Wskazówki chronometrycznych tarcz zawirowały. Słońce stało się smugą ognia, a potem jaskrawym łukiem, natomiast Księżyc falującą wstęgą. Drzewa drżały, przechodząc przez swoje roczne cykle zbyt szybko, bym mógł je prześledzić. Niebo przybrało kolor cudownie głębokiego błękitu przypominającego zmierzch w środku lata, a chmury stały się niewidoczne.
Majacząca, przezroczysta sylwetka mojego domu wkrótce zniknęła mi z oczu. Krajobraz rozmazał się i jeszcze raz wspaniała architektura Wieku Budowli zalała Richmond Hill jak fala przypływu. Nie dostrzegłem żadnych oznak charakterystycznych dla konstrukcji historii Nebogipfela: zatrzymania ruchu wirowego Ziemi, budowy Sfery wokół Słońca i tak dalej. Obecnie obserwowałem, jak fala ciemniejszej zieleni pokrywa zbocze wzgórza i pozostaje tam nie zakłócona przez zimę. Wiedziałem, że dotarłem do tamtej szczęśliwszej przyszłości, kiedy do Brytanii powrócił cieplejszy klimat — z bolesną tęsknotą pomyślałem, że przypomina to epokę paleoceńską.
Rozglądałem się uważnie za Obserwatorami, ale nie było po nich śladu. Obserwatorzy — te olbrzymie, niewyobrażalne umysły, twory wielkich raf intelektu, które zamieszkują optymalną historię — przestali się mną interesować i mój los spoczywał w moich rękach. Poczułem ponure zadowolenie z tego powodu i — gdy licznik dni przekroczył liczbę dwieście pięćdziesiąt tysięcy — pociągnąłem ostrożnie dźwignię zatrzymującą.
Po raz ostatni zobaczyłem Księżyc, kiedy wirując przechodził przez swoje fazy i gasnął. Przypomniałem sobie, że po raz ostatni wybrałem się z Weeną do Pałacu z Zielonej Porcelany tuż przed porą, którą Eloje nazywali Ciemną Nocą, czyli okresem ciemności, kiedy nie świecił księżyc i Morlokowie wychodzili na powierzchnię, by się rozprawić z Elojami. Jakże bezgranicznym byłem wtedy głupcem! Jak wielką się wykazałem popędliwościąi bezmyślnością — jak bardzo nie dbałem o biedną Weenę — że podjąłem taką wyprawę o tak niebezpiecznej porze.
Cóż, teraz powróciłem — pomyślałem z pewną zaciętością. Byłem zdecydowany naprawić swoje błędy z przeszłości lub zginąć.
Wehikuł z szarpnięciem wyskoczył z szarej kotłowaniny i nagle zalało mnie silne, ciepłe światło słoneczne. Wskazówki tarcz chronometrycznych zatrzymały się z grzechotem. Był dzień 292 495 940, dokładnie ten w roku Pańskim 802 701, w którym straciłem Weenę.
Znajdowałem się na znajomym zboczu. Światło słoneczne było jaskrawe i musiałem osłonić oczy. Jako że wyruszyłem z ogrodu na tyłach domu, a nie z laboratorium, nie byłem w miejscu, w którym wylądowałem podczas mojej pierwszej podróży, lecz jakieś dwadzieścia jardów dalej na małym trawniku porośniętym rododendronami. Trochę wyżej na wzgórzu za moimi plecami zobaczyłem znajomy profil białego sfinksa z niezmiennym, nieodgadnionym półuśmiechem. Podstawę z brązu nadal pokrywała gruba warstwa śniedzi, choć gdzieniegdzie modelowane inkrustacje były spłaszczone wskutek moich dawnych, daremnych prób wdarcia się do wnętrza i odzyskania skradzionego wehikułu czasu. Trawa była poharatana i poprzecinana, wskazując trasę, którą Morlokowie zawlekli wehikuł do piedestału.
Ze wstrząsem uświadomiłem sobie, że skradziony wehikuł właśnie teraz tam jest. Dziwne to było uczucie, kiedy pomyślałem, że tamten wehikuł stoi w ciemnej komorze nie dalej niż kilka jardów ode mnie, podczas gdy ja siedzę w jego idealnej kopii, która błyszczy na trawie!
Odkręciłem dźwignie sterownicze i schowałem je do kieszeni, po czym zszedłem na ziemię. Na podstawie kąta padających promieni słonecznych oceniłem, że jest być może trzecia po południu. Powietrze było ciepłe i wilgotne.
By lepiej się zorientować w sytuacji, przeszedłem jakieś pół mili w kierunku południowo-wschodnim, na przedni skraj dawnego Richmond Hill. W moich czasach stał tu Terrace, z ekskluzywnymi frontonami i rozległymi widokami na rzekę oraz krainę ciągnącą się w dal na zachód. Teraz grzbiet wzgórza porastała rzadka kępa drzew — nie było śladu po Terrace i przypuszczałem, że nawet fundamenty domów musiały zostać zniszczone przez korzenie drzew — ale mimo wszystko, tak jak w roku 1891, krajobraz na południu i zachodzie był niezwykle przyjemny dla oka.
Stała tu ławka z żółtego metalu, którą już poprzednio widziałem. Pokryta była czerwoną rdzą, a jej boczne oparcia nadżarte, przypominające stwory z jakiejś zapomnianej mitologii. Wdrapała się na nią jakaś pokrzywa o dużych liściach zabarwionych na piękny brąz. Odgarnąłem ją — nie parzyła — i usiadłem, gdyż byłem już zgrzany i spocony.
Słońce stało dość nisko na zachodniej stronie nieba; jego światło odbijało się migotliwie od rozproszonych budowli i zbiorników wodnych, które cętkowały zielony krajobraz. Nad całym lądem unosiły się opary gorąca. Czas i cierpliwe procesy geologiczne sprawiły, że ten krajobraz już nie był taki jak w moich czasach, ale rozpoznałem kilka charakterystycznych elementów, choć uległy one zmianie. „Niezrównaną dolinę Tamizy” z wiersza poety nadal cechowało marzycielskie piękno. Srebrna wstęga rzeki znajdowała się w pewnej odległości ode mnie. Jak już spostrzegłem wcześniej, Tamiza wygięła się w łuk i biegła teraz bezpośrednio z Hampton do Kew. Pogłębiła również swe koryto; tym samym Richmond znajdowało się teraz wysoko na zboczu szerokiej doliny, jakąś milę od wody. Wydawało mi się, że z dawnej wyspy Glover zrobił się zadrzewiony pagórek na środku starego łożyska. Łąki Petersham zachowały w dużym stopniu swój pierwotny kształt, ale teraz znajdowały się wysoko nad poziomem rzeki. Przypuszczałem, że cały ten obszar jest znacznie mniej bagnisty niż w moich czasach.
Wszędzie rozsiane były wielkie budowle z tego wieku, z zawile rzeźbionymi gzymsami i wysokimi kolumnami, eleganckie i opuszczone. To były kolce architektonicznej kości wystające z porośniętego zielenią zbocza wzgórza. W odległości około mili zobaczyłem wielką budowlę z granitu i aluminium, do której dotarłem pierwszego wieczoru podczas pierwszej wyprawy. Tu i ówdzie z zielonej powłoki unosiły swe głowy olbrzymie posągi, piękne i tajemnicze jak sam sfinks, i wszędzie widziałem kopuły oraz kominy będące wizytówką Morloków. Dookoła rosły olbrzymie kwiaty z błyszczącymi, białymi płatkami i lśniącymi liśćmi. Nie po raz pierwszy ten krajobraz, ze swym nadzwyczajnym i pięknym kwieciem oraz usadowionymi w zieleni pagodami i kopułami, przywiódł mi na myśl Royal Botanical Gardens w Kew z moich czasów. Był to jednak ogród, który porastał całą Anglię i stał się dziki oraz zaniedbany.
Na horyzoncie widniała duża budowla, której poprzednio nie zauważyłem. Prawie ginęła w mgłach północnego zachodu, w kierunku Windsoru; była zbyt odległa i niewyraźna, bym mógł rozpoznać szczegóły. Obiecałem sobie, że pewnego dnia wybiorę się do Windsoru, gdyż jeśli cokolwiek z moich czasów przetrwało ewolucję i zaniedbanie minionych tysiącleci, to na pewno tamten zabytek po masywnej twierdzy normańskiej.
Odwróciłem się i zobaczyłem krajobraz rozciągający się w dół w kierunku Banstead. Rozpoznałem układ lasków i wzgórz, upstrzonych zbiornikami pobłyskującej wody, z którym zaznajomiłem się podczas moich wcześniejszych wypraw. To właśnie w tamtych stronach — w odległości osiemnastu lub dwudziestu mil — stał Pałac z Zielonej Porcelany. Spoglądając w tamtym kierunku, wydawało mi się, że dostrzegam wieżyczki tamtej budowli, ale mój wzrok już nie był taki dobry jak dawniej i nie miałem pewności.
