywi w paleocenie, i musimy myśleć o tym, jak przeżyć. Nebogipfel przekonywał nas, że powinniśmy odejść jeszcze dalej — w jego mniemaniu kilka mil — i rozbić obóz w jakimś spokojnym miejscu, bezpiecznym od radioaktywnego promieniowania karolinu.

— Ja wracam — oświadczył Stubbins bez ogródek, przezwyciężając swój wrodzony szacunek dla przełożonych. — Słyszę, co pan mówi, ale prawda jest taka, że być może leżą tam chorzy i umierający ludzie. Nie mógłbym ich tak po prostu zostawić. — Odwrócił się do mnie, a jego otwarta, szczera twarz była zmarszczona z powodu zatroskania. — To by było niewłaściwe, prawda, sir?

— Tak, Stubbins — odparłem. — Zupełnie niewłaściwe.

Tak więc jeszcze przed południem Stubbins i ja wybraliśmy się w drogę powrotną wzdłuż plaży w kierunku zniszczonego obozu. Stubbins nadal miał na sobie mundur w kolorze zieleni dżungli, który przetrwał poprzedni dzień prawie bez uszczerbku. Oczywiście, ja byłem ubrany w strzępy spodni w kolorze khaki, które miałem na sobie w chwili bombardowania. Zgubiłem nawet buty i czułem się wyjątkowo źle wyekwipowany, kiedy wyruszaliśmy w drogę. Nie mieliśmy żadnych środków medycznych z wyjątkiem apteczki z bandażami i maściami, którą Stubbins nosił na własny użytek. Zebraliśmy jednak kilka kokosów z drzew palmowych, wylaliśmy z nich mleko i napełniliśmy skorupy świeżą wodą. Obaj zawiesiliśmy sobie po pięć lub sześć takich skorup na szyi, nanizując je na kawałki liany. Pomyśleliśmy, że w ten sposób pomożemy ofiarom bombardowania, które uda nam się odnaleźć.

Odgłosy powolnej, nieprzerwanej eksplozji bomby rozlegały się w równych odstępach czasu: nijaki dźwięk podobny do ryku wodospadu, któremu towarzyszyły wstrząsy ziemi. Nebogipfel kazał nam obiecać, że nie podejdziemy bliżej niż na milę do miejsca, w którym spadła bomba. Kiedy dotarliśmy do części plaży, która według naszych obliczeń leżała w odległości mili od centrum wybuchu, słońce wspięło się wysoko na niebie. Teraz znajdowaliśmy się w cieniu wiecznej, trującej chmury w kształcie parasola. Purpurowo-fioletowy blask nieustannej eksplozji w epicentrum był tak silny, że rzucał cień przede mną na plaży.

Zamoczyliśmy stopy w morzu. Zanurzyłem obolałe kolana i łydki w wodzie, i rozkoszowałem się ciepłem promieni słonecznych na twarzy. To ironia, ale dzień był piękny, niebo pogodne, a morze skąpane w świetle. Zauważyłem, że przypływ już naprawił wiele zniszczeń plaży, których poprzedniego dnia dokonaliśmy my, ludzie. Małże ponownie zagrzebały się piasku koloru sadzy i zobaczyłem żółwia, który przemykał przez płycizny, tak blisko, że prawie mogliśmy go dotknąć.

Poczułem się bardzo stary i niezmiernie zmęczony, całkowicie nie na miejscu w tych pradziejach świata.

Oddaliliśmy się od plaży i wkroczyliśmy w las. Wszedłem w półmrok zmaltretowanej puszczy z obawą. Zamierzaliśmy przedrzeć się przez las wokół obozu, zataczając koło w bezpiecznej odległości jednej mili. Wystarczała znajomość szkolnej geometrii, by obliczyć, że będziemy musieli przejść sześć mil, nim okrążymy obóz i ponownie dotrzemy do plaży. Wiedziałem jednak, że poruszanie się dokładnie po łuku będzie trudne, lub nawet niemożliwe, i spodziewałem się, że w sumie cała droga będzie znacznie dłuższa i zajmie nam kilka godzin.

Zbliżyliśmy się do epicentrum wybuchu dostatecznie blisko, by zobaczyć przewrócone i roztrzaskane drzewa — drzewa zniszczone w jednej chwili, które wprzecież mogły stać przez sto lub więcej lat — i musieliśmy przedzierać się przez zwęglone, zdruzgotane pniaki oraz zwęglone resztki leśnego baldachimu. Nawet w miejscach, gdzie skutki pierwszej fali uderzeniowej były mniej dotkliwe, zobaczyliśmy blizny po burzy ogniowej, która przemieniła całe kępy drzew dipterocarps w skupiska zwęglonych, ogołoconych pni podobnych do olbrzymich zużytych zapałek. Baldachim był dość poszarpany i światło dzienne przebijające się do podłoża lasu było znacznie silniejsze niż to, do którego przywykłem. Mimo to w lesie królowały cienie i półmrok. Fioletowy żar śmiertelnej, nieustannej eksplozji rzucał niezdrowy blask na przypalone szczątki drzew i fauny.

Nic dziwnego, że zwierzęta i ptaki, które przeżyły — nawet owady — uciekły z pokiereszowanego lasu i szliśmy dalej w dziwnej ciszy, którą przerywał jedynie szeleszczący odgłos naszych kroków i równomierny, gorący oddech leja ogniowego po bombie.

W niektórych miejscach przewrócone drzewa nadal były tak gorące, że parowały lub nawet świeciły w ciemnoczerwonym kolorze. Niebawem moje gołe stopy były pokryte pęcherzami i poparzone. Obwiązałem sobie podeszwy trawą, by je ochronić, i przypomniałem sobie, jak zrobiłem tak samo, kiedy uciekałem z lasu, który spaliłem w roku Pańskim 802 701. Kilkakrotnie natknęliśmy się na zwłoki jakiegoś biednego zwierzęcia, które dostało się w wir niepojętej katastrofy. Pomimo pożaru procesy gnicia lasu postępowały w dość szybkim tempie i podczas drogi zmuszeni byliśmy wytrzymywać odór zgnilizny i śmierci. W pewnym momencie nastąpiłem na rozpływające się resztki jakiegoś małego stworzenia — chyba planetaterium — i biedny Stubbins musiał zaczekać na mnie, kiedy z odgłosami obrzydzenia zeskrobywałem sobie szczątki zwierzątka z podeszwy stopy.

Po mniej więcej godzinie natrafiliśmy na nieruchomą, zgarbioną postać na ziemi. Smród był tak ostry, że musiałem przyłożyć postrzępioną chusteczkę do twarzy. Ciało było tak potwornie spalone i zniekształcone, że z początku myślałem, że być może to zwłoki jakiejś bestii — na przykład młodej diatrymy — ale potem usłyszałem krzyk Stubbinsa. Podszedłem do niego i na końcu poczerniałej, wyciągniętej na ziemi kończyny zobaczyłem kobiecą dłoń. Jakimś dziwnym trafem ręka była zupełnie nietknięta przez ogień. Palce były zwinięte jak we śnie, a na czwartym palcu pobłyskiwała złota obrączka.

Biedny Stubbins oddalił się chwiejnym krokiem między drzewa i usłyszałem, jak wymiotuje. Stojąc w zniszczonym lesie z bezużytecznymi skorupami z wodą na szyi, czułem się jak bezradny, stroskany idiota.

— A co, jeżeli tak jest wszędzie, sir? — zapytał Stubbins. — No wie pan, tak jak tu. — Nie mógł się zmusić, by spojrzeć na zwłoki, czy choćby wskazać je palcem. — A co, jeżeli nie znajdziemy żywego człowieka? Jeżeli wszyscy zginęli, spłonęli tak jak ta kobieta?

Położyłem rękę na jego ramieniu i wydobyłem z siebie siłę, której nie czułem.

— Jeżeli tak jest, to wrócimy na plażę i znajdziemy jakiś sposób, by dalej żyć — odrzekłem. — Postaramy się z tego wybrnąć. Tak właśnie zrobimy, Stubbins. Nie możesz się jednak poddawać, chłopie. Dopiero co rozpoczęliśmy poszukiwania.

Jego oczy odbijały się białym kolorem na tle twarzy, która była czarna jak u kominiarza.

— Tak — powiedział. — Ma pan rację. Nie możemy się poddawać. Postaramy się z tego wybrnąć, bo cóż innego możemy zrobić? Ale...

— Tak?

— Ach, nic takiego — odparł i poprawił swoją apteczkę, gotowy do dalszej drogi.

Nie musiał kończyć zdania, bym zrozumiał, o co mu chodzi! Jeżeli z wyjątkiem nas dwóch i Morloka wszyscy członkowie ekspedycji zginęli, to — Stubbins to wiedział — cała nasza trójka będzie przesiadywać w chatach na plaży aż do śmierci. A potem przypływ zaleje nasze kości i tak to się skończy. Będziemy mieli szczęście, jeśli pozostaną po nas skamieliny, które jakiś ciekawski właściciel domu wykopie w ogrodzie w Hampstead lub Kew za pięćdziesiąt milionów lat.

Była to ponura, bezsensowna perspektywa. Stubbins chciał wiedzieć, jak można było wybrnąć z tej sytuacji.

W przygnębiającym milczeniu zostawiliśmy zwęglone zwłoki kobiety i ruszyliśmy dalej.


Nie potrafiliśmy zmierzyć czasu w lesie i w otoczeniu tych przerażających zniszczeń. Dzień był długi, gdyż nawet słońce wydawało się zawiesić swój codzienny bieg po niebie, a cienie połamanych pni ani nie ulegały skróceniu, ani nie przesuwały się po ziemi. W rzeczywistości jednak minęło zaledwie jakieś pół godziny, nim usłyszeliśmy odgłos trzasku i miażdżenia, który zbliżał się do nas z wnętrza lasu.

Na początku nie widzieliśmy źródła hałasu. Stubbins ze strachu otworzył szeroko oczy, które w półmroku odznaczały się bielą kości słoniowej. Czekaliśmy, wstrzymując oddech.

Zbliżała się do nas jakaś sylwetka, która wynurzyła się z cienia. Potykała się i zderzała z kikutami drzew. Była to drobna postać, najwyraźniej cierpiąca, niemniej jednak niewątpliwie ludzka.

Z duszą na ramieniu popędziłem naprzód, nie zważając na skorupiaste, poczerniałe podłoże pod nogami. Stubbins był przy moim boku.

To była kobieta, ale twarz i górną część ciała miała takie popalone i poczerniałe, że nie mogłem jej rozpoznać. Padła w nasze ramiona z bełkotliwym westchnieniem, jakby doznała ulgi.

Stubbins posadził kobietę na ziemi, opierając ją o pień złamanego drzewa. W trakcie tego mamrotał zdławionym głosem niezręczne słowa pocieszenia:

— Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze, zaopiekuję się panią...

Kobieta nadal miała na sobie zwęglone szczątki koszuli z tkaniny diagonalnej i spodni w kolorze khaki, ale całe ubranie było poczerniałe i podarte. Jej ramiona były mocno poparzone, zwłaszcza na wewnętrznych stronach przedramion. Twarz miała popaloną — prawdopodobnie stała zwrócona przodem podczas wybuchu — ale wokół jej ust i oczu dostrzegłem paski zdrowego ciała, które zachowały się w dość dobrym stanie. Domyśliłem się, że w chwili wybuchu zakryła twarz rękami, chroniąc przynajmniej jej część, lecz niszcząc sobie przy tym przedramiona.

Otworzyła oczy, które miały intensywny, niebieski kolor. Z jej ust wydobył się owadzi szept. Pochyliłem się, żeby ją usłyszeć, przezwyciężając odrazę i grozę na widok poczerniałych szczątków jej nosa i uszu.

— Wody. Na litość boską, wody...

To była Hilary Bond.

13. RELACJA BOND

Stubbins i ja pozostaliśmy z Hilary przez kilka godzin, podając jej wodę z naszych skorup. Od czasu do czasu Stubbins wyruszał na obchód lasu i krzyczał we wszystkie strony, by przyciągnąć uwagę innych ludzi pozostałych przy życiu. Próbowaliśmy opatrzyć rany Hilary za pomocą środków z apteczki Stubbinsa, ale jej zawartość — przeznaczona do leczenia siniaków, rozcięć i tym podobnych drobnych urazów — okazała się niewystarczająca, by poradzić poważnym oparzeniom Hilary.

Hilary była osłabiona, ale mówiła do rzeczy i zdała mi relację z tego, co widziała podczas bombardowania.

Po tym, jak zostawiła mnie na plaży, ruszyła jak najszybciej przez las. Mimo to nie była bliżej niż milę od obozu, kiedy nadleciał messerschmitt.

— Zobaczyłam, jak bomba spada w powietrzu — szepnęła. — Ze sposobu, w jaki się żarzyła domyśliłam się, że skonstruowano ją z karolinu. Nigdy dotąd nie widziałam takiej, ale słyszałam o niej. Pomyślałam, że ze mną koniec. Zamarłam w bezruchu jak królik — lub głupiec — a kiedy odzyskałam świadomość, wiedziałam, że nie mam czasu ani paść na ziemię, ani schować się za drzewami. Zakryłam twarz rękami...

Błysk był nieludzko oślepiający.

— Światłość przypaliła mi ciało... To było jak otwarcie drzwi do piekieł... Poczułam, że moje policzki się topią, a kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że czubek mojego nosa płonie jak świeczka... To było niezwykłe...

Zaczęła kaszleć.

Potem nadszedł wstrząs — „jak powiew huraganu” — i została ciśnięta do tyłu. Poturlała się po podłożu lasu, aż zderzyła się z twardą powierzchnią — prawdopodobnie pniem drzewa — i na pewien czas straciła przytomność.

Kiedy przyszła do siebie, słup purpurowo-fioletowego płomienia wznosił się jak wyrastający z lasu demon, któremu towarzyszyły smugi stopionej ziemi i pary. Otaczające ją drzewa były strzaskane i popalone, choć — szczęśliwym trafem — ona sama znajdowała się na tyle daleko od epicentrum, by uniknąć największej siły zniszczenia i nie odniosła dalszych obrażeń wskutek spadających gałęzi lub innych odłamków.

Dotknęła nosa i zapamiętała tylko otępiałą ciekawość, kiedy zobaczyła w ręce jego dużą część.

— Ale nie czułam żadnego bólu... To bardzo dziwne. Choć — dodała ponuro — wkrótce zostało mi to skompensowane z nawiązką...

Słuchałem tego w milczeniu połączonym z grozą, podczas gdy w wyobraźni widziałem żywy obraz szczupłej, dość niezgrabnej dziewczyny, z którą wyławiałem małże zaledwie kilka godzin przed tym strasznym wydarzeniem.

Hilary myślała, że zasnęła. Gdy odzyskała świadomość, w lesie panowała znacznie większa ciemność — pierwsze płomienie przygasły — i nie wiadomo czemu odczuwała mniejszy ból. Zastanawiała się, czy czasem jej nerwy nie zostały uszkodzone.

Osłabiona wskutek wielkiego pragnienia, dokonała ogromnego wysiłku, wstała i zbliżyła się do epicentrum wybuchu.

— Pamiętam żar spowodowany nieustanną eksplozją karolinu, ten nieziemski fiolet, który robił się coraz jaśniejszy, gdy mijałam drzewa... Upał wzrastał i zastanawiałam się, jak blisko zdołam podejść, nim będę musiała się wycofać.

Dotarła do skraju otwartej przestrzeni wokół zaparkowanych molochów.

— Blask z ogniowego dołu karolinu był tak oślepiający, że ledwie cokolwiek widziałam i rozlegał się ryk przypominający odgłos wodospadu — powiedziała. — Bomba spadła w sam środek naszego obozu. Ten Niemiec miał niezłego cela. To przypominało mały wulkan, z którego buchają dym i płomienie.

— Nasz obóz jest zrównany z ziemią i spalony — ciągnęła — a większość wyposażenia i zapasów zniszczona. Nawet molochy zostały roztrzaskane na kawałki. Z czterech pozostał tylko jeden, który zachował swój kształt, ale i tak został wypalony w środku. Pozostałe są rozwalone, przewrócone jak zabawki i zwęglone. Nie widziałam żadnych ludzi. Chyba spodziewałam się... — zawahała się na moment — ... strasznych widoków. Tak, spodziewałam się strasznych widoków. Ale nie pozostało po nich nic. Z wyjątkiem jednej rzeczy... bardzo dziwnej rzeczy. — Położyła rękę na moim ramieniu; ogień strawił ją do kości. — Na kadłubie tego jednego ocalałego molocha większość farby utworzyła pęcherze, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie pozostała plama przypominająca cień kucającego człowieka. — Spojrzała na mnie oczami błyszczącymi na zniszczonej twarzy. — Czy pan to rozumie? To był cień żołnierza... Nie wiem, kto to. był... Żołnierza pochwyconego w chwili wybuchu tak olbrzymiego, że jego ciało wyparowało, a kości zostały rozrzucone. A jednak cień na farbie pozostał. — Mówiła spokojnym, beznamiętnym tonem, ale jej oczy były pełne łez. — Czy to nie dziwne?

Przez pewien czas Hilary chodziła chwiejnym krokiem po obrzeżu obozowiska. Przekonana, że już nie znajdzie tam żywych ludzi, zamierzała choćby poszukać zapasów. Jej myśli były rozproszone i zagmatwane, a ból tak dotkliwy, że groziło to załamaniem nerwowym. Zdeformowanymi rękami nie potrafiła metodycznie przeszukać zwęglonych resztek obozowiska.

Odeszła więc, zamierzając dotrzeć do morza.

Potem prawie w ogóle nie pamiętała przeprawy przez las. Brnęła przez całą noc, a jednak przebyła tak niewielką odległość od miejsca wybuchu, że domyśliłem się, iż musiała chodzić w kółko, dopóki nie znalazłem jej wraz z Stubbinsem.

14. OCALENI

Wraz ze Stubbinsem postanowiliśmy, że najlepiej będzie, jeśli zabierzemy Hilary do lasu, z dala od szkodliwego promieniowania karolinu, i zaniesiemy ją do naszego obozowiska na plaży, gdzie pomysłowy Nebogipfel może znajdzie jakiś sposób, by przynieść jej ulgę. Jednakże Hilary nie miała sił, by dalej iść. Skleciliśmy na poczekaniu nosze, tworząc je z dwóch prostych, opadłych gałęzi, które połączyliśmy moimi spodniami i koszulą Stubbinsa. Uważając na jej pokryte pęcherzami ciało, umieściliśmy Hilary na tej prowizorycznej konstrukcji. Krzyknęła, kiedy ją podnieśliśmy, ale z chwilą, gdy posadziliśmy ją na noszach, odczuła ulgę.

Ruszyliśmy z powrotem przez las, zmierzając w kierunku plaży. Stubbins szedł przede mną i niebawem zobaczyłem krople potu oraz plamy brudu na jego gołych, kościstych plecach. Potykał się w półmroku spalonego lasu, a liany i niskie gałęzie uderzały go w nie osłoniętą twarz, ale nie narzekał i wytrwale trzymał nosze. Jeżeli chodzi o mnie, to zataczałem się, ubrany jedynie w krótkie kalesony, i wkrótce moje siły się wyczerpały, a zwiotczałe mięśnie zaczęły mocno drżeć. Czasami myślałem, że nie zdołam unieść nogi i wykonać następnego kroku lub utrzymać szorstkich drążków w sztywniejących rękach. Widząc jednak niezłomny upór idącego przede mną Stubbinsa, usiłowałem ukryć zmęczenie i dotrzymywać mu kroku.

Hilary leżała półprzytomna. Jej ręce i nogi konwulsyjnie drgały, a z ust wydobywały się bełkotliwe krzyki, kiedy ból atakował jej układ nerwowy.

Po dotarciu do wybrzeża położyliśmy Hilary w cieniu lasu. Stubbins uniósł jej głowę jedną ręką i dał jej pić. Był niezdarny, ale postępował z podświadomą delikatnością i wrażliwością, które zrekompensowały jego wrodzone ograniczenia wynikające z nieproporcjonalnej budowy ciała. Wydawało mi się, że wkłada całe swoje serce w te proste czynności mające pomóc Hilary. Uznałem, że Stubbins jest zasadniczo dobrym, życzliwym człowiekiem i przyjąłem, że jego troskliwa opieka nad Hilary umotywowana jest w dużym stopniu po prostu zwyczajną litością. Ale zobaczyłem też, że biedny Stubbins nie zniósłby sytuacji, gdyby się okazało, iż sam przeżył — tylko dzięki temu, że szczęśliwym trafem podczas katastrofy wykonywał zadanie z dala od obozu — natomiast wszyscy jego towarzysze zginęli. Przewidywałem, że wiele pozostałych dni poświęci podobnym aktom skruchy.

Zrobiwszy co w naszej mocy, podnieśliśmy nosze i ruszyliśmy w dalszą drogę plażą. Prawie nadzy, pokryci skorupą sadzy i popiołu ze spalonego lasu, niosąc zmaltretowane ciało Hilary Bond, stąpaliśmy po twardszym, wilgotnym podłożu na skraju morza. Chłodny, wilgotny piasek wchodził nam między palce u nóg, a drobne fale słonej wody obmywały nasze golenie.

Po dotarciu do małego obozowiska Nebogipfel objął dowództwo. Stubbins kręcił się w pobliżu, ale tylko przeszkadzał Nebogipfelowi i Morlok posłał mi kilkakrotnie wrogie spojrzenie, aż chwyciłem żołnierza za ramię i odprowadziłem go na bok.

— Posłuchaj, chłopie — odezwałem się. — Może Morlok wygląda trochę dziwnie, ale zna się na medycynie znacznie lepiej niż ja czy, zaryzykuję twierdzenie, ty. Najlepiej będzie, jeśli przez pewien czas nie będziemy mu wchodzić w drogę i pozwolimy, by leczył kapitan Bond.

Stubbins zacisnął wielkie dłonie.

W końcu wpadłem na pewien pomysł.

— Nadal musimy szukać pozostałych — powiedziałem. — Może rozpali pan ognisko? Jeżeli weźmie pan świeże drewno i narobi dużo dymu, będziemy mieli sygnał widoczny z odległości wielu mil.

Stubbins ochoczo przystał na tę propozycję i niezwłocznie wybrał się do lasu. Kiedy wynosił stamtąd naręcza gałęzi, wyglądał jak jakieś niezdarne zwierzę, ale poczułem ulgę, że znalazłem pożyteczny cel dla bezradnej energii, która w nim kipiała.

Nebogipfel przygotował szereg otwartych skorup kokosów, które umieścił w zagłębieniach w piasku. We wszystkich skorupach była mleczkowata substancja, którą przyrządził według własnej receptury. Poprosił Stubbinsa o składany nóż, którym zaczął rozcinać ubranie Hilary. Nabrał mleczko w dłoń i swoimi miękkimi, morlokowskimi palcami zaczął je wcierać w najbardziej poranione części jej ciała.

Na początku Hilary, nadal prawie nieprzytomna, krzyczała w trakcie tych zabiegów, ale wkrótce jej ból zelżał i wydawało się, że zapada w głębszy, spokojniejszy sen.

— Co to za mleczko?

— Balsam — odparł, nie przerywając pracy — oparty na mleczku z kokosów, olejku z małż i roślinach leśnych. — Poprawił sobie maskę na twarzy, pozostawiając na niej strużki kleistej substancji. — Złagodzi ból po oparzeniach.

— Imponuje mi, że okazałeś taką zdolność przewidywania i przygotowałeś balsam — powiedziałem.

— Nie trzeba było wielkiej przenikliwości — odrzekł lodowatym tonem — by się domyślić, że po wczorajszej katastrofie, którą sami sobie zgotowaliście, pojawią się ofiary z takimi obrażeniami.

To mnie zirytowało. „Sami sobie zgotowaliście?” Nikt z nas nie prosił przeklętego Niemca o to, żeby wybrał się w przeszłość z bombą zbudowaną na bazie karolinu.

— Niech cię diabli wezmą! Próbowałem ci tylko pogratulować z powodu tego, co zrobiłeś dla tej dziewczyny!

— Wolałbym jednak, żebyś nie przyprowadzał mi takich smutnych ofiar szaleństwa, testując moją litość i pomysłowość.

— Niech to licho porwie!

Pomyślałem, że czasami Morlok jest naprawdę nieznośny — zupełnie nieludzki!


Stubbins i ja podtrzymywaliśmy ogień, dorzucając do niego świeże drewno, tak że iskrzył, strzelał i buchał kłębami dymu w kolorze białych chmur. Stubbins robił krótkie wypady poszukiwawcze do lasu, ale bez skutku. Musiałem mu obiecać, że jeśli w ciągu kilku dni ogień nie da pomyślnych rezultatów, pójdziemy ponownie na obchód rejonu wokół epicentrum wybuchu.

Ocalali zaczęli zjawiać się w czwartym dniu po bombardowaniu. Przychodzili pojedynczo lub parami. Byli poparzeni i zmaltretowani, ubrani w strzępy strojów dżunglowych. Wkrótce Nebogipfel prowadził dość duży szpital polowy — rząd sienników z palmowych liści, które leżały w cieniu drzew dipterocarps — natomiast ci, którzy byli sprawni, zajęli się pielęgnacją chorych i zbieraniem dalszych zapasów.

Przez pewien czas żywiliśmy nadzieję, że gdzie indziej istnieje jakieś inne obozowisko, które jest lepiej wyposażone od naszego. Snułem domysły, że być może Guy Gibson przeżył i wziął sprawę w swoje ręce, podchodząc do nowej sytuacji z charakterystycznym dla siebie spokojem i zmysłem praktycznym.

Przeżyliśmy chwilę optymizmu, kiedy na plaży pojawił się lekki pojazd mechaniczny. W samochodzie siedziało dwóch żołnierzy. Okazało się, że to młode kobiety. Doznaliśmy jednak rozczarowania. Te dwie dziewczyny były najdalej wysuniętą grupą badawczą, którą oddział wysłał z bazy. Grupa ta jechała wzdłuż wybrzeża na zachód, szukając drogi umożliwiającej wjazd w głąb kraju.

Przez kilka tygodni po ataku wysyłaliśmy grupy, które patrolowały plażę i las. Czasami odkrywały one szczątki jakiejś biednej ofiary bombardowania. Wydawało się, że niektórzy żyli przez pewien czas po pierwszym wybuchu, ale, osłabieni wskutek doznanych obrażeń, okazali się niezdolni, by przeżyć lub wezwać pomoc. Niekiedy grupa wracała z resztkami wyposażenia. (Nebogipfel nalegał, by przynosić wszelkie odłamki metalu. Argumentował, że minie jeszcze sporo czasu, nim nasza mała kolonia będzie w stanie wytapiać rudę.) Nie znaleźliśmy już jednak nikogo więcej żywego. Dwie kobiety w samochodzie były ostatnimi osobami, które do nas dołączyły.

Mimo to paliliśmy ognisko w dzień i w nocy, jeszcze długo po tym, jak straciliśmy wszelkie uzasadnione nadzieje, że pojawią się kolejne osoby, które przeżyły katastrofę.

Z ponad stu członków ekspedycji bombardowanie i burzę ogniową przeżyło dwadzieścia jeden osób: jedenaście kobiet, dziewięciu mężczyzn i Nebogipfel. Po Guyu Gibsonie nie było śladu. Nepalski doktor również zginął.

Zajęliśmy się więc opieką nad rannymi, zbieraniem zapasów niezbędnych do przeżycia i rozważaniem, jak stworzyć przyszłą kolonię, gdyż po zniszczeniu molochów wkrótce stało się dla nas wszystkich jasne, że nie wrócimy do rodzimego stulecia, że w końcu złożymy kości w tej paleoceńskiej ziemi.

15. NOWA OSADA

Cztery osoby zmarły wskutek oparzeń i innych ran wkrótce po przyniesieniu ich do obozu. Wydawało się, że przynajmniej niewiele cierpiały. Zastanawiałem się, czy czasem Nebogipfel nie domieszał czegoś do swych leków, by skrócić ich męki.

Zachowałem jednak te podejrzenia dla siebie.

Każda śmierć bardzo przygnębiała naszą małą kolonię. Jeżeli chodzi o mnie, to czułem się odrętwiały, jakby groza wypełniła moją duszę po brzegi, zabijając wszelkie uczucia. Obserwowałem, jak zmaltretowani, młodzi żołnierze w postrzępionych, zakrwawionych mundurach wykonują swoje ponure prace i wiedziałem, że kolejne zgony w twardych, prymitywnych warunkach brudu i nędzy, w których walczyliśmy o przetrwanie, zmuszały ich wszystkich do tego, by ponownie stanęli oko w oko ze swoją śmiertelnością.

Na domiar złego po kilku tygodniach nasze przerzedzone szeregi zaczęła nękać nowa choroba. Dotknęła kilka osób, które już wcześniej odniosły rany, lecz — co było niepokojące — także innych, z pozoru zdrowych. Objawy były przerażające: wymioty, krwotoki zewnętrzne i wypadanie włosów, paznokci, a nawet zębów.

Nebogipfel wziął mnie na stronę.

— Potwierdzają się moje obawy — szepnął. — To choroba spowodowana działaniem promieniowania karolinu.

— Czy ktokolwiek z nas jest bezpieczny, czy wszyscy zachorujemy?

— Nie ma sposobu, by leczyć tę chorobę, można jedynie łagodzić niektóre najcięższe objawy. Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo...

— Tak?

Wsunął ręce pod maskę i przetarł oczy.

— Nie istnieje bezpieczny poziom radioaktywności — wyjaśnił. — Są jedynie stopnie ryzyka. Być może wszyscy przeżyjemy lub wszyscy zachorujemy.

To wszystko bardzo mnie zmartwiło. Widok tych młodych ciał, które już nosiły blizny wieloletniej wojny, a teraz, wskutek działań bliźnich, leżały zmaltretowane na piasku, mogąc liczyć jedynie na niefachową pomoc medyczną Morloka — obcej istoty, która znalazła się na mieliźnie historii... Wstyd mi było za moją rasę i za siebie.

— Wiesz — powiedziałem Nebogipfelowi — kiedyś skłonny byłem wysuwać argumenty za tym, że wojna może się w końcu okazać siłą pozytywną, ponieważ zdolna jest zburzyć stary, skostniały porządek, i otworzyć świat na zmiany. Wierzyłem też we wrodzoną mądrość ludzkości: że doświadczywszy tylu zniszczeń w wojnie takiej jak ta, ludzie będą się kierować zdrowym rozsądkiem i położą temu wszystkiemu kres.

Nebogipfel pogładził się po twarzy.

— Zdrowym rozsądkiem? — powtórzył.

— Tak to sobie wyobrażałem — powiedziałem. — Ale nigdy dotąd nie doświadczyłem prawdziwej wojny. Gdy ludzie zaczynają się wyrzynać, nic ich nie powstrzyma przed całkowitym wyczerpaniem i wyniszczeniem! Teraz widzę, że wojna nie ma sensu. Nawet jej wynik nic nie znaczy...

Jednak z drugiej strony, powiedziałem Nebogipfelowi, zdziwił mnie altruizm tej garstki ludzi, którzy poświęcili się wzajemnej trosce i opiece. Teraz, gdy wszystko zostało sprowadzone do podstaw — do prostego ludzkiego cierpienia — zatarły się różnice związane z klasą społeczną, rasą, wiarą i stopniem wojskowym, które zaobserwowałem w oddziale ekspedycyjnym przed bombardowaniem.

W ten sposób — przyjmując beznamiętny sposób patrzenia Morloka — dostrzegłem tę sprzeczną mieszaninę sił i słabości, które stanowią istotę mojego gatunku! Ludzie są bardziej brutalni i zarazem pod pewnymi względami bardziej anielscy, niż sądziłem na podstawie pierwszych czterdziestu lat mojego życia.

— To trochę późno — przyznałem — by wyciągać takie głębokie nauki o gatunku, z którym dzieliłem planetę przez czterdzieści kilka lat. Tym niemniej, tak właśnie sprawa wygląda. Wydaje mi się teraz, że jeśli człowiek ma kiedykolwiek osiągnąć stan pokoju i stabilności — przynajmniej zanim przekształci się w coś nowego, na przykład w Morloka — to zjednoczenie gatunku musi się rozpocząć na samym dole: poprzez oparcie się na solidnym fundamencie — jedynym fundamencie polegającym na wytworzeniu instynktownego odruchu pomagania bliźnim. — Spojrzałem na Nebogipfela. — Czy widzisz, do czego zmierzam? Czy sądzisz, że to, co mówię, ma jakiś sens?

Ale Morlok ani nie potwierdził, ani nie zanegował mojej najnowszej hipotezy. Po prostu odwzajemnił mi się spokojnym, uważnym, badawczym spojrzeniem.


Choroba popromienna pochłonęła jeszcze trzy ofiary.

U wielu wystąpiły objawy — na przykład Hilary Bond straciła większość włosów — ale żadna z tych osób nie zmarła. Niektórzy, nawet jeden mężczyzna, który był bliżej pierwszego wybuchu niż większość osób, nie wykazywali żadnych oznak choroby. Jednakże Nebogipfel ostrzegł mnie, że to jeszcze nie koniec działania karolinu, gdyż w późniejszym życiu na każdego z nas mogą spaść inne choroby — rak i rozmaite dolegliwości.

Hilary Bond była najstarszym oficerem, który pozostał przy życiu. Gdy tylko zdołała się unieść na swoim posłaniu, zaczęła spokojnie i autorytatywnie rządzić. W naszej grupie zapanowała naturalna, wojskowa dyscyplina — choć znacznie uproszczona, gdyż z oddziału ekspedycyjnego przeżyło zaledwie trzynaście osób — i sądzę, że żołnierzom, zwłaszcza młodszym, bardzo odpowiadało przywrócenie tego znajomego porządku życia. Oczywiście, dryl wojskowy nie mógł się na stałe utrzymać. W przypadku przetrwania i pomyślnego rozwoju naszej kolonii w przyszłym pokoleniu organizacja oparta na hierarchii wojskowej okazałaby się niepożądana i niepraktyczna. Na razie jednak istniała taka potrzeba.

Większość żołnierzy miała żony czy mężów, rodziców, przyjaciół — nawet dzieci — w rodzinnym dwudziestym wieku. Teraz musieli pogodzić się z faktem, że nikt z nas nie wróci do domu. Gdy ich pozostały sprzęt powoli rozpadał się w wilgoci dżungli, żołnierze uświadomili sobie, że w przyszłości przeżyją tylko dzięki owocom własnej pracy i pomysłowości oraz wzajemnej pomocy.

Nadal pomny na niebezpieczeństwa radioaktywnego promieniowania, Nebogipfel nalegał, żebyśmy założyli stały obóz kawałek dalej na plaży. Wysłaliśmy grupy zwiadowcze, jak najlepiej wykorzystując nasz samochód, dopóki starczyło mu paliwa. Wreszcie zdecydowaliśmy się na deltę szerokiej rzeki, jakieś pięć mil na południowy zachód od pierwotnego obozowiska ekspedycji — przypuszczam, że było to w okolicy Surbiton. Gdybyśmy postanowili rozwinąć w przyszłości rolnictwo, ziemia granicząca z równiną przy naszej rzece byłaby żyzna i nawodniona.

Przeprowadziliśmy się etapami, gdyż wielu rannych trzeba było nieść przez większą część drogi. Na początku korzystaliśmy z samochodu, ale wkrótce benzyna się skończyła. Nebogipfel naciskał jednak, żebyśmy zabrali pojazd ze sobą. Miał nam służyć jako źródło gumy, szkła, metalu i innych materiałów. Tak więc załadowaliśmy samochód rannymi, zapasami i sprzętem i podczas ostatniej podróży pchaliśmy go po piasku jak taczkę.

Szliśmy utykając wzdłuż plaży — czternastu ludzi, którzy przeżyli — w poszarpanych ubraniach i z powierzchownie zaleczonymi ranami. Przyszła mi do głowy myśl, że gdyby jakiś beznamiętny obserwator zobaczył tę małą karawanę, chyba by się nie domyślił, że ta garstka obdartusów to jedyni w tej epoce przedstawiciele należący do gatunku, który pewnego dnia będzie w stanie zatrząść światem!

Nasza nowa kolonia znajdowała się w tak dużej odległości od pierwotnego obozowiska ekspedycji, że w pobliskim lesie nie widać było większych zniszczeń. Nie mogliśmy wszakże jeszcze zapomnieć o bombardowaniu, gdyż w nocy nadal żarzył się fioletowy płomień na wschodzie. Nebogipfel powiedział, że będzie widoczny przez wiele następnych lat. Wyczerpany całodzienną pracą, często siadałem na skraju obozu, z dala od świateł i rozmów, i obserwowałem, jak gwiazdy wschodzą nad tamtym stworzonym przez człowieka wulkanem.

Na początku nasze nowe obozowisko było prymitywne — tworzył je rząd zadaszeń skleconych z opadłych gałęzi i liści palmowych. Kiedy jednak zainstalowaliśmy się i zapewniliśmy sobie zapas wody oraz jedzenia, wdrożyliśmy program szybszej rozbudowy. Uzgodniliśmy, że zadaniem priorytetowym jest wspólny budynek, który będzie dostatecznie duży, by pomieścić nas wszystkich w razie burzy lub innych klęsk żywiołowych. Nowi koloniści zabrali się do budowy tego budynku z zapałem. Skorzystali z ogólnych planów, które sporządziłem dla własnego schronienia: drewniana platforma ustawiona na szczudłowatych fundamentach. Obecne przedsięwzięcie było jednak zakrojone na większą skalę.

Oczyściliśmy pole przy naszej rzece, aby Nebogipfel mógł kierować cierpliwą uprawą czegoś, co pewnego dnia mogło się stać pożytecznymi zbiorami wyhodowanymi z lokalnej flory. Zbudowaliśmy pierwszą łódź — prosty, wydrążony kajak — aby można było łowić w morzu.

Po wielu próbach złapaliśmy małą rodzinę diatrym i umieściliśmy zwierzęta w zagrodzie. Choć te ptasie bestie wydostawały się kilkakrotnie na wolność, pustosząc teren kolonii, uparliśmy się, by je trzymać w zamknięciu i oswoić, gdyż perspektywa uzyskiwania mięsa i jaj ze stada udomowionych diatrym była kusząca. Próbowaliśmy je nawet przystosować do ciągnięcia pługa.

Stopniowo koloniści zaczęli mnie traktować z pewnego rodzaju uprzejmością i szacunkiem, które — zgadzałem się z tym! — należne mi były z racji wieku i większego doświadczenia, które nabyłem w paleocenie. Jeżeli chodzi o mnie, to stwierdziłem, że wprawdzie dzięki doświadczeniu pierwszego okresu stałem na czele kilku naszych projektów, ale pomysłowość młodszych ludzi połączona z ich wyszkoleniem w zakresie przetrwania w dżungli pozwoliła im szybko prześcignąć moją ograniczoną wiedzę. Wkrótce odkryłem, że traktują mnie z pewną wyrozumiałością połączoną z rozbawieniem. Nadal jednak z zapałem uczestniczyłem w coraz liczniejszych przedsięwzięciach kolonii.

W tym społeczeństwie młodych ludzi Nebogipfel naturalnie stronił od towarzystwa.

Gdy tylko uporał się z najpilniejszymi zadaniami związanymi z leczeniem i miał więcej wolnego czasu, zaczął go spędzać z dala od kolonii. Odwiedzał naszą starą chatę, która nadal stała kilka mil dalej na plaży, na północnym wschodzie. I chodził na wyprawy badawcze do lasu. Nie wtajemniczył mnie w cel tych wycieczek. Przypomniałem sobie samochód czasu, który próbował zbudować przed przybyciem oddziału ekspedycyjnego, i podejrzewałem, że Morlok znów się za to zabrał. Wiedziałem jednak, że plattneryt z lądowych krążowników oddziału uległ zniszczeniu podczas bombardowania, więc w staraniach Nebogipfela nie widziałem żadnego sensu. Mimo to nie narzucałem mu się z pomocą. Uznałem, że z nas wszystkich on musi odczuwać największe wyobcowanie, niemal izolację od naszej małej społeczności i właśnie dlatego jego zachowanie powinniśmy traktować ze zrozumieniem i tolerancją.

16. ZAŁOŻENIE PIERWSZEGO LONDYNU

Pomimo strasznych obrażeń, koloniści byli pogodnymi, młodymi ludźmi, skorymi do śmiechu. Gdy już nikt więcej nie umarł wskutek promieniowania po bombardowaniu i gdy stało się jasne, że nie umrzemy z głodu i nie zostaniemy zmyć i do morza, wszystkich stopniowo ogarniał radosny nastrój.

Pewnego wieczora, gdy cienie drzew dipterocarps wydłużały się w kierunku oceanu, podszedł do mnie Stubbins. Jak zwykle siedziałem na skraju obozu, patrząc w stronę żaru bijącego z leja po bombie. Ku mojemu zdumieniu zapytał mnie nieśmiało, czy nie chciałbym wziąć udziału w meczu w piłkę nożną! Moje protesty, że nigdy w nianie grałem, nic nie znaczyły. Wróciłem więc z nim plażą do miejsca, w którym wyznaczono boisko na piasku. Za bramki służyły słupki z drewnianych pali, które wzięto ze szkieletu konstrukcji naszego budynku. Piłką była skorupa orzecha kokosowego, z którego wylano mleko. Osiem osób spośród naszej grupki, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, przygotowało się do gry.

Nie sądzę, by ten przygnębiający mecz przeszedł do historii sportu. Ja sam niewiele wniosłem do gry, poza tym, że obnażyłem swój kompletny brak koordynacji ruchów, który przysporzył mi tylu kłopotów, kiedy chodziłem do szkoły. Stubbins o niebo przerastał nas wszystkich w grze. Tylko trójka zawodników, w tym Stubbins, była w pełni sprawna — i jedną z tych osób byłem ja, a opadłem zupełnie z sił już po pierwszych dziesięciu minutach meczu. Reszta tworzyła zbieraninę z zabandażowanymi ranami i — co było komiczne, wręcz żałosne — brakującymi lub sztucznymi kończynami! Mimo to, gdy graliśmy dalej i rozlegało się coraz więcej śmiechów oraz okrzyków zachęty, wydawało mi się, że uczestnicy meczu to właściwie jeszcze dzieci: zmaltretowane i zdezorientowane, a teraz wyrzucone na mieliznę w tej starożytnej erze, tym niemniej dzieci.

Zastanawiałem się, jakim gatunkiem jesteśmy naprawdę, skoro sprowadzamy takie kataklizmy na swoich potomków?

Po meczu zeszliśmy z boiska, roześmiani i wyczerpani. Stubbins podziękował mi, że przyłączyłem się do gry.

— Nie ma o czym mówić — odrzekłem. — Jest pan dobrym piłkarzem, Stubbins. Może powinien pan to robić zawodowo.

— Prawdę mówiąc, grałem zawodowo — powiedział z tęsknotą w głosie. — Zapisałem się do drużyny United Newcastle... Ale to było na początku wojny. Wojna wkrótce położyła kres piłce nożnej. Oczywiście urządzano turnieje — mistrzostwa lig okręgowych i puchary ligii wojennej — ale w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu lat nawet to się skończyło.

— Szkoda — stwierdziłem. — Ma pan talent, Stubbins.

Wzruszył ramionami. Jego wrodzona skromność walczyła z ewidentnym rozczarowaniem.

— Widocznie kariera nie była mi sądzona.

— Teraz jednak dokonał pan czegoś znacznie ważniejszego — pocieszyłem go. — Zagrał pan w pierwszym meczu piłkarskim na Ziemi. I na dodatek strzelił trzy gole. — Poklepałem go po plecach. — Z tego każdy mógłby być dumny, Albercie!


W miarę upływu czasu coraz bardziej stawało się dla nas jasne — chodzi mi o poziom świadomości głębszy od rozumu, gdzie zgromadzona jest wiedza — że naprawdę nigdy nie wrócimy do domu. Powoli — przypuszczam, że nieuchronnie — związki i więzi partnerskie z dwudziestego wieku popadały w zapomnienie i koloniści zaczęli się łączyć w pary. W tych związkach nie zwracano uwagi na stopień wojskowy, klasę społeczną czy rasę: sipaje, Gurkhowie i Anglicy łączyli się bez żadnych uprzedzeń. Tylko Hilary Bond, pamiętając swoje dawne stanowisko, trzymała się od tego wszystkiego z daleka.

Powiedziałem Hilary, że z racji swojego stopnia mogłaby udzielać ślubu — tak jak kapitan na morzu. Podziękowała mi za tę sugestię, ale wyczułem w jej głosie sceptycyzm i więcej nie rozmawialiśmy na ten temat.

Wzdłuż wybrzeża i w górę doliny rzeki od naszej nadmorskiej sadyby wyrosły kwatery. Hilary przypatrywała się temu z dużą dozą tolerancji. Jej jedyny wymóg był taki — na razie — aby żadna kwatera nie znajdowała się poza zasięgiem wzroku sąsiedniej i nie była położona dalej niż milę od budynku. Koloniści bez sprzeciwu przyjęli te ograniczenia.

Mądrość Hilary w odniesieniu do spraw małżeńskich — i mojego przeciwnego, szalonego stanowiska — wkrótce stała się oczywista, gdyż pewnego dnia zobaczyłem, jak Stubbins spaceruje po plaży, obejmując ramionami dwie młode kobiety. Powitałem ich wszystkich z radością, ale dopiero kiedy mnie minęli, uświadomiłem sobie, że nie wiem, która z nich jest żoną Stubbinsa!

Zapytałem Hilary i dostrzegłem, że z trudem tłumi śmiech.

— Widziałem, jak Stubbins tańczy polkę szkocką z Sara — zaprotestowałem — ale kiedy zaszedłem do jego chaty nazajutrz rano w zeszłym tygodniu, była tam ta inna dziewczyna...

Hilary wreszcie wybuchnęła śmiechem i położyła pokiereszowane ręce na moich ramionach.

— Mój drogi przyjacielu — odrzekła. — Żeglowałeś po morzach czasu i przestrzeni, wielokrotnie zmieniłeś historię, bez wątpienia jesteś geniuszem, a jednak zupełnie nie znasz ludzi!

Byłem zakłopotany.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Zastanów się. — Przesunęła ręką po okaleczonej głowie, na której rosły kępki posiwiałych włosów. — Jest nas trzynastu — nie licząc twojego przyjaciela, Nebogipfela. I w tej trzynastce jest osiem kobiet oraz pięciu mężczyzn. — Spojrzała na mnie. — Taka jest nasza sytuacja. Nie ma za horyzontem żadnej wyspy, skąd mogliby przybyć młodzieńcy, by poślubić nasze dziewczyny... Gdybyśmy wszyscy połączyli się w stałe pary... Gdybyśmy utworzyli związki monogamiczne — tak jak to proponujesz — nasza kolonia wkrótce by się rozpadła. Bo osiem i pięć to nierówne cyfry. Dlatego myślę, że pewna dowolność w naszych związkach jest jak najbardziej na miejscu. Dla dobra wszystkich. Nie uważasz? A poza tym to korzystne dla genetycznej różnorodności, o której poucza nas Nebogipfel.

Byłem zszokowany. Nie z powodu (w co głęboko wierzyłem) jakichkolwiek oporów moralnych, lecz wyrachowania, które się za tym wszystkim kryło!

Wstałem zatroskany i zamierzałem odejść. I wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. Odwróciłem się z powrotem.

— Ale, Hilary, przecież i ja jestem jednym z pięciu, o których mówisz.

— Oczywiście.

Spostrzegłem, że się ze mnie nabija.

— Ale ja nie... To znaczy...

Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Może nadeszła pora, żebyś to zrobił. Wiesz, tylko pogarszasz sytuację.

Wyszedłem z mętlikiem w głowie. Najwidoczniej między rokiem 1891 i 1944 społeczeństwo rozwinęło się w sposób, o jakim nigdy mi się nie śniło!


Prace przy wielkim budynku postępowały szybko i w niespełna kilka miesięcy po bombardowaniu zasadnicza część budowli była zrobiona. Hilary Bond ogłosiła, że odprawione zostanie nabożeństwo, by uczcić zakończenie budowy. Z początku Nebogipfel sprzeciwiał się — z charakterystyczną dla Morloków przesadną logiką nie widział w tym żadnego sensu — ale przekonałem go, że jego uczestnictwo będzie dobrym posunięciem politycznym, jeżeli chodzi o przyszłe stosunki z kolonistami.

Umyłem się, ogoliłem i zadbałem o swój wygląd najlepiej, jak mogłem, zważywszy na to, że byłem ubrany jedynie w postrzępione spodnie.

Nebogipfel uczesał i przyciął swoją grzywę konopiastych włosów. Zważywszy na względy praktyczne naszej sytuacji, wielu kolonistów chodziło prawie nago, okrywając intymne części ciała wąskimi paskami z płótna lub zwierzęcej skóry. Dziś jednak założyli resztki mundurów, które starannie wyczyścili i zreperowali. Choć była to defilada, która nie przeszłaby szczęśliwie przeglądu w Aldershot, zaprezentowaliśmy się z elegancją i dyscypliną, które mnie wzruszyły.

Weszliśmy po niskich, nierównych schodach do nowego budynku, gdzie panowała ciemność. Choć wyboista, podłoga była zakryta i zamieciona, a poranne światło słoneczne wsączało się ukośnie przez okna bez szyb. Poczułem lęk połączony z podziwem: pomimo prymitywności architektury i konstrukcji budynek sprawiał wrażenie solidnego, zdolnego przetrwać dłuższy okres.

Hilary Bond stanęła na podwyższeniu utworzonym ze zbiornika samochodu i wsparła się ręką na szerokim ramieniu Stubbinsa. Od jej zniszczonej twarzy, okolonej dziwacznymi kępkami włosów na głowie, biła godność.

Oświadczyła, że nasza nowa kolonia została utworzona i trzeba ją jakoś nazwać. Zaproponowała nazwę „Pierwszy Londyn”. Potem poprosiła nas wszystkich, żebyśmy się przyłączyli do niej w modlitwie. Wraz z innymi spuściłem głowę i złożyłem dłonie przed sobą. Wychowałem się w domu, gdzie wyznawano surowe zasady odłamu kościoła anglikańskiego, zbliżonego do rzymskokatolickiego. Pod wpływem słów Hilary odczułem teraz nostalgię za czasami, które były prostsze i dawały poczucie pewności oraz bezpieczeństwa.

I w końcu, gdy Hilary mówiła dalej, prosto i dobitnie, zrezygnowałem z prób dokonywania analizy, poddając się nastrojowi tego wspólnego nabożeństwa.

17. DZIECI I POTOMKOWIE

Pierwsze owoce nowych związków pojawiły się po roku, pod nadzorem Nebogipfela.

Nebogipfel starannie zbadał naszego pierwszego nowego kolonistę. Słyszałem, że matka miała duże opory, by pozwolić Morlokowi zająć się dzieckiem i gwałtownie protestowała. Hilary Bond była jednak na miejscu, by ją uspokoić. Wreszcie Nebogipfel ogłosił, że dziecko to zdrowa dziewczynka, po czym zwrócił ją rodzicom.

Dość szybko — tak mi się przynajmniej wydawało — w obozie pojawiło się kilkoro dzieci. Często można było zobaczyć, jak Stubbins podrzuca synka na ramionach, ku wyraźnej rozkoszy malca. Wiedziałem, że niebawem Stubbins każe chłopcu kopać po plaży muszle po małżach, jakby to były piłki.

Dzieci stanowiły źródło niezmiernej radości dla kolonistów. Przed pierwszymi narodzinami kilku kolonistów skłonnych było do głębokich depresji spowodowanych tęsknotą za domem i samotnością. Teraz jednak trzeba było myśleć o dzieciach: o dzieciach, których jedynym domem będzie Pierwszy Londyn, i których przyszła pomyślność dostarczała celu — największego z możliwych — ich rodzicom.

Jeżeli chodzi o mnie, to kiedy widziałem miękkie, nie poznaczone bliznami kończynki dzieci przytulone do pokiereszowanych ciał rodziców, którzy sami przecież nadal byli młodzi, to wydawało mi się, jakbym widział, że cień tamtej straszliwej wojny wreszcie usuwa się sponad nich, wyrugowany przez obfite światło paleocenu.

Mimo to jednak Nebogipfel nadzorował narodziny każdego dziecka.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Morlok nie mógł oddać niemowlaka matce. Poród ten okazał się powodem do prywatnego smutku, w który pozostali z nas się nie mieszali. Nebogipfel zniknął potem w lesie, zajmując się swoimi sprawami przez wiele długich dni.


Nebogipfel spędzał wiele czasu, prowadząc zajęcia, które nazywał „grupami naukowymi”. Mogli w nich uczestniczyć wszyscy koloniści, choć w praktyce zjawiały się trzy lub cztery osoby na raz, zależnie od zainteresowania i innych zobowiązań. Nebogipfel rozwodził się nad praktycznymi aspektami życia w warunkach paleoceńskich, takich jak wytwarzanie świeczek i płótna z miejscowych składników. Nawet wynalazł pewnego rodzaju mydło: gruboziarnistą pastę utworzoną z sody i tłuszczu zwierzęcego. Rozprawiał również o szerszych dziedzinach: medycynie, fizyce, matematyce, chemii, biologii i zasadach podróżowania w czasie...

Wysłuchałem wielu tych wykładów. Pomimo nieziemskiego charakteru jego głosu i sposobu prezentacji, opisy Morloka zawsze były niezwykle jasne. Nebogipfel miał talent do zadawania pytań, by sprawdzić stopień zrozumienia u swojej publiczności. Słuchając go, uświadomiłem sobie, że niejednej rzeczy mógłby nauczyć wykładowców przeciętnego brytyjskiego uniwersytetu!

Jeżeli chodzi o treść, to Nebogipfel starał się ograniczać do kompetencji językowych swoich słuchaczy — do słownictwa, jeśli nie żargonu roku 1944 — ale streścił im w skrócie główne kierunki rozwoju w każdej dziedzinie w ciągu następnych dziesięcioleci. Gdy było to możliwe, stosował demonstracje, używając kawałków metalu i drewna lub rysował szkice na piasku za pomocą patyków. Kazał studentom zapisywać swoją wiedzę na wszystkich skrawkach papieru, jakie zdołaliśmy odzyskać.

W pewną ciemną, bezksiężycową noc porozmawiałem z nim o tym wszystkim około północy. Zdjął swoją maskę i jego szaro-czerwone oczy wydawały się fosforyzować. Pracował przy prymitywnym moździerzu, w którym ubijał tłuczkiem liście palmowe na jakąś maź.

— To papier — wyjaśnił. — A przynajmniej eksperyment w tym kierunku... Musimy mieć więcej papieru! Ludzka pamięć werbalna jest zbyt niedokładna. Po kilku latach po moim wyjeździe zapomną o wszystkim...

Uznałem — błędnie, jak się okazało — że jest to wynikiem strachu, a przynajmniej oczekiwania na śmierć. Usiadłem przy nim i wziąłem moździerz oraz tłuczek.

— Ale czy to wszystko ma jakiś sens? Nebogipfelu, nadal ledwie udaje nam się utrzymać przy życiu. I ty im mówisz o mechanice kwantowej oraz zunifikowanej teorii fizyki! Na co im to potrzebne?

— Na nic — odparł. — Ale ich dzieciom się przyda. O ile przeżyją. Posłuchaj, zgodnie z uznaną teorią potrzeba populacji kilkuset osobników dowolnego gatunku dużych ssaków, by odpowiednia genetyczna różnorodność zapewniła ich przetrwanie na dłuższą metę.

— Genetyczna różnorodność. Hilary już mi o tym wspominała.

— Najwyraźniej obecny zbiór ludzi jest zbyt mały, by zapewnić żywotność kolonii, nawet jeśli cały potencjalny materiał genetyczny zostanie wrzucony do jednego tygla.

— A więc? — zapytałem.

— A więc ci ludzie mogą przetrwać dłużej niż dwa lub trzy pokolenia tylko wtedy, jeśli szybko pojmą prawidła zaawansowanej techniki. Tym sposobem mogą się stać panami własnego przeznaczenia genetycznego: nie będą musieli się godzić z konsekwencjami rozmnażania w obrębie tej samej grupy czy chronicznymi uszkodzeniami genetycznymi spowodowanymi przez radioaktywność karolinu. Tak więc widzisz, że potrzebna im jest mechanika kwantowa i cała reszta.

Pchnąłem tłuczek.

— Tak. Powstaje jednak pytanie: czy rasa ludzka powinna przeżyć w paleocenie? Chodzi mi o to, że nie powinno nas tu być. Jeszcze przez pięćdziesiąt milionów lat.

Popatrzył na mnie badawczo.

— A jaka istnieje alternatywa? Czy chcesz, żeby ci ludzie wymarli?

Przypomniałem sobie, z jaką determinacją chciałem wymazać istnienie wehikułu czasu, zanim kiedykolwiek został wysłany w czas — by położyć kres temu nieustannemu rozszczepianiu historii. Teraz, dzięki mojej włóczędze pośrednio doprowadziłem do założenia tej kolonii ludzi w głębokiej przeszłości, do powstania tworu, który z pewnością doprowadzi do najbardziej znaczącego rozbicia historii, jakie kiedykolwiek miało miejsce! Nagle doznałem uczucia spadania — trochę podobnego do przyprawiającego o zawrót głowy nurkowania podczas podróżowania w czasie — i odniosłem wrażenie, że rozłupywanie historii całkowicie wymknęło się spod mojej kontroli.

A potem pomyślałem o wyrazie twarzy Stubbinsa, kiedy rudy młodzieniec patrzył na swoje pierwsze dziecko.

Jestem człowiekiem, a nie bogiem! Musiałem się poddać ludzkim instynktom, gdyż na pewno nie byłem w stanie świadomie kierować ewolucją historii. Pomyślałem, że żaden z nas nie może zmienić biegu wydarzeń — zaiste, wszelkie nasze próby musiały być na tyle chaotyczne, by wyrządzić więcej szkód niż pożytku — a jednak na zasadzie przeciwności nie powinniśmy dać się przytłoczyć olbrzymiej panoramie wokół nas, ogromowi wielorakości historii. Perspektywa wielorakości sprawiała, że każdy z nas i wszelkie nasze działania były błahe, ale przecież nie bez znaczenia. I każdy z nas powinien wieść dalsze życie ze stoicyzmem i hartem ducha, jak gdyby jego reszta — ostateczny los ludzkości, nieskończona wielorakość — nie była błaha.

Pomyślałem, że bez względu na to, co będzie za pięćdziesiąt milionów lat, ta paleoceńska kolonia wydaje się zdrowa i właściwa. Tak więc moja odpowiedź na pytanie Nebogipfela była nieunikniona.

— Nie. Oczywiście, że musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by pomóc kolonistom i ich potomkom przeżyć.

— Dlatego...

— Tak?

— Dlatego muszę znaleźć jakiś sposób, by zrobić papier.

Pracowałem dalej, wbijając tłuczek w moździerz.

18. UCZTA I TO, CO STAŁO SIĘ PÓŹNIEJ

Pewnego dnia Hilary Bond oznajmiła, że za tydzień będzie pierwsza rocznica bombardowania, i że odbędzie się uroczysta uczta z okazji założenia naszej małej wioski.

Koloniści ochoczo zabrali się do pracy i niebawem prawie wszystko było przygotowane. Budynek udekorowano lianami i olbrzymimi girlandami kwiatów zebranych w lesie. Poczyniono przygotowania, by zabić i ugotować jednego osobnika z naszego cennego stada diatrym.

Jeżeli chodzi o mnie, to przejrzałem lejkowate i podłużne kawałki rurek i w zaciszu starej chaty zacząłem przeprowadzać intensywne eksperymenty. Koloniści chcieli wiedzieć, co robię, więc musiałem spać w chacie, by nie poznali tajemnicy mojego skleconego na poczekaniu urządzenia. Zdecydowałem, że nadszedł czas, abym choć raz wykorzystał swoją wiedzę naukową dla dobra ludzi!

Nadszedł dzień uczty. W jasnym świetle poranka zebraliśmy się przed budynkiem. Kolonistów ogarnęło wielkie podniecenie i podniosły nastrój. Jeszcze raz wyczyścili i założyli strzępy mundurów, a trzymane w ramionach niemowlaki wystrojone były w nowe tkaniny, które Nebogipfel wytworzył z odmiany miejscowej bawełny, pofarbowanej na jaskrawą czerwień i fiolet za pomocą barwników roślinnych. Akurat przechodziłem przez grupkę ludzi, wyszukując moich bliższych przyjaciół, kiedy rozległ się trzask łamanych gałęzi i głęboki, skrzekliwy ryk.

Podniósł się krzyk.

— Pristichampus. To pristichampus! Uwaga...

Rzeczywiście, ryk był charakterystyczny dla tego wielkiego, biegającego po lądzie krokodyla. Ludzie rozbiegli się, a ja rozejrzałem się za bronią. Przeklinałem własny brak przezorności.

A potem dotarł do nas łagodniejszy i bardziej znajomy głos.

— Cześć! Nie bójcie się. Spójrzcie!

Koloniści uspokoili się i rozległy się śmiechy.

Pristichampus — dumny samiec — wkroczył na plac przed budynkiem. Cofnęliśmy się, żeby mu zrobić miejsce. Jego kopyta robiły wielkie, podobne do dołków po ospie ślady na piasku. Na grzbiecie zwierzęcia siedział Stubbins! Na jego twarzy widniał szeroki uśmiech, a rude włosy dosłownie płonęły w świetle słonecznym.

Zbliżyłem się do krokodyla. Łuskowata skóra cuchnęła gnijącym mięsem. Kiedy do niego podchodziłem, patrzył na mnie jednym, zimnym okiem. Stubbins, który siedział na zwierzęciu na oklep, uśmiechnął się do mnie. W żylastych rękach trzymał wodze, wykonane z zaplecionych lian i zawiązane wokół łba pristichampusa.

— Stubbins — odezwałem się — to duży sukces.

— No cóż, wiem, że przystosowaliśmy diatrymę do ciągnięcia pługa, ale ten stwór jest znacznie bardziej zwinny. Ba, będziemy mogli pokonywać na nim wiele mil, jest lepszy od konia...

— Mimo to proszę zachować ostrożność — upomniałem go. — Aha, Stubbins, jeśli pan do mnie później wpadnie...

— Tak?

— Być może ja pana też czymś zaskoczę.

Stubbins ściągnął wodze. Musiał się sporo natrudzić, ale udało mu się zmusić bestię, by wykonała obrót. Wielki zwierz ruszył z powrotem do lasu, mięśnie jego olbrzymich nóg pracowały jak tłoki.

Podszedł do mnie Nebogipfel. Spod ogromnego kapelusza z szerokim rondem prawie nie widać było jego głowy.

— To wspaniałe osiągnięcie — zauważyłem. — Ale... czy zauważyłeś?... Stubbins ledwie panował nad bestią.

— Zwycięży — stwierdził Nebogipfel. — Ludzie zawsze zwyciężają.

Podszedł do mnie bardzo blisko. Jego biała skóra lśniła w słonecznym świetle poranka.

— Posłuchaj — wymruczał.

Zaskoczył mnie ten nagły, niestosowny szept.

— Co? O co chodzi?

— Skończyłem budowę.

— Jaką budowę?

— Jutro wyjeżdżam. Jeśli chcesz się przyłączyć, zapraszam.

Odwrócił się i bezszelestnie odszedł w kierunku lasu. Po chwili jego białe plecy zniknęły w ciemności drzew. Stałem w miejscu, czując promienie słońca na karku, i patrzyłem za enigmatycznym Morlokiem. Wydawało mi się, jakby dzień uległ przeobrażeniu. Mój umysł był wzburzony, gdyż doskonale wiedziałem, o czym Morlok mówi.

Poczułem klepnięcie ciężkiej ręki na plecach.

— Jakąż to wielką tajemnicę ma pan dla mnie? — zapytał Stubbins.

Odwróciłem się do niego, ale przez kilka chwil miałem trudności ze skupieniem wzroku na jego twarzy.

— Niech pan pójdzie ze mną — powiedziałem wreszcie z taką dozą energii i dobrego humoru, na jaką potrafiłem się zdobyć.

Po kilku minutach Stubbins i pozostali koloniści unosili skorupy, które po brzegi napełnione były moim napojem alkoholowym własnej roboty, wytworzonym z mleka orzecha kokosowego.


Pozostała część dnia minęła w radosnym nastroju. Mój napój alkoholowy okazał się nadzwyczaj popularny, choć ja sam znacznie bardziej wolałbym znaleźć sposób na wynalezienie tytoniu! Długo tańczono przy niewprawnym śpiewie i klaskaniu, które imitowały wesołą muzyką roku 1944. Stubbins określił ją nazwą „swing” i myślę, że chętnie posłuchałbym więcej tej muzyki. Kazałem im zaśpiewać „Raj” i jak zwykle z powagą wykonałem jeden z moich własnych, improwizowanych tańców, który wzbudził wielki podziw i wesołość. Upieczono diatrymę na rożnie — zabrało to prawie cały dzień — i wieczorem leżeliśmy na piasku, trzymając w ręku talerze pełne soczystego mięsa.


Z chwilą gdy słońce schowało się za linią drzew, towarzystwo szybko się przerzedziło, ponieważ większość z nas przyzwyczaiła się do życia w porze od świtu do zmierzchu. Po raz ostatni powiedziałem: „Dobranoc” i wycofałem się do ruin swojej zaimprowizowanej destylatorni. Usiadłem w wejściu do chaty, dopijając resztę mojego napoju alkoholowego, i obserwowałem, jak cień lasu zaściela paleoceńskie morze. Po wodzie prześlizgnęły się ciemne kształty: płaszczek lub może rekinów.

Zastanawiałem się nad rozmową z Nebogipfelem i próbowałem pogodzić się z decyzją, którą musiałem powziąć.

Po pewnym czasie rozległ się odgłos cichych, nierównych kroków na piasku.

Odwróciłem się. To była Hilary Bond. Ledwie rozpoznałem jej twarz w zapadających ciemnościach, a jednak, nie wiedzieć czemu, nie zdziwił mnie jej widok.

Uśmiechnęła się.

— Czy mogę się przysiąść? Zostało ci jeszcze trochę tego bimbru?

Wskazałem ręką miejsce obok siebie i podałem jej moją skorupę. Napiła się chętnie.

— To był dobry dzień — powiedziała.

— Dzięki tobie.

— Nie. Dzięki nam wszystkim.

Całkiem niespodziewanie wyciągnęła rękę i chwyciła moją dłoń. Dotyk jej skóry przypominał wstrząs elektryczny.

— Chcę ci podziękować za wszystko, co dla nas zrobiłeś. Ty i Nebogipfel — powiedziała.

— Nie zrobiliśmy...

— Wątpię, czy bez ciebie przeżylibyśmy tych pierwszych kilka dni. — Jej łagodny i spokojny ton był mimo wszystko dość stanowczy. — A teraz, po tym wszystkim, co nam pokazałeś, a Nebogipfel nas nauczył... Cóż, myślę, że mamy duże szansę, by zbudować tu nowy świat.

Mimo delikatności jej długich palców, wyczuwałem blizny po oparzeniach.

— Dziękuję za tę pochwałę. Ale mówisz, jakbyśmy odjeżdżali...

— Bo wyjeżdżacie — powiedziała. — Czyż nie?

— Znasz plany Nebogipfela?

Wzruszyła ramionami.

— Mniej więcej.

— A więc wiesz więcej ode mnie. Jeśli zbudował samochód czasu, to skąd na przykład zdobył plattneryt? Molochy zostały zniszczone.

— Oczywiście z wraka die Zeitmaschine. — Sprawiała wrażenie rozbawionej. — Czy naprawdę nie przyszło ci to do głowy? — Przerwała. — A ty chcesz pojechać z Nebogipfelem, prawda?

Pokręciłem głową.

— Sam nie wiem. Czasami czuję się stary i zmęczony, jakbym już dość zobaczył!

Żachnęła się z pogardą na te słowa.

— Bzdury. Posłuchaj, ty zacząłeś... — machnęła ręką — to wszystko, co tu jest. Podróże w czasie i wszystkie wynikłe z tego zmiany. — Spojrzała na spokojne morze. — A to jest największa zmiana, prawda? — Pokręciła głową. — Wiesz, miałam trochę do czynienia ze strategicznymi planistami w RWWSC i za każdym razem wychodziłam przygnębiona ograniczonym myśleniem tych typów. Tu chcieli ustalić przebieg bitwy, tam dokonać zamachu na jakąś pomniejszą figurę... Jeśli człowiek ma takie narzędzie jak PPC i jeśli wie, że można zmienić historię, tak jak my to wiemy, to czy powinien się ograniczać do takich błahostek? Po co się ograniczać do kilkudziesięciu lat i mieszania w dzieciństwo Bismarcka oraz kajzera, kiedy można się cofnąć o miliony lat, tak jak my? Nasze dzieci będą miały pięćdziesiąt milionów lat, by przebudować świat... Może przekształcimy ludzką rasę, prawda? — Odwróciła się do mnie. — Ale ty jeszcze nie dotarłeś do końca. Jak sądzisz, jaka będzie ostateczna zmiana? Czy można wrócić do chwili stworzenia i zacząć wszystko od początku? Jak daleko można posunąć te zmiany?

Przypomniałem sobie Gödela i jego marzenia o ostatecznym świecie.

— Nie wiem, jak daleko można to posunąć — odparłem zgodnie z prawdą. — Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić.

Widziałem przed sobą jej twarz, która wydawała mi się ogromna. W pogłębiającym się mroku jej oczy przypominały ciemne studnie.

— A zatem — powiedziała — musisz podróżować dalej i dowiedzieć się tego, prawda?

Przysunęła się bliżej i poczułem, jak moja ręka zaciska się wokół jej dłoni, a jej ciepły oddech muska mi policzek.

Wyczułem w Hilary pewną sztywność, powściągliwość, którą próbowała przezwyciężyć, przynajmniej siłą woli. Dotknąłem jej ramienia, napotykając pokiereszowane ciało. Hilary wzdrygnęła się, jakby moje palce były z lodu. Potem jednak zacisnęła rękę wokół mojej dłoni i przycisnęła ją do swego ramienia.

— Musisz mi wybaczyć — powiedziała. — Nie jest mi łatwo być blisko kogoś.

— Dlaczego? Z powodu obowiązków wynikających ze stanowiska dowódcy?

— Nie — odparła tonem, który sprawił, że poczułem się głupio i niezręcznie. — Z powodu wojny. Rozumiesz? Z powodu tych wszystkich, którzy odeszli... Czasami trudno jest mi zasnąć. Człowiek cierpi teraz, a nie potem, i właśnie to jest tragedia dla tych, którzy pozostają przy życiu. Czujesz, że nie potrafisz zapomnieć i że to nawet niewłaściwe, iż żyjesz dalej.

Zacytowała wiersz:

Jeśli zapomnisz o nas, którzy umarliśmy,

Nie zaśniemy, choć maki rosną na polu Flanders...

Przyciągnąłem ją do siebie i Hilary poddała mi się, krucha, ranna istota.

W ostatniej chwili szepnąłem:

— Dlaczego, Hilary? Dlaczego teraz?

— Z powodu genetycznej różnorodności — odparła z coraz szybszym oddechem. — Genetycznej różnorodności...

I wkrótce na brzegu tego pierwotnego morza wybraliśmy się w podróż, nie do końca czasu, lecz do granic naszej ludzkości.


Kiedy się obudziłem, nadal panowała ciemność, a Hilary już nie było.


Przyszedłem do naszego starego obozowiska, kiedy jaśniało już pełne światło dnia. Nebogipfel obrzucił mnie krótkim spojrzeniem zza maski. Najwidoczniej moja decyzja nie zdziwiła go bardziej niż Hilary.

Jego samochód czasu był ukończony. Miał kształt pudełka o powierzchni około pięciu stóp kwadratowych i wokół niego dostrzegłem kawałki nieznajomego metalu: przypuszczałem, że to były fragmenty messerchmitta, które Nebogipfel uratował z wraka. Znajdowała się tam ławka, sklecona z drewna dipterocarps, i mały pulpit sterowniczy — prymitywna konstrukcja złożona z przycisków i przełączników, której główny element stanowiła dźwignia kolankowa, uratowana przez Nebogipfela z naszego pierwszego samochodu czasu.

— Mam dla ciebie ubranie — oznajmił Morlok. Podniósł buty, koszulę z diagonalnej tkaniny i spodnie. Wszystkie te rzeczy były w dość dobrym stanie. — Wątpię, czy naszym kolonistom będzie ich teraz brakować.

— Dziękuję.

Dotychczas nosiłem szorty ze zwierzęcej skóry. Szybko się ubrałem.

— Dokąd chcesz pojechać? — zapytał.

Wzruszyłem ramionami.

— Do domu. Do roku 1891.

Skrzywił się.

— On już przepadł w wielorakości.

— Wiem. — Wdrapałem się do machiny. — W każdym razie jedźmy naprzód i przekonajmy się, co zastaniemy.

Po raz ostatni spojrzałem na paleoceńskie morze. Pomyślałem o Stubbinsie i udomowionej diatrymie oraz świetle, które codziennie rano odbijało się od morza. Wiedziałem, że tutaj prawie osiągnąłem stan szczęścia — zadowolenia, które umykało mi przez całe życie — ale Hilary miała rację: to było za mało.

Nadal czułem wielką tęsknotę za domem. Pomyślałem, że w rzece czasu to zew tak silny, jak instynkt, który każe łososiowi wrócić do miejsca tarła. Wiedziałem jednak — zgodnie z tym, co powiedział Nebogipfel — że mój rok 1891, przytulny świat Richmond Hill, przepadł w rozłupionej wielorakości.

Zdecydowałem, że jeśli nie mogę wrócić do domu, to będę kontynuował wędrówkę. Podążę drogą zmian, aż dojdę do samego końca!

Nebogipfel spojrzał na mnie badawczo.

— Jesteś gotowy?

Pomyślałem o Hilary. Nie jestem jednak człowiekiem, który zaprząta sobie głowę pożegnaniami.

— Tak — odparłem zdecydowanie.

Nebogipfel wszedł z trudem do machiny, uważając na swoją źle zrośniętą nogę. Bez zbędnych ceregieli wyciągnął rękę do pulpitu sterowniczego i zamknął obwód niebieskiej dźwigni kolankowej.

19. ŚWIATŁA NA NIEBIE

Po raz ostatni zobaczyłem dwoje nagich ludzi — mężczyznę i kobietę, którzy wydawali się pędzić przez plażę. Przez chwilę na samochód padał cień, rzucony być może przez jedno z olbrzymich zwierząt żyjących w tej erze. Niebawem jednak poruszaliśmy się już zbyt szybko, by dostrzegać takie szczegóły i wpadliśmy w bezbarwny zamęt podróży w czasie.

Ciężkie paleoceńskie słońce przeskakiwało nad morzem i wyobraziłem sobie, jak z punktu widzenia naszego przejścia przez czas Ziemia wiruje wokół swojej osi niczym baje i okrąża swoją gwiazdę. Księżyc również sprawiał wrażenie pędzącej tarczy i z powodu migotania związanego ze zmianą faz wyglądał niewyraźnie. Wkrótce codzienna wędrówka słońca stopiła się we wstęgę srebrnego światła, które oscylowało między punktami równonocy, a dzień i noc zlały się w opisany przez mnie już wcześniej jednorodny, niebieskoszary blask.

Drzewa dipterocarps z drżeniem wyrastały i umierały, wypierane przez energicznie rosnące młode rośliny, ale krajobraz wokół nas — las, morze wygładzone wskutek naszej podróży w czasie i podobne do trawiastej równiny — pozostawały w zasadzie nieruchome. Zastanawiałem się, czy pomimo wszystkich wysiłków moich i Nebogipfela ludziom w ostatecznym rozrachunku udało się przeżyć w paleocenie.

Potem — całkiem niespodziewanie — las zwiędnął i zniknął. To wyglądało tak, jakby dywan zieleni został wyrwany z gleby. Jednakże ziemia nie pozostała goła. Gdy tylko las został usunięty, Ziemię okryła mieszanina bryłowatego brązu i zieleni — budynki rozwijającego się Pierwszego Londynu. Budynki zaścieliły wyludnione wzgórza i ciągnęły się w dół ku morzu, by przemienić się w doki i porty. Poszczególne konstrukcje drżały i znikały, niemal zbyt szybko, byśmy mogli prześledzić ich historię, choć kilka z nich pozostało tak długo — przypuszczam, że przez kilka stuleci — iż stały się prawie nieprzezroczyste, przypominając prymitywne szkice. Morze straciło swoje niebieskie zabarwienie i przemieniło się w brudnoszarą płachtę, a jego fale i pływy stały się rozmazane. Powietrze przybrało brązowy odcień, jak podczas londyńskiej mgły lat 1890-tych, przez co pejzaż wydawał się brudny, pogrążony w półmroku. Odnosiliśmy wrażenie, że powietrze wokół nas jest cieplejsze.

To było uderzające, że pomimo upływu stuleci, niezależnie od losu poszczególnych budynków, ogólne kontury miasta były wciąż takie same. Zauważyłem, że wstęga centralnej rzeki — proto-Tamizy — i trasy głównych dróg pozostały w zasadzie nie zmienione. To był zadziwiający pokaz, jak geomorfologia, rzeźba terenu, wywiera dominujący wpływ na geografię człowieka.

— Najwidoczniej nasi koloniści przetrwali — powiedziałem do Nebogipfela. — Stali się rasą Nowych Ludzi i zmieniają swój świat.

— Tak. — Morlok poprawił swoją skórzaną maskę na twarzy. — Nie zapominaj jednak, że podróżujemy z szybkością kilku stuleci na sekundę. Jesteśmy w środku miasta, które istnieje już od kilku tysięcy lat. Wątpię, czy wiele pozostało z Pierwszego Londynu, jaki zapamiętaliśmy.

Rozejrzałem się z dużym zainteresowaniem. Moja grupka wygnańców musiała już być tak odległa dla tych Nowych Ludzi, jak Sumerowie od, powiedzmy, roku 1891. Czy w tej niezwykle rozwiniętej i bardzo aktywnej cywilizacji zachowały się jakieś wspomnienia o kruchych początkach gatunku ludzkiego w antycznej epoce paleocenu?

Uświadomiłem sobie, że na niebie zaszła zmiana: pojawiło się dziwne, zielone, migoczące światło. Wkrótce domyśliłem się, że to Księżyc, który nadal żegluje wokół Ziemi. Jego odwieczny cykl przybywania i ubywania przebiegał zbyt szybko, bym zdołał go prześledzić, ale tarcza tego cierpliwego towarzysza była teraz zabarwiona na zielono i niebiesko — kolorami Ziemi i życia.

Zamieszkany Księżyc podobny do Ziemi! Ci Nowi Ludzie najwyraźniej polecieli na bratni świat w machinach kosmicznych, przekształcili go i skolonizowali. Może przeobrazili się w rasę księżycowych ludzi, tak wysokich i wrzecionowatych jak niskograwitacyjni Morlokowie, których spotkałem w roku 657 208! Oczywiście, nie mogłem rozpoznać szczegółów, ponieważ z powodu jednomiesięcznego ruchu po swojej orbicie Księżyc wirował na niebie podczas mojej szybkiej wędrówki. Żałowałem, że tak jest, ponieważ w przeciwnym razie, gdybym miał teleskop, mógłbym przyjrzeć się dokładnie wodom nowych oceanów, chlupoczącym w głębokich, odwiecznych kraterach, oraz lasom porastającym zakurzone obszary wielkich księżycowych mórz. Jak by to było stać na tamtych skalistych równinach, zostać uwolnionym od grawitacyjnych szelek matki Ziemi? Przy tamtym zmniejszonym ciążeniu człowiek przy każdym kroku frunąłby w rzadkim, zimnym powietrzu, mając nad głową ogniste, nieruchome słońce. Pomyślałem, że byłby to krajobraz jak z bajki — oślepiający blask i rośliny bardziej niepodobne do ziemskiej flory niż te, które wyobrażałem sobie pośród skał w głębinach morza...

Cóż, był to widok, którego nie mogłem nigdy zobaczyć. Z wysiłkiem wróciłem w wyobraźni z Księżyca do rzeczywistości i skupiłem się na naszej obecnej sytuacji.

Na zachodnim niebie, nisko nad horyzontem, zapanował teraz jakiś ruch: drobne światełka ożyły, przeskoczyły po niebie i ustawiły się na miejscu, pozostając tam na wiele tysiącleci, nim zniknęły i zostały zastąpione przez inne. Niebawem zaroiło się od tych iskierek, które scaliły się w pewnego rodzaju most łączący niebo od horyzontu do horyzontu. Na szczycie tego mostu naliczyłem kilkadziesiąt światełek w tym mieście na niebie.

Pokazałem je Nebogipfelowi.

— Czy to są gwiazdy?

— Nie — odrzekł spokojnie. — Ziemia nadal wiruje i prawdziwe gwiazdy są niewidoczne. Światła, które widzimy, wiszą nieruchomo nad Ziemią...

— A więc czym one są? Sztucznymi księżycami?

— Być może. Na pewno umieszczone tam zostały przez ludzi. Te obiekty mogą być sztuczne — skonstruowane z materiałów ściągniętych z Ziemi lub Księżyca, na którym grawitacja jest o tyle mniejsza, albo naturalne, przyholowane i rozstawione wokół Ziemi przez rakiety: być może są to pochwycone asteroidy lub komety.

Spojrzałem na tamte stłoczone światła z takim lękiem, z jakim jaskiniowiec mógłby patrzeć na światło komety przebiegającej nad jego podniesioną głową dzikusa!

— Jaki byłby cel takich stacji kosmicznych?

— Taki satelita przypomina unieruchomioną nad Ziemią wieżę o wysokości dwudziestu tysięcy mil...

Skrzywiłem się.

— Niezły widok! Człowiek mógłby w niej siedzieć i obserwować rozwój pogody nad półkulą.

— Lub stacja mogłaby służyć do przekazu telegraficznych wiadomości z jednego kontynentu na drugi. Albo też, idąc jeszcze dalej, można sobie wyobrazić przeniesienie wielkich gałęzi przemysłu — może przemysłu ciężkiego lub energetycznego — do stosunkowo bezpiecznego środowiska orbity okołoziemskiej.

Rozłożył ręce.

— Pewnie sam już zaobserwowałeś pogorszenie się jakości powietrza i wody wokół nas. Ziemia ma ograniczoną zdolność wchłaniania odpadów przemysłowych. Gdy sytuacja osiągnie punkt krytyczny, planeta może się nawet nie nadawać do zamieszkania.

— Na orbicie jednak — ciągnął — ograniczenia rozwoju dosłownie nie istnieją. Przypomnij sobie Sferę, którą zbudowali moi ziomkowie.

W miarę gdy powietrze psuło się coraz bardziej, temperatura otoczenia rosła. Sklecony na poczekaniu samochód czasu Nebogipfela był funkcjonalny, ale kiepsko wyważony i dlatego chwiał się i kołysał. Przywarłem żałośnie do ławki, gdyż połączenie upału, kołysania i zawrotów głowy, które zawsze towarzyszą podróżowaniu w czasie, wywołało u mnie mdłości.

20. ORBITALNE MIASTO

Nasze równikowe miasto orbitalne rozwijało się dalej. Dostrzegłem, że wśród chaotycznie rozrzuconych sztucznych świateł zapanował porządek. Teraz widać było siedem lub osiem oślepiająco jasnych stacji, rozmieszczonych wokół globu w równych odstępach. Przypuszczałem, że poniżej linii horyzontu musi znajdować się więcej takich stacji, które kontynuują swój stały marsz wokół obwodu planety.

Pasemka światła, cienkie i delikatne, zaczęły spływać z pobłyskujących stacji równomiernie w dół, kierując się niepewnie ku Ziemi jak palce. Poruszały się jednostajnie i dostatecznie wolno, byśmy mogli prześledzić ich bieg. Uświadomiłem sobie, że obserwuję zdumiewające wyczyny inżynierii — przedsięwzięcia obejmujące odległości rzędu tysięcy mil i zajmujące okres wielu tysiącleci — i byłem pełen nabożnego szacunku dla oddania oraz zdolności umysłowych Nowych Ludzi.

Po kilku sekundach pierwsze pasemka wślizgnęły się w nieprzejrzystą mgłę na horyzoncie. Jedno pasemko zniknęło i stacja, z którą było połączone, zgasła jak płomień świeczki na wietrze. Najwidoczniej pasemko spadło lub się urwało i jego stacja kotwiczna została zniszczona. Obserwowałem blade, bezdźwięczne obrazy, zastanawiając się, jakąż to olbrzymią katastrofę — i ile śmiertelnych ofiar — reprezentują! Ale po kilku chwilach w pustym miejscu na opasującym równik paśmie ustawiono nową stację i wysunęło się kolejne pasemko.

— Nie wierzę własnym oczom — powiedziałem Morlokowi. — Wygląda mi na to, że ustawiają te kable z przestrzeni kosmicznej do Ziemi!

— Też mi się tak zdaje — potwierdził Morlok. — Jesteśmy świadkami budowy windy kosmicznej: ogniwa między powierzchnią Ziemi i stacjami na orbicie.

Uśmiechnąłem się na tę myśl.

— Winda kosmiczna! Chciałbym się nią przejechać, wznieść się ponad chmury i wkroczyć w milczącą majestatyczność przestrzeni kosmicznej. Ale gdyby ta winda była oszklona, nie mógłby nią jechać człowiek, który łatwo dostaje zawrotów głowy.

— To prawda.

Teraz dostrzegłem powstanie kolejnych snopów światła między geosynchronicznymi stacjami. Wkrótce jarzące się punkty zostały połączone i smugi przeobraziły się w grube, błyszczące pasmo, tak szerokie i jasne jak same stacje. Choć wcale nie chciałem przerywać naszej podróży w czasie, znów żałowałem, że nie mogę zobaczyć więcej szczegółów tego olbrzymiego, opasującego świat miasta na niebie.

Tymczasem rozwój Ziemi nie był taki spektakularny. Zaiste, wydawało mi się, że Pierwszy Londyn jest statyczny, prawie opuszczony. Niektóre budynki istniały tak długo, że wydawały nam się prawie wieczne, choć były ciemne, przysadziste i brzydkie, natomiast inne popadały w ruinę i w ich miejsce nie powstawały żadne nowe. (Jawiło nam się to jako brutalnie gwałtowny proces powstawania luk na tle złożonego nieba.) Wydawało mi się, że powietrze robi się jeszcze gęstsze, a cierpliwe morze przybiera jeszcze bardziej nijaki odcień szarości. Zastanawiałem się, czy zmaltretowana Ziemia nie została w końcu opuszczona, albo na korzyść gwiazd, albo może przyjemniejszych schronień pod ziemią.

Zagadnąłem Morloka, co o tym myśli.

— Niewykluczone — odparł. — Musisz jednak pamiętać, że minęło już ponad milion lat od chwili, kiedy Hilary Bond i jej ludzie założyli pierwotną kolonię. Między tobą i Nowymi Ludźmi z tej ery istnieje większa przepaść ewolucyjna, niż między tobą i mną. Możemy więc jedynie snuć naukowe domysły na temat sposobu życia tutejszych ras, ich pobudek, a nawet ich budowy biologicznej.

— Tak — powiedziałem powoli. — A jednak...

— Tak?

— A jednak słońce nadal świeci. Tak więc historia tych Nowych Ludzi różni się od twojej. Mimo że mają takie maszyny kosmiczne jak twoja, nie chcą zamykać Słońca tak, jak to zrobili Morlokowie.

— Widocznie nie. — Uniósł bladą rękę w kierunku nieba. — Właściwie ich cel wydaje się w sumie ambitniejszy.

Odwróciłem się, żeby zobaczyć, na co Nebogipfel wskazuje. Ponownie zobaczyłem, że wielkie miasto orbitalne nadal się rozwija. Wokół błyszczącego linearnego miasta wyrastały teraz ogromne skorupy — nieregularne, najwidoczniej szerokie na wiele tysięcy mil — niczym jagody na trzcinie. I gdy tylko budowa skorupy dobiegała końca, obiekt odbijał się od Ziemi, zionął ogniem, który oświetlał ląd, i znikał. Z naszego punktu widzenia rozwój takiego wytworu ludzkiej ręki od formy embrionalnej do lecącego żółtodzioba trwał niespełna sekundę, lecz każda dawka jaskrawego światła musiała w moim przekonaniu oświetlać Ziemię przez kilkadziesiąt lat.

To był zdumiewający widok, który obserwowaliśmy przez pewien czas — według moich obliczeń kilka tysięcy lat.

Tymi skorupami były oczywiście olbrzymie statki kosmiczne.

— Tak więc — odezwałem się do Morloka — ludzie podróżują z dala od Ziemi w tamtych wielkich jachtach kosmicznych. Ale według ciebie, dokąd lecą? Do planet? Do Marsa, Jowisza czy...

Nebogipfel siedział z zamaskowaną twarzą skierowaną ku niebu, rękami złożonymi na podołku i światłami statków rzucającymi swoje odbicie na włosy jego twarzy.

— Nie potrzeba tak spektakularnych eksplozji energii, jakie tu zobaczyliśmy, by przebyć takie krótkie odległości. Mając taki silnik... Myślę, że ci Nowi Ludzie mają większe ambicje. Myślę, że opuszczają Układ Słoneczny, tak jak wydawało nam się, że opuszczają Ziemię.

Z lękiem spojrzałem za odlatującymi statkami.

— To muszą być niezwykłe istoty, ci Nowi Ludzie! Nie chcę być niesprawiedliwy dla Morloków, stary przyjacielu, ale mimo wszystko... Cóż to za zdolność pojmowania, cóż za ambicja! Chodzi mi o to, że Sfera wokół Słońca to jedno, ale wysyłanie dzieci do gwiazd...

— To prawda, że nasze ambicje ograniczały się do starannego zagospodarowania jednej gwiazdy. I miało to logiczne uzasadnienie, gdyż taką metodą można uzyskać więcej przestrzeni życiowej dla gatunku niż drogą tysiąca, miliona wypraw międzygwiezdnych.

— Być może — powiedziałem. — Ale to nie robi takiego wrażenia, prawda?

Poprawił przybrudzoną maskę na twarzy i spojrzał na zrujnowaną Ziemię.

— Może i nie. Jednak zagospodarowanie skończonego źródła — nawet tej Ziemi — wydaje się zdolnością, której nie posiedli twoi Nowi Ludzie.

Spostrzegłem, że ma rację. Ogień międzygwiezdnych statków nadal buchał na morze, a resztki Pierwszego Londynu popadały w dalszą ruinę; padające gruzy wydawały się kotłować, jakby topniały, morze przybrało jeszcze bardziej szarą barwę, a powietrze zrobiło się jeszcze bardziej niezdrowe. Upał był teraz ogromny. Oderwałem koszulę od piersi, do której się przykleiła.

Nebogipfel poruszył się na ławce i rozejrzał niespokojnie.

— Myślę, że jeśli to się zdarzy, to szybko...

— Co takiego?

Nie odpowiedział. Skwar był teraz bardziej nieznośny niż ten, którego doświadczyłem w paleoceńskiej dżungli. Ruiny miasta, rozsiane na wzgórzach pokrytych brązowym błotem, wydawały się migotać, stawały się nierealne...

I wtedy — z błyskiem tak jaskrawym, że przyćmił słońce — miasto wybuchło, przemieniając się w morze płomieni!

21. NIESTABILNOŚCI

Trawiący ogień połknął nas na ułamek sekundy. Nowy skwar — nie do wytrzymania — zapulsował nad samochodem czasu i krzyknąłem. Na szczęście jednak upał zelżał z chwilą, gdy miasto przestało płonąć jak pochodnia.

W tamtej chwili pożaru odwieczne miasto zniknęło. Pierwszy Londyn został zmieciony z powierzchni Ziemi. Pozostały po nim jedynie kupki popiołu i stopionych cegieł oraz tu i ówdzie fragmenty fundamentów. Niebawem gołą glebę ponownie skolonizowały aktywne procesy życiowe — niemrawa zieleń zaścieliła wzgórza i równinę, a karłowate drzewa zaczęły pokrywać skraj morza — ale postęp tej nowej fali życia był powolny i wydawał się skazany na ograniczoną egzystencję, gdyż nad wszystkim rozpościerała się perłowoszara mgła, przesłaniając cierpliwy blask miasta orbitalnego.

— A zatem Pierwszy Londyn został zniszczony — powiedziałem zdumiony. — Czy myślisz, że była tam wojna? Ten ogień musiał płonąć dziesiątki lat, aż nie pozostało nic, co mogło się palić.

— To nie była wojna — stwierdził Nebogipfel. — Myślę jednak, że to była katastrofa spowodowana przez człowieka.

Teraz dostrzegłem bardzo dziwną rzecz. Nowe, rzadko rosnące drzewa zaczęły zamierać, ale nie wskutek więdnięcia, tak jak drzewa dipterocarps, które zaobserwowałem wcześniej. Te drzewa raczej buchały płomieniem — paliły się jak olbrzymie zapałki — a potem znikały w jednej chwili. Zobaczyłem też, że ogień ogarnął trawę i krzewy, poczerniając je na wiele pór roku, aż trawa przestała rosnąć, a gleba stała się goła i ciemna.

Perłowoszare chmury nad głową jeszcze bardziej zgęstniały, a wstęgi Słońca i Księżyca zostały przesłonięte.

— Wydaje mi się, że te chmury to popiół — powiedziałem do Nebogipfela. — To tak, jakby Ziemia się wypalała... Nebogipfelu, co się dzieje?

— Potwierdza się to, czego się obawiałem — powiedział. — Twoi marnotrawni przyjaciele... ci Nowi Ludzie...

— Tak?

— Swoją ingerencją i nieuwagą zniszczyli podtrzymującą życie równowagę klimatu planety.


Zadrżałem, gdyż zrobiło się chłodniej. To było tak, jakby ciepło wyciekało ze świata przez jakiś niewidoczny spływ. Z początku powitałem z radością to wytchnienie od skwarnego upału, ale chłód szybko zaczął być nieprzyjemny.

— Przechodzimy przez fazę nadmiaru tlenu, wyższego ciśnienia na poziomie morza — wyjaśnił Nebogipfel. — W takich warunkach budynki, rośliny i trawa — nawet wilgotne drewno — ulegną samoistnemu spaleniu. Ale nie potrwa to długo. To przejście do nowej równowagi... To okres niestabilności.

Temperatura gwałtownie spadła — zrobiło się zimno jak w listopadzie — i otuliłem się swoją koszulą. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę białe migotanie — to było sezonowe zakrywanie i odkrywanie ziemi przez zimowy śnieg i lód — a potem lód i trwała zmarzlina osiadły na ziemi, nie ustępując porom roku; twarda, szarobiała powłoka, która usadowiła się z wszelkimi pozorami pozostania tam na zawsze.

Ziemia uległa przeobrażeniu. Na zachodzie, północy i południu kontury lądu zamaskowane były przez warstwę śniegu i lodu. Na wschodzie nasze stare paleoceńskie morze cofnęło się o kilka mil. Na jego skraju dostrzegłem lód na plaży i — daleko na północy — błysk równomiernej bieli, która świadczyła o górach lodowych. Powietrze było przejrzyste i jeszcze raz zobaczyłem, jak Słońce i zielony Księżyc przemykają po łuku po niebie, ale teraz powietrze miało perłowoszary odcień, który kojarzy się z głęboką zimą, tuż przed opadami śniegu.

Nebogipfel skulił się, wsuwając ręce pod pachy i nogi pod siebie. Dotknąłem ramienia Morloka; jego ciało było lodowate w dotyku, jakby cała jego istota wycofała się do najcieplejszego zakątka jego ciała. Włosy na jego twarzy i klatce piersiowej przylgnęły do ciała na modłę ptasich piór. Poczułem się winny z powodu jego cierpienia, gdyż — jak już może wspomniałem — uważałem, że jestem pośrednio lub bezpośrednio odpowiedzialny za obrażenia Nebogipfela.

— Nie poddawaj się, Nebogipfelu. Przechodziliśmy już przez takie okresy lodowcowe — było znacznie gorzej niż teraz — i przeżyliśmy. Co kilka sekund przebywamy tysiąclecie. Na pewno miniemy ten okres i niebawem wrócimy do światła słonecznego.

— Nie rozumiesz — syknął.

— Co takiego?

— To nie jest zwykła epoka lodowcowa. Czy ty tego nie widzisz? To jakościowo zupełnie coś innego... Niestabilność...

Ponownie zamknął oczy.

— Co masz na myśli? Czy to będzie trwać dłużej niż poprzednio? Sto tysięcy, pół miliona lat? Jak długo?

Morlok jednak nie odpowiedział.

Objąłem się rękami, próbując się rozgrzać. Pazury zimna wpiły się głęboko w powierzchnię ziemi i z każdym stuleciem warstwa lodu się pogrubiała, jak powoli wzbierający przypływ. Niebo się przejaśniło — światło wstęgi słonecznej było jaskrawe i intensywne, ale najwidoczniej zimne — i domyśliłem się, że teraz, gdy człowiek już nie dominował na Ziemi, rany tej cienkiej warstwy życiodajnych gazów powoli się goiły. Lśniące i niedostępne, orbitalne miasto nadal wisiało na niebie nad zmarzniętym lądem, ale na Ziemi nie było żadnych oznak życia ani działalności człowieka.

Po upływie miliona lat zacząłem podejrzewać prawdę!

— Nebogipfelu — odezwałem się. — Ta epoka lodu nigdy się nie skończy, prawda?

Odwrócił głowę i coś wymamrotał.

— Co? — Przysunąłem ucho do jego ust. — Co powiedziałeś?

Zamknął oczy i stracił przytomność.

Chwyciłem go i uniosłem z ławki. Ułożyłem go na drewnianej podłodze samochodu czasu, a następnie sam się położyłem i przytuliłem do jego ciała. Nie było mi zbyt wygodnie: Morlok przypominał kawał surowego mięsa od rzeźnika i sprawiał, że było mi jeszcze zimniej; no i musiałem przezwyciężyć wstręt, który nadal do pewnego stopnia czułem do rasy Morloków. Ale zniosłem to wszystko, gdyż miałem nadzieję, że ciepło mojego ciała pomoże mu dłużej pozostać przy życiu. Mówiłem do niego i rozcierałem jego barki oraz ramiona. Nie przestawałem tego robić, dopóki się nie obudził, gdyż przypuszczałem, że jeśli pozwolę mu pozostać w nieprzytomności, to może umrzeć zupełnie bez udziału świadomości.

— Opowiedz mi o tej twojej niestabilności klimatycznej — powiedziałem.

Obrócił głowę i wymamrotał:

— Po co? Twoi przyjaciele z rasy Nowych Ludzi zabili nas...

— Chodzi o to, że wolałbym wiedzieć, co mnie zabija.

Po dalszej perswazji w podobnym stylu Nebogipfel uległ.

Wyjaśnił mi, że atmosfera Ziemi charakteryzuje się dynamicznością. Możliwe są tylko dwa naturalne stany, w których pozostaje stabilna, i w żadnym z nich nie mogłoby istnieć życie. W przypadku zbyt dużego zakłócenia dynamiczności atmosfery, powietrze osiągnęłoby jeden z tych stanów, daleki od wąskiego zakresu warunków umożliwiających życie.

— Nic z tego nie rozumiem. Jeżeli atmosfera jest taką niestabilną mieszanką, jak sugerujesz, to jakim cudem powietrze zdołało utrzymać nas przy życiu przez tyle milionów lat?

Wyjaśnił mi, że ewolucja atmosfery została poważnie zmodyfikowana przez aktywność samego życia.

— Istnieje równowaga — gazów atmosferycznych, temperatury i ciśnienia — która jest idealna dla życia. Dlatego życie — za pośrednictwem wielkich, nieświadomych cykli, z których każdy obejmuje miliardy ślepo harujących organizmów — stara się utrzymać tę równowagę.

— Ale ta równowaga już sama w sobie jest niestabilna — ciągnął. — Rozumiesz? To tak, jakby postawić ołówek na zaostrzonej końcówce: przy najmniejszym zakłóceniu bardzo szybko się przewróci. — Obrócił głowę. — My, Morlokowie, dowiedzieliśmy się, że ingerujecie w te cykle życia na własne ryzyko. Dowiedzieliśmy się, że jeśli postanowicie rozregulować rozmaite mechanizmy zapewniające utrzymanie stabilności atmosfery, wówczas trzeba je będzie naprawić lub wymienić.

— Jaka szkoda — dodał po chwili z ciężkim westchnieniem — że ci Nowi Ludzie, gwiezdni bohaterowie z twojej rasy, nie nauczyli się takich prostych prawd!

— Opowiedz mi o tych dwóch rodzajach stabilności, Morloku, gdyż wydaje mi się, że czeka nas spotkanie z jednym z nich!

Nebogipfel wyjaśnił mi, że w pierwszym z tych dwóch śmiertelnych stanów stabilnych powierzchnia Ziemi uległaby spaleniu. Atmosfera prawdopodobnie stałaby się tak nieprzezroczysta, jak chmury nad Wenus, i uwięziłaby ciepło Słońca. Takie chmury, o grubości wielu mil, przesłoniłyby większą część światła słonecznego. Pozostałaby jedynie matowa, czerwonawa poświata. Z powierzchni Ziemi nie można by nigdy zobaczyć ani Słońca, ani planet lub gwiazd. W mrocznej atmosferze bez przerwy błyskałyby wyładowania, a ziemia byłaby rozgrzana do czerwoności i pozbawiona wszelkiego życia.

— No tak — powiedziałem, próbując opanować drżenie — ale w porównaniu z tym cholernym zimnem przypomina to pobyt w przyjemnym kurorcie... A jak wygląda drugi stan stabilny?

— To biała Ziemia.

Zamknął oczy i już więcej się do mnie nie odezwał.

22. OPUSZCZENIE I PRZYBYCIE

Nie wiem, jak długo tak leżeliśmy, skuleni na podłodze samochodu czasu, podtrzymywani resztkami ciepła naszych ciał. Przypuszczałem, że jesteśmy jedynymi okruchami życia pozostałymi na planecie — z wyjątkiem, być może, jakichś odpornych porostów, które przywarły do zmarzniętych skał.

Szturchałem Nebogipfela i bez przerwy do niego mówiłem.

— Daj mi spać — wymamrotał.

— Nie — zaprzeczyłem najżywiej, jak potrafiłem. — Morlokowie nie śpią.

— Ja tak. Za długo przebywałem w otoczeniu ludzi.

— Jeśli zaśniesz, to umrzesz... Nebogipfelu, myślę, że musimy zatrzymać samochód.

Przez chwilę milczał.

— Dlaczego?

— Musimy wrócić do paleocenu. Ziemia jest martwa, zamknięta w uścisku tej wstrętnej zimy, więc musimy wrócić do bardziej przyjaznej przeszłości.

— Świetny pomysł... — Zakaszlał. — Tylko że to niemożliwe. Nie miałem środków, by wyposażyć tę machinę w rozbudowane urządzenia sterownicze.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Że ten samochód czasu to w zasadzie pojazd balistyczny. Mogłem go skierować w przyszłość lub przeszłość, na określony czas podróży. Dotrzemy do roku 1891 tej historii lub mniej więcej do tego momentu, ale po nakierowaniu i starcie nie mam kontroli nad jego trajektorią. Rozumiesz? Samochód podąża przez czas trasą wy znaczoną przez początkowe ustawienie i zależną od mocy niemieckiego plattnerytu. Zatrzymamy się nie wcześniej niż w roku 1891, lodowatym i martwym roku 1891...

Poczułem, że drżę trochę mniej, ale nie było to spowodowane poprawą warunków, lecz tym, że — uświadomiłem sobie — moje siły zaczęły się w końcu wyczerpywać.

Snułem opętańczo domysły, że może jeszcze nie przepadliśmy. Jeżeli Ziemia nie została opuszczona — jeżeli ludzie mieli ją odbudować — to może istniała szansa, że znajdziemy klimat, w którym będziemy mogli zamieszkać.

— A człowiek? Co z człowiekiem? — naciskałem Nebogipfela.

Chrząknął i wywrócił oczy.

— Jak mogła przeżyć ludzkość? Ludzie z pewnością opuścili planetę, bowiem w przeciwnym razie by wyginęli...

— Opuścili Ziemię? — zaprotestowałem. — Ba, nawet wy, Morlokowie, ze swoją Sferą wokół Słońca, nie posunęliście się tak daleko!

Odsunąłem się od niego i wsparłem na łokciach, aby spojrzeć z samochodu czasu na południe. Byłem teraz pewien, że wszelka nadzieja nadejdzie właśnie stamtąd, od strony miasta orbitalnego.

Jednak to, co zobaczyłem, przejęło mnie zgrozą.

Pas wokół Ziemi pozostał na swoim miejscu, a ogniwa między błyszczącymi stacjami były jasne jak zawsze, ale zobaczyłem teraz, że biegnące w dół linie, które łączyły miasto z planetą, zniknęły. Kiedy zajęty byłem Morlokiem, orbitalni mieszkańcy rozmontowali windy, zrywając w ten sposób swe pępowiny łączące ich z matką Ziemią.

Kiedy tak dalej patrzyłem, na kilku stacjach rozbłysnęło jaskrawe światło. Blask odbijał się od lodowych pól Ziemi jak od wianka słońc. Metalowy pierścień wyślizgnął się ze swojej pozycji nad równikiem. Z początku ta migracja przebiegała powoli, ale potem wydawało się, że miasto obróciło się wokół własnej osi — płonąc niczym ogniste koło — aż poruszało się tak szybko, iż nie mogłem rozpoznać poszczególnych stacji.

W chwilę później miasto oddaliło się od Ziemi i zniknęło.

Symbolizm tej wielkiej ucieczki był zaskakujący. Bez ognia od wielkich silników lodowe pola na opuszczonej Ziemi wydawały się zimniejsze, bardziej szare niż przedtem.

Położyłem się z powrotem w samochodzie.

— To prawda — powiedziałem do Nebogipfela.

— Co takiego?

— Ziemia została porzucona. Orbitalne miasto uwolniło się od niej i odleciało. Historia planety dobiegła końca, Nebogipfelu, i obawiam się, że nasza też!


Mimo mych wysiłków, by nie dopuścić do jego zaśnięcia, Nebogipfel stracił przytomność. Po pewnym czasie zabrakło mi sił, by dalej go cucić. Przytuliłem się do Morloka, próbując ochronić jego wilgotne, zimne ciało przed najgorszym chłodem, ale obawiałem się, że z niewielkim powodzeniem. Wiedziałem, że przy naszej prędkości przez czas nasza podróż nie potrwa dłużej niż trzydzieści godzin. Ale co, jeżeli niemiecki plattneryt lub sklecona na poczekaniu konstrukcja Nebogipfela były wadliwe? Mogłem powoli zamarzać, uwięziony w tym „rozcieńczonym” wymiarze na zawsze — lub w dowolnej chwili zostać wyrzucony na powłokę wiecznego lodu.

Chyba zasnąłem lub zemdlałem.

Wydawało mi się, że widzę, jak Obserwator — ta wielka, szeroka głowa — wisi w powietrzu przed moimi oczami, a za jego pozbawionym kończyn ścierwem dostrzegam tamto wymykające się, zabarwione na zielono gwiezdne pole. Spróbowałem wyciągnąć rękę ku gwiazdom, gdyż wydawały się takie jasne i ciepłe, ale nie mogłem się poruszyć — może to wszystko było tylko snem — a potem Obserwator zniknął.

Jęk i szarpnięcie oznaczały, że plattneryt wreszcie stracił swoją moc i samochód ponownie wślizgnął się w historię.

Perłowy blask nieba rozproszył się i blade światło słońca zniknęło, jak gdyby ktoś je wyłączył. Byłem pogrążony w ciemności.

Resztki naszego paleoceńskiego ciepła rozpłynęły się w wielkiej umywalce nieba. Lód chwycił moje ciało w swoje szpony — czułem, jakbym płonął — i nie mogłem oddychać, choć nie wiedziałem, czy to z powodu zimna, czy trucizn w powietrzu. Czułem wielkie parcie w płucach, jakbym tonął.

Wiedziałem, że za chwilę stracę przytomność. Postanowiłem, że przed śmiercią przynajmniej zobaczę ten rok 1891, tak bardzo różny od mojego świata. Wsunąłem pod siebie ramiona — już nie czułem rąk — i dźwignąłem się do półsiedzącej pozycji.

Ziemia skąpana była w srebrnym świetle podobnym do blasku księżyca (tak przynajmniej myślałem). Samochód czasu spoczywał niczym pogruchotana zabawka na środku równiny pokrytej warstwą odwiecznego lodu. Była noc i na niebie nie widać było żadnych gwiazd. Na początku myślałem, że przesłaniają je chmury, ale potem dostrzegłem nisko na niebie sierp księżyca i nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie ma gwiazd. Zastanawiałem się, czy moje oczy nie zostały uszkodzone wskutek zimna. Zauważyłem, że ten bratni świat jest nadal zielony i poczułem radość. Może ludzie nadal tam żyli. Jak zmarznięta Ziemia musiała błyszczeć na niebie tego młodego świata! Niedaleko Księżyca lśniło jasne światło. Znajdowało się tak blisko, że nie mogła to być gwiazda. Może odbicie słońca od jakiegoś księżycowego jeziora?

Jakaś cząstka mojego zamierającego mózgu kazała mi zastanowić się nad źródłem srebrzystego światła księżyca, gdyż teraz odbijało się ono od zmarzliny, która już się tworzyła na szkielecie samochodu czasu. Jeżeli Księżyc był nadal zielony, to nie mógł być źródłem tego nadnaturalnego blasku. A zatem co?

Ostatkiem sił obróciłem głowę. Na bezgwiezdnym niebie, wysoko nade mną, świeciła tarcza: migocząca, cienka i delikatna, jakby utkana z pajęczyny, kilkadziesiąt razy większa od księżyca w pełni.

A na lodowej równinie za samochodem czasu stała cierpliwie...

Nie mogłem rozpoznać, co to jest. Zastanawiałem się, czy wzrok rzeczywiście mnie nie zawodzi. Zobaczyłem piramidalną postać, która była mniej więcej wzrostu człowieka, ale miała zamazane kontury, jakby poruszała się niestrudzenie niczym owad.

— Czy ty żyjesz? — Chciałem pytać dalej tę szkaradną zjawę, ale miałem ściśnięte gardło, a głos osłabiony wskutek mrozu i nie byłem w stanie zadawać kolejnych pytań.

Ogarnęła mnie ciemność i zimno wreszcie ustąpiło.

Загрузка...