PROLOG

W piątek rano, po powrocie z przyszłości obudziłem się późno, wynurzając się z bardzo głębokiego, pozbawionego snów stanu uśpienia.

Wstałem z łóżka i rozsunąłem zasłony. Słońce jak zwykle wznosiło się leniwie na niebie i przypomniałem sobie, jak szybko przeskakiwało po nim w przyspieszonej perspektywie Podróżnika w Czasie! Teraz jednak wydawało się, że znów znalazłem się we wlokącym się czasie, jak owad uwięziony w ściekającej żywicy.

Za oknem wzmogły się hałasy poranka w Richmond: tętent końskich kopyt, turkot kół na kocich łbach, trzaskanie drzwiami. Plujący dymem i iskrami tramwaj parowy przetaczał się niezdarnie wzdłuż Petersham Road, a w powietrzu unosiły się krzyki domokrążców przypominające mewie piski. Stwierdziłem, że moje myśli oddalają się od niesamowitych podróży w czasie i wracają do przyziemnych spraw: przejrzałem treść najświeższego wydania „Pall Mall Gazette” oraz notowania na giełdzie i z nadzieją oczekiwałem, że być może poranna poczta przyniesie „American Journal of Science”, który będzie zawierał moje rozważania na temat odkryć A. Michelsona i E. Morleya dotyczących pewnych osobliwych właściwości światła, przedstawionych w tym czasopiśmie przed czterema laty, w roku 1887...

I tak dalej! Szczegóły codziennego życia stłoczyły się w mojej głowie i na zasadzie przeciwności wspomnienie o mojej podróży w przyszłość zaczęło się wydawać fantazją, a nawet absurdem. Kiedy to teraz przemyślałem, wydało mi się, że całe to doświadczenie miało w sobie coś z halucynacji, nieomal że snu: było tam poczucie pospiesznego spadania, niejasności wszystkiego, co było związane z podróżowaniem w czasie, i na koniec moje wejście w koszmarny świat roku Pańskiego 802 701. Wpływ zwykłych spraw na naszą wyobraźnię jest doprawdy niezwykły. Stojąc tak w piżamie, lekka niepewność, która w końcu naszła mnie zeszłej nocy, powróciła i zacząłem powątpiewać w istnienie samego wehikułu czasu — pomimo bardzo wyraźnych wspomnień dwóch lat mojego życia, które spędziłem pośród śrubek i nakrętek przy jego konstrukcji, nie mówiąc już o dwóch poprzednich dekadach, podczas których z anomalii zaobserwowanych przeze mnie w trakcie studiów nad optyką fizyczną, wyłuskałem teorię podróży w czasie!

Wróciłem myślami do rozmowy z przyjaciółmi przy kolacji poprzedniego wieczora — jakimś cudem tamte kilka godzin wydawały się teraz znacznie wyraźniejsze od wszystkich dni, które spędziłem w świecie przyszłości — i przypomniałem sobie ich różnorodne reakcje na moją relację: wszyscy ucieszyli się z dobrej opowieści, a towarzyszyły temu wyrazy współczucia lub prawie że drwiny, zależnie od temperamentu poszczególnych osób. Przypomniałem sobie także nieomal powszechny sceptycyzm. Tylko jeden ze słuchaczy, mój bliski przyjaciel, którego na tych stronach nazwę Pisarzem, wydawał się przyjmować moje chaotyczne opisy z obcą innym dozą zrozumienia i zaufania.

Stojąc przy oknie, przeciągnąłem się i wątpliwości co do moich wspomnień doznały wstrząsu! Ból w plecach był nadto prawdziwy, ostry i palący, tak samo zresztą jak pieczenie w mięśniach nóg i ramion: protest mięśni już niezbyt młodego człowieka, którego zmuszono, wbrew jego zwyczajom, do wysiłku.

— No cóż — spierałem się głośno ze sobą — jeśli twoja podróż w przyszłość była naprawdę snem, w całości, łącznie z tą niewesołą nocą, kiedy walczyłeś z Morlokami w lesie, to skąd się wzięły te bóle i cierpienia? Czyżbyś hasał po swoim ogrodzie w jakimś lunatycznym delirium?

I wtedy właśnie zobaczyłem rzuconą bez ceregieli w kąt pokoju niewielką kupkę rzeczy: było to ubranie, które całkowicie znosiłem podczas wyprawy w przyszłość, i które nadawało się teraz tylko do wyrzucenia. Dostrzegłem plamy od trawy i ślady od nadpalenia; kieszenie były rozdarte i przypomniałem sobie, jak Weena wykorzystała te płaty materiału jako improwizowane wazy, które wypełniła wyblakłymi kwiatami z przyszłości. Oczywiście, nie było butów — poczułem dziwny żal z powodu wygodnych, starych pantofli, które bezmyślnie zabrałem ze sobą we wrogą przyszłość, zanim porzuciłem je na pastwę niewyobrażalnego losu! — i na dywanie leżały brudne, pokrwawione resztki moich skarpet.

W jakiś sposób to właśnie istnienie tych skarpet — tych komicznych, poszarpanych skarpet! — przekonało mnie, bardziej niż wszystko inne, że nie postradałem jeszcze zmysłów, że mój lot w przyszłość nie był wcale snem.

Uznałem, że muszę wrócić do czasu; muszę zebrać dowody, że przyszłość jest tak realna jak Richmond roku 1891, żeby przekonać krąg moich przyjaciół i rywali w badaniach naukowych, a także usunąć ostatnie ślady własnego zwątpienia.

Kiedy powziąłem to postanowienie, nagle zobaczyłem słodką, pustą twarz Weeny, tak żywą, jakby stała tam przede mną. Moje serce rozdarły smutek i poczucie winy z powodu własnej impulsywności. Weena, elojska kobieta-dziecko, podążyła za mną do Pałacu z Zielonej Porcelany przez głębiny powstającego na nowo lasu tamtej odległej doliny Tamizy i zgubiła się podczas zamieszania związanego z pożarem oraz napaścią potwornych Morloków. Zawsze byłem mężczyzną, który najpierw działa, a dopiero potem zaczyna racjonalnie myśleć! W moim kawalerskim życiu ta skłonność nigdy jeszcze nie postawiła w poważnym niebezpieczeństwie nikogo z wyjątkiem mnie samego, teraz jednak, w bezmyślności i nierozważnym pośpiechu, naraziłem biedną, ufną Weenę na przerażającą śmierć w mrokach Ciemnej Nocy Morloków.

Moje ręce były splamione krwią, i to nie tylko posoką tych paskudnych, zdegenerowanych podludzi, Morloków. Postanowiłem, że muszę się zrehabilitować — jak tylko potrafię — za moje obrzydliwe potraktowanie biednej, ufnej Weeny.

Byłem bardzo zdecydowany. Moje przygody, fizyczne i intelektualne, jeszcze nie dobiegły końca!


Kazałem pani Watchets przygotować kąpiel i niezdarnie wszedłem do wanny. Pomimo poczucia konieczności szybkiego działania nie spieszyłem się, dogadzając swoim biednym, zmaltretowanym kościom; z zainteresowaniem zauważyłem pokryte pęcherzami i bliznami stopy oraz lekko poparzone ręce.

Po kąpieli pospiesznie ubrałem się. Pani Watchets przygotowała mi śniadanie. Z zapałem dobrałem się do jajek, grzybów i pomidorów, ale stwierdziłem, że trudno mi przełknąć bekon i kiełbaski: kiedy ugryzłem gruby płat mięsa, jego pełne soli i tłuszczu soki przepełniły mnie pewnym wstrętem.

Przypomnieli mi się Morlokowie i mięso, które na moich oczach konsumowali podczas swoich obrzydliwych uczt! Przypomniałem sobie również, że moje doświadczenia nie osłabiły przecież apetytu na baraninę podczas kolacji poprzedniego wieczora, ale byłem wtedy znacznie głodniejszy. Czy to możliwe, że swego rodzaju szok i niepewność, kiedy dochodziłem do siebie po niefortunnych wypadkach, jeszcze teraz przebijały się przez pokłady mojego umysłu?

Obfite śniadanie jest jednak moim zwyczajem, jestem bowiem przekonany, że porządna dawka peptonów, dostarczona z samego rana do arterii, niezbędna jest do skutecznego działania energicznej ludzkiej maszyny. A dzisiejszy dzień mógł być najbardziej wymagający w moim życiu. Dlatego odsunąłem na bok skrupuły i dokończyłem jedzenie, przeżuwając z determinacją bekon.

Po skończeniu śniadania założyłem lekki lecz trwały letni garnitur. Jak mi się zdaje, wspomniałem moim towarzyszom przy kolacji poprzedniego wieczora, że podczas mojej włóczęgi w czasie stało się dla mnie jasne, iż zima została usunięta ze świata roku Pańskiego 802 701 — czy to wskutek naturalnej ewolucji, geogonicznego planowania, czy też przekształceń samego Słońca, nie potrafiłem powiedzieć — tak więc w przyszłości nie powinienem potrzebować zimowych płaszczy i szali. Włożyłem kapelusz, żeby osłonić moje blade, angielskie czoło przed słońcem przyszłości i poszukałem najmocniejszych butów.

Chwyciłem mały plecak i zacząłem przetrząsać mieszkanie, plądrując szafy i komody w poszukiwaniu przedmiotów, które uważałem za potrzebne podczas mojej drugiej podróży; ku wielkiej trwodze biednej, cierpliwej pani Watchets, która — jestem pewien — już dawno uznała, iż jestem niepoczytalny! Zgodnie ze swoją naturą paliłem się do wyjazdu, jednak postanowiłem nie postępować tak impulsywnie jak za pierwszym razem, kiedy przebyłem osiem tysięcy wieków z zabezpieczeniem nie lepszym od pary pantofli i jednego pudełka zapałek.

Włożyłem do plecaka wszystkie zapałki, jakie zdołałem znaleźć w domu — właściwie wysłałem Hillyera do sprzedawcy wyrobów tytoniowych, aby zakupił więcej pudełek. Spakowałem kamforę oraz świeczki i odruchowo włożyłem kawałek mocnego szpagatu na wypadek, gdybym w sytuacji awaryjnej musiał spreparować nowe świeczki. (A propos, nie miałem za bardzo pojęcia, jak to zrobić, ale w jasnym świetle tego optymistycznego poranka nie wątpiłem w swoje zdolności do improwizacji.)

Zabrałem biały spirytus, kilka tabletek chininy i rolkę bandażu. Nie miałem broni — wątpię zresztą, czy bym ją wziął, nawet gdybym takową po siadał, bo na cóż broń, gdy amunicja do niej się wyczerpie? — ale wsunąłem do kieszeni składany nóż. Zapakowałem kilka narzędzi: śrubokręt, klucze o różnych rozmiarach, małą piłę z zapasowymi ostrzami, jak również asortyment wkrętów i prętów z niklu, mosiądzu i kwarcu. Postanowiłem sobie, że żaden błahy wypadek mogący przydarzyć się wehikułowi czasu nie postawi mnie w krytycznej sytuacji w jakiej koi wiek zwichrowanej przyszłości z powodu braku kawałka mosiądzu: pomimo przelotnego zamiaru zbudowania nowego wehikułu czasu, gdy mój oryginał został skradziony przez Morloków w roku 802 701, nie dostrzegłem w podupadłym świecie naziemnym żadnego dowodu, że mógłbym znaleźć materiały do naprawienia choćby pękniętej śruby. Oczywiście Morlokowie zachowali pewne umiejętności w zakresie mechaniki, ale nie uśmiechała mi się perspektywa prowadzenia negocjacji z tymi wypłowiałymi robakami z powodu kilku śrub.

Znalazłem mojego kodaka i wygrzebałem urządzenie błyskowe. W aparacie znajdowała się nowa rolka z setką negatywowych klatek na zwoju papieru. Przypomniałem sobie, jak piekielnie drogi wydawał się ten sprzęt, kiedy go kupowałem podczas podróży do Nowego Jorku — kosztował ponad dwadzieścia pięć dolarów — ale gdybym wrócił ze zdjęciami przyszłości, każda z tych dwucalowych klatek filmowych byłaby cenniejsza od najwspanialszych obrazów.

Wreszcie zadałem sobie pytanie, czy jestem gotowy? Zwróciłem się do biednej pani Watchets o poradę, choć, oczywiście, nie powiedziałem jej, dokąd zamierzam się wybrać. Ta zacna kobieta — flegmatyczna, konserwatywna i wyjątkowo nieładna, ale o wiernym i spokojnym sercu — zajrzała do mojego wypchanego plecaka i uniosła wysoko jedną ze swoich wielkich brwi. Następnie poszła do mojego pokoju i wróciła ze skarpetkami i bielizną na zmianę oraz — miałem ochotę ją za to pocałować! — moją fajką, kompletem przetyczek i słoikiem tytoniu, który stał na gzymsie kominka.

Ze zwykłą dla siebie gorączkową niecierpliwością i bezgraniczną ufnością w dobrą wolę i zdrowy rozsądek innych, zdany wyłącznie na własną przeciętną inteligencję, byłem w końcu przygotowany do powrotu w czas.


Trzymając plecak pod jedną pachą i kodaka pod drugą, poszedłem do laboratorium, gdzie czekał mój wehikuł czasu. Kiedy dotarłem do palarni, zaskoczony zobaczyłem, że mam gościa. Była to jedna z osób, które mnie odwiedziły poprzedniego wieczora, prawdopodobnie mój najbliższy przyjaciel — Pisarz, o którym już wcześniej wspominałem. Stał na środku pokoju w źle dopasowanym garniturze, jego krawat był zawiązany bardzo niewprawnie, a ręce dyndały nieporadnie. Znów przypomniałem sobie, że z kręgu przyjaciół i znajomych, których zaprosiłem po to, aby byli pierwszymi świadkami moich wyczynów, to właśnie ten poważny młodzieniec słuchał mnie z największą uwagą, a w jego milczeniu wyczuwało się zrozumienie i fascynację.

Odczułem niesłychaną radość na jego widok i wdzięczność za to, że przyszedł, że nie unikał mnie jako ekscentryka, tak jak niektórzy mogliby to robić po moim wystąpieniu poprzedniego wieczora. Roześmiałem się i, obładowany plecakiem oraz aparatem fotograficznym, wysunąłem łokieć; Pisarz uścisnął go z powagą.

— Jestem strasznie zajęty — odezwałem się. — Chodzi o tę maszynę, która jest w laboratorium.

Przyjrzał mi się dokładnie; wydawało mi się, że w jego bladoniebieskich oczach widać jakąś rozpaczliwą chęć przełamania niewiary.

— Czy nie jest to czasem jakaś mistyfikacja? Czyżbyś rzeczywiście podróżował w czasie?

— Rzeczywiście i naprawdę podróżuję — odparłem, wytrzymując jego spojrzenie tak długo, jak tylko potrafiłem, ponieważ chciałem, żeby dał się przekonać.

Był niskim, przysadzistym mężczyzną, miał wysuniętą dolną wargę, szerokie czoło, kudłate baczki i dość brzydkie uszy. Był młody — przypuszczam, że w wieku około dwudziestu pięciu lat, dwadzieścia lat młodszy ode mnie — a jednak jego proste i gładkie włosy już zaczynały się przerzedzać nad czołem. Chodził sprężystym krokiem i widać w nim było pewną energię — podenerwowanie, jak u pulchnego ptaka — ale zawsze wyglądał niezdrowo: wiem, że od czasu do czasu cierpiał na krwotoki spowodowane kopnięciem w nerki podczas gry w piłkę nożną, kiedy pracował jako nauczyciel w jakiejś zapomnianej przez Boga prywatnej szkole w Walii. I dziś jego niebieskie oczy, choć zmęczone, jak zawsze były mądre i wyrażały troskę o moją osobę.

Mój przyjaciel pracował jako nauczyciel — w tamtym czasie nauczał korespondencyjnie — lecz mimo to był marzycielem. Podczas naszych przyjemnych czwartkowych kolacji w Richmond zwykł snuć domysły na temat przyszłości i przeszłości i dzielić się z nami swoimi najświeższymi przemyśleniami dotyczącymi znaczenia niewesołej, bezbożnej koncepcji Darwina oraz najróżniejszych innych rzeczy. Marzył o możności osiągnięcia doskonałości przez rasę ludzką; wiedziałem, że jest dokładnie takim typem człowieka, który pewnie całym sercem pragnie, aby moje opowieści o podróżach w czasie okazały się prawdą!

Przypuszczam, że „Pisarzem” nazywam go z życzliwości, gdyż o ile było mi wiadomo, opublikował jedynie kilka nieporadnych artykułów spekulatywnych w czasopismach szkolnych i tym podobnych periodykach; nie miałem jednak wątpliwości, że dzięki błyskotliwości wyrobi sobie sławę w świecie literackim i, co ważniejsze, on też w to nie wątpił.

Choć paliłem się do wyjazdu, przystanąłem na chwilę. Właściwie pisarz mógłby być świadkiem mojej nowej wyprawy; przyszło mi teraz do głowy, że być może już zamierza spisać moje wcześniejsze przygody w jakimś górnolotnym stylu w celu ich opublikowania.

Cóż, miałby moje błogosławieństwo!

— Potrzebuję tylko pół godziny. — Obliczyłem, że wystarczy jeden ruch dźwigni mojej machiny, abym wrócił dokładnie w to samo miejsce i czas, bez względu na to, jak wiele czasu postanowię spędzić w przyszłości lub przeszłości. — Wiem, dlaczego przyszedłeś, to strasznie miło z twojej strony. Jest tu kilka czasopism. Jeśli zechcesz zostać na lunch, dam ci niezbite dowody na istnienie podróży w czasie, łącznie z konkretnymi przedmiotami. Czy darujesz mi, że cię teraz opuszczę?

Zgodził się. Skinąłem mu głową i bez dalszych ceregieli ruszyłem korytarzem do laboratorium.

Tak więc opuściłem świat roku 1891. Nigdy nie przywiązywałem się za bardzo do ludzi i nie lubię kwiecistych mów pożegnalnych, gdybym jednak wiedział, że już nigdy nie zobaczę Pisarza — przynajmniej osobiście — przypuszczam, iż zachowałbym się trochę bardziej wylewnie.


Wszedłem do laboratorium. Wyglądało tam trochę jak w warsztacie ślusarskim. Do sufitu przyczepione było urządzenie parowe, które za pomocą skórzanych pasów napędzało rozmaite maszyny do toczenia metali; na ustawionych wokoło stołach znajdowały się mniejsze tokarki, maszyna do tłoczenia blach, prasy, spawarka do spawania acetylenowego, imadła i tym podobne narzędzia. Na stole warsztatowym leżały metalowe części i rysunki, a porzucone owoce mojej pracy walały się na zakurzonej podłodze, gdyż z natury nie grzeszę schludnością; przykładowo pod nogami znalazłem teraz niklowy pręt, który opóźnił moją pierwszą wyprawę w czas — ów pręt okazał się dokładnie o jeden cal za krótki i musiałem go przerobić.

Naszła mnie refleksja, że wiele czasu z dwudziestu lat mojego życia spędziłem właśnie w tym pomieszczeniu. Dawniej była tam cieplarnia, która wychodziła na ogród. Zbudowano ją na szkielecie z cienkich, pomalowanych na biało prętów z kutego żelaza i kiedyś roztaczał się stamtąd ładny widok na rzekę, ale już dawno temu zabiłem okna deskami, żeby zapewnić sobie równomierne światło i zabezpieczyć się przed wścibskimi sąsiadami. Różne narzędzia i urządzenia majaczyły w tych oleistych ciemnościach i przypomniały mi teraz wielkie maszyny, które widziałem w jaskiniach Morloków. Zastanawiałem się, czy przypadkiem ja sam nie wykazuję chorobliwych objawów Morloka! Postanowiłem, że po powrocie zerwę deski i na powrót rozświetlę ten pokój, czyniąc go miejscem światła Elojów, a nie mroku Morloków.

Podszedłem do wehikułu czasu.

Masywna machina spoczywała przekrzywiona przy północno-zachodniej ścianie warsztatu — tam, gdzie w chwili odległej od teraźniejszości o osiemset tysięcy lat zawlekli ją Morlokowie, próbując złapać mnie w pułapkę w piedestale białego sfinksa. Zaciągnąłem maszynę z powrotem do południowo-wschodniego narożnika laboratorium, do miejsca, gdzie ją zbudowałem. Następnie pochyliłem się i w półmroku rozpoznałem cztery chronometryczne tarcze, które odmierzały drogę maszyny przebywającej niezmienny ciąg dni historii; teraz oczywiście wszystkie wskazówki ustawione były na zerze, gdyż machina wróciła do własnego czasu. Obok rzędu tych tarcz znajdowały się dwie dźwignie, które napędzały bestię: jedna kierowała pojazd w przyszłość, druga — w przeszłość.

Wyciągnąłem rękę i odruchowo pogłaskałem dźwignię przyszłości. Splątana masa metalu i kości słoniowej drgnęła jak żywa istota. Uśmiechnąłem się. Maszyna przypominała mi, że już nie jest z tej ziemi, z tej czasoprzestrzeni! Ze wszystkich materialnych przedmiotów wszechświata, z wyjątkiem tych, które ze sobą zabrałem, jedynie ta machina była o całe osiem dni starsza od swojego świata: dlatego, że spędziłem tydzień w erze Morloków, a wróciłem do dnia wyjazdu.

Położyłem plecak i aparat na podłodze w laboratorium i powiesiłem kapelusz na drzwiach. Pamiętając o tym, że Morlokowie grzebali przy maszynie, zabrałem się do jej sprawdzenia. Nie zawracałem sobie głowy ścieraniem rozmaitych brązowych plam i kawałków trawy oraz mchu, które nadal tkwiły przyklejone do poręczy maszyny; nigdy nie zwracałem uwagi na drobiazgi związane z wyglądem. Jedna poręcz była jednak zgięta, więc ją wyprostowałem, sprawdziłem śruby i naoliwiłem kwarcowe pręty.

Podczas tej pracy przypomniałem sobie haniebną panikę, kiedy odkryłem, że wehikuł wpadł w ręce Morloków, i przeniknęła mnie fala głębokiego uczucia do brzydkiej machiny. Wehikuł był odkrytą klatką skonstruowaną z niklu, mosiądzu, kwarcu, hebanu i kości słoniowej. Był dość skomplikowany — mniej więcej tak, jak mechanizm zegara kościelnego — a pośrodku tej całej maszynerii znajdowało się rowerowe siodełko, które wydawało się zupełnie niestosowne. Kwarc i kryształ górski, zalane plattnerytem, migotały na obrzeżach konstrukcji, przez co wehikuł sprawiał wrażenie nierealnego i krzywego.

Oczywiście, to wszystko byłoby niemożliwe, gdyby nie właściwości dziwnej substancji, którą nazwałem „plattneryt”. Przypomniałem sobie, jak to w przypadkowy sposób wszedłem w posiadanie próbki tego materiału: pewnej nocy, dwadzieścia lat temu, jakiś obcy zjawił się u moich drzwi i podał mi paczuszkę z tą substancją. Nazywał się Plattner, był masywny, sporo lat starszy ode mnie, z dziwną, szeroką głową o posiwiałych włosach i ubrany w strój w dziwacznych kolorach dżungli. Polecił mi zbadać silną substancję, którą przekazał mi w szklanej fiolce. Cóż, substancja przeleżała na półce ponad rok, podczas gdy ja zajmowałem się bardziej konkretną pracą. Ale wreszcie w któreś nudne niedzielne popołudnie zdjąłem fiolkę z półki...

I moje własne odkrycie doprowadziło w końcu do... tego!

To właśnie wlany do kwarcowych prętów plattneryt stanowił paliwo napędowe wehikułu czasu i umożliwił jego wyczyny. Pochlebiam sobie jednak myśląc, że to właśnie połączenie mojego analitycznego intelektu i siły wyobraźni pozwoliło odkryć i wykorzystać właściwości tej nadzwyczajnej substancji, podczas gdy ktoś mniej uzdolniony z pewnością mógłby zaprzepaścić sposobność.

Ponieważ dziedzina moich badań była tak niezwykła, nie chciałem publikować wyników bez eksperymentalnej weryfikacji. Obiecałem sobie, że bezpośrednio po powrocie, posiłkując się zdjęciami i dowodami rzeczowymi, przedstawię moje badania w artykule do „Philosophical Transactions”; będzie to sławny dodatek do siedemnastu referatów na temat fizyki światła, które już tam zamieściłem. Pomyślałem sobie, że to będzie zabawne, gdy dam referatowi jakiś nieciekawy tytuł, na przykład „Kilka refleksji na temat nienormalnych właściwości chronologicznych minerału o nazwie «plattneryt»”, a w środku ujawnię sensacyjną wiadomość o możliwości podróżowania w czasie!

Wreszcie skończyłem sprawdzanie wehikułu. Ponownie nasunąłem kapelusz nisko na czoło, podniosłem plecak oraz aparat i umocowałem je pod siodełkiem. Potem nagle coś jeszcze przyszło mi do głowy, podszedłem więc do kominka w laboratorium i wziąłem pogrzebacz, który tam stał. Zważyłem ten duży przedmiot w ręku — mógł się okazać przydatny! — i umieściłem go w ramie maszyny.

Usiadłem na siodełku i położyłem rękę na białych dźwigniach startowych. Machina drgnęła, jak zwierzę czasu, którym się stała.

Rozejrzałem się po laboratorium, dostrzegając jego przyziemny charakter, i zdziwiłem się, że oboje tak bardzo tu teraz nie pasujemy, mimo że oboje w pewnym sensie byliśmy dziećmi tego miejsca: ja w moim stroju badacza-amatora oraz maszyna tchnąca innym światem i poznaczona plamami oraz zadrapaniami z przyszłości. Kusiło mnie, żeby przełożyć start. Cóż by szkodziło spędzenie jeszcze jednego dnia, tygodnia, roku, we własnym, wygodnym stuleciu? Mógłbym nabrać sił i wyleczyć rany. Czy znów postępowałem pochopnie, podejmując to nowe ryzyko?

Usłyszałem kroki na korytarzu, odgłos przekręcanej klamki. To na pewno Pisarz przyszedł do laboratorium.

Nagle powziąłem decyzję. Nawet jeśli pozostanę dłużej w tym nudnym, skostniałym dziewiętnastowiecznym czasie, to i tak nie nabiorę ani trochę więcej odwagi, a poza tym pożegnałem się z wszystkimi, na których mi zależało.

Pchnąłem dźwignię w skrajne położenie. Doznałem znów tego samego dziwnego uczucia wirowania, które pojawia się przy wyruszaniu w podróż w czasie, a potem doświadczyłem wrażenia bezradnego spadania głową naprzód. Chyba nawet krzyknąłem głośno pod wpływem tego nieprzyjemnego uczucia. Zdaje mi się, że usłyszałem brzęk szkła; być może szyba świetlika wleciała do środka wskutek zasysania powietrza. Przez ułamek sekundy widziałem go w drzwiach: upiorną, niewyraźną sylwetkę Pisarza, który stał zjedna ręką uniesioną w moim kierunku, schwytany w pułapkę czasu!

Potem zniknął, rozpłynął się w pędzie mojego lotu. Otaczające mnie ściany laboratorium rozmazały się i jeszcze raz olbrzymie skrzydła dnia i nocy zatrzepotały jak szalona karuzela wokół mojej głowy.

Загрузка...