Wtedy poszedłem z Weeną pieszo do tego Pałacu, by poszukać broni i innych zapasów, które pozwoliłyby mi podjąć walkę z Morlokami. Zaiste, o ile pamięć mnie nie myliła, to ja — a właściwie mój młodszy odpowiednik — nawet w tej chwili musiałem tkwić wewnątrz tamtych wypolerowanych, zielonych murów!
W odległości około dziesięciu mil między mną i Pałacem stała bariera: zwarty, ciemny las. Nawet przy świetle dziennym rzucał mroczny, złowieszczy cień o szerokości co najmniej mili. Niosąc Weenę, przeszedłem dość bezpiecznie przez ten las za pierwszym razem, gdyż zaczekaliśmy na światło dzienne; za drugim jednak razem, podczas naszego powrotu z Pałacu (dziś wieczorem!), uległem zniecierpliwieniu i zmęczeniu. Zdecydowany jak najwcześniej wrócić do sfinksa, by spróbować odzyskać wehikuł, zagłębiłem się w las w ciemności i zasnąłem, po czym Morlokowie napadli na nas, zabierając Weenę.
Wiedziałem, że miałem szczęście, iż uszedłem z tego szaleństwa z życiem. A jeśli chodzi o biedną Weenę...
Teraz jednak odsunąłem to uczucie wstydu na bok. Przypomniałem sobie bowiem, że jestem tu, by to wszystko naprawić.
Było jeszcze dość wcześnie, bym zdołał dotrzeć do lasu przed zmrokiem. Nie miałem oczywiście broni, ale nie przybyłem tu po to, by walczyć z Morlokami — już z tym skończyłem — lecz po prostu uratować Weenę. A kalkulowałem sobie, że do tego nie będę potrzebował żadnej broni potężniejszej od własnego rozumu i pięści.
Stojąc na tamtym zboczu, z mosiężnymi i niklowymi częściami pobłyskującymi w słońcu, wehikuł czasu rzucał się w oczy, więc — choć nie zamierzałem z niego ponownie korzystać — postanowiłem go ukryć. W pobliżu rósł lasek. Zaciągnąłem tam przysadzistą machinę i zakryłem gałęziami oraz liśćmi. Musiałem się przy tym mocno natrudzić, gdyż wehikuł sporo ważył. Po skończeniu całej operacji byłem spocony, a w darni, po której wlokłem machinę, pozostały głębokie bruzdy wyryte przez podwozie.
Odpocząłem przez kilka minut, a potem ochoczo zacząłem schodzić po zboczu w kierunku Banstead.
Przeszedłem zaledwie kilkaset jardów, kiedy usłyszałem głosy. Przez chwilę byłem zaskoczony, gdyż myślałem, że być może to Morlokowie, którzy wyszli na powierzchnię pomimo światła dziennego. Jednakże głosy były podobne do ludzkich i charakteryzowały się osobliwym, prostym, monotonnym rytmem mowy Elojów. Po chwili grupka pięciu lub sześciu tych małych ludzi wyszła z lasku na ścieżkę prowadzącą do sfinksa. Znów uderzyło mnie, że są tacy drobni i mali — nie więksi od dzieci z moich czasów, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Odziani byli w proste, fioletowe tuniki oraz sandały.
Od razu dostrzegłem podobieństwa z moją pierwszą wizytą w tym wieku, gdyż wtedy natknąłem się na grupkę Elojów w tym samym miejscu. Przypomniałem sobie, jak podeszli do mnie bez obaw — raczej z zaciekawieniem — wybuchnęli śmiechem i odezwali się do mnie.
Teraz jednak zbliżali się ostrożnie; właściwie wydawało mi się, że nie chcą podejść. Rozłożyłem ręce i uśmiechnąłem się, chcąc im pokazać, że nie mam złych zamiarów. Dość dobrze jednak znałem powód tego zmienionego stosunku do mnie: było nim niebezpieczne i nieobliczalne zachowanie mojego wcześniejszego wcielenia, które zdążyli już poznać, zwłaszcza w chwili mojej złości po kradzieży wehikułu czasu. Ci Eloje mieli prawo zachowywać ostrożność!
Nie narzucałem im się dalej i Eloje obeszli mnie, idąc w górę zbocza w kierunku trawnika z rododendronami. Gdy tylko zniknąłem im z oczu, znów zaczęli świergotać w monotonnym rytmie.
Ruszyłem do lasu. Wszędzie widziałem studnie, które prowadziły do podziemnego świata Morloków i z których — gdy podchodziłem dość blisko — dochodziły niezmordowane, głuche odgłosy pracy ich wielkich maszyn. Pot zlał moje czoło i klatkę piersiową — gdyż pomimo tego, że popołudniowe słońce chyliło się ku zachodowi, dzień nadal był upalny — i poczułem, że oddychanie sprawia mi trudność.
Gdy coraz bardziej zagłębiałem się w tym świecie, budziły się też we mnie dawne uczucia. Mimo że ograniczona, Weena była jedyną istotą w roku 802 701, która okazała mi czułość. Jej strata sprawiła mi bardzo dotkliwy ból. Gdy jednak relacjonowałem opowieść moim przyjaciołom przy znajomym blasku ognia z własnego kominka w 1891 roku, smutek przybrał jakby bledszy odcień; Weena stała się wspomnieniem zupełnie nierealnego snu.
Cóż, teraz znów tu byłem, przemierzając tę znajomą krainę, i cały smutek z tamtych chwil powrócił do mnie — jakbym nigdy nie opuścił tego świata — i dodawał mi sił przy każdym kroku.
Kiedy tak szedłem, poczułem wielki głód. Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem. Musiało to być jeszcze zanim wyruszyłem z Nebogipfelem z epoki białej Ziemi, choć — snułem domysły — być może prawda była taka, że moje obecne ciało nigdy nie zakosztowało jedzenia, jeśli zostało powtórnie skonstruowane przez Obserwatorów, tak jak zasugerował Nebogipfel! Cóż, bez względu na filozoficzne niuanse głód wkrótce ściskał mi żołądek i zacząłem odczuwać zmęczenie z powodu upału. Przechodziłem obok gmachu z jedzeniem — wielkiej, szarej budowli z ciosanego kamienia — i zboczyłem z trasy.
Minąłem rzeźbiony łuk bramy, na którym ornamenty były mocno podniszczone przez burze i skruszałe. Wewnątrz ujrzałem wielką salę obitą brązową materią. Podłoga wykonana była z brył twardego, białego metalu, który zauważyłem poprzednim razem, i powydeptywana przez miękkie stopy niezliczonych pokoleń Elojów. Na stołach zrobionych z bloków polerowanego kamienia leżały stosy owoców, a wokół nich zebrały się grupki Elojów, odzianych w swoje ładne tuniki, którzy jedli i świergotali do siebie jak ptaszki w klatce.
Kiedy tam stałem w wyświechtanej koszuli tropikalnej z tkaniny diagonalnej — ta pamiątka z paleocenu była całkiem niestosowna w tej zalanej słońcem, ładnej krainie i pomyślałem, że Obserwatorzy mogli mnie ubrać bardziej elegancko — podeszła do mnie grupka Elojów, którzy mnie otoczyli. Poczułem, jak małe ręce, podobne do miękkich macek, ciągną mnie za koszulę. Mieli małe usta, spiczaste podbródki i maleńkie uszy charakterystyczne dla swej rasy, ale wydawało się, że nie są to ci Eloje, których napotkałem w pobliżu sfinksa. Ci mali ludzie odznaczali się niezbyt dobrą pamięcią, więc nie czuli przede mną strachu.
Przybyłem tu, by uratować jedną Elojkę, a nie dopuszczać się kolejnych aktów bezwstydnego barbarzyństwa, którym zhańbiłem się podczas pierwszej wizyty. Poddałem się więc ich kontroli z chęcią.
Skierowałem się do stołów, zewsząd dochodziło do mnie szczebiotanie Elojów. Znalazłem kiść ogromnych truskawek i włożyłem je do ust. Nie trwało długo, nim znalazłem kilka sztuk mączystego owocu w trójkątnej łupinie, który poprzednio stał się mym przysmakiem. Gdy zebrałem ich dostatecznie dużo, poszukałem ciemniejszego kąta i usiadłem, by się posilić. Otoczył mnie mały tłumek zaciekawionych Elojów.
Uśmiechnąłem się do nich zapraszająco i spróbowałem sobie przypomnieć to, czego nauczyłem się poprzednio z ich prostej mowy. Gdy się odezwałem, przybliżyli do mnie małe twarze. Ich oczy były szeroko otwarte w ciemności, a czerwone usta rozchylone jak u dzieci. Rozluźniłem się. Sądzę, że zachwycił mnie wtedy prosty, ludzki charakter tego spotkania — zbyt często przebywałem ostatnio w nieludzkim, obcym otoczeniu! Wiedziałem, że Eloje nie są ludźmi, na swój sposób byli dla mnie tak samo obcy jak Morlokowie, ale stanowili dość zbliżoną do nich kopię.
Zamknąłem oczy.
Obudziłem się z wzdrygnięciem. Zrobiło się dość ciemno! Teraz było mniej Elojów wokół mnie. Wydawało mi się, że w półmroku widzę lśnienie ich łagodnych oczu, które patrzyły spokojnie.
Z trwogą zerwałem się na równe nogi. Owoce i kwiaty pospadały z mojego tułowia, gdzie położyli je psotni Eloje. Ruszyłem na oślep przez główną salę. Było tam teraz wielu Elojów, którzy spali w grupkach na metalowej podłodze. Wreszcie przeszedłem przez bramę i wynurzyłem się w świetle dziennym... A raczej tym, co z niego pozostało!
Rozglądając się opętańczo, zobaczyłem ledwie widoczny, ostatni paseczek słońca — zaledwie skrawek światła na zachodnim horyzoncie — a na wschodzie jedną jasną planetę, być może Wenus.
Krzyknąłem i uniosłem ręce ku niebu. Powziąłem wcześniej postanowienie, że naprawię szkody wyrządzone wskutek mojej dawnej, głupiej popędliwości, a oto przespałem popołudnie jak skończony leń!
Wróciłem na ścieżkę, którą wcześniej podążałem, i skierowałem się do lasu. To tyle, jeżeli chodzi o moje plany przybycia do lasu za dnia! W zapadającym wokół mnie zmierzchu dostrzegałem kątem oka ledwie widoczne, szarobiałe upiory. Za każdym razem obracałem się w ich kierunku, ale uciekały, pozostając poza moim zasięgiem.
To byli oczywiście Morlokowie — przebiegli, brutalni Morlokowie z tej historii. Śledzili mnie tak dyskretnie i umiejętnie, jak tylko potrafili. Moje wcześniejsze postanowienie, że podczas tej wyprawy nie będę potrzebował broni, wydawało się teraz dość głupie, i przyrzekłem sobie, że zaraz po dotarciu do lasu poszukam opadłej gałęzi lub czegoś podobnego, co posłuży mi za maczugę.
Potknąłem się kilka razy na nierównym podłożu i pewnie skręciłbym sobie kostkę, gdyby moje żołnierskie buty nie były takie sztywne.
Kiedy dotarłem do lasu, była już noc.
Spojrzałem badawczo na rozległy obszar wilgotnego, czarnego lasu. Naszło mnie uczucie daremności moich wysiłków. Przypomniałem sobie, jak poprzednio otoczyła mnie wielka zgraja Morloków. Jak miałem teraz znaleźć tę garstkę, która uprowadzi Weenę?
Zastanawiałem się, czy nie zanurzyć się w las — przypomniałem sobie z grubsza drogę, którą szedłem za pierwszym razem — dzięki czemu być może natknąłbym się na moje wcześniejsze wcielenie z Weeną. Natychmiast jednak uświadomiłem sobie, że to szaleńczy krok. Po pierwsze straciłem orientację w trakcie walki z Morlokami i skończyło się na tym, że błądziłem po lesie. A poza tym nie miałem żadnej ochrony: w ciemnym lesie byłbym zupełnie bezbronny. Bez wątpienia nieźle bym dał popalić niektórym z nich, zanim zdołaliby mnie powalić, ale na pewno w końcu zdołaliby mnie pokonać. Zresztą, walka nie była moim zamiarem.
Wycofałem się zatem i po przejściu mniej więcej ćwierć mili natrafiłem na pagórek, z którego miałem widok na las.
Zapanowała całkowita ciemność i gwiazdy wyłoniły się w pełnej krasie. Tak jak już kiedyś to zrobiłem, oderwałem się od rzeczywistości, wyszukując starych konstelacji, ale stopniowy ruch gwiazd całkiem zniekształcił znajomy obraz. Mimo to jednak planeta, którą dostrzegłem poprzednio, rzucała na mnie swe światło, niezmienna niczym prawdziwy przyjaciel.
Przypomniałem sobie, że kiedy ostatnio przyglądałem się badawczo temu zmienionemu niebu, miałem przy boku Weenę, którą opatuliłem w mojąmarynarkę, aby było jej ciepło, kiedy odpoczywaliśmy w nocy podczas wyprawy do Pałacu z Zielonej Porcelany. Przypomniałem sobie, co wtedy czułem: zastanawiałem się nad znikomością ziemskiego życia w porównaniu z tysiącletnimi migracjami gwiazd i przez chwilę dumałem nad smutnym rozdźwiękiem między majestatycznością czasu i moimi ziemskimi kłopotami.
Teraz jednak wydawało mi się, że mam to wszystko za sobą. Już dość się napatrzyłem na nieskończoność i wieczność. Czułem się zniecierpliwiony i spięty. Zawsze byłem tylko człowiekiem i teraz ponownie pochłaniały mnie drobne troski ludzkości, a moją świadomość zajmowały jedynie moje własne plany.
Spuściłem wzrok, przestając patrzeć na odległe, niezgłębione gwiazdy, i spojrzałem w dół na las przed sobą. Kiedy go obserwowałem, na południowo-zachodnim horyzoncie zaczął się rozprzestrzeniać różowawy blask. Tak się ucieszyłem, że wstałem i wykonałem swego rodzaju taniec radości. Oto miałem potwierdzenie, że po moich wszystkich przygodach znalazłem się we właściwym dniu, i to tutaj, w tym odległym stuleciu! Blask bowiem pochodził od pożaru w lesie — pożaru, który z beztroską swobodą sam wznieciłem.
Usiłowałem sobie przypomnieć, co się potem stało podczas tamtej rozstrzygającej nocy, jaka była dokładna kolejność wydarzeń...
Pożar, który wznieciłem, był całkowicie nowym i cudownym zjawiskiem dla Weeny. Chciała się pobawić z jego czerwonymi płomieniami i iskrami. Musiałem ją powstrzymać, żeby się nie rzuciła w to ruchliwe światło. Potem ją podniosłem — opierała się — i brnąłem dalej przez las. Drogę oświetlało mi światło mojego pożaru.
Wkrótce oddaliliśmy się od blasku tamtych płomieni i szliśmy dalej w ciemności, którą rozjaśniały jedynie skrawki ciemnoniebieskiego nieba za drzewami. Nie trwało długo, nim w tamtej gęstej ciemności usłyszałem tupot wąskich stóp i jakby ciche gruchanie, które dochodziło do mnie ze wszystkich stron. Pamiętam, że ktoś mnie pociągnął za marynarkę, a potem za rękę.
Ułożyłem Weenę na ziemi, aby poszukać zapałek, i wokół moich kolan doszło do szarpaniny, kiedy Morlokowie, niczym natarczywe owady, rzucili się na jej biedne ciało. Zapaliłem zapałkę. W jej świetle zobaczyłem rząd białych, morlokowych twarzy, jakby oświetlonych lampą błyskową — wszystkie zwróciły się w moim kierunku, spoglądając na mnie czerwono-szarymi oczami — a potem stwory w jednej chwili uciekły.
Postanowiłem rozpalić nowe ognisko i zaczekać do rana. Zapaliłem kawał kamfory i rzuciłem go na ziemię. Zerwałem z drzew suche gałęzie i ze świeżego drewna roznieciłem ogień, który dawał dużo dymu...
Stanąłem na palcach i spojrzałem na las. Musicie sobie wyobrazić, jak stałem w atramentowej ciemności pod bezksiężycowym niebem, gdy jedyne światło dochodziło od rozprzestrzeniającego się pożaru na drugim końcu lasu.
I wtedy to zobaczyłem! Wstążkę dymu, który unosił się w powietrze, tworząc wąską smugę na tle większego płomienia, który za nią buchał. To musiało być miejsce, w którym postanowiłem stawić opór wrogowi. Znajdowało się w pewnej odległości ode mnie — jakieś dwie mile w kierunku wschodnim i głęboko w lesie. Nie tracąc więcej czasu na rozmyślania, ruszyłem w las.
Przez pewien czas słyszałem jedynie trzask łamanych gałązek pod stopami i odległy, usypiający szum, który pewnie pochodził od większego ognia. Ciemność rozjaśniał jedynie blask płomieni w oddali oraz skrawki ciemnoniebieskiego nieba nad głową. Widziałem tylko sylwetki pni i korzeni i potknąłem się kilka razy. Potem usłyszałem dreptanie, ciche jak odgłos padającego deszczu, i ten dziwny bulgot morlokowych głosów. Poczułem szarpanie za rękaw i lekkie ciągnięcie za pasek oraz dotyk palców na szyi.
Zacząłem młócić rękami, trafiając w ciało i kość. Napastnicy cofnęli się, ale wiedziałem, że nie na długo. No i oczywiście po kilku sekundach znów usłyszałem dreptanie, które zewsząd się do mnie przybliżało. Musiałem przedzierać się przez gąszcz zimnych rąk, które mnie dotykały i obłapiały. Czułem zuchwałe, ostre ukłucia zębów i wszędzie wokół widziałem olbrzymie, czerwone oczy.
To był powrót do mojego największego koszmaru, do strasznej ciemności, której bałem się przez całe życie! Ale brnąłem dalej i nie zaatakowali mnie, w każdym razie nie od razu. Dostrzegłem pewne poruszenie w ich szeregach — Morlokowie biegali coraz szybciej — gdy blask tamtego ognia w oddali pojaśniał.
A potem w powietrzu rozszedł się nagle nowy zapach. Był słaby, ginął w dymie...
To były opary kamfory.
Musiałem znajdować się nie dalej niż kilka jardów od miejsca, w którym Morlokowie napadli na mnie i Weenę, kiedy spaliśmy — miejsca, w którym walczyłem, a Weena zaginęła!
Natknąłem się na gęstą chmarę Morloków, ledwie widocznych za następną linią drzew. Tłoczyli się jak larwy, pragnąc przyłączyć się do walki lub uczty. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek widział ich w tak wielkiej liczbie. Pośrodku tej zgrai zobaczyłem jakiegoś człowieka, który usiłował wstać. Zasłaniała go masa Morloków, którzy złapali go za szyję, włosy i ręce. Upadł, ale potem zobaczyłem, jak z tego gąszczu napastników wynurza się ręka z żelaznym prętem — przypomniałem sobie, że drąg został wyrwany z jakiejś maszyny w Pałacu z Zielonej Porcelany — i mężczyzna zaczął energicznie młócić Morloków. Na chwilę uwolnił się od nich i niebawem oparł plecami o pień drzewa. Włosy sterczały mu na całej, szerokiej głowie, a na nogach miał jedynie podarte i pokrwawione skarpety. Rozsierdzeni Morlokowie znów na niego natarli. Machnął żelaznym prętem i usłyszałem tępy, miękki odgłos miażdżenia głów Morloków.
Przez chwilę rozważałem, czy nie przyjść mu z pomocą, ale wiedziałem, że to nie jest konieczne. Przeżyje, wydostanie się z tego lasu — sam, bolejąc nad Weeną — i odzyska wehikuł czasu, wydzierając go z rąk przebiegłych Morloków. Pozostałem w cieniu drzew i jestem przekonany, że mnie nie widział...
Uświadomiłem sobie jednak, że Weeny tu nie ma. Już ją porwali Morlokowie!
Rozejrzałem się zdesperowany. Znów przegapiłem sprawę. Czy przegrałem? Czy znów ją straciłem?
Teraz Morlokowie byli już bardzo zatrwożeni z powodu pożaru i uciekali od płomieni. Ich przygarbione, włochate plecy zabarwione były na czerwono. I wtedy zobaczyłem grupkę czterech Morloków, którzy szli chwiejnie między drzewami, oddalając się od ognia. Zobaczyłem, że coś niosą: coś nieruchomego, bladego, zwiotczałego, pobłyskującego bielą i złotem...
Ryknąłem i zacząłem się przedzierać przez poszycie. Morlokowie szybko odwrócili głowy i popatrzyli na mnie nieruchomo swoimi czerwono-szarymi oczami. Rzuciłem się na nich z uniesionymi pięściami.
Walka była krótka. Morlokowie upuścili swojącennązdobycz. Stanęli naprzeciwko mnie, ale przez cały czas rozpraszał ich uwagę coraz większy blask za ich plecami. Jeden stworek wbił zęby w mój nadgarstek, ale grzmotnąłem go pięściąw twarz, miażdżąc mu kości, i Morlok puścił mnie po kilku sekundach. Cała czwórka uciekła.
Pochyliłem się i podniosłem Weenę — biedna kruszynka była lekka jak lalka — i aż serce mi pękało, kiedy widziałem, w jakim jest stanie. Jej sukienka była podarta i zabrudzona, a twarz i złote włosy poplamione od sadzy i dymu. Wydawało mi się, że widzę oparzenia na jej policzku. Na jej karku i ramionach zauważyłem też małe ślady ukłuć zębów Morloków.
Była nieprzytomna i nie potrafiłem stwierdzić, czy oddycha. Pomyślałem, że może już nie żyje.
Tuląc Weenę w ramionach, pobiegłem przez las.
W ciemności przesyconej dymem widziałem wszystko bardzo niewyraźnie. Ogień dawał żółtawoczerwony blask, ale powodował, że las pełen był cieni, które przesuwały się i myliły oko. Kilkakrotnie wpadłem na drzewa i potknąłem się na wybojach, i obawiam się, że w trakcie tego biedna Weena doznała dość wielu nieprzyjemnych wstrząsów.
Znajdowaliśmy się pośród gromady Morloków, którzy uciekali przed płomieniami równie szybko jak ja. Ich włochate plecy świeciły na czerwono w blasku ognia, a oczy były szeroko rozwarte z bólu. Błąkali się po lesie, wpadając na drzewa i uderzając się nawzajem piąstkami, lub pełzali po ziemi, jęcząc i szukając jakiejś iluzorycznej ulgi od gorąca i światła. Kiedy wpadali na mnie, waliłem ich pięścią i kopałem, żeby odsunąć od siebie. Widać jednak było wyraźnie, że oślepieni nie stanowią dla mnie żadnego zagrożenia, i po pewnym czasie stwierdziłem, iż wystarczy, bym ich po prostu odpychał.
Teraz, gdy przywykłem do spokojnego, pełnego godności zachowania się Nebogipfela, zwierzęca natura tych pierwotnych Morloków, z ich obwisłymi szczękami, brudnymi i splątanymi włosami oraz zgarbionymi plecami — niektórzy z nich biegali, wlokąc ręce po ziemi — przygnębiała mnie w najwyższym stopniu.
Nagle znaleźliśmy się na skraju lasu. Minąłem chwiejnym krokiem ostatnią linię drzew i wyszedłem na łąkę.
Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów i obróciłem się, żeby spojrzeć na płonący las. Kłęby dymu unosiły się, tworząc słup, który sięgał nieba i przesłaniał gwiazdy. Ujrzałem olbrzymie płomienie, które wzbijały się z wnętrza lasu na wysokość stu stóp i tworzyły konstrukcje podobne do budynków. Morlokowie nadal uciekali, ale ich liczba zmniejszała się i ci, którzy wynurzali się z lasu, wyglądali na przerażonych i byli poranieni.
Odwróciłem się i zacząłem brnąć przez wysoką, sztywną jak drut trawę. Z początku żar przypiekał mi plecy, ale po przejściu jakiejś mili zelżał i purpurowy, oślepiający blask ognia zbladł. Potem nie widziałem już żadnych Morloków.
Minąłem wzgórze i w dolinie za nim dotarłem do miejsca, które odwiedziłem już wcześniej. Były tu akacje, wiele domów sypialnych i posąg — niekompletny i potrzaskany — który przywiódł mi na myśl fauna. Zszedłem po zboczu i w zagłębieniu tej doliny znalazłem rzeczkę, którą pamiętałem. W jej wzburzonych wodach odbijało się światło gwiazd. Usiadłem na brzegu i ułożyłem ostrożnie Weenę na ziemi. Woda była zimna, a nurt wartki. Oddarłem kawałek koszuli i zamoczyłem go w rzece, po czym obmyłem twarz biednej Weeny. Wlałem trochę wody do jej ust.
Przesiedziałem resztę ciemnej nocy z głową Weeny ułożoną na moich kolanach.
Rano zobaczyłem, jak wyłania się ze spalonego lasu w opłakanym stanie. Jego twarz była upiornie blada i poznaczona nie zaleczonymi rozcięciami. Miał na sobie zakurzoną i brudną marynarkę. Kulał gorzej niż włóczęga z obolałymi nogami, jego stopy obwiązane byłe jedynie pokrwawioną, przypaloną trawą. Kiedy zobaczyłem, w jak nędznym jest stanie, poczułem litość — lub może zażenowanie. Czy to naprawdę jestem ja, zastanawiałem się. Czy takim mnie widzieli przyjaciele po powrocie z tamtej pierwszej przygody?
Znów chciałem zaoferować swą pomoc, ale wiedziałem, że nie jest potrzebna. Moje wcześniejsze wcielenie odeśpi zmęczenie w ciągu dnia, a potem, gdy zbliży się wieczór, powróci do białego sfinksa, żeby odzyskać wehikuł czasu.
W końcu — po ostatniej walce z Morlokami — ucieknie, zatapiając się w wirze podróży w czasie.
Pozostałem więc z Weeną przy rzece i pielęgnowałem ją w świetle wschodzącego słońca. Modliłem się, by Elojka się obudziła.