Otworzyłem oczy, a raczej doznałem wrażenia, jakby moje powieki zostały podniesione lub odcięte. Wzrok miałem zamglony, a świat widziałem jakby w załamanym świetle. Zastanawiałem się, czy moje gałki oczne nie są oblodzone, a może nawet zamarznięte. Zapatrzyłem się w punkt na ciemnym, bezgwiezdnym niebie. Kątem oka dostrzegłem plamę zieleni — może to Księżyc? — ale nie mogłem się odwrócić, żeby lepiej się przyjrzeć.
Nie oddychałem! Łatwo to powiedzieć, ale trudno oddać szok, jakiego doznałem, kiedy to sobie uświadomiłem! Czułem się, jakby mnie oddzielono od ciała. Nie wyczuwałem żadnych mechanicznych czynności organizmu — oddechu, bicia serca czy miliona drobnych boli i skurczów mięśni, które — zwykle niemal nie zauważane — składają się na codzienne życie człowieka. To było tak, jakby moja cała istota, cała tożsamość, skupiła się w otwartym, nieruchomym spojrzeniu.
Pomyślałem, że powinienem być przerażony, powinienem usilnie łapać oddech, jak tonący człowiek, ale wcale nie odczuwałem takiej potrzeby, czułem się senny, jakby mnie uśpiono eterem.
Myślę, że to właśnie ten brak strachu przekonał mnie, iż nie żyję.
Przesunął się nade mną jakiś kształt, przesłaniając mi puste niebo. Był w przybliżeniu piramidalny, a jego krawędzie niewyraźne zarysowane. Przypominał zacienioną górę, która majaczyła nade mną.
Oczywiście rozpoznałem tę zjawę. To był stwór, który stał przede mną, kiedy leżeliśmy bezwładnie na lodzie. Teraz ta maszyna — gdyż za takową ją uznałem — ruszyła posuwiście w moim kierunku. Poruszała się jakoś dziwnie, płynnie; jeśli wyobrazicie sobie złożony ruch ziarenek piasku w klepsydrze po odwróceniu urządzenia, będziecie mieli pojęcie, jak to wyglądało. Kątem oka dostrzegłem, jak rozmazana krawędź dolnej części tej maszyny zakrywa moją klatkę piersiową i brzuch. Potem poczułem w tamtych miejscach serię ukłuć — delikatnych dźgnięć.
I nagle odzyskałem czucie! I to z szybkością przypominającą wystrzał z karabinu. Poczułem delikatne drapanie na skórze klatki piersiowej, jakby rozcinano i zdejmowano materiał mojego ubrania. Teraz ukłucia były głębsze, jakby maleńkie, owadzie czułki wbijały się w moją skórę, atakując ją. Poczułem ból w brzuchu — milion drobnych ukłuć jak od szpilki.
To tyle, jeżeli chodzi o śmierć — tyle, jeżeli chodzi o bezcielesność! Gdy uświadomiłem sobie, że nadal żyję, zacząłem ponownie się bać. Strach pojawił się nagle i towarzyszyło mu uczucie przyspieszonego krążenia krwi.
Teraz majaczący cień górzystej istoty, zamazany i złowieszczy, przeczołgał się wzdłuż mojego ciała w kierunku głowy. Wkrótce czekało mnie uduszenie! Chciałem krzyczeć, ale nie miałem czucia w ustach i szyi.
Nigdy w trakcie żadnej z moich podróży nie czułem się taki bezradny, jak w tamtym momencie. Leżałem rozciągnięty niczym żaba na stole sekcyjnym.
W ostatniej chwili poczułem, że coś przesuwa się po mojej ręce. Wyczułem słaby chłód i dotyk włosów. To była ręka Nebogipfela, który ściskał moją dłoń. Zastanawiałem się, czy cały czas leżał obok mnie, kiedy odbywała się ta przerażająca wiwisekcja. Spróbowałem objąć jego palce, ale moje mięśnie ani drgnęły.
Piramidalny cień dotarł do mojej twarzy i przestałem widzieć przyjazny skrawek nieba. Igły zagłębiły się w mojej szyi, podbródku, policzkach i czole. Na powierzchni odsłoniętych oczu poczułem lekkie kłucie, jakby nieznośne świerzbienie. Chciałem odwrócić wzrok, zamknąć oczy, ale nie mogłem. To były najwymyślniejsze tortury, jakie mogę sobie wyobrazić!
A potem, kiedy ten piekący ból wniknął nawet w moje gałki oczne, na szczęście straciłem przytomność.
Zacząłem powoli przychodzić do siebie; odzyskiwanie przytomności nie było takim koszmarem, jak za pierwszym razem. Powróciłem do świata przez warstwę snów rozjaśnionych światłem słonecznym: pławiłem się we fragmentarycznych wizjach piasku, lasu i oceanu. Znów smakowałem twarde, słonawe małże i leżałem z Hilary Bond w cieple i ciemności.
A potem rozbudziłem się zupełnie.
Leżałem na jakimś twardym podłożu. Moje plecy, które zareagowały skurczem, kiedy próbowałem się poruszyć, były aż nadto realne, tak jak moje rozciągnięte nogi, ramiona, ścierpnięte palce, świst powietrza, które wciągałem przez nos i pulsowanie krwi w żyłach. Leżałem w całkowitej ciemności, ale fakt ten, który niegdyś mógłby mnie przerazić, teraz wydawał się nieistotny, gdyż znów żyłem i słyszałem znajome odgłosy funkcjonowania własnego ciała. Odczułem ogromną, niewysłowioną ulgę i krzyknąłem z radości!
Usiadłem. Kiedy położyłem ręce na podłodze, stwierdziłem, że pokrywają ją grube ziarna, jakby na jakiejś twardszej powierzchni leżała warstwa piasku. Choć miałem na sobie jedynie koszulę, spodnie i buty, było mi całkiem ciepło. Pozostawałem w całkowitej ciemności, ale echa idiotycznego krzyku powróciły szybko do moich uszu i odnosiłem wrażenie, że znajduję się w jakiejś zamkniętej przestrzeni.
Rozejrzałem się, szukając okna lub drzwi, ale nie dało to żadnego skutku. Uświadomiłem sobie jednak, że coś mi ciąży na głowie — jakiś przedmiot napierał na mój nos — i kiedy uniosłem ręce, żeby zobaczyć, co jest tego powodem, natrafiłem na parę ciężkich okularów. Szkła tworzyły jedną całość z ramką.
Pomajstrowałem przy tym niezgrabnym urządzeniu i pomieszczenie zostało zalane przez jaskrawe światło.
Z początku byłem oślepiony i odruchowo zacisnąłem powieki. Zdjąłem szybko okulary i stwierdziłem, że światło zniknęło, pozostawiając mnie pogrążonego w ciemności. Kiedy założyłem okulary z powrotem, jasność wróciła.
Nie musiałem zbytnio wytężać mózgownicy, by zrozumieć, że w rzeczywistości panuje tu ciemność i że światła dostarczają mi okulary, które nieumyślnie uaktywniłem. Okulary podobne były do gogli Nebogipfela, które biedny Morlok stracił podczas paleoceńskiej burzy.
Mój wzrok przyzwyczaił się do oświetlenia, wstałem i przyjrzałem się sobie. Wydawało się, że jestem zdrów i cały. Ani na skórze rąk, ani ramion, nie dostrzegłem śladów działania tamtej rozłożystej, piramidalnej istoty. Zauważyłem jednak ciąg białych śladów na mojej koszuli z tkaniny diagonalnej i spodniach. Kiedy przesunąłem po nich palcem, odkryłem grube wybrzuszenia szwów, jakby ktoś niezdarnie naprawił moje ubranie.
Znajdowałem się w komorze szerokiej na jakieś dwanaście stóp i mniej więcej tak samo wysokiej. Było to najdziwniejsze pomieszczenie, w jakim miałem okazję przebywać w ciągu moich dotychczasowych podróży. By je sobie wyobrazić, musicie mieć pojęcie, jak wygląda dziewiętnastowieczny pokój. Jednak tego pokoju nie zbudowano w formie prostokąta, tak jak za moich czasów. Miał raczej kształt zaokrąglonego stożka, który przypominał wnętrze namiotu. Nie było tam drzwi i żadnych mebli. Podłogę pokrywała równa warstwa piasku, na którym dostrzegłem wgłębienia w miejscu, w którym spałem.
Ściany oklejono dość krzykliwą tapetą w fioletowe, wymyślne wzory i było tam coś na kształt okien, które zakrywały ciężkie zasłony. W oknach jednak nie było szyb, lecz jedynie płyty pokryte taką samą wzorzystą tapetą.
W pokoju nie było żadnego źródła światła. Zamiast tego w powietrzu rozchodził się równomierny, rozproszony blask podobny do światła zachmurzonego dnia. Obecnie byłem już pewien, że widziane przeze mnie oświetlenie to jakiś wytwór moich okularów, a nie zjawisko fizyczne. Sufit nade mną był ozdobny, udekorowany nadzwyczajnymi malowidłami. Tu i ówdzie w tej barokowej gmatwaninie dostrzegłem ludzkie postacie, ale tak zdeformowane i okaleczone, że niemożliwe było rozpoznanie wzoru: nie były groteskowe, ale niezgrabne i niedokładne, jakby artysta miał techniczne zdolności Michała Anioła, lecz wizję opóźnionego w rozwoju dziecka. Tak to wyglądało: elementy, jak sądzę, taniego hotelu z moich czasów, lecz przemienione w tę osobliwą geometrię, niczym obraz ze snów!
Przeszedłem się po pokoju. Piasek chrzęścił pod moimi butami. Nie znalazłem ani jednego łączenia w ścianach, żadnego śladu drzwi. W jednej części pokoju znajdowała się komórka o szerokości mniej więcej trzech stóp, wykonana z białej porcelany. Kiedy zszedłem z piasku na porcelanową platformę, z otworów w ścianie dość niespodziewanie syknęła para. Cofnąłem się zaskoczony i strumienie przestały buchać. Resztki pary omiotły mi twarz.
Znalazłem szereg małych półmisków ustawionych na piasku. Miały szerokość dłoni i były płytkie jak spodki. W niektórych znajdowała się woda, w innych jedzenie: proste artykuły takie jak owoce, orzechy, jagody i tym podobne, lecz niczego nie potrafiłem rozpoznać. Ponieważ byłem spragniony, opróżniłem kilka półmisków z wodą. Stwierdziłem, że naczynia są niewygodne w użyciu. Ich płytkość powodowała, że zawartość łatwo się wylewała i ściekała mi po brodzie. Pomyślałem, że bardziej przypominają miski, których się używa do napojenia psa lub kota, niż filiżanki. Podziubałem trochę jedzenia. Owoce miały mdły, ale znośny smak.
Po tym posiłku moje ręce i usta były lepkie. Rozejrzałem się za zlewem lub jakimiś urządzeniami sanitarnymi. Oczywiście, nie było żadnych. Umyłem się wodą z innego półmiska i wytarłem twarz skrajem koszuli.
Zbadałem atrapy okien i podskoczyłem, próbując dotknąć niezdarnie wzorów na suficie, lecz bez skutku. Powierzchnia ścian i podłogi była gładka jak skorupka jajka, lecz nietłukąca. Rozkopałem piasek na podłodze i zobaczyłem, że jest głęboki na dziewięć cali lub stopę, a pod nim leży jasno-kolorowa mozaika w stylu romańskim. Podobnie jak ta na suficie, mozaika nie przedstawiała żadnego portretu lub sceny, które mógłbym rozpoznać, lecz raczej fragmentaryczne, chaotyczne wzory.
Byłem zupełnie sam; zza ścian nie dochodził żaden dźwięk. Właściwie, w tym wszechświecie panowała absolutna cisza, zakłócona jedynie moim szeleszczącym oddechem i biciem serca — odgłosami, które niedawno powitałem z taką radością!
Po pewnym czasie dały znać o sobie pewne ludzkie potrzeby. Opierałem im się tak długo, jak tylko mogłem, ale w końcu musiałem się uciec do wykopania płytkich dołków w piasku, by się załatwić.
Zasypując pierwszy z tych dołków, poczułem się nadzwyczaj zawstydzony. Zastanawiałem się, co sobie o tym myślą gwiezdni ludzie z tego odległego 1891 roku!
Gdy się zmęczyłem, usiadłem na piasku, opierając się plecami o ścianę owego pokoju. Z początku nie zdejmowałem świetlnych okularów, ale światło było zbyt jaskrawe, bym mógł zasnąć, więc w końcu je zdjąłem i trzymałem w dłoni podczas snu.
Tak się rozpoczął mój pobyt w tej dziwacznej klatce. Kiedy mój początkowy strach osłabł, ogarnęła mnie nuda połączona z niepokojem. Było to więzienie podobne do świetlnej klatki Morloków, a wcale nie pragnąłem ponownie przeżywać tej samej izolacji. Nabrałem przekonania, że wszystko, nawet niebezpieczeństwo, byłoby lepsze od pozostawania w tym nudnym więzieniu. Wydaje mi się, że okres mojego wygnania w epoce paleoceńskiej — pięćdziesiąt milionów lat przed powstaniem gazet — wyleczył mnie z wszelkich starych nawyków czytania. Mimo to czasami myślałem, że oszaleję z powodu braku osoby, z którą mógłbym porozmawiać.
Półmiski najedzenie i wodę uzupełniane były za każdym razem, kiedy spałem. Nigdy nie odkryłem, jak to się dokonuje. Nie zauważyłem śladów urządzeń do wytłaczania, które przypominałyby maszynerię Morloków, ani nigdy też nie widziałem, by jakikolwiek służący napełniał półmiski. W ramach eksperymentu pewnego razu poszedłem spać z półmiskiem wsuniętym pod siebie. Obudziłem się, czując wilgoć w okolicach żeber. Gdy się podniosłem, stwierdziłem, że półmisek jest ponownie napełniony wodą, jak gdyby za sprawą czarów.
Doszedłem do wniosku, że to jakaś subtelna maszyneria w samych półmiskach wytwarza ich zawartość — albo z tworzywa naczyń, albo z gazów w powietrzu. Przyszło mi do głowy — choć nie miałem ochoty tego sprawdzać! — że moje zakopane odchody rozkładane są za pośrednictwem takich samych, dyskretnych mechanizmów. Była to dziwaczna i niezbyt apetyczna perspektywa.
Po trzech lub czterech dniach poczułem potrzebę, by się dokładnie umyć. Jak już powiedziałem, nie było tu żadnych urządzeń sanitarnych, a przestała mi się podobać prowizoryczna toaleta, którą byłem w stanie robić z pomocą półmisków z wodą do picia. Tęskniłem za kąpielą w wannie, lub jeszcze lepiej, w moim paleoceńskim morzu.
Trochę trwało — możecie uznać, że zbytnio się nad tym rozwodzę — nim ponownie zwróciłem uwagę na opisaną już wcześniej porcelanową komórkę, ignorowaną przeze mnie od chwili pierwszej, niepewnej lustracji pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Zbliżyłem się teraz do tej komórki i postawiłem ostrożnie jedną nogę na jej porcelanowej podłodze. Ponownie ze ścian buchnęła para.
Nagle zrozumiałem. Zachwycony, zdjąłem buty i ubranie (pozostawiając jednak okulary na oczach) i wszedłem do małej kabiny. Zewsząd otoczyły mnie kłęby pary. Zacząłem się pocić i wilgoć osiadła na moich okularach. Spodziewałem się, że para rozejdzie się po całym pokoju i przemieni go w saunę, ale jej zasięg ograniczony był tylko do kabiny, na pewno dzięki jakiemuś układowi stymulującemu, wykorzystującemu różnice ciśnienia powietrza.
To była moja łazienka, nie wyposażona tak bogato jak łazienki z moich czasów, ale czy przez to mniej funkcjonalna? W każdym razie, mój dom na Petersham Road przepadł w innej historii. Przypomniałem sobie Rzymian, którzy nie znali mydła i detergentów i musieli się w podobny sposób gotować, by wypocić brud z porów ciała. Również w moim przypadku parowe oczyszczanie okazało się całkiem skuteczne, choć w zastępstwie stosowanych przez Rzymian skrobaków musiałem używać paznokci do zdrapywania warstwy błota z ciała.
Kiedy wyszedłem z sauny, rozejrzałem się za czymś, czym mógłbym się wytrzeć, gdyż nie miałem ręcznika. Pomyślałem niechętnie o wykorzystaniu ubrania, a potem, z natchnieniem, skierowałem uwagę na piasek. Stwierdziłem, że choć żwirowate ziarna ocierały mi skórę, dość dobrze usunęły wilgoć.
Doświadczenie z sauną skłoniło mnie do refleksji. Ależ jestem tępy, pomyślałem, skoro tyle czasu zajęło mi odgadnięcie tak oczywistego urządzenia! Przecież za moich czasów w wielu częściach świata nie znano przyjemności wypływających z nowoczesnej instalacji wodno-kanalizacyjnej i kąpieli w porcelanowych wannach — właściwie nie znano nawet w wielu dzielnicach Londynu, jeśli wierzyć co bardziej drastycznym opowieściom w „Pall Mall Gazette”.
Nie ulegało wątpliwości, że nieznani gwiezdni ludzie z tego wieku dołożyli wielu starań, by zapewnić mi miejsce, gdzie mogłem przeżyć. Przecież byłem teraz w zupełnie innej historii. I być może dziwny charakter tego pomieszczenia — brak znajomych urządzeń sanitarnych, niezwykłe jedzenie i tak dalej — nie był taki znaczący czy niezwykły, jak mi się wydawało.
Zapewniono mi wygody hotelowego pokoju z moich czasów, ale pomieszano jeż czymś, co wydawało się urządzeniami sanitarnymi z czasów Chrystusa, a jeżeli chodzi o jedzenie, to te orzechy i owoce wydawały się bardziej odpowiednie dla któregoś z moich odległych przodków trudniących się zbieraniem owoców — powiedzmy z okresu czterdziestu tysięcy lat przed moim narodzeniem.
To był istny galimatias, mieszanka fragmentów z zasadniczo różnych epok rozwoju ludzkości! Pomyślałem jednak, że dostrzegam w tym jakąś metodę.
Rozważyłem przepaść między mną i mieszkańcami tego świata. Od chwili założenia Pierwszego Londynu minęło pięćdziesiąt milionów lat rozwoju — ponad sto ewolucyjnych luk między mną i Morlokiem. W ciągu tylu niewyobrażalnych wieków czas ulega ścieśnieniu — przypomina to ściskanie warstw skał osadowych przez masę złóż nad nimi — aż odstęp między mną i Gajuszem Juliuszem Cezarem, lub nawet między mną i pierwszymi ludźmi stąpającymi po ziemi — który z mojej perspektywy wydawał się taki olbrzymi — kurczy się właściwie do zera.
Pomyślałem, że biorąc to wszystko pod uwagę, moi niewidoczni gospodarze nieźle się spisali, jeżeli chodzi o odgadnięcie warunków, w jakich może mi być wygodnie.
W każdym razie wydawało się, że moje oczekiwania, pomimo wszystkiego, czego doświadczyłem, nadal zakorzenione są w moim własnym wieku i maleńkiej cząstce globu! Była to upokarzająca myśl — uzmysłowić sobie ograniczoność własnego intelektu — i niechętnie poświęciłem trochę czasu, by to przemyśleć. Z natury nie jestem jednak człowiekiem skłonnym do refleksji i stwierdziłem, że ponownie niecierpliwię się z powodu uwięzienia. Być może było to niewdzięcznością, ale ponad wszystko pragnąłem odzyskać wolność! Tyle że nie byłem sobie w stanie wyobrazić, w jaki sposób mógłbym tego dokonać.
Myślę, że przebywałem w tej klatce przez około dwa tygodnie. Gdy nadeszło wyzwolenie, było ono równie nagłe, co niespodziewane.
Obudziłem się w ciemności.
Usiadłem, bez okularów na oczach. Z początku nie potrafiłem powiedzieć, co mnie zaniepokoiło, a potem to usłyszałem: cichy odgłos delikatnego, odległego oddychania. Był to bardzo słaby głos — prawie niesłyszalny — i wiedziałem, że gdyby dochodził z ulic Richmond we wczesnych godzinach porannych, wcale by mnie nie zaniepokoił. Tutaj jednak moje zmysły były wyostrzone wskutek długotrwałej izolacji. Nie słyszałem żadnych odgłosów przez dwa tygodnie — z wyjątkiem cichego syku kąpieli parowej — których sam nie byłem źródłem. Założyłem pospiesznie okulary. Światło zalało moje oczy i zamrugałem, by usunąć łzy i jak najszybciej widzieć.
Przez okulary dostrzegłem łagodny blask, blady jak światło księżyca, który przesączał się do mojego pokoju. W ścianie mojej celi zobaczyłem otwarte drzwi. Były w kształcie rombu, z parapetem, który znajdował się jakieś sześć cali nad podłogą, i znajdowały się w miejscu atrapy okna.
Wstałem, włożyłem koszulę — gdyż przyzwyczaiłem się do spania z koszulą służącą mi za poduszkę — i ruszyłem do drzwi. Delikatne oddychanie stało się głośniejsze i — niczym szept strumyka wybijający się ponad szum wietrzyku — usłyszałem płynny, prawie ludzki gulgot, który od razu rozpoznałem!
Drzwi prowadziły do innego pomieszczenia, które wielkościąi kształtem przypominało moje własne. Tu jednak nie było żadnych fałszywych ram okiennych, żadnych pozorów dekoracji, żadnego piasku na podłodze. Zamiast tego ściany były gołe, o odcieniu zwykłej, metalicznej szarości i znajdowało się w tym pomieszczeniu kilka okien zakrytych siatkami oraz drzwi z prostą klamką. Nie było tu żadnych mebli i w pokoju dominował jeden ogromny przedmiot: ta sama piramidalna maszyna (lub jej duplikat), którą po raz ostatni widziałem, gdy powoli i boleśnie pełzała po moim ciele. Już powiedziałem, że była wzrostu człowieka i odpowiednio szeroka u podstawy. Powierzchnię miała w zasadzie metaliczną, ale złożoną i ruchomą. Jeśli wyobrazicie sobie wielką piramidalną postać o wysokości sześciu stóp, pokrytą kolonią krzątających się, metalicznych mrówek-robotnic, to będziecie mieli pojęcie, jak ten stwór wyglądał.
To nie monstrum jednak przyciągnęło moją uwagę, gdyż przed nim sztywno stał i najwyraźniej wpatrywał się w powierzchnię piramidy za pośrednictwem jakiegoś urządzenia ocznego Nebogipfel we własnej osobie.
Ruszyłem chwiejnie naprzód i wyciągnąłem radośnie ramiona. Morlok jednak stał cierpliwie i nie zareagował na moją obecność.
— Nebogipfelu — odezwałem się. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię odnalazłem. Chyba traciłem już zmysły z powodu izolacji!
Dostrzegłem teraz, że jego prawe, uszkodzone oko zakryte jest przez urządzenie oczne. Rurka połączona była z ciałem tamtego stwora i wykonywała takie same mrówcze ruchy jak piramida. Patrzyłem na to z pewną odrazą, ponieważ nie chciałbym mieć takiego urządzenia we własnym oku.
Drugie, nie osłonięte oko Nebogipfela, olbrzymie i szaro-czerwone, obróciło się w moim kierunku.
— Właściwie to ja cię znalazłem i poprosiłem o spotkanie z tobą — powiedział. — I pomijając twój stan psychiczny widzę, że przynajmniej jesteś zdrowy. Jak twoje odmrożenia?
Pytanie wprawiło mnie w zakłopotanie.
— Jakie odmrożenia?
Pomacałem skórę, ale dobrze wiedziałem, że nie ma na niej żadnych śladów.
— A więc dobrze się spisali — stwierdził Nebogipfel.
— Kto taki?
— Uniwersalni Konstruktorzy.
Uznałem, że ma na myśli piramidalną maszynę i jej kuzynów.
Zauważyłem, że trzyma się prosto, a jego włosy są porządnie ułożone i wypielęgnowane. Uświadomiłem sobie, że w tym świetle podobnym do blasku księżyca nie potrzebuje gogli, tak jak ja, by dobrze widzieć. Najwidoczniej nasze pomieszczenia zaprojektowano bardziej z myślą o nim, niż o mnie.
— Świetnie wyglądasz, Morloku — powiedziałem ciepło. — Twoja noga została wyprostowana, a także twoje uszkodzone ramię.
— Konstruktorom udało się naprawić moje bardzo stare rany. Prawdę mówiąc, jestem teraz równie zdrowy, jak w chwili, kiedy po raz pierwszy wsiadłem do twojego wehikułu czasu.
— Z wyjątkiem jednego oka — powiedziałem z pewnym żalem, gdyż nawiązywałem do incydentu, kiedy to poharatałem je w chwili strachu i wściekłości. — Rozumiem, że ci twoi Konstruktorzy nie potrafili go uratować.
— Moje oko?
Wydawało się, że jest zaskoczony. Odsunął twarz od oczoskopu; rurka odkleiła się z cichym plasknięciem i zwisała z piramidalnego stwora, wycofując się do jego metalicznej powłoki.
— Ależ skąd — powiedział. — Sam postanowiłem je odbudować w ten sposób. Ma to pewne zalety, choć przyznaję, że trudno mi było wyjaśnić moje życzenia Konstruktorom...
Odwrócił się teraz do mnie. Miał pusty oczodół. Jego pokiereszowane oko zostało wydłubane i wydawało się, że kość została rozwiercona, a otwór pogłębiony. W oczodole lśnił wilgotny, wijący się metal.
Okazało się, że w przeciwieństwie do mojej małej celi Nebogipfel otrzymał prawdziwy apartament. Były tam cztery pokoje, każdy tak duży jak mój i w kształcie mniej więcej stożka, wyposażone w drzwi i okna, w które nasi gospodarze nie uznali za stosowne zaopatrzyć mojego pomieszczenia. Najwidoczniej mieli lepsze zdanie o jego rozumie niż o moim!
Tak jak i u mnie, u Nebogipfela nie było mebli, ale Morlokowie mają proste potrzeby i jemu to nie przeszkadzało. W jednym pokoju znalazłem jednak dziwaczny przedmiot: podobną do stołu konstrukcję o długości jakichś dwunastu stóp i szerokości sześciu, na której leżało miękkie, pomarańczowe przykrycie. Wokół obrzeża tego stołu rozmieszczone były kieszenie, wszystkie obramowane twardą substancją, która pobłyskiwała na zielono. Stół był w przybliżeniu prostokątny, choć jego krawędzie miały nieregularny kształt. Na blacie spoczywała jedna biała kula z jakiegoś litego materiału. Kiedy ją pchnąłem na drugą stronę stołu, potoczyła się płynnie, ale — ponieważ powłoka nie była z sukna — turlała się trochę chaotycznie i energicznie odbijała od band na obrzeżach.
Próbowałem dociec jakiegoś głębszego znaczenia tego urządzenia, ale ni mniej, ni więcej — jak się pewnie domyślacie z mojego opisu — był to zwyczajny stół bilardowy! Z początku zastanawiałem się, czy aby nie jest to jakaś inna zniekształcona wersja dziewiętnastowiecznego pokoju hotelowego, lecz jeśli tak, to raczej dziwaczna. Ponieważ nie dostrzegłem żadnego kija, a tylko jedną bilę, wydawało się mało prawdopodobne, bym miał ze stołu jakąś uciechę.
Odszedłem zaskoczony od stołu i sprawdziłem drzwi oraz okna. Drzwi otwierały się za pomocą prostych klamek, które należało chwycić i obrócić, ale prowadziły jedynie do innych pokojów w obrębie apartamentu lub do mojego pomieszczenia. Nie było wyjść do świata na zewnątrz. Stwierdziłem jednak, że płyty zakrywające przezroczyste okna można podnieść i po raz pierwszy mogłem się przyjrzeć temu nowemu rokowi 1891, tej białej Ziemi.
Miałem widok z wysokości mniej więcej tysiąca stóp nad ziemią! Wydawało się, że jesteśmy na szczycie jakiejś olbrzymiej cylindrycznej wieży, której boki opadały stromo pode mną. Wszystko, co zobaczyłem, umacniało moje pierwsze wrażenie, kiedy po raz ostatni spojrzałem ponad obrzeżem samochodu czasu, tuż zanim ogarnęła mnie fala chłodu: że jest to świat, który na zawsze pogrążył się w lodzie. Kolor nieba przypominał odcień spiżu armatniego, a skuty lodem ląd szarobiałą barwę gołej kości. Nie pozostało nic z przyjemnej niebieskości, którą człowiek może czasami dostrzec na ładniejszych polach śniegu. Gdy teraz wyglądałem przez okno, ujrzałem dość wyraźnie, jak strasznie stabilny jest ten świat, dokładnie tak, jak to opisał Nebogipfel. Światło dzienne odbijało się ostro od płaszcza utworzonego z popękanego lodu, który okrywał ziemię, i biel tej wszechogarniającej skorupy odrzucała ciepło słońca z powrotem w otchłań kosmosu. Biedna Ziemia była martwa, na zawsze uwięziona na dnie tego dołu lodowatej, klimatycznej stabilności — to była ostateczna stabilność śmierci.
Gdzieniegdzie dostrzegłem Konstruktorów — podobnych z wyglądu do naszego — którzy stali na zmarzniętej ziemi. Każdy z nich był zawsze sam, przypominając jakiś źle wykuty pomnik, plamę stalowej szarości na tle białego jak kość lodu. Nie zauważyłem, żeby którykolwiek z nich się poruszał! Wyglądało to tak, jakby po prostu pojawiali się w miejscach, w których stali, być może czerpiąc budulec z powietrza. (Jak się później dowiedziałem, ta moja pierwsza hipoteza nie była daleka od prawdy.)
Ziemia była martwa, ale nie pozbawiona śladów inteligencji. Wokół dostrzegłem więcej wielkich budowli podobnych do naszej. Miały kształt prostych figur geometrycznych: walców, stożków i sześcianów. Ż mojego punktu obserwacyjnego miałem widok na południe i zachód, a z wysokości, na której się znajdowałem, mogłem dostrzec, że te wielkie budowle rozproszone są na terenie sięgającym aż do Battersea, Fulham, Mitcham, a nawet jeszcze dalej. O ile mogłem się zorientować, poustawiano je średnio w odstępach około jednej mili. Cała ta panorama — lodowe pola, niemi Konstruktorzy i z rzadka rozsiane, anonimowe budowle — tworzyła krajobraz posępnego, nieludzkiego Londynu.
Wróciłem do Nebogipfela, który nadal tkwił przed Konstruktorem. Metalowa powłoka stwora zafalowała i zalśniła, jak gdyby była powierzchnią przechylonego stawu, w którym pływają metalowe ryby, a potem wyskoczył z niej jakiś guz — rurka o szerokości kilku cali — pobłyskując srebrzystą, metaliczną barwą piramidy. Rurka skierowała się ku twarzy czekającego Nebogipfela.
Oczywiście, natychmiast rozpoznałem to urządzenie: oczoskop, który już wcześniej widziałem. Za chwilę miał zostać przymocowany do głowy Nebogipfela.
Obszedłem ostrożnie Konstruktora. Jak już powiedziałem, z wyglądu przypominał kupę stopionego żużlu. Był w pewnym sensie żywy — i mógł się poruszać, gdyż widziałem, jak ten lub jakiś podobny do niego pełzał po moim ciele — ale nie miałem zielonego pojęcia, czym się zajmuje, jaki jest cel jego istnienia. Przyglądając mu się badawczo, zobaczyłem, że jego powierzchnię pokrywa szereg metalowych włosków: rzęsków, które podobne były do opiłków żelaza i kiwały się w powietrzu na wszystkie strony. Były dość ruchliwe i poruszały się inteligentnie. Wytężałem wzrok do bólu, gdyż odnosiłem wrażenie, doprowadzające mnie do wściekłości, że za tym wszystkim kryje się więcej szczegółów, których moje starzejące się oczy nie pozwalają mi dostrzec. Struktura tej ruchomej powierzchni była zarazem fascynująca i odrażająca: mechaniczna, ale do pewnego stopnia żywa. Nie kusiło mnie, by jej dotknąć — nie mogłem znieść myśli, że te wijące się rzęski przyczepią się do mojej skóry — a nie miałem żadnych przyrządów. Nie mając żadnych środków do przeprowadzenia dokładniejszych badań, nie mogłem zbadać wewnętrznej struktury piramidy.
Dostrzegłem, że najniższa część piramidy wykazuje pewną aktywność. Przykucnąłem i zobaczyłem, jak maleńkie grupki metalowych rzęsków — wielkości mrówek lub jeszcze mniejszych — bez przerwy oddzielają się od Konstruktora. Ogólnie biorąc, te oddzielone kawałeczki wydawały się rozpływać wraz z upadkiem na podłogę, z pewnością rozpadając się na cząstki zbyt małe, bym zdołał je dojrzeć. Czasami jednak widziałem, jak te oderwane fragmenciki Konstruktora wędrują w różne strony po podłodze, znów na modłę mrówek, zmierzając do nieznanych miejsc przeznaczenia. Zobaczyłem teraz, że w podobny sposób inne skupiska rzęsków wyłaniają się z podłogi, wspinają po dolnym obramowaniu Konstruktora i wtapiają w jego substancję, jakby zawsze były jego częścią!
Powiedziałem o tym Nebogipfelowi.
— To zdumiewające — stwierdziłem — ale nietrudno się domyślić, co tu się dzieje. Cząstki składowe Konstruktora przyczepiają się i odczepiają. Oddalają się wężowym ruchem po podłodze. O ile mogę się zorientować, to może nawet odlatują. Oderwane kawałki muszą albo jakoś umierać, jeżeli są wadliwe, albo przyłączać się do błyszczącego cielska jakiegoś innego niefortunnego Konstruktora. — Urwałem i zamyśliłem się. — Niech to licho porwie — zakląłem — planeta musi być pokryta cienką, szlamowatą warstwą tych odłączonych rzęsków, które wiją się we wszystkie strony! I po jakimś czasie — może za sto lat — z pierwotnego ciała tej bestii, którą tu widzimy, nie pozostanie dosłownie nic. Wszystkie jego cząstki, odpowiedniki włosów, zębów i oczu wybiorą się w odwiedziny do sąsiadów!
— To nie jest żadna wyjątkowa konstrukcja — odrzekł Nebogipfel. — W twoim — a także moim — ciele komórki ciągle umierają i zostają wymieniane.
— Być może, ale mimo wszystko... Czy tego Konstruktora można nazwać jednostką? Chodzi mi o to, że jeśli kupię szczotkę, a potem wymienię jej rączkę, a następnie główkę, to czy nadal będę miał tę samą szczotkę?
Czerwono-szare oko Morloka zwróciło się z powrotem w kierunku piramidy i wytłoczona, metalowa rurka zatopiła się z mlaśnięciem w jego pustym oczodole.
— Ten Konstruktor nie jest pojedynczą maszyną w znaczeniu na przykład samochodu — odpalił. — Jest strukturą złożoną z wielu milionów podmaszyn... kończyn, jeśli wolisz. Są one ustawione w hierarchicznym porządku, od centralnego pnia poprzez konary do gałęzi, na modłę krzewu. Najmniejsze kończyny na obrzeżu są zbyt małe, byś mógł je dostrzec: funkcjonują na poziomie molekularnym lub atomowym.
— Ale po co te owadzie kończynki? — zapytałem. — Można przestawiać atomy i molekuły, ale po co? Cóż to za nużące i bezproduktywne działanie.
— Wręcz przeciwnie — zaprzeczył ze znużeniem. — Jeśli można przeprowadzać manipulacje na najbardziej fundamentalnym poziomie materii — i jeśli się ma dość czasu oraz cierpliwości — to można osiągnąć dosłownie wszystko. — Podniósł na mnie wzrok. — Ba, bez inżynierii molekularnej Konstruktorów obaj zginęlibyśmy po przybyciu na białą Ziemię.
— Co masz na myśli?
— „Operacji”, którą przeszedłeś — wyjaśnił — dokonano na poziomie komórkowym, na poziomie, na którym wystąpiły odmrożenia...
Z przerażającymi szczegółami Nebogipfel opisał mi, jak w ostrym zimnie, które napotkaliśmy, ścianki moich (i jego) komórek popękały wskutek zamarznięcia i rozszerzenia się ich zawartości, i żadna operacja chirurgiczna z gatunku tych, które znałem, nie byłaby w stanie uratować mi życia.
Zamiast tego mikroskopijne kończynki zewnętrzne Konstruktora oddzieliły się od macierzystego ciała i przeszły przez mój uszkodzony organizm, naprawiając moje odmrożone komórki na poziomie molekularnym. Kiedy — oględnie mówiąc — dotarły na drugą stronę, wyszły z mojego ciała i połączyły się z powrotem ze swoim rodzicem.
Zostałem odbudowany od wewnątrz przez armię metalowych mrówek. Nebogipfel również.
Zadrżałem, czując większe zimno niż kiedykolwiek od chwili mojego odratowania. Prawie bezwiednie podrapałem się po ramionach, jakbym próbował wyskrobać tę technologiczną infekcję.
— Ale taka ingerencja to potworność — zaprotestowałem. — Myśl o tym, że ci ruchliwi robotnicy przeszli przez moje ciało...
— Rozumiem, że wolałbyś tępe skalpele chirurgów z własnych czasów.
— Może nie, ale...
— Przypominam ci, że w przeciwieństwie do nich ty nie umiałeś nawet nastawić kości i zrobiłeś ze mnie kalekę.
— Ale to było co innego. Nie jestem lekarzem!
— A myślisz, że to stworzenie jest? W każdym razie, jeśli wolałbyś umrzeć, jestem pewien, że można by to załatwić.
— Oczywiście, że nie!
Ale podrapałem się i wiedziałem, że dużo czasu upłynie, nim znów poczuję się wygodnie we własnym, odbudowanym ciele! Pomyślałem jednak, że chyba zapomnę o wygodzie.
— Przynajmniej — odezwałem się — te kończynki Konstruktora to tylko mechaniczne urządzenia.
— Co masz na myśli?
— Nie są żywe. Gdyby były...
Odsunął twarz od Konstruktora i zwrócił jaw moim kierunku. W jego pustym oczodole iskrzyły się metalowe rzęski.
— Nie. Mylisz się. Te struktury są żywe.
— Co takiego?!
— Zgodnie z każdą rozsądną definicją tego słowa. Mogą się rozmnażać. Mogą manipulować światem zewnętrznym, tworząc lokalne warunki o wyższym porządku. Przechodzą wewnętrzne stany, które mogą się zmieniać niezależnie od wpływów z zewnątrz, posiadają wspomnienia, do których można w dowolnej chwili dotrzeć... To wszystko cechy charakterystyczne życia, umysłu. Konstruktorzy żyją i mają świadomość — taką jak ty lub ja. A właściwie większą.
Teraz czułem się naprawdę zakłopotany.
— Przecież to niemożliwe. — Wskazałem na piramidalne urządzenie. — To tylko maszyna. Wytwór techniki.
— Już wcześniej zetknąłem się z ograniczeniami twojej wyobraźni — powiedział poważnym tonem. — Dlaczego mechaniczny robotnik miałby być zbudowany z ograniczeniami charakterystycznymi dla ludzkiej konstrukcji? Mając żywą maszynę...
— Żywą?
— ... można swobodnie badać inne morfologie, inne formy.
Uniosłem brew, spoglądając na Konstruktora.
— Na przykład morfologię ligustrowego żywopłotu!
— A poza tym — dodał — on mógłby na przykład wyprodukować ciebie. Czy byłbyś przez to mniej żywy?
Ta debata stawała się dla mnie zbyt metafizyczna! Obszedłem Konstruktora.
— Ale jeśli on żyje i ma świadomość, to czy jest osobą? A może kilkoma osobami? Czy ma jakieś imię? Duszę?
Nebogipfel ponownie odwrócił się do Konstruktora i pozwolił, by oczoskop przyssał się do jego twarzy.
— Duszę? — zapytał. — To twój potomek. Tak samo jak ja, tyle że z innej historii. Czy ja mam duszę? A ty?
Odwrócił się ode mnie i spojrzał w serce Konstruktora.
Później Nebogipfel przyłączył się do mnie w pomieszczeniu, które nazwałem pokojem bilardowym. Jadł z talerza, na którym leżało coś podobnego do sera.
W dość posępnym nastroju siedziałem na krawędzi stołu bilardowego i kulałem po nim bilę. Kula zachowywała się trochę dziwnie. Celowałem do łuzy po przeciwnej stronie stołu i przeważnie trafiałem, po czym truchtałem naokoło stołu, by ją wyjąć z siatki. Czasami jednak na torze bili występowały pewne zakłócenia. Na środku pustej powierzchni stołu rozlegało się grzechotanie — bila podskakiwała dziwnie, zbyt szybko, by można ją było dokładnie widzieć — po czym zwykle toczyła się dalej do wybranego przeze mnie miejsca. Czasami jednak kula dość znacznie zbaczała z wyznaczonego kursu; raz nawet wróciła z tamtego miejsca niezbyt widocznych zakłóceń do mojej ręki!
— Nebogipfelu, widziałeś? To nadzwyczaj dziwne — powiedziałem. — Wydaje się, że na środku stołu nie ma żadnych przeszkód. A jednak w połowie przypadków trasa tej bili jest zakłócona.
Pokazałem mu to jeszcze kilka razy. Patrzył na to z roztargnieniem.
— No cóż — powiedziałem. — Tak czy owak cieszę się, że nie rozgrywam tu żadnej partii. Znam paru facetów, którzy mogliby się pobić z powodu takich nieprawidłowości. — Zmęczony bezproduktywną zabawą, położyłem bilę na środku stołu i pozostawiłem w tamtym miejscu. — Ciekaw jestem, dlaczego Konstruktorzy wstawili tu ten stół. To nasz jedyny konkretny mebel, chyba że liczyć samego Konstruktora... Ciekaw jestem, czy to stół do snookera czy tradycyjnego bilardu.
Nebogipfel wydawał się rozbawiony tym pytaniem.
— Czy to sprawia jakąś różnicę?
— No pewnie! Pomimo swej popularności snooker to zwykłe wbijanie bil do łuz — świetna rozrywka dla znudzonych oficerów w Indiach, którzy go wymyślili, ale według mnie nie ma w nim nic z naukowej natury bilardu...
A potem — patrzyłem, kiedy to się działo — z jednej łuzy samorzutnie wyskoczyła druga bila i zaczęła się toczyć prosto w kierunku kuli spoczywającej na środku stołu.
Pochyliłem się, żeby to zobaczyć.
— Co tu, u diabła, się dzieje?
Kula posuwała się dość wolno i mogłem ją dokładnie obejrzeć. Moja bila już nie była gładka i biała; po moich rozmaitych eksperymentach na jej powierzchni pojawił się szereg rys, w tym jedna dość wyraźna. Ta nowa kula nosiła takie same ślady.
Nowa bila uderzyła w moją z głośnym puknięciem. Zatrzymała się wskutek zderzenia, natomiast moja poleciała na drugą stronę stołu.
— Wiesz — powiedziałem do Nebogipfela — gdybym tego nie widział, przysiągłbym, że ta bila, która przed chwilą pojawiła się znikąd, jest taka sama jak ta pierwsza.
Morlok podszedł trochę bliżej i pokazałem mu wyraźną, długą rysę.
— Widzisz? Rozpoznałbym tę rysę w ciemności... Obie bile są bliźniaczo do siebie podobne.
— A zatem — stwierdził spokojnie Morlok — być może to jedna i ta sama bila.
Teraz moja bila zderzyła się z bandą po drugiej stronie stołu i odbiła. Geometryczna nierówność stołu była taka, że teraz kula zmierzała z powrotem w kierunku łuzy, z której się wyłoniła druga bila.
— Ale jak to możliwe? Przypuszczam, że wehikuł czasu może przenieść dwie kopie tego samego przedmiotu do jednego miejsca — przypomnij sobie mnie i Mosesa! Ale tutaj nie widzę żadnych urządzeń do podróżowania w czasie. Poza tym, jaki byłby tego cel?
Po kilku odbiciach pierwotna bila w dużym stopniu utraciła swój pęd i kiedy docierała do łuzy, poruszała się dość wolno. Ale wślizgnęła się do niej i zniknęła.
Pozostała nam kopia bili, która tak tajemniczo wyskoczyła z łuzy. Podniosłem ją i obejrzałem. Według mnie była dokładną repliką naszej pierwszej kuli. A kiedy zerknąłem do łuzy, była pusta! Nasza pierwotna bila zniknęła, jakby nigdy nie istniała.
— No cóż — powiedziałem do Nebogipfela. — Ten stół płata większe figle, niż myślałem. Co twoim zdaniem tu zaszło? Czy myślisz, że to właśnie takie rzeczy się dzieją, gdy dochodzi do zakłóceń — tego całego grzechotania — które ci przed chwilą pokazałem?
Nebogipfel nie odpowiedział od razu, lecz — po tamtym wydarzeniu — poświęcił wraz ze mną sporo czasu, by wyjaśnić zagadki tamtego dziwnego stołu bilardowego. Jeżeli chodzi o mnie, to próbowałem zbadać sam stół, mając nadzieje, że odkryję jakieś ukryte urządzenie, ale nic nie znalazłem — żadnego oszustwa, żadnych ukrytych klap, które mogłyby połykać i wypluwać bile. A zresztą, nawet gdyby tam było takie prymitywne, iluzjonistyczne urządzenie, to i tak musiałbym wyjaśnić pozorną identyczność „starych” i „nowych” bil!
Zafrapował mnie — choć nie potrafiłem wtedy tego wyjaśnić — dziwny, zielonkawy blask obramowań łuz. Przypominał mi plattneryt.
Nebogipfel powiedział mi, czego się dowiedział o Konstruktorach.
Wydawało się, że nasz milczący przyjaciel w salonie Nebogipfela to członek gatunku, który rozprzestrzenił się szeroko we wszechświecie: Konstruktorzy zamieszkiwali Ziemię, przekształcone planety, a nawet gwiazdy.
— Musisz się pozbyć uprzedzeń — powiedział mi Morlok — i podejść do tych stworzeń z otwartym umysłem. Oni nie są tacy jak ludzie.
— To jestem w stanie pojąć.
— Nie — upierał się — raczej nie jesteś. Przede wszystkim nie wolno ci wyobrażać sobie, że Konstruktorzy to odrębne osobowości, takie jak ty lub ja. Oni nie są ludźmi w metalowych przebraniach! Oni są czymś jakościowo innym.
— Dlaczego? Ponieważ składają się z wymiennych części?
— Częściowo. Dwóch Konstruktorów mogłoby się złączyć w jednego, stapiając się jak dwie krople cieczy i tworząc jedną istotę, a potem równie łatwo rozdzielić, tworząc ponownie dwóch. Próby wykrycia źródła tej czy innej cząstki byłyby prawie niemożliwe i daremne.
Kiedy to usłyszałem, zrozumiałem, dlaczego nigdy nie widziałem, żeby Konstruktorzy poruszali się po skutym lodem lądzie na zewnątrz. Nie było potrzeby, by taszczyli swoje wielkie, niezgrabne ciała (chyba że w razie jakiejś specjalnej potrzeby, jak na przykład wtedy, gdy naprawiali Nebogipfela i mnie). Wystarczało, by Konstruktor się zdemontował na opisane przez Nebogipfela molekularne cząstki, które mogły się wić po lodzie jak dżdżownice!
— Ale świadomość Konstruktorów to coś więcej — ciągnął Nebogipfel. — Oni żyją w świecie, którego nie potrafimy sobie wyobrazić, zamieszkują niewyobrażalne morze — Morze Informacji.
Opisał mi, jak za pomocą fonografu i innych złącz Uniwersalni Konstruktorzy są ze sobą powiązani i jak wykorzystują te złącza do stałej łączności między sobą. Informacje — a także świadomość i coraz głębsze zrozumienie — wypływają z mechanicznego umysłu każdego Konstruktora i każdy otrzymuje wiadomości oraz interpretacje od wszystkich swoich braci, nawet z najodleglejszych gwiazd.
Nebogipfel powiedział, że łączność między Konstruktorami jest właściwie tak szybka i wszechogarniająca, iż nie można jej przyrównać do ludzkiej mowy.
— Ale ty z nimi rozmawiałeś. Udało ci się uzyskać od nich informacje. W jaki sposób?
— Naśladując ich sposoby interakcji — odparł Nebogipfel. Ostrożnie dotknął palcem pustego oczodołu. — Musiałem się zdobyć na to poświęcenie. — Jego zdrowe oko błyszczało.
Okazało się, że Nebogipfel próbował zanurzyć swój mózg w morzu informacji, o którym mówił. Przez oczodół mógł wchłaniać informacje bezpośrednio z morza — bez pośrednictwa konwencjonalnej mowy.
Zadrżałem na myśl o takim wtargnięciu do wygodnej ciemności w mojej czaszce!
— I uważasz, że warto to było zrobić? — zapytałem. — Poświęcić oko?
— O tak. I nie tylko oko... Posłuchaj, czy rozumiesz już istotę Konstruktorów? — zapytał z naciskiem. — Oni należą do innego rodzaju żywych stworzeń. Są zjednoczeni, nie tylko przez to, że wspólnie korzystają z siebie na prymitywnym poziomie fizycznym, lecz również z powodu tego, że dzielą się swoimi doświadczeniami. Czy potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest istnieć w takim ośrodku informacji jak ich Morze?
Pogrążyłem się w zadumie. Pomyślałem o seminariach w Royal Society — o tamtych ożywionych dyskusjach, kiedy ktoś przedstawiał jakąś nową koncepcję i trzy tuziny sprężystych umysłów zabierały się do jej analizy, modyfikując ją przy tym i szlifując — a nawet o niektórych moich dawnych czwartkowych kolacjach, kiedy z pomocą dość dużych ilości wina idee pojawiały się często tak gęsto, że trudno było powiedzieć, w którym momencie jeden dyskutant skończył, a następny zaczął mówić.
— Tak — wtrącił Nebogipfel, kiedy mu to zrelacjonowałem. — Właśnie o to chodzi. Rozumiesz? Ale w przypadku tych Uniwersalnych Konstruktorów takie rozmowy odbywają się nieprzerwanie i to z prędkością światła, przy czym myśli przechodzą bezpośrednio z jednego umysłu do drugiego. I w takim tyglu komunikacyjnym któż może stwierdzić, gdzie kończy się świadomość jednego, a zaczyna drugiego? Czy to moja myśl, moje wspomnienie, czy twoje? Rozumiesz? Widzisz, co to oznacza?
Na Ziemi, a być może na każdym zamieszkanym świecie, musiały istnieć olbrzymie centralne umysły, złożone z milionów Konstruktorów, scalone w wielkie, podobne do Boga byty, które utrzymywały świadomość rasy. Nebogipfel powiedział, że w pewnym sensie sama rasa posiada świadomość.
Znów mi się wydawało, że za bardzo zbaczamy w stronę metafizyki.
— To wszystko jest pasjonujące — powiedziałem — i niewykluczone, że to prawda, ale może powinniśmy wrócić do praktycznych aspektów naszej sytuacji. Co to wszystko oznacza dla nas?
Odwróciłem się do naszego cierpliwego Konstruktora, który spoczywał nieruchomo na środku podłogi i migotał.
— Co z tym jegomościem? — zapytałem. — Wszystko ładnie pięknie z tym całym gadaniem o świadomości i tak dalej, ale czego on pragnie? Dlaczego tu jest? Dlaczego uratował nam życie? I czego teraz od nas chce? A może mamy do czynienia z przypadkiem, w którym ci wszyscy mechaniczni ludzie współpracują ze sobą — jak pszczoły w ulu, zjednoczeni przez te wspólne umysły, o których mówisz — po to, żebyśmy stanęli w obliczu gatunku mającego wspólne cele?
Nebogipfel potarł się po twarzy. Podszedł do Konstruktora i spojrzał w oczoskop. Po kilku minutach z wnętrza błyszczącego ciała konstruktora wytłoczony został talerz z mdłą, serowatą potrawą, którą tyle razy widziałem w rodzinnym stuleciu Nebogipfela. Patrzyłem z obrzydzeniem, jak Morlok bierze talerz i zaczyna jeść to zwrócone jedzenie. Prawdę mówiąc, nie było to straszniejsze od wytłaczania materiałów z podłogi Sfery Morloków, ale w Konstruktorze, który stanowił połączenie żywej istoty i maszyny, było coś, co budziło we mnie odrazę. Z determinacją starałem się nie snuć domysłów na temat źródła własnego jedzenia i wody!
— Nie możemy twierdzić, że Konstruktorzy są zjednoczeni — powiedział Nebogipfel. – Są ze sobą połączeni, ale nie mają wspólnego celu, w takim sensie jak, powiedzmy, różne cząstki twojej osobowości.
— Ale dlaczego nie? To by się wydawało bardzo rozsądne. Przy idealnej, nieprzerwanej łączności nie trzeba się wysilać, by drugiego zrozumieć, nie trzeba się z drugim spierać...
— Ale tak nie jest. Cały wszechświat mentalny Konstruktorów jest zbyt duży. — Znów nawiązał do Morza Informacji i opisał, jak struktury myśli i domysłów — złożone, ewoluujące, przelotne — powstają i znikają, wyłaniając się z surowców tamtego oceanu umysłowości. — Te struktury są analogiczne do naukowych teorii z twoich czasów — ciągle poddane presji wywieranej przez nowe odkrycia i wnikliwe analizy nowych myślicieli. Świat rozumienia nie pozostaje w bezruchu... A zresztą przypomnij sobie swojego przyjaciela, Kurta Gödela, który nauczył nas, że żadna wiedza nie może zostać skodyfikowana i doprowadzona do stanu skończonego.
— Morze Informacji jest niestabilne — ciągnął. — Hipotezy i pojęcia, które się z niego wyłaniają, są złożone i wielopłaszczyznowe. Konstruktorzy rzadko są całkowicie jednomyślni w jakiejkolwiek kwestii. To przypomina debatę, która ciągle rozgrzewa się na nowo i w trakcie tego debatowania mogą wyłonić się frakcje: ugrupowania pseudo jednostek, które zgadzają się w jakimś względzie. Można by powiedzieć, że Konstruktorzy są zjednoczeni w swoim dążeniu do podnoszenia poziomu rozumienia swojego gatunku, ale nie w kwestii środków, za pomocą których można ten cel osiągnąć. Właściwie można by postawić hipotezę, że im bardziej zaawansowane procesy myślowe, tym więcej pojawia się frakcji, ponieważ tym bardziej skomplikowany wydaje się świat...
— I w ten sposób rasa się rozwija.
Przypomniałem sobie, co Barnes Wallis powiedział mi o nowym porządku debat parlamentarnych w 1938 roku, gdzie opozycja została w zasadzie zakazana jako działalność kryminalna — osłabianie jedynie słusznej, oczywistej linii postępowania! Ale jeśli to, co mówił Nebogipfel, było prawdą, to nie może istnieć tylko jedna, poprawna odpowiedź na jakiekolwiek pytanie: zgodnie z tym, czego się nauczyli Konstruktorzy, różnorakie poglądy stanowią niezbywalną cechę charakterystyczną wszechświata, w którym się znajdujemy!
Nebogipfel przeżuwał cierpliwie serowate jedzenie. Gdy skończył jeść, wepchnął talerz z powrotem w cielsko Konstruktora, gdzie naczynie zostało wchłonięte. Przyszło mi do głowy, że to go uspokajało, gdyż proces ten bardzo przypominał wytłaczającą podłogę w jego rodzimej Sferze.
Wiele godzin spędzałem samotnie, lub z Nebogipfelem, przy oknach naszego mieszkania.
Nie dostrzegłem żadnych oznak zwierzęcego lub roślinnego życia na powierzchni białej Ziemi. O ile mogłem się zorientować, byliśmy wyizolowani w oświetlonej i ciepłej bańce na szczycie olbrzymiej wieży. I w ciągu całego pobytu nigdy nie opuściliśmy tamtej bańki.
W nocy niebo za naszymi oknami było przeważnie przejrzyste, pocętkowane jedynie jasnymi chmurami pierzastymi wysoko w zubożałej, śmiercionośnej atmosferze. Ale pomimo tej przejrzystości — nadal nie mogłem tego zrozumieć — nie było tam gwiazd, a raczej bardzo niewiele, zaledwie garstka w porównaniu z mnogością ciał niebieskich, które kiedyś świeciły nad Ziemią. Zauważyłem to zaraz po naszym przyjeździe, ale chyba uznałem za jakiś efekt zimna lub mojej dezorientacji. Potwierdzenie tego w tej chwili, gdy było mi ciepło i miałem jasny umysł, zaniepokoiło mnie. To była chyba najdziwniejsza rzecz w tym nowym świecie.
Księżyc — ten cierpliwy towarzysz naszej planety — nadal okrążał Ziemię, przechodząc przez swoje fazy z odwieczną regularnością, ale jego starożytne równiny pozostały zabarwione na zielono. Jego światło już nie było srebrne, lecz oblewało krajobraz białej Ziemi bardzo łagodnym, zielonym blaskiem, odsyłając ku planecie echo zieleni, którą Ziemia się kiedyś cieszyła, a która teraz pozostawała uwięziona pod nieubłaganą warstwą lodu.
Znów dostrzegłem lśnienie, jakby od pojmanej gwiazdy, które nieprzerwanie docierało do nas z najdalej wysuniętego na wschód skraju Księżyca. Z początku myślałem, że widzę odbicie Słońca od jakiegoś jeziora na Księżycu, ale oślepiające światło było takie równomierne, że w końcu doszedłem do wniosku, iż musi w tym tkwić jakiś cel. Wyobraziłem sobie lustro — sztuczny twór — które być może jest zamontowane na którymś księżycowym szczycie i zaprojektowane tak, aby jego odbicie zawsze padało na Ziemię. Jeżeli chodzi o cel takiego urządzenia, to snułem domysły, że lustro może pochodzić z czasów, kiedy warunki atmosferyczne na macierzystej planecie nie były jeszcze tak katastrofalne, by wypędzić ludzi z Ziemi, lecz dostatecznie surowe, by spowodować upadek kultury, która tam przetrwała.
Wyobraziłem sobie księżycowych ludzi — Selenitów, jak moglibyśmy ich nazwać, potomków ludzkości. Selenici musieli obserwować śmiercionośny pochód wielkich pożarów, które wybuchły na powierzchni zubożałej w tlen Ziemi. Selenici wiedzieli, że ludzie nadal żyją na Ziemi, lecz są to ludzie niecywilizowani, ludzie, którzy żyją jak dzikusy, a nawet — niczym kiedyś zwierzęta — cofają się do jakiegoś przedrozumnego stanu. Być może upadek Ziemi też wywarł na nich wpływ, gdyż niewykluczone, że społeczeństwo Selenitów nie było w stanie przeżyć bez dostaw z matki Ziemi.
Możliwe, że Selenici boleli nad swoimi kuzynami na macierzystym świecie, ale nie mogli do nich dotrzeć... Dlatego próbowali przesyłać do nich sygnały. Zbudowali olbrzymie lustro, które musiało mieć szerokość co najmniej pół mili, aby można je było zobaczyć z międzyplanetarnych odległości.
Możliwe, że Selenici mieli nawet jakiś cel ambitniejszy od prostego przekazywania słów pocieszenia z nieba. Mrugając lustrem na modłę jakiegoś odpowiednika alfabetu Morse’a, mogli na przykład przesyłać instrukcje dotyczące uprawy roli lub inżynierii — powiedzmy utracone tajemnice maszyny parowej — äw każdym razie coś pożyteczniejszego od zwykłych życzeń pomyślności.
Jednakże w ostatecznym rozrachunku nie dało to żadnego skutku: pięść lodowca zacisnęła się wokół lądu. I wielkie księżycowe lustro zostało porzucone, kiedy ludzie zniknęli z Ziemi.
W każdym razie takie były moje domysły, kiedy stałem i wyglądałem przez okna w mojej wieży. Nie mogłem sprawdzić, czy miałem rację — gdyż Nebogipfel nie był w stanie tak szczegółowo odczytać tej nowej historii ludzkości — ale tak czy owak lśnienie tamtego odosobnionego lustra na Księżycu stało się dla mnie najwymowniejszym symbolem upadku ludzkości.
Najbardziej uderzającą cechą naszego nocnego nieba nie był jednak Księżyc ani nawet nieobecność gwiazd, lecz wielka, przypominająca pajęczynę tarcza o szerokości tuzina Księżyców, którą zauważyłem zaraz po naszym przybyciu. Ta konstrukcja była niezwykle złożona i ruchliwa. Wyobraźcie sobie oświetloną od tyłu pajęczynę z kroplami rosy pobłyskującymi i przetaczającymi się po jej powierzchni, a następnie sto pajączków, które powoli lecz w widoczny sposób pełzająpo tej powierzchni, najwidoczniej starając się wzmocnić i poszerzyć konstrukcję, a potem ogarnijcie wzrokiem wielomilową połać międzyplanetarnej przestrzeni! To warn da przybliżony obraz tego, co zobaczyłem.
Najwyraźniej widziałem pajęczą tarczę we wczesnych godzinach porannych — około trzeciej — i w tamtych chwilach byłem w stanie rozpoznać widmowe nitki światła, cienkie i wiotkie, które wychodziły z odległego krańca Ziemi i sięgały przez atmosferę do tarczy.
Omówiłem to z Nebogipfelem.
— To nadzwyczajne... Jakby te promienie tworzyły świetlny szkielet wiążący tarczę z Ziemią, tak iż całość przypomina żagiel, który holuje Ziemię przez przestrzeń kosmiczną na jakimś widmowym wietrze!
— Mówisz obrazowo — powiedział — ale tak to mniej więcej jest.
— Co masz na myśli?
— To rzeczywiście jest żagiel — odparł. — Ale nie holuje Ziemi. Raczej Ziemia stanowi bazę dla wiatru, który porusza żaglem.
Nebogipfel opisał mi ten nowy typ jachtu kosmicznego. Powiedział, że zbudowany został w kosmosie, ponieważ ma zbyt kruchą konstrukcję, by go dźwigać z Ziemi. Jego żagiel składał się w zasadzie z lustra, a „wiatrem”, który dął w żagiel, było światło, gdyż cząstki światła padające na lustrzaną powierzchnię dostarczają siły napędowej, tak jak molekuły powietrza powodują po wstanie wietrzyku.
— „Wiatr” pochodzi z promieni spójnego światła, wytwarzanych przez naziemne projektory o szerokości miasta — wyjaśnił. — To właśnie te promienie zaobserwowałeś jako nitki łączące planetę z żaglem. Napór światła jest niewielki, ale stały, i niezwykle skuteczny w przekazywaniu pędu — zwłaszcza przy zbliżaniu się do prędkości światła.
Przypuszczał, że Konstruktorzy nie żeglują na takim statku jako odrębne jednostki, tak jak pasażerowie wielkich statków z moich czasów. Konstruktorzy raczej się rozkładają i pozwalają, by ich części się rozbiegły i utworzyły sam statek. Na miejscu przeznaczenia montują się ponownie jako poszczególni Konstruktorzy, w takiej formie, jaka jest najbardziej odpowiednia w świecie, który zastają.
— Ale twoim zdaniem jakie jest miejsce przeznaczenia jachtu kosmicznego? Księżyc, któraś z planet czy...
Swoim spokojnym, morlokowskim tonem Nebogipfel odpowiedział beznamiętnie:
— Nie. Gwiazdy.
Nebogipfel kontynuował eksperymenty ze stołem bilardowym. Kula wielokrotnie stukotała dziwacznie na środku stołu, tak jak już wcześniej zauważyłem, i kilkakrotnie wydawało mi się, że widzę, jak bile — kolejne kopie naszego oryginału — pojawiają się znikąd i zakłócają trajektorię naszej kuli. Czasami po tych zderzeniach bila toczyła się torem, którym mogłaby podążać bez względu na zakłócenia, ale innymi razy kierowana była w zupełnie inną stronę i — raz czy dwa — zaobserwowaliśmy zjawisko, które opisałem już wcześniej, a które polegało na tym, że nieruchoma bila wytrącana była ze swojego miejsca bez mojej czy Nebogipfela ingerencji.
To wszystko było zabawne — i niezwykle tajemnicze — ale za żadne skarby nie mogłem odkryć przyczyny tego zjawiska, pomimo blasku plattnerytu przy luzach. Zaobserwowałem jedynie to, że im wolniej bila się poruszała, tym większe było prawdopodobieństwo, że jej tor zostanie zmieniony.
Morlok jednak stopniowo był coraz bardziej tym podekscytowany. Zagłębiał się we wnętrzu cierpliwego Konstruktora, zatapiając się ponownie w Morzu Informacji, i wynurzał się z jakimś następnym fragmentem wiedzy, który zdołał wyłowić — mamrotał wtedy do siebie w swym niewyraźnym, płynnym dialekcie — a potem pędził do stołu bilardowego, by tam testować to, czego się dowiedział.
Wreszcie wydawało się, że jest gotowy, by się podzielić ze mną swoją hipotezą. Wezwał mnie w chwili, kiedy brałem kąpiel parową. Wytarłem się koszulą i pospieszyłem za nim do pokoju bilardowego. Jego małe, wąskie stopy tupały po twardej podłodze, kiedy prawie że biegł do stołu. Dawno nie widziałem, żeby był tak podekscytowany.
— Chyba rozumiem, po co stoi tu ten stół — oznajmił bez tchu.
— Tak?
— Służy on... Jak by to wyrazić... Tylko do demonstracji, niczym zabawka, ale to generator wielorakości. Rozumiesz?
Uniosłem ręce.
— Obawiam się, że ni w ząb.
— Już dość dobrze się orientujesz w koncepcji wielorakości historii...
— No myślę! To podstawa twojego wyjaśnienia rozbieżnych historii, które odwiedziliśmy.
W każdym momencie, w każdym wydarzeniu (relacjonowałem krótko stan mojej wiedzy) historia się rozwidla. Cień motyla może paść w takim czy innym miejscu, kula zamachowca może przelecieć obok i nie wyrządzić żadnej krzywdy lub śmiertelnie ugodzić króla... Każdemu ewentualnemu rezultatowi każdego wydarzenia odpowiada nowa wersja historii.
— I wszystkie te historie są prawdziwe — dodałem na koniec. — I jeśli pojmuję to właściwie, znajdują się obok siebie w jakimś czwartym wymiarze, jak strony książki.
— No dobrze. I wiesz też, że działanie wehikułu czasu, włącznie z twoim prototypem, powoduje szersze rozwidlenia, tworzy nowe historie... Niektóre z nich, tak jak ta — Nebogipfel zatoczył ręką łuk — byłyby niemożliwe bez ingerencji wehikułu! Bez twojej machiny, która zapoczątkowała cały szereg wydarzeń, ludzie nigdy nie mogliby zostać przeniesieni do paleocenu. Nie znajdowalibyśmy się na szczycie pięćdziesięciomilionowego okresu inteligentnej modyfikacji kosmosu.
— Rozumiem to wszystko — powiedziałem, tracąc cierpliwość. — Ale co to ma wspólnego z tym stołem?
— Spójrz. — Popchnął kulę przez stół. — Oto nasza bila. Musimy sobie wyobrazić, że w każdej chwili roztacza się wokół niej wiele historii. Oczywiście, najbardziej prawdopodobna historia to ta, która obejmuje klasyczną trajektorię — to znaczy prostą drogę bili przez stół. Ale inne historie — sąsiednie, ale niektóre z nich bardzo odległe — istnieją równolegle. To nawet możliwe, choć mało prawdopodobne, że w jednej z tych historii ożywienie termiczne molekuł bili skumuluje się i spowoduje, że podskoczy ona w powietrze i uderzy cię w oko.
— Pojmuję.
— A teraz... — Przesunął palcem po obrzeżu najbliższej łuzy. — Ta zielona inkrustacja jest kluczem.
— To plattneryt.
— Tak. Łuzy spełniają funkcję miniaturowych wehikułów czasu, ograniczonych w zasięgu i wielkości, ale całkiem skutecznych, l tak, jak to sami widzieliśmy, kiedy wehikuły czasu funkcjonują, kiedy przedmioty przemieszczają się w przyszłość lub przeszłość, by spotkać swoje odpowiedniki, łańcuch przyczynowo-skutkowy może zostać rozerwany, a historie rozrosnąć się jak chwasty...
Przypomniał mi o dziwnym incydencie, którego byliśmy świadkami w przypadku nieruchomej bili.
— Może to był najbardziej dobitny przykład tego, co tu przedstawiam — ciągnął. — Bila spoczywała nieruchomo na stole — nazwiemy ją naszą bilą. Potem kopia naszej bili wyskoczyła z łuzy i odepchnęła naszą bilę na bok. Nasza bila doleciała do bandy, odbiła się i wpadła do łuzy, pozostawiając kopię w nieruchomej pozycji na stole, dokładnie w miejscu oryginału.
— Potem — kontynuował powoli Nebogipfel — nasza bila wróciła w czasie, rozumiesz? I wynurzyła się z łuzy w przeszłości...
— I wybiła samą siebie, po czym zajęła własne miejsce. — Popatrzyłem na niewinnie wyglądający stół. — Niech to licho porwie, Nebogipfelu, teraz to rozumiem! To była ta sama bila. Spoczywała sobie wygodnie na stole, ale z powodu dziwacznych możliwości podróżowania w czasie zdolna była do wykonania pętli czasowej i odbicia samej siebie na bok!
— Właśnie — potwierdził Morlok.
— Ale co spowodowało, że się poruszyła? Żaden z nas nie pchnął jej w kierunku łuzy.
— Pchnięcie nie było konieczne — odrzekł Nebogipfel.
— W kontakcie z wehikułami czasu — i to jest właściwie sedno pokazu — musisz zapomnieć o swoich starych koncepcjach przyczynowości. Sprawy nie są takie proste! Zderzenie z kopią było tylko jedną z możliwości, co zademonstrował nam stół. Rozumiesz? Z powodu wehikułu czasu przyczynowość zostaje tak zachwiana, że nawet nieruchoma bila znajduje się w otoczeniu nieskończonej liczby takich dziwacznych możliwości. Twoje pytania „jak to się zaczęło?” są bez znaczenia: mamy do czynienia z zamkniętą pętlą przyczynową — nie było pierwszej przyczyny.
— Być może — powiedziałem, — Ale posłuchaj: to wszystko nadal mnie niepokoi. Wróćmy jeszcze raz do dwóch bili na stole, a raczej jednej, prawdziwej bili i jej kopii. Nagle mamy dwa razy tyle materiału co przedtem. Skąd się to wszystko wzięło?
Spojrzał na mnie.
— Martwi cię pogwałcenie prawa zachowania masy — jej pojawianie się i znikanie?
— Właśnie.
— Nie zauważyłem takiego zatroskania, kiedy zanurkowałeś w czas w poszukiwaniu swojego młodszego odpowiednika. Bo doszło wtedy do takiego samego — a nawet większego! — pogwałcenia prawa zachowania masy.
— Tym niemniej — powiedziałem, nie dając się sprowokować — mój zarzut jest uzasadniony, prawda?
— W pewnym sensie — przyznał. — Ale tylko w wąskim zakresie jednej historii. Uniwersalni Konstruktorzy już od wieków analizują te paradoksy podróżowania w czasie — wyjaśnił. — Lub raczej pozorne paradoksy. Sformułowali prawo zachowania masy, które funkcjonuje w wyższym wymiarze wielorakości historii.
— Zacznij od jakiegoś przedmiotu — ciągnął. — Na przykład siebie. Jeżeli w jakimś danym momencie dodasz kopię własnej osoby, która może być nieobecna, ponieważ wyruszyłeś w przeszłość lub przyszłość, a potem odejmiesz wszelkie podwójnie obecne kopie, ponieważ jeden z was wybrał się w przeszłość, to stwierdzisz, że suma pozostaje stałą wartością — w rzeczywistości jesteś tylko jeden — bez względu na to, ile razy podróżujesz w przyszłość i przeszłość. A więc wszystko zostaje w pewnym sensie zachowane — mimo że w dowolnym momencie w jakiejkolwiek danej historii może się wydawać, że prawo zachowania masy jest pogwałcone, ponieważ nagle albo jest was dwóch, albo nie ma żadnego.
Kiedy to przeanalizowałem, zrozumiałem. — Paradoks istnieje tylko wtedy, gdy człowiek ograniczy myślenie do jednej historii — zauważyłem. — Paradoks znika, jeśli człowiek myśli w kategorii wielorakości.
— Właśnie. Tak samo jak problemy przyczynowości zostają rozwiązane w większej strukturze wielorakości.
— Widzisz — kontynuował — to dzięki swojej mocy ten stół jest w stanie zademonstrować nam te niezwykłe możliwości... Jest w stanie wykorzystać technikę wehikułu czasu, by nam pokazać możliwość — nie istnienie — wielorakich, rozbieżnych historii na poziomie makroskopowym. Zaiste, może wybrać poszczególne historie. Ma bardzo subtelną konstrukcję.
Opowiedział mi więcej o prawach wielorakości Konstruktorów.
— Można sobie wyobrazić sytuacje — powiedział — w których wielorakość historii jest równa zero, jeden lub wiele. Zero występuje w przypadku, gdy dana historia jest niemożliwa — jeżeli nie jest konsekwentna w stosunku do samej siebie. Wielorakość równa jeden to sytuacja, którą wyobrażali sobie twoi wcześniejsi filozofowie — może z pokolenia Newtona — kiedy to jeden bieg wydarzeń rozwija się z każdego punktu w czasie, spójny i niewzruszony.
Zrozumiałem, że Nebogipfel opisuje mój pierwotny — i naiwny! — pogląd na historię jako pewnego rodzaju ogromny pokój, mniej więcej niezmienny, w którym mój wehikuł czasu pozwalałby mi podróżować do woli.
— Niebezpieczna ścieżka dla przedmiotu, takiego jak ty lub nasza bila, to ta, która może prowadzić do wehikułu czasu — podsumował.
— Cóż, to dość jasne — powiedziałem. — To oczywiste, że rozszczepiałem nowe historie z prawej i lewej strony oraz ze środka od chwili, gdy mój wehikuł czasu został po raz pierwszy uruchomiony. To rzeczywiście niebezpieczne!
— Tak. I w miarę, gdy wehikuł oraz jego następcy zagłębiają się jeszcze bardziej w przeszłość, wytworzona wielorakość zmierza ku nieskończoności, a rozbieżność nowych kopii historii staje się coraz większa.
— Ale — wtrąciłem lekko sfrustrowany — wracając do aktualnej sprawy... Jaki jest cel tego stołu? Czy to zwykły trick? Dlaczego Konstruktorzy nam go dali? Co próbują nam powiedzieć?
— Jeszcze nie wiem — odrzekł. — To trudna sprawa... Morze Informacji jest szerokie i wśród Konstruktorów istnieje wiele frakcji. Informacje nie są mi udzielane bez ograniczeń. Rozumiesz? Muszę wychwytywać tyle, ile mogę, starać się to jak najlepiej zrozumieć i w ten sposób tworzyć interpretację... Myślę, że jest wśród nich frakcja posiadająca jakiś plan, ogromny projekt, którego zarysy ledwie pojmuję.
— Jaka jest natura tego projektu?
— Posłuchaj — nie odpowiedział mi wprost. — Wiemy, że z każdego wydarzenia wyłania się wiele, być może nieskończona liczba, historii. Wyobraź sobie, że znajdujesz się w dwóch takich sąsiednich historiach, które oddzielone są, powiedzmy, szczegółami odbicia się twojej kuli bilardowej. Czy te dwie kopie mogłyby się ze sobą porozumiewać?
Przemyślałem to.
— Już to omawialiśmy. Nie widzę takiej możliwości. Wehikuł czasu zabierałby mnie w przyszłość i przeszłość jednej gałęzi historii. Gdybym wrócił, by zmienić odbicie się kuli, spodziewałbym się, że po wędrówce w przyszłość zauważę różnicę, ponieważ wydaje się, iż jeśli wehikuł powoduje rozwidlenie, to wykazuje wówczas tendencję, by podążać śladem tej nowo utworzonej historii. Absolutnie nie — odrzekłem stanowczo. — Dwie wersje mojej osoby nie mogłyby się porozumiewać.
— Nawet gdybym pozwolił ci mieć jakikolwiek wyobrażalny wehikuł lub urządzenie pomiarowe?
— Nie. Byłyby dwie kopie takiego urządzenia, a każda z nich byłaby tak oddalona od bliźniaka jak ja.
— No dobrze. To rozsądne i dające się obronić stanowisko. Opiera się na założeniu, że po rozszczepieniu bliźniacze historie w żaden sposób na siebie nie wpływają. Formalnie rzecz ujmując, zakładasz, że kwantowo-mechaniczne operatory są liniowe...
— Jednakże — dodał po chwili z podekscytowaniem — okazuje się, że może istnieć sposób, by się porozumieć z drugą historią, jeżeli na jakimś podstawowym poziomie wszechświat i jego bliźniak pozostaną splecione ze sobą. Jeżeli powstanie najmniejsza nieliniowość w kwantowych operatorach... prawie za mała, by ją wykryć...
— I taka łączność byłaby możliwa?
— Widziałem już coś takiego... To znaczy, w Morzu Informacji... Konstruktorom to się udało, ale jedynie w znikomych skalach eksperymentalnych.
Nebogipfel opisał mi coś, co nazwał „fonografem Everetta”.
— ... od nazwiska dwudziestowiecznego naukowca z twojej historii, który pierwszy wpadł na ten pomysł. Oczywiście, Konstruktorzy stosują inną nazwę, ale niełatwo ją przetłumaczyć na angielski.
Nieliniowości, o których mówił Nebogipfel, funkcjonowały na najbardziej subtelnych poziomach.
— Musisz sobie wyobrazić, że dokonujesz pomiaru, powiedzmy, spinu atomu. — Opisał nieliniową interakcję między spinem atomu i jego polem magnetycznym. — Wszechświat oczywiście rozpada się na dwie części, zależnie od wyniku eksperymentu. Potem, po eksperymencie pozwalasz, by atom przeszedł przez twoje nieliniowe pole. To jest właśnie nienormalny kwantowy operator, o którym wspomniałem. Okazuje się, że później możesz zaaranżować wszystko tak, aby twoje działanie w jednej historii zależało od decyzji powziętej w drugiej historii...
Wdał się w szczegóły, włącznie z niuansami technicznymi czegoś, co nazwał „urządzeniem Sterna-Gerlacha”, ale puściłem to mimo uszu. Starałem się zrozumieć istotę sprawy.
— A więc — przerwałem mu — to jest możliwe? Czy chcesz mi powiedzieć, że Konstruktorzy wynaleźli takie urządzenia do łączności między historiami? Czy jest nim nasz stół?
Podekscytowała mnie ta myśl. Całe to gadanie o kulach bilardowych i wirujących atomach było dość pasjonujące, ale gdybym tak mógł, za pośrednictwem jakiegoś fonografu Everetta, porozmawiać z moimi odpowiednikami w innych historiach — może z Richmond z roku 1891...
Nebogipfel miał mnie jednak rozczarować.
— Nie — powiedział. — Jeszcze nie teraz. Stół wykorzystuje efekt nieliniowości, ale tylko po to, by... ach... uwydatnić poszczególne historie. Przynajmniej widać jakąś metodę, jakąś kontrolę nad tymi procesami, ale... efekty są dość niewielkie. I nieliniowości tłamszone są przez ewolucję czasu.
— W porządku — uciąłem ze zniecierpliwieniem. — Ale jakie są twoje domysły? Czy poprzez umieszczenie tego stołu w tym miejscu Konstruktor próbuje nam powiedzieć, że to wszystko — nieliniowość, łączność między historiami — jest dla nas ważne?
— Być może — odparł Nebogipfel. — Na pewno jednak jest to ważne dla niego.
Nebogipfel zrekonstruował część historii ludzkości na przestrzeni pięćdziesięciu milionów lat. Ostrzegł mnie, że obraz ten jest w dużym stopniu niepewny — kruchy gmach domysłów usadowiony na niewielkiej liczbie bezspornych faktów, które zdołał wydobyć z Morza Informacji.
Powiedział, że prawdopodobnie było kilka fal kolonizacji gwiazd przez człowieka i jego potomków. Podczas naszej podróży przez czas w samochodzie widzieliśmy start jednej generacji takich statków z orbitalnego miasta.
— Nietrudno zbudować międzygwiezdny pojazd — powiedział — jeśli ktoś jest cierpliwy. Przypuszczam, że twoi przyjaciele z roku 1944 w paleocenie mogli wynaleźć taki statek zaledwie sto lub dwieście lat po naszym wyjeździe. Oczywiście, potrzebna by była jednostka napędowa — chemiczna, jonowa lub laserowa rakieta albo może słoneczny żagiel podobny do tego, który zaobserwowaliśmy. Poza tym istnieją sposoby wykorzystania zasobów Układu Słonecznego, by uciec od Słońca. Można by na przykład prześlizgnąć się obok Jowisza i wykorzystać masę tej planety do pchnięcia międzygwiezdnego statku w kierunku Słońca. Z energią uzyskaną w punkcie przy słoneczny m można by bardzo łatwo osiągnąć prędkość ucieczki od Słońca.
— I wtedy można by się uwolnić od Układu Słonecznego?
— Na końcu podróży konieczny byłby proces odwrotny: wykorzystanie studni grawitacyjnych gwiazd i planet, by wyhamować w nowym układzie. Z powodu ogromnych odległości między gwiazdami taka podróż zabrałaby dziesięć, może sto tysięcy lat...
— Tysiąc wieków? Ale kto by tak długo przeżył? Jaki statek, już choćby z punktu widzenia zapasów...
— Nie rozumiesz sedna sprawy — powiedział. — To nie ludzi by wysłano. Statek byłby automatem. Maszyną ze zręcznością i inteligencją co najmniej taką jak u człowieka. Zadaniem maszyny byłoby wykorzystanie zasobów docelowego układu gwiezdnego — planet, komet, asteroid, pyłu, wszystkiego, co statek zdołałby znaleźć, aby stworzyć kolonię.
— Twoje automaty — zauważyłem — przypominają naszych przyjaciół, Uniwersalnych Konstruktorów.
Nie odpowiedział.
— Widzę cel w wysyłaniu maszyny, by zebrała informacje. Ale poza nim, jaki to ma sens? Cóż oznacza kolonia bez ludzi?
— Ale z zasobami i dostateczną ilością czasu maszyna mogłaby zbudować dosłownie wszystko — powiedział Morlok. — Znając technikę syntezy komórek i tworzenia sztucznego łona mogłaby nawet stworzyć człowieka, który zasiedliłby nową kolonię. Rozumiesz?
W tym momencie zaprotestowałem — perspektywa ta wydawała mi się nienaturalna i odrażająca — dopóki nie przypomniałem sobie, z niechęcią, że kiedyś obserwowałem dokładnie taką samą „budowę” Morloka!
— Jednak najważniejszym zadaniem sondy byłaby budowa dalszych kopii samej siebie — ciągnął Nebogipfel. — Te kopie zostałyby wyposażone w paliwo — na przykład gazy wydobywane z gwiazd — i wysłane dalej, do dalszych systemów gwiezdnych. W ten sposób, powoli lecz systematycznie, postępowałaby kolonizacja Galaktyki.
— Ale — zaprotestowałem — mimo wszystko zajęłoby to mnóstwo czasu. Dziesięć tysięcy lat, by dotrzeć do najbliższej gwiazdy, która znajduje się w odległości kilku lat świetlnych...
— Czterech.
— A sama Galaktyka...
— Ma szerokość stu tysięcy lat świetlnych — dokończył. — To byłby powolny proces, przynajmniej na początku. Ale potem kolonie zaczęłyby wzajemnie oddziaływać na siebie. Rozumiesz? Mogłyby powstać imperia, które łączyłyby gwiazdy. Inne grupy stawiałyby opór imperiom, proces rozrostu uległby dalszemu spowolnieniu... ale postępowałby nieubłaganie. Z takimi technikami, jakie opisałem, całkowite skolonizowanie Galaktyki zabrałoby dziesiątki milionów lat, ale byłoby możliwe. I ponieważ po starcie nie można by było odwołać lub zmienić kierunku mechanicznych sond, nieuchronnie tak by się stało. To już się stało po pięćdziesięciu milionach lat po założeniu Pierwszego Londynu.
— Myślę — ciągnął — że kilka pierwszych pokoleń Konstruktorów zbudowano z antropocentrycznymi ograniczeniami zaszczepionymi w ich świadomości. Zbudowano ich po to, żeby służyły człowiekowi. Ale Konstruktorzy nie byli prostymi urządzeniami mechanicznymi, byli jednostkami obdarzonymi świadomością. I kiedy wyruszyli do Galaktyki, badając światy, o jakich człowiekowi się nie śniło, i modyfikując swoją konstrukcję, wkrótce wyrośli ponad zdolność rozumienia ludzkości i wykroczyli poza ograniczenia swoich autorów... Maszyny się uwolniły.
— Na wielkiego Scotta — powiedziałem. — Nie wyobrażam sobie, by wojskowi z tamtego odległego wieku przyjęli to z radością.
— Tak. Były wojny... Dane są poszatkowane. W każdym razie w takim konflikcie mógł być tylko jeden zwycięzca.
— A co z ludźmi? Jak oni to wszystko przyjęli?
— Niektórzy dobrze, inni źle. — Nebogipfel skrzywił się lekko i przymrużył oko. — A jak myślisz? Ludzie to zróżnicowany gatunek posiadający wiele partykularnych celów, nawet w twoich czasach. Wyobraź sobie, jak bardzo wszystko się zróżnicowało, kiedy ludzie rozproszyli się w stu, tysiącu układów gwiezdnych. Konstruktorzy też szybko się podzielili. Są bardziej zjednoczeni jako gatunek niż człowiek kiedykolwiek był, ze względu na swoją naturę fizyczną, ale — z powodu znacznie większej puli informacji, do których majądostęp — ich cele są o wiele bardziej złożone i zróżnicowane.
Nebogipfel powiedział, że pomimo nieustannych konfliktów powolny podbój gwiazd postępował dalej.
Wystrzelenie pierwszych statków kosmicznych stanowiło największe zaobserwowane przez nas odchylenie od mojej pierwotnej, nie zakłóconej historii.
— Ludzie — twoi przyjaciele, Nowi Ludzie — pozmieniali wszystko na świecie, nawet w geologicznej, kosmicznej skali. Ciekaw jestem, czy rozumiesz...
— Co takiego?
— Ciekaw jestem, czy naprawdę rozumiesz, co to znaczy milion, dziesięć lub pięćdziesiąt milionów lat.
— No myślę. Przebyłem takie okresy z tobą w drodze do paleocenu i z powrotem.
— Ale wtedy podróżowaliśmy przez historię pozbawioną inteligencji. Posłuchaj, powiedziałem ci o międzygwiezdnej migracji. Jeśli umysł ma szansę działać w takich skalach...
— Zrozumiałem, co można zrobić Ziemi.
— A nawet czemuś więcej, niż tylko jednej planecie! Cierpliwe rycie umysłu może podkopać nawet strukturę wszechświata — szepnął — jeśli będzie ku temu dość czasu... Nawet my mieliśmy zaledwie pół miliona lat od czasów afrykańskich równin, a pojmaliśmy Słońce...
— Spójrz na niebo — kontynuował. — Gdzie są gwiazdy? Na niebie jest niewiele nagich gwiazd. Pamiętaj, że mamy rok 1891 lub coś koło tego. Tutaj nie może być żadnego kosmologicznego powodu wyginięcia gwiazd w porównaniu z niebem nad twoim Richmond. Moimi przystosowanymi do ciemności oczami widzę trochę więcej od ciebie. I mówię ci, że tam w górze znajduje się szereg ciemnoczerwonych punkcików. To promieniowanie podczerwone, ciepło.
Dopiero wtedy to do mnie dotarło i uderzyło prawie że z siłą fizyczną.
— To prawda — powiedziałem. — Twoja hipoteza podboju Galaktyki jest prawdziwa. Dowód tego widać na samym niebie! Gwiazdy, prawie wszystkie, muszą być zamknięte w sztucznych skorupach, tak jak twoja morlokowska Sfera. — Popatrzyłem na puste niebo. — Dobry Boże, Nebogipfelu, ludzie i ich maszyny zmienili samo niebo!
— Z chwilą wysłania pierwszego Konstruktora to było nieuniknione. Rozumiesz?
Z lękiem spojrzałem na ciemne niebo. Nie byłem tak bardzo zdumiony zmienioną naturą nieba, lecz myślą, że to wszystko — aż po najdalszy zakątek Galaktyki — spowodowane było tym, iż zdruzgotałem historię za pośrednictwem wehikułu czasu!
— Pojmuję, dlaczego ludzie opuścili Ziemię — powiedziałem. — Załatwiła nas tu klimatyczna niestabilność. Ale gdzieś tam — machnąłem ręką — muszą być mężczyźni i kobiety w tych rozproszonych domach!
— Nie — zaprzeczył. — Pamiętaj, że Konstruktorzy widzą i wiedzą wszystko. I nie dostrzegłem śladów ludzi takich jak ty. Och, gdzieniegdzie można znaleźć biologiczne istoty będące potomkami ludzi, ale są one tak różne od twojej ludzkiej postaci jak ja. A czy uznałbyś mnie za człowieka? A poza tym, te biologiczne formy są przeważnie zwyrodniałe...
— Nie ma prawdziwych ludzi?
— Wszędzie są potomkowie ludzi, ale nigdzie nie znajdziesz istoty, która jest spokrewniona z tobą bliżej niż, powiedzmy, wieloryb lub słoń...
Zacytowałem mu to, co pamiętałem z Charlesa Darwina:
— „Sądząc po przeszłości, możemy bezpiecznie wnioskować, że żaden żyjący gatunek nie przetrwa w niezmienionej postaci w odległej przyszłości...”
— Darwin miał rację — przytaknął łagodnym tonem Nebogipfel.
Tę ideę — że sam reprezentujesz swój gatunek w Galaktyce! — trudno zaakceptować i umilkłem, spoglądając na przesłonięte gwiazdy. Czy każda z tych wielkich kuł była tak gęsto zaludniona jak Sfera Nebogipfela? Mój płodny umysł zaczął wnikać w te olbrzymie planetarne konstrukcje z potomkami prawdziwych ludzi — z rybakami, ptasznikami, ludźmi ognia i lodu — i zastanawiałem się, jaką opowieść można ułożyć, gdyby jakiś nieśmiertelny Guliwer mógł podróżować od świata do świata, odwiedzając najprzedziwniejszych potomków ludzkości.
— Ludzie być może wymarli — powiedział Nebogipfel. — Na dość długiej skali czasowej każdy gatunek biologiczny wymiera. Ale Konstruktorzy nie mogą wymrzeć. Rozumiesz, o co mi chodzi? W przypadku Konstruktorów istotą rasy nie jest forma, biologiczna czy jakakolwiek inna, lecz informacje, które rasa zebrała i zmagazynowała. I to jest nieśmiertelne. Z chwilą oddania się takim dzieciom, metalowym, maszynowym i informatycznym, rasa nie może wymrzeć. Rozumiesz to?
Odwróciłem się, spoglądając na panoramę białej Ziemi za naszym oknem. I zrozumiałem to wszystko — aż nadto dobrze!
Ludzie wysłali tych mechanicznych robotników do gwiazd, by znaleźli nowe światy, stworzyli kolonie. Wyobraziłem sobie, jak wielka flota świetlna oddala się od Ziemi, która zrobiła się zbyt mała, i migoczące statki wzlatują w niebo, pomniejszając się aż do punkcików w otchłani błękitu... Pomyślałem, że teraz już nikt nie usłyszy miliona opowieści o tym, jak ludzie nauczyli się znosić dziwne grawitacje, rozrzedzone i nieznajome gazy oraz wszystkie inne stresy związane z przebywaniem w przestrzeni kosmicznej.
To była epokowa migracja — zmieniła naturę kosmosu — ale stanowiła chyba ostatni wysiłek, konwulsyjną drgawkę przed upadkiem cywilizacji na matce Ziemi. W obliczu rozpadu atmosfery ludzie na Ziemi osłabli, zmarnieli — mieliśmy dowód tego w postaci żałosnego lustra na Księżycu — i w końcu umarli.
Potem jednak, znacznie później, na opuszczoną Ziemię wróciły wysłane przez człowieka maszyny kolonizacyjne lub ich ogromnie rozwinięci potomkowie: Uniwersalni Konstruktorzy. W pewnym sensie Konstruktorzy pochodzili od ludzi, a jednak znacznie przekroczyli granice tego, co człowiek mógł osiągnąć, gdyż odrzucili dziedzictwo starego Adama i wszystkie przymioty zwierząt i gadów, które czaiły się w jego ciele i duszy.
Zrozumiałem wszystko! Ziemia została zaludniona na nowo, ale nie przez człowieka, lecz jego mechanicznych spadkobierców, którzy powrócili zmienieni z gwiazd.
A przyczyną tego wszystkiego była mała kolonia w paleocenie. Pomyślałem, że Hilary częściowo to przewidziała: do przebudowania kosmosu doszło dzięki grupce dwunastu bezbronnych ludzi, dzięki temu mało znaczącemu ziarenku, które zostało zasiane pięćdziesiąt milionów lat temu.
W tym dziwacznym, zamkniętym miejscu czas płynął powoli.
Nebogipfel wydawał się całkiem zadowolony z naszej sytuacji. Codziennie większość czasu spędzał z twarzą przyciśniętą do lśniącej powierzchni Uniwersalnego Konstruktora, zanurzony w Morzu Informacji. Dla mnie miał niewiele czasu i cierpliwości. Najwyraźniej był to dla niego wysiłek — strata! — gdy odrywał się od bogatego źródła odwiecznej wiedzy i stawał oko w oko z moją ignorancją, a jeszcze bardziej z moim prymitywnym pragnieniem przebywania w towarzystwie.
Wałęsałem się bez celu po mieszkaniu. Żułem jedzenie, korzystałem z kąpieli parowej, bawiłem się stołem wielorakości, spoglądałem przez okna na Ziemię, która stała się dla mnie równie niegościnna jak powierzchnia Jowisza.
Nie miałem nic do roboty! W tym nastroju bezradności, gdyż byłem teraz tak oddalony od domu i moich ziomków, że nie widziałem żadnych perspektyw dalszego życia, zacząłem odkrywać nowe otchłanie przygnębienia.
A potem, pewnego dnia Nebogipfel przyszedł do mnie z czymś, co nazwał propozycją.
Znajdowaliśmy się w pokoju, w którym siedział nasz przyjazny Konstruktor, przysadzisty i pogodny jak zawsze. Nebogipfel jak zwykle był podłączony do niego za pomocą rurki złożonej z lśniących rzęsków.
— Musisz zrozumieć, skąd to wszystko się wzięło — zaczął i obrócił zdrowe oko, by na mnie spojrzeć. — Przede wszystkim musisz uświadomić sobie, że cele Konstruktorów są bardzo odmienne od dążeń twojego lub mojego gatunku.
— To zrozumiałe — powiedziałem. — Już same różnice fizyczne...
— To nie wszystko.
Na ogół, gdy wdawaliśmy się w taką dyskusję — ze mną w roli ignoranta — Nebogipfel okazywał zniecierpliwienie, pragnienie powrotu do cudownych głębin Morza Informacji. Tym razem jednak mówił cierpliwie i ostrożnie, i uświadomiłem sobie, że niezwykle uważa na to, co mówi.
Zaczynał ogarniać mnie niepokój. Najwyraźniej Morlok uważał, że musi mnie do czegoś przekonać!
Omawiał dalej cele Konstruktorów.
— Widzisz, gatunek nie może przetrwać zbyt długo, jeśli ciągle będzie obciążony ciężarem antycznych motywacji, które ty dźwigasz. Bez obrazy.
— Nie obraziłem się — odparłem oschle.
— Chodzi mi oczywiście o podziały terytorialne, agresję, rozstrzyganie sporów drogą przemocy... Gdy technika przekracza pewien punkt, imperializm i tym podobne trendy stają się nierealne. Gdy istnieje taka potężna broń, jak zrzucona przez die Zeitmaschine bomba zbudowana na bazie karolinu — lub jeszcze gorsze środki niszczenia — sytuacja musi się zmienić. Pewien człowiek z twoich czasów powiedział, że wynalezienie broni atomowej zmieniło wszystko z wyjątkiem sposobu myślenia ludzi.
— Nie mogę się spierać z twoim twierdzeniem — powiedziałem — gdyż rzeczywiście, tak jak mówisz, wydaje się, że ograniczenia ludzkości, przymioty starego Adama, wystarczyły, by doprowadzić nas do upadku... Ale co z celami twoich metalowych nadludzi, Konstruktorów?
Zawahał się.
— W pewnym sensie gatunek, potraktowany jako całość, nie posiada celów. Czy ludzie w twoich czasach mieli wspólne cele oprócz tego, by dalej oddychać, jeść i się rozmnażać?
Chrząknąłem.
— Cele identyczne, jak u najbardziej prymitywnego bakcyla.
— Pomimo jednak tej zawiłości uważam, że można sklasyfikować cele gatunku, zależnie od stanu jego rozwoju i zasobów, których w konsekwencji potrzebuje.
Nebogipfel powiedział, że cywilizacja preindustrialna — pomyślałem o średniowiecznej Anglii — potrzebuje surowców, aby zapewnić sobie jedzenie, odzież, ciepło i tak dalej.
Jednakże dzięki rozwojowi przemysłu materiały można wzajemnie zastępować, by skompensować niedobór danego surowca. Tak więc głównymi potrzebami są wtedy kapitał i siła robocza. Taki stan pasował do mojego stulecia i uznałem, że działalność ludzi w tamtym nieoświeconym wieku rzeczywiście można by w ogólnym sensie uznać za wynik rywalizacji o tamte dwa kluczowe zasoby: siłę roboczą i kapitał.
— Ale po fazie industrialnej — powiedział Nebogipfel — następuje kolejny etap: postindustrialny. Mój gatunek wszedł na ten etap — w chwili twojego przybycia istnieliśmy już ponad pół miliona lat — ale to etap, który nie ma końca.
— Powiedz mi, co to znaczy. Jeżeli kapitał i siła robocza już nie są czynnikami determinującymi rozwój społeczny...
— Nie są, ponieważ ich brak mogą skompensować informacje. Rozumiesz? Tym samym przekształcająca się podłoga Sfery, za pośrednictwem wiedzy umieszczonej w jej strukturze, mogłaby kompensować wszelkie niedobory zasobów, nie tylko podstawowej energii...
— Chcesz powiedzieć, że Konstruktorzy, pomijając ich podział na niezliczone, różnorodne frakcje, dążą w zasadzie do zdobycia większej wiedzy?
— Zbieranie, interpretacja i magazynowanie informacji to ostateczny cel wszystkich inteligentnych istot żywych. — Spojrzał na mnie posępnie. — My to zrozumieliśmy i zaczęliśmy wykorzystywać zasoby Układu Słonecznego do tego celu, natomiast wy, ludzie z dziewiętnastego wieku, zaledwie zaczęliście iść po omacku drogą wiodącą ku zrozumieniu tej prawdy.
— No dobrze — powiedziałem. — Musimy zatem zapytać: co ogranicza zbieranie informacji? — Spojrzałem przez okno na spętane gwiazdy. — Wydaje mi się, że Uniwersalni Konstruktorzy już ogrodzili dużą część Galaktyki.
— A za nią są kolejne galaktyki — oświadczył Nebogipfel. — Milion milionów układów gwiezdnych tak dużych jak ten.
— A więc może nawet w tej chwili wielkie statki żaglowe Konstruktorów niczym ziarna mleczu dryfują do tego, co leży poza Galaktyką... Może Konstruktorzy zdołająw końcu podbić cały materialny wszechświat i przeznaczyć go do magazynowania i klasyfikacji informacji, które opisujesz. Taki wszechświat stałby się wielką biblioteką — największą, jaką można sobie wyobrazić, nieskończoną pod względem zasięgu i pojemności...
— To rzeczywiście wspaniały projekt. Faktycznie większa część energii Konstruktorów nakierowana jest na ten cel, a także na badania, jak inteligencja może przetrwać do odległej przyszłości, kiedy umysł ogarnie cały wszechświat i kiedy wszystkie gwiazdy umrą, a planety oddalą się od swych słońc... i sama materia zacznie się rozkładać.
— Ale mylisz się — ciągnął. — Wszechświat nie jest nieskończony. I dlatego dla niektórych frakcji Konstruktorów nie jest wystarczający. Rozumiesz? Ten wszechświat jest ograniczony w czasie i przestrzeni. Zaczął się w określonej chwili w przeszłości i musi się skończyć wraz z ostatecznym rozkładem materii, gdy czas definitywnie dobiegnie końca...
— Pewna frakcja Konstruktorów nie chce zaakceptować tej skończoności — wyjaśniał dalej Nebogipfel. — Nie przyjmują żadnych ograniczeń wiedzy. Skończony wszechświat im nie wystarcza! I przygotowują się, żeby coś w tej sprawie zrobić.
To mnie przejęło czystą, niekłamaną grozą. Spojrzałem na ukryte gwiazdy. To był gatunek, który już osiągnął nieśmiertelność, który podbił Galaktykę, który wchłonie wszechświat — jak mogli mieć jeszcze większe ambicje?
Zastanawiałem się ponuro, jaki to może mieć związek z nami?
Nadal podłączony do oczoskopu, Nebogipfel usunął resztki jedzenia z owłosionej brody, ocierając twarz grzbietem dłoni, tak jak to robi kot.
— Jeszcze nie całkiem rozumiem ten ich plan — powiedział. — Ma to jakiś związek z podróżowaniem w czasie, plattnerytem i, jak sądzę, koncepcją wielorakości historii. Dane są skomplikowane, takie jaskrawe...
Zdziwiło mnie, że użył takiego niezwykłego słowa. Po raz pierwszy pomyślałem, jak wielką odwagę i intelektualną siłę musi mieć Morlok, by zagłębiać się w Morzu Informacji Konstruktorów, stawać oko w oko z tym oceanem frapujących idei.
— Konstruktorzy budują flotę statków — oznajmił Nebogipfel. — Olbrzymich wehikułów czasu, które znacznie przekraczają możliwości twojego i mojego stulecia. Myślę, że Konstruktorzy chcą spenetrować przeszłość. Odległą przeszłość.
— Jak daleko chcą się cofnąć? Dalej niż do paleocenu?
Spojrzał na mnie.
— Znacznie dalej.
— A co z nami, Nebogipfelu? Co to za propozycja, którą masz?
— Nasz protektor — Konstruktor, który tu z nami jest — należy do tej frakcji. Był w stanie wykryć, że się zbliżamy. Nie potrafię ci podać szczegółów. Oni są bardzo rozwinięci, wyczuli, że przyjeżdżamy z paleocenu w naszym prymitywnym samochodzie czasu. Dlatego tu był, by nas przywitać.
Konstruktor potrafił prześledzić naszą wędrówkę ku powierzchni czasu, jakbyśmy byli bojaźliwymi rybami głębinowymi!
— Cóż — powiedziałem — to mnie cieszy. Przecież gdyby nie wyszedł nam na spotkanie i nie wyleczył nas swoją metodą molekularnej chirurgii, bylibyśmy martwi.
— Zaiste.
— A teraz?
Odsunął twarz od oczoskopu Konstruktora. Urządzenie odkleiło się z nieprzyjemnym plaśnięciem.
— Sądzę — odrzekł powoli — że oni rozumieją twój wkład... To, że twój wynalazek spowodował zmiany, eksplozję w wielorakości, która doprowadziła do tego wszystkiego.
— Co masz na myśli?
— Sądzę, że oni wiedzą, kim jesteś. I chcą, żebyśmy wraz z nimi polecieli w ich wielkich statkach do początku czasu.
Podróż do początku czasu... Moja dusza wzdrygnęła się ze strachu! Możecie mnie uznać za tchórza z powodu takiej reakcji. Cóż, może nim byłem. Ale musicie pamiętać, że już raz widziałem jeden kraniec czasu — jego gorzki koniec — w pierwszej historii, gdzie obserwowałem śmierć Słońca nad opuszczoną plażą. Przypomniałem sobie też mdłości i dezorientację, które wtedy czułem, oraz to, że tylko większy strach przed leżeniem bezradnie w tamtym mroku skłonił mnie, by jeszcze raz wsiąść do wehikułu czasu i wrócić do przeszłości.
Wiedziałem, że obraz, który bym ujrzał u zarania dziejów, byłby inny — niewyobrażalnie! — ale wahałem się właśnie z powodu wspomnienia o tamtym strachu i słabości.
Jestem człowiekiem — i jestem z tego dumny! — jednakże moje przeżycia, przypuszczalnie bardziej niezwykłe od doświadczeń jakiegokolwiek człowieka z mojego pokolenia, pozwoliły mi zrozumieć ograniczenia duszy ludzkiej — a przynajmniej mojej. Mogłem sobie poradzić z potomkami człowieka, takimi jak Morlokowie, i nie bałem się walczyć z takimi prehistorycznymi potworami jak pristichampus. A kiedy wdawałem się w zwykłe rozważania teoretyczne w ciepłym salonie Linnaean Society, mogłem posunąć się jeszcze dalej i godzinami debatować o skończoności czasu lub poglądach von Helmholtza dotyczących nieuchronnej śmierci cieplnej wszechświata.
Prawda jest jednak taka, że rzeczywistość wydawała mi się bardziej przerażająca.
Jednak alternatywne rozwiązanie nie wyglądało zachęcająco!
Zawsze byłem człowiekiem czynu — lubię panować nad sytuacją — ale tutaj znajdowałem się w rękach metalowych stworzeń tak rozwiniętych, że nawet nie przyszło im do głowy, by ze mną porozmawiać, tak jak ja nigdy bym nie pomyślał, by prowadzić filozoficzne dyskusje z fiolką pełną bakcyli. Na białej Ziemi nie mogłem nic zrobić, gdyż Uniwersalni Konstruktorzy już wszystko zrobili.
Wielokrotnie żałowałem, że nie zignorowałem zaproszenia Nebogipfela i nie pozostałem w paleocenie! Tam byłem częścią społeczności, która się rozrastała i rozwijała, a moje umiejętności i intelekt oraz siła fizyczna mogły odegrać bardzo ważną rolę w przetrwaniu i rozwoju ludzkości w tamtej gościnnej epoce. Stwierdziłem, że zaczynam też myśleć o Weenie, o tamtym świecie roku Pańskiego 802 701, do którego zawędrowałem podczas pierwszej podróży i zamierzałem powrócić, lecz przeszkodziło mi w tym pierwsze rozwidlenie historii. Pomyślałem, że gdyby sprawy wyglądały inaczej, gdybym ja zachował się wtedy inaczej, być może zdołałbym wyratować Weenę z płomieni, nawet kosztem własnego zdrowia lub życia. Lub gdyby udało mi się wtedy przeżyć, mógłbym dokonać prawdziwej zmiany w tamtej nieszczęśliwej historii, doprowadzając Elojów i Morloków do uświadomienia sobie ich degradacji.
Oczywiście, nic takiego nie uczyniłem. Zaraz po odzyskaniu wehikułu czasu uciekłem do domu. I teraz musiałem się pogodzić z tym, że z powodu nieustannych rozszczepień historii nie będę mógł nigdy wrócić do roku 802 701 ani do własnych czasów.
Wyglądało na to, że szlak moich wędrówek kończy się tutaj, w tych kilku nic nie znaczących pokojach!
Wydawało się, że Konstruktorzy będą utrzymywać mnie przy życiu dopóty, dopóki moje ciało będzie funkcjonować. Ponieważ zawsze byłem krzepki, przypuszczałem, że mogę oczekiwać, iż pożyję jeszcze kilkadziesiąt lat, a być może nawet dłużej, jeżeli bowiem Nebogipfel miał rację co do submolekularnych zdolności Konstruktorów, to (takie domysły snuł Nebogipfel, ku mojemu zdumieniu) będą w stanie nawet zatrzymać lub odwrócić procesy starzenia się mojego ciała!
W każdym razie wszystko wskazywało na to, że na zawsze będę pozbawiony towarzystwa, z wyjątkiem moich nierównorzędnych stosunków z Morlokiem, który — już przewyższając mnie rozumem i korzystając dalej z Morza Informacji — na pewno wkrótce przejdzie do spraw zbyt skomplikowanych, bym zdołał je pojąć.
Miałem zatem przed sobą perspektywę długiego i wygodnego życia, ale było to życie zwierzęcia w zoo, zamkniętego w tych kilku pokojach i pozbawionego możliwości dokonania czegokolwiek znaczącego. Taka przyszłość przypominała zamknięty i nie kończący się tunel...
Z drugiej jednak strony wiedziałem, że wyrażenie zgody na plan Konstruktorów może okazać się zgubą dla mojego rozumu.
Zwierzyłem się Nebogipfelowi z tych wątpliwości.
— Rozumiem twoje obawy i cenię to, że uczciwie stajesz oko w oko z własną słabością. Od chwili naszego pierwszego spotkania twoje rozumienie własnej natury znacznie się pogłębiło...
— Oszczędź mi tych uprzejmości, Nebogipfelu!
— Nie musisz podejmować decyzji w tej chwili.
— Co masz na myśli?
Opisał mi olbrzymią skalę techniczną projektu Konstruktorów. Do napędu statków trzeba było przygotować ogromne ilości plattnerytu.
— Czas trwania prac Konstruktorów jest długi — wyjaśnił Morlok. — Ale i tak ten projekt jest ambitny. Według własnych obliczeń Konstruktorów (a jest to niejasne, ponieważ Konstruktorzy nie planują tak jak ludzie; po prostu budują, wspólnie, systematycznie i z pełnym oddaniem, na modłę termitów) statki będą gotowe za milion lat.
— Milion lat? Konstruktorzy rzeczywiście muszą być cierpliwi, by obmyślać tak długoterminowe plany!
Ta liczba tak mnie zaskoczyła, że zdumiałem się skalą tego całego przedsięwzięcia! Kiedy wyobraziłem sobie projekt, którego czas trwania rozciągał się na kilka epok geologicznych, a celem było wysłanie statków do początku czasu, poczułem podziw pełen szacunku, coś w rodzaju lęku. Powiedziałem o tym Nebogipfelowi.
Morlok obdarzył mnie spojrzeniem wyrażającym sceptycyzm.
— Wszystko to bardzo piękne — powiedział — ale musimy być praktyczni.
Powiedział, że wynegocjował, aby przyniesiono nam szczątki naszego skleconego na poczekaniu samochodu czasu, a także narzędzia, surowce i zapas świeżego plattnerytu...
Od razu pojąłem tok jego myślenia.
— Proponujesz, żebyśmy wsiedli do samochodu czasu i przeskoczyli odległość miliona lat, podczas gdy cierpliwi Konstruktorzy dokończą budowę statków?
— Czemu nie? Nie ma innego sposobu, byśmy dotrwali do chwili startu statków. Być może Konstruktorzy są nieśmiertelni, ale my nie.
— No cóż, sam nie wiem! Po prostu wydaje się, że... Czy Konstruktorzy są pewni, że przy tak gigantycznych okresach czasu zrealizują swój program punktualnie i zgodnie z założeniami? Ba, w moim stuleciu czas istnienia gatunku ludzkiego był równy zaledwie jednej dziesiątej tego okresu.
— Musisz pamiętać — wyjaśnił Nebogipfel — że Konstruktorzy nie są ludźmi. Są naprawdę nieśmiertelnym gatunkiem. Świadomość jednostek może się tworzyć i rozpływać w ogólnym morzu, ale ciągłość zbierania informacji i konsekwencja w dążeniu do celu są niezachwiane... W każdym razie — zakończył, patrząc na mnie — co masz do stracenia? Jeśli powędrujemy w przyszłość i stwierdzimy, że mimo wszystko konstruktorzy zrezygnowali z przedsięwzięcia przed ukończeniem budowy statków, to co z tego?
— Cóż, po pierwsze moglibyśmy zginąć. Co się stanie, gdy po przebyciu miliona lat nie będzie żadnego Konstruktora, który nas powita i zatroszczy się o nasze potrzeby?
— Co z tego? — powtórzył Morlok. — Czy w tej chwili możesz szczerze powiedzieć, że jesteś szczęśliwy — machnął ręką, wskazując nasze mieszkanie — mając przed sobą perspektywę życia w takich warunkach do samej śmierci?
Nie odpowiedziałem, ale Nebogipfel chyba wyczytał odpowiedź z mojej twarzy.
— A zresztą... — ciągnął.
— Tak?
— Istnieje możliwość, że po zbudowaniu samochodu czasu postanowimy, iż lecimy w innym kierunku.
— Co masz na myśli?
— Dostaniemy mnóstwo plattnerytu, moglibyśmy dotrzeć nawet do paleocenu, gdybyś chciał.
Rozejrzałem się ukradkiem, czując się jak przestępca!
— Nebogipfelu, a jeżeli Konstruktorzy słyszą, że mówisz takie rzeczy?
— No to co? Nie jesteśmy więźniami. Konstruktorzy uważają nas za interesujące istoty i sądzą, że z powodu twojego historycznego i przyczynowego znaczenia powinieneś uczestniczyć w ich ostatniej wyprawie. Ale nie zmuszaliby nas ani nie zatrzymywali, gdyby nasze cierpienie uniemożliwiało nam dalsze życie w tym miejscu.
— A ty? — zapytałem go ostrożnie. — Co ty chcesz zrobić?
— Nie powziąłem jeszcze żadnej decyzji — odrzekł. — Mojągłównątroskąw tej chwili jest zapewnić sobie jak najwięcej opcji odnośnie przyszłości.
Było to bardzo rozsądne podejście i — dając sobie spokój z wątpliwościami — zgodziłem się z Nebogipfelem, że powinniśmy zacząć odbudowę samochodu czasu. Szczegółowo omówiliśmy potrzebne materiały i narzędzia.
Konstruktor wygrzebał z lodu i przyniósł nam samochód czasu. By tego dokonać, rozdzielił się na cztery mniejsze piramidy, które umieścił pod narożnikami pogruchotanej ramy samochodu. Składowe piramidalne maszyny poruszały się płynnie — wyobraźcie sobie, jak wydmy, ziarno po ziarnie, przesuwają się pod wpływem wiatru — i dostrzegłem, jak podczas tej dziwnej procesji wędrujące nitki metalowych rzęsków łączą te składowe maszyny ze sobą.
Kiedy szczątki naszego samochodu zostały złożone na środku pokoju, składowe maszyny ponownie połączyły się w swojego macierzystego Konstruktora, unosząc się i scalając, jak gdyby się stapiały. Uznałem to za fascynujący, choć odrażający widok. Wkrótce jednak Nebogipfel z radością podłączył się ponownie do swojego oczoskopu bez żadnych skrupułów.
Zasadniczą dolną część samochodu czasu stanowił szkielet naszego pojazdu do przemieszczania się w czasie z roku 1938, ale jego nadbudówka — zaledwie kilka płyt ściennych i podłogowych — została sklecona na poczekaniu przez Nebogipfela z wraków zbombardowanych molochów oddziału ekspedycyjnego oraz messerschmitta. Proste urządzenia sterownicze cechowały się podobną prymitywnością. Większość tej aparatury była teraz zdekompletowana i zniszczona. Jasne więc było, że oprócz uzupełnienia plattnerytu musimy przeprowadzić dość gruntowną renowację samochodu.
Pod kierunkiem Nebogipfela wykonywałem wiele prac manualnych wymagających wprawy. Z początku ten układ niezbyt mi się podobał, ale to Nebogipfel miał dostęp do Morza Informacji, a tym samym zgromadzonej wiedzy Konstruktorów. I to on mógł wskazać Konstruktorowi materiały, których potrzebowaliśmy: rurę o takiej a takiej średnicy oraz z takim czy innym gwintem i tak dalej.
Konstruktor wytwarzał potrzebne nam surowce na swój zwykły, nowatorski sposób — po prostu wytłaczał je ze swojego ciała. Wydawało się, że nic go to nie kosztuje, z wyjątkiem ubytku materiału, ale to było wkrótce kompensowane zwiększonym napływem wędrujących rzęsków, które podtrzymywały go przy życiu.
Trudno mi było zaufać wynikom tego procesu. Podczas produkcji komponentów do mojego wehikułu czasu i wcześniejszych wynalazków odwiedzałem stalownie i tym podobne zakłady. Obserwowałem, jak stopione żelazo spływa z wielkich pieców do konwerterów Bessemera, gdzie poddawano je utlenianiu i mieszano z surówką zwierciadlistą oraz węglem... I tak dalej. Dlatego trudno mi było uwierzyć w coś, co wyrzucała z siebie bezkształtna, lśniąca masa!
Morlok oczywiście wykazał, że moje uprzedzenie jest niedorzeczne.
— Subatomowa przemiana, którą potrafi przeprowadzić Konstruktor, to proces znacznie doskonalszy od opisywanego przez ciebie topienia, mieszania i młotkowania, które wydają się prawie tak prymitywne, jak w okresie tuż po wyjściu człowieka z jaskiń.
— Być może — powiedziałem — ale mimo wszystko... Przecież tego nie widać!
Wziąłem do ręki klucz. Tak jak wszystkie inne zamówione przez nas narzędzia i ten klucz został wytworzony przez Konstruktora niedługo po tym, jak Nebogipfel o niego poprosił: był gładki, bez spoin, złącz, śrub czy śladów prasowania.
— Kiedy biorę ten przedmiot do ręki — ciągnąłem — wydaje mi się, że będzie ciepły, ociekający kwasem żołądkowym lub pokryty tymi okropnymi żelaznymi rzęskami...
Nebogipfel pokręcił głową, świadomie wyrażając tym gestem kpinę.
— Jesteś taki nietolerancyjny, jeżeli chodzi o odmienne sposoby wykonywania jakichkolwiek rzeczy!
Pomimo moich zastrzeżeń zmuszony byłem pozwolić, by Konstruktor zaopatrywał nas w dalszy sprzęt i zapasy. Obliczałem, że podróż potrwa trzydzieści godzin, jeśli cofniemy się do paleocenu — nie więcej jednak niż trzydzieści minut, jeśli wykonamy krótki skok do przyszłości, w której gotowe będą statki czasu. Chcąc zatem lepiej przygotować się tym razem, zaopatrzyłem nasz nowy samochód czasu w dostateczną ilość jedzenia i wody, zgodnie z naszymi różnymi potrzebami, byśmy mogli przetrwać kilka dni. I poprosiłem, żeby dostarczono nam obu grube, ciepłe ubranie. Mimo to byłem niespokojny, kiedy na strzępy mojej koszuli z tkaniny diagonalnej nakładałem ciężki płaszcz, który Konstruktor dla mnie zrobił. Płaszcz był z jakiejś srebrzystej, bliżej nie określonej tkaniny i miał dość grubą podszewkę.
— To po prostu wydaje się nienaturalne — zaprotestowałem przed Nebogipfelem — nosić coś, co zostało wytworzone w taki sposób.
— Twoje zastrzeżenia stają się nużące — odrzekł Morlok. — To dla mnie jasne, że czujesz chorobliwy strach przed ciałem i jego funkcjami. Dowodem tego jest nie tylko ta irracjonalna reakcja na zdolności wytwórcze Konstruktora, lecz również twoja wcześniejsza reakcja na Morloków...
— Nie wiem, o czym mówisz — odrzekłem zaskoczony.
— Wielokrotnie opisywałeś mi swoje spotkania z tamtymi... z moimi kuzynami, używając terminów związanych z ciałem. Wspominałeś o odchodach, przyrównywałeś palce do glist i tak dalej.
— A więc... chwileczkę... Twierdzisz, że mój strach przed Morlokami i wytworami Konstruktorów oznacza, iż boję się własnej biologii?
Bez ostrzeżenia przysunął rękę do mojej twarzy. Bladość gołego ciała jego dłoni, glistowatość jego palców — to wszystko mnie oczywiście przerażało, tak jak zawsze! — i wzdrygnąłem się.
Morlok najwyraźniej uważał, że udowodnił swoje twierdzenie. Poza tym przypomniałem sobie też wcześniejszy związek między moim strachem przed ciemnymi, podziemnymi siedzibami Morloków i dziecięcą obawą przed szybami wentylacyjnymi umieszczonymi na terenie domu moich rodziców.
Zbyteczne dodawać, że poczułem się bardzo nieswojo z powodu tej obcesowej diagnozy Nebogipfela, na myśl o tym, że moimi reakcjami nie kieruje rozum, jak mógłbym przypuszczać, lecz takie dziwne, ukryte cechy właściwe mojej naturze!
— Myślę — powiedziałem z godnością, na jaką zdołałem się zdobyć — że niektóre rzeczy najlepiej pominąć milczeniem!
W ten sposób uciąłem rozmowę na ten temat.
Ukończony samochód czasu był dość prymitywną konstrukcją: zwykłą metalową skrzynką, nie zakrytą od góry, nie pomalowaną i surowo wykończoną. Ale urządzenia sterownicze były znacznie lepsze od niewymyślnych mechanizmów, które Nebogipfel zdołał zrobić z materiałów dostępnych w paleocenie — znajdowały się tam nawet proste tarcze chronometryczne, aczkolwiek z ręcznie napisanymi oznaczeniami — i okazało się, że będziemy mogli poruszać się w czasie tak swobodnie, jak mogłem to czynić za pośrednictwem mojego pierwszego wehikułu.
Kiedy pracowałem i zbliżał się ustalony przez nas dzień wyjazdu, moja obawa i niepewność narastały. Wiedziałem, że nie będę mógł nigdy wrócić do domu, ale wyruszając stąd z Nebogipfelem w przyszłość lub przeszłość, mogłem wejść w dziwną rzeczywistość, której nie przeżyję, albo cieleśnie, albo umysłowo. Wiedziałem, że mogę się zbliżyć do krańca mojego życia i ogarnęło mnie lekkie przerażenie.
W końcu nadeszła ta chwila. Nebogipfel usiadł na siodełku. Ubrany był w ciężki, watowany kombinezon ze srebrzystego materiału Konstruktora. Na małej twarzy miał nowe gogle. Wyglądał trochę jak małe dziecko opatulone przed zimowym chłodem — przynajmniej dopóki człowiek nie zauważył włosów opadających kaskadą z jego twarzy oraz lśnienia oka za niebieskimi goglami.
Usiadłem obok niego i po raz ostatni sprawdziłem zawartość naszego samochodu.
Kiedy tam siedzieliśmy, w jednej sekundzie ściany naszego mieszkania przemieniły się bezgłośnie w szkło! Wszędzie wokół nas, widoczne teraz przez przezroczyste ściany naszego pokoju, rozciągały się na dużą odległość posępne równiny białej Ziemi, złotoczerwone w świetle zachodzącego słońca. Rzęski Konstruktora — znów zgodnie z instrukcją Nebogipfela — przekształciły materiał ścian komory, w której znajdował się samochód czasu. Potrzebowaliśmy co prawda jakiejś ochrony przed dzikim klimatem białej Ziemi, ale pragnęliśmy widzieć świat podczas naszej podróży.
Choć temperatura powietrza nie uległa zmianie, od razu zrobiło mi się zimniej. Zadrżałem i owinąłem się szczelniej płaszczem.
— Chyba jesteśmy gotowi — stwierdził Nebogipfel.
— Gotowi — przyznałem — z wyjątkiem jednej rzeczy: nie powzięliśmy decyzji! Czy lecimy do przyszłości, w której statki będą ukończone, czy...
— Myślę, że decyzja należy do ciebie — odrzekł, ale — lubię tak myśleć — na jego twarzy obcej istoty malował się wyraz współczucia.
Nadal czułem niewielki strach, gdyż, z wyjątkiem pierwszych rozpaczliwych godzin po stracie Mosesa, nigdy nie zastanawiałem się nad śmiercią! A jednak wiedziałem, że mój obecny wybór może doprowadzić do mojej śmierci. Mimo to...
— Naprawdę nie wydaje mi się, bym miał duży wybór — powiedziałem Nebogipfelowi. — Nie możemy tu zostać.
— Tak — przyznał. — Obaj jesteśmy wygnańcami. Myślę, że musimy to ciągnąć... do samego końca.
— Tak — potwierdziłem. — Chyba do końca samego czasu... Cóż! Niech tak będzie, Nebogipfelu. Niech tak będzie.
Nebogipfel pchnął dźwignie samochodu do przodu — poczułem, jak mój oddech robi się coraz szybszy, a krew łomocze w skroniach — i pogrążyliśmy się w szarości typowej dla podróżowania w czasie.
Jeszcze raz Słońce zakołysało się na niebie, a nadal zielony Księżyc przechodził płynnie swoje fazy i miesiące mijały szybciej niż uderzenia serca. Wkrótce oba ciała niebieskie nabrały takiej prędkości, że zlały się w gładkie, precyzyjne wstęgi światła, które opisałem już wcześniej, a niebo przybrało odcień stalowej szarości, charakterystyczny dla połączenia dnia i nocy. Wszędzie wokół nas, wyraźnie widoczne z naszego podwyższonego punktu obserwacyjnego, lodowe pola białej Ziemi ciągnęły się aż poza horyzont, prawie niezmienne podczas przemijania nic nie znaczących lat, ukazując nam jedynie połysk powierzchni wygładzony wskutek szybkości naszej podróży.
Chętnie zobaczyłbym, jak te wspaniałe statki międzygwiezdne wznoszą się w przestrzeń kosmiczną, ale wirowanie Ziemi uniemożliwiało mi dostrzeżenie kruchych pojazdów i gdy tylko rozpoczęliśmy podróż w czasie, żaglowce stały się dla nas niewidoczne.
Po kilku sekundach od naszego wyjazdu — patrząc z perspektywy szybkiego pokonywania czasu — nasze mieszkanie uległo zniszczeniu. Zniknęło jak rosa, pozostawiając nasz przezroczysty pęcherz w odosobnieniu na płaskim dachu wieży. Pomyślałem o naszym dziwacznym, a jednak wygodnym apartamencie — z kąpielą parową, tapetą o bzdurnym wzorze, osobliwym stołem bilardowym i całą resztą. To wszystko stopiło się teraz z powrotem w jedną bezkształtną masę, a nasze mieszkanie, już niepotrzebne, zredukowane zostało do snu: platonicznego wspomnienia w metalowej wyobraźni Uniwersalnych Konstruktorów!
Nie opuścił nas jednak nasz cierpliwy Konstruktor. Przy takiej dużej szybkości zobaczyłem, jak spoczywa tu, zaledwie kilka jardów od nas — przysadzista piramida, z wijącymi się rzęskami wygładzonymi przez podróż w czasie — a potem nagle przeskakuje do następnego miejsca, by pozostać tam przez kilka chwil i tak bez końca. Ponieważ zwykła sekunda dla nas trwała wieki w świecie poza samochodem czasu, zdołałem obliczyć, że Konstruktor pozostaje blisko nas, prawie nieruchomy, przez tysiąc lat za każdym razem.
Powiedziałem o tym Nebogipfelowi.
— Tylko wyobraź sobie! Być nieśmiertelnym to jedno, ale tak się poświęcić jednemu zadaniu... On jest jak samotny rycerz strzegący swojego Graala, podczas gdy epoki historyczne i drobne troski zwykłych ludzi szybko przemijają.
Jak już to opisałem, sąsiednie budowle były wieżami, które stały w odstępach dwóch do trzech mil w całej dolinie Tamizy. W ciągu kilku tygodni, które spędziliśmy w naszym mieszkaniu, nie dostrzegłem śladu zmian w tych wieżach — nawet otwarcia drzwi. Teraz jednak, dzięki przyspieszonej perspektywie, zobaczyłem, jak ewolucja powoli wpełza na powierzchnie budowli. Gładka jak lustro ściana pewnej cylindrycznej budowli w Hammersmith nabrzmiała i przybrała kolor czerwonej ochry, jakby zaatakowała ją jakaś „metaliczna” choroba, a potem przemieniła się w nowy wzór kanciastych guzów i kanałów. Inna wieża, w okolicach Fulham, zniknęła bez śladu! W jednej chwili tam była, a w następnej już nie. Nie mogłem nawet dostrzec fundamentów, które pokazywałyby, gdzie się znajdowała, gdyż lód zakrywał odsłoniętą ziemię zbyt szybko dla mojego oka.
Taka płynna ewolucja przebiegała przez cały czas. Uświadomiłem sobie, że tempo zmian w tym nowym Londynie musi być mierzone raczej w stuleciach, a nie latach, tak jak w Londynie z moich czasów. Niemniej jednak zmiany następowały.
Zwróciłem na to uwagę Nebogipfelowi.
— Możemy się jedynie domyślać celu tej przebudowy — oświadczył. — Być może zmiana w zewnętrznym wyglądzie oznacza, że miasto wykorzystywane jest teraz do innych celów. Ale nawet tutaj następuje powolny rozkład. I być może od czasu do czasu zdarzają się tu bardziej spektakularne incydenty, takie jak upadek meteorytu.
— Na pewno istoty tak inteligentne jak Konstruktorzy potrafiłyby przewidzieć takie wypadki, jak upadek meteoru! Wykrywając spadające głazy za pomocą teleskopów i być może wykorzystując statki z rakietami i żaglami do odbicia tych odłamków.
— Do pewnego stopnia. Ale Układem Słonecznym rządzi przypadek i chaos — powiedział Nebogipfel. — Nie można mieć nigdy pewności, że się wyeliminuje wszystkie kataklizmy, bez względu na dostępne środki oraz planowanie i obserwacje... Dlatego nawet Konstruktorzy muszą czasami dokonywać przebudowy — nawet wieży, w której mieszkamy.
— Co masz na myśli?
— Przemyśl to — powiedział Nebogipfel. — Czy jest ci ciepło? Czy czujesz się wygodnie?
Jak już zauważyłem, to, że znalazłem się na pustkowiu białej Ziemi i ochraniała mnie jedynie ta niewidoczna kopuła Konstruktorów, przyprawiło mnie o zimny dreszcz. Wiedziałem jednak, że może to być tylko reakcja emocjonalna.
— Jest mi całkiem dobrze.
— Oczywiście. Mnie też. I ponieważ jesteśmy w drodze od mniej więcej kwadransa, wiemy, że stałe warunki przetrwały w tej budowli przez ponad pół miliona lat.
— Ale — powiedziałem, idąc za tokiem jego myślenia — ta nasza wieża podatna jest na niszczące wpływy czasu tak jak każda inna... Dlatego nasz Konstruktor musi bez przerwy naprawiać to miejsce, by nadal nam służyło.
— Tak. W przeciwnym razie kopuła, która nas chroni, z pewnością już dawno by się rozszczepiła i rozpadła.
Nebogipfel miał oczywiście rację — to był kolejny dowód nadzwyczajnej wytrwałości Konstruktorów w dążeniu do celu — ale nie poczułem się przez to bardziej uspokojony! Rozejrzałem się, badając podłogę pod nami. Poczułem, jakby wieża stała się krucha niczym kopiec termitów, bez końca rozgrzebywana i przebudowywana przez Uniwersalnych Konstruktorów, i doznałem zawrotów głowy!
Teraz dostrzegłem zmianę w jakości światła. Oblodzony krajobraz rozciągał się wokół nas, na pozór nie zmieniony, ale wydawało mi się, że na lód pada ciemniejsze światło niż przedtem.
Wstęgi słońca i księżyca, rozmyte i niewyraźne wskutek swoich ruchów precesyjnych, nadal kołysały się na niebie, ale — choć Księżyc nadal lśnił jaskrawą zielenią przesadzonej tam roślinności — wyglądało na to, że Słońce przechodzi cykl zmiany.
— Wydaje się — zauważyłem — że Słońce migoce ze zmienną jasnością na przestrzeni co najmniej kilku stuleci.
— Chyba masz rację.
Byłem teraz pewien, że to właśnie to niepewne światło rzuca dziwne, dezorientujące złudzenie cienia na lodowy krajobraz. Jeśli staniecie przy oknie, ustawicie rękę z rozcapierzonymi palcami przed twarzą i zaczniecie ją szybko przybliżać oraz oddalać przed oczami, to będziecie mieli pojęcie, o co mi chodzi.
— Niech licho porwie to migotanie — zaprotestowałem. — Włazi człowiekowi w głąb oczu, zakłóca rytm umysłu...
— Obserwuj światło — nakazał Nebogipfel. — Śledź jego jakość. Znów się zmienia.
Spełniłem jego polecenie i wkrótce nagrodzony zostałem widokiem nowego aspektu osobliwego zachowania się Słońca. Zobaczyłem jakąś zieleń — tylko w nielicznych chwilach, kiedy widziałem, jak pewnego rodzaju blada zieloność kładzie się na niebiańskiej ścieżce Słońca — niemniej jednak była ona rzeczywista.
Teraz, gdy wiedziałem, że ta zieloność istnieje, odkryłem szmaragdowe błyskanie nad zmarzniętymi wzgórzami i posępnymi budynkami Londynu. To był przejmujący widok, jak wspomnienie życia, które zniknęło z tych wzgórz.
— Podejrzewam — powiedział Nebogipfel — że migotanie i zielone błyski są ze sobą powiązane...
Podkreślił, że Słońce jest największym źródłem energii i materii w Układzie Słonecznym. Sami Morlokowie to wykorzystali, by zbudować Sferę wokół Słońca.
— Myślę — ciągnął — że Uniwersalni Konstruktorzy też wgryzają się w to wielkie źródło. Eksploatują Słońce w celu uzyskania potrzebnych im surowców...
— Plattneryt — podsunąłem, czując coraz większe podniecenie. — To właściwie oznaczają zielone błyski, prawda? Konstruktorzy wydobywają plattneryt ze Słońca.
— Albo wykorzystują swe alchemiczne umiejętności do przemiany materii i energii Słońca w plattneryt, co wychodzi na to samo.
Nebogipfel twierdził, że widzimy blask plattnerytu dzięki temu, iż Konstruktorzy budują wielkie skorupy z tego materiału wokół gwiazdy. Gdy konstrukcja zostanie ukończona, skorupy zostaną wysyłane w wielkich konwojach do innych miejsc budowy w Układzie Słonecznym i zacznie się tworzenie nowej skorupy. Widziane przez nas migotanie musiało oznaczać przyspieszony montaż i demontaż tych wielkich hałd plattnerytu.
— To nadzwyczajne — wysapałem. — Konstruktorzy muszą brać ten materiał ze Słońca w partiach, które równają się masie największych planet! To przyćmiewa nawet budowę twojej wielkiej Sfery, Nebogipfelu!
— Wiemy, że Konstruktorzy nie są pozbawieni ambicji.
Teraz wydawało mi się, że migotanie cierpliwego Słońca zanika, jak gdyby konstruktorzy kończyli prace wydobywcze. Dostrzegłem kolejne, charakterystyczne zielone plamy plattnerytu na niebie, ale te oddzielone były od wstęgi Słońca i przypominały pędzące po nieboskłonie fałszywe księżyce. Uświadomiłem sobie, że są to plattnerytowe struktury — olbrzymie twory z tej substancji, spinające przestrzeń kosmiczną — które formują się powoli w jakąś orbitę okołoziemską.
Przesuwające się światło plattnerytu odbijało się od powłoki naszego cierpliwego Konstruktora, który stał przy nas, podczas gdy niebo przechodziło te nadzwyczajne zmiany!
Nebogipfel spojrzał na chronometryczne liczniki.
— Przebyliśmy prawie osiemset tysięcy lat... Myślę, że to wystarczy.
Pociągnął dźwignie do siebie. Samochód czasu zakołysał się z typową dla podróży w czasie niezdarnością i musiałem zmagać się nie tylko z uczuciem strachu, lecz również z mdłościami.
Nasz Konstruktor od razu zniknął nam z widoku. Krzyknąłem — nie mogłem się powstrzymać — i chwyciłem ławkę w samochodzie. Myślę, że nigdy nie czułem się taki zagubiony i samotny, jak w tamtej chwili, gdy nasz wierny towarzysz podróży liczącej osiem tysięcy wieków nagle — przynajmniej tak mi się wydawało — pozostawił nas na pastwę losu w obcym otoczeniu.
Drganie związane z precesją wstęgi słonecznej stało się wolniejsze i słabsze, aż w końcu ustało. Po kilku sekundach dostrzegłem niepokojące migotanie światła oznaczające zmianę dni i nocy, a niebo utraciło swój wszechobecny kolor lśniącej szarości.
Teraz powietrze wokół mnie wypełniło zielone światło plattnerytu, które zewsząd otaczało naszą kopułę i migotało niewyraźnie, przesłaniając niewzruszone równiny białej Ziemi.
Trzepotanie dni i nocy stało się wolniejsze od mojego tętna. W ostatniej chwili przez ułamek sekundy widziałem pole gwiazd, które przebiły się na pierwszy plan, oślepiające i bliskie. Dostrzegłem niewyraźnie kilka szerokich głów i olbrzymie, ludzkie oczy. Następnie Nebogipfel przesunął dźwignie do skrajnej pozycji, samochód zatrzymał się i wynurzyliśmy się w historii, a tłum Obserwatorów zniknął. Zalała nas powódź zielonego światła.
Znajdowaliśmy się w statku z plattnerytu!
Ja, Morlok, mechanizmy i wyposażenie naszego małego samochodu czasu skąpani byliśmy w szmaragdowym świetle plattnerytu, które otaczało nas z wszystkich stron. Nie miałem pojęcia, jakie są prawdziwe rozmiary statku, jego wielkość utrudniała mi orientację. Nie był podobny do pojazdów z mojego stulecia, gdyż brakowało w nim podwozia, na którym ustawiono by ściany i płyty odgradzające poszczególne pomieszczenia, komory silnikowe i tym podobne. Zamiast tego musicie sobie wyobrazić sieć z nici i węzłów pobłyskujących zielenią plattnerytu, jakby zarzuconą na nas przez jakiegoś niewidzialnego rybaka, tak iż Nebogipfel i ja byliśmy uwięzieni w gąszczu prostych i zakrzywionych promieni światła.
Ta sieć nie dochodziła do samochodu czasu. Wydawało się, że kończy się mniej więcej w odległości wyznaczonej przez naszą kopułę. Nie miałem żadnych trudności z oddychaniem i nie było mi zimniej niż dotychczas. Musieliśmy mieć taką ochronę, jaką do tej pory zapewniała nam kopuła, i pomyślałem, że sama kopuła nadal tam jest, gdyż dostrzegłem bardzo słabe odblaski na powierzchni nad głową. Światło plattnerytu było jednak takie niepewne i ruchliwe, że nie mogłem mieć pewności.
Nie mogłem też dojrzeć podłogi pod samochodem czasu. Wydawało się, że tkanina sieciowa rozciąga się pod nami, wnikając głęboko w strukturę budowli, którą pamiętałem. Nie mogłem jednak zrozumieć, jak ta krucha konstrukcja zdolna jest podtrzymać taką dużą masę naszego samochodu czasu i poczułem nagle nieprzyjemne zawroty głowy. Z determinacją stłumiłem w sobie te prymitywne reakcje. Moja sytuacja była niezwykła, ale chciałem się zachowywać z godnością — zwłaszcza jeśli to miały być ostatnie chwile mojego życia! — i nie zamierzałem tracić energii na uspokajanie drzemiącej we mnie przestraszonej małpy, która myśli, że może spaść z tego błyszczącego zielono drzewa.
Przyjrzałem się badawczo sieci wokół nas. Jej główne nitki wydawały się grubości mojego palca wskazującego, choć świeciły tak jasno, że trudno było mieć pewność, czy ta grubość to nie zwykłe złudzenie optyczne. Nitki te otaczały komórki, które miały szerokość mniej więcej stopy i nieregularne kształty. O ile mogłem się zorientować, nie było dwóch komórek o takim samym kształcie. W poprzek tych głównych komórek i pomiędzy nimi biegły cieńsze nitki, tworząc złożony wzór podkomórek. Te podkomórki też były podzielone przez cieńsze nitki i tak dalej, aż do miejsca, do którego sięgał mój wzrok. Przypomniałem sobie rozgałęziające się rzęski, które pokrywały zewnętrzną warstwę Konstruktora.
Przy węzłach łączących główne nitki pobłyskiwały punkciki świetlne, tak samo zielone jak reszta. Te grudki nie pozostawały w spoczynku, lecz wędrowały wzdłuż nitek lub eksplodowały, dając maleńkie, bezgłośne błyski. Musicie sobie wyobrazić nieustanny ruch tych punkcików na całej sieci, tak iż całą konstrukcję cechowały łagodny, zmieniający się blask i ciągła ewolucja struktury oraz światła.
Sprawiało to na mnie wrażenie kruchości — jakby człowieka otaczały warstwy jedwabistej pajęczyny — ale cała konstrukcja tworzyła pewną organiczną całość i wydawało mi się, że gdybym wyciągnął niezdarnie ręce do góry i zrobił wielkie dziury w tej skomplikowanej sieci, wkrótce sama by się naprawiła.
Musicie sobie też wyobrazić, że wokół całego statku roztaczał się ten dziwny, niepewny, zielony blask plattnerytu, dający poczucie, że statek nie jest mocno osadzony w materialnym świecie, że jest urojony i nietrwały.
Struktura była na tyle luźna, że przez przejrzysty kadłub naszego pojazdu widziałem świat na zewnątrz. Wzgórza i anonimowe budowle Londynu Konstruktorów nadal tam były, a wieczny lód wydawał się niewzruszony. Była pora nocna, a niebo przejrzyste. Srebrny sierp Księżyca żeglował wysoko pośród nieobecnych gwiazd...
I nagle na opustoszałym niebie tej porzuconej Ziemi zobaczyłem kolejne plattnerytowe statki. Były olbrzymie, miały soczewkowaty kształt i przypominały taką samą strukturę sieciową, jak statek, w którym znajdowałem sieja i Nebogipfel. W ich ogromnych, skomplikowanych wnętrzach błyszczały mniejsze światła, niczym pojmane gwiazdy. Lodowa powłoka białej Ziemi skąpana była w blasku plattnerytu. Statki przypominały olbrzymie, milczące chmury, które żeglowały nienaturalnie blisko lądu.
Nebogipfel przyjrzał mi się uważnie; plattneryt nadawał zielony połysk włosom pokrywającym jego ciało.
— Czy dobrze się czujesz? Wydajesz się trochę wzburzony.
Wybuchnąłem nerwowym śmiechem.
— Masz dar do niedopowiedzeń, Morloku. Wzburzony? No myślę...
Obróciłem się na siedzeniu, wyciągnąłem rękę i znalazłem półmisek wypełniony bliżej nie określonymi orzechami oraz owocami, które dostarczył mi Konstruktor. Zagłębiłem palce w żywności i podniosłem ją do ust. Stwierdziłem, że proste, zwierzęce czynności związane zjedzeniem stanowią miłą odskocznię od zdumiewających, prawie niepojętych spraw, które się wokół mnie rozgrywały. Właściwie zastanawiałem się, czy to będzie mój ostatni posiłek — ostatnia kolacja na Ziemi!
— Myślałem, że nasz Konstruktor wyjdzie nam na spotkanie.
— Ależ on tu chyba jest — powiedział Nebogipfel. Uniósł rękę i szmaragdowe światło odbiło się od jego palców. — Ten statek zaprojektowano najwyraźniej według tych samych zasad co Konstruktorów. Chyba możemy powiedzieć, że nasz Konstruktor nadal tu jest, ale teraz jego świadomość stanowi jakiś układ tych przesuwających się punktów światła w sieci plattnerytu. I statek na pewno połączony jest z Morzem Informacji. Zaiste, chyba można powiedzieć, że to sam nowy Uniwersalny Konstruktor. Statek jest żywy... tak jak Konstruktorzy. A jednak, ponieważ skonstruowany jest z plattnerytu, musi być czymś znacznie bardziej rozwiniętym.
Przyjrzał mi się badawczo, jego zdrowe oko było ciemne i głębokie za goglami, które miał na oczach.
— Rozumiesz? — zapytał. — Jeżeli to życie, to nowe... plattnerytowe życie... Pierwsze, którego nie ogranicza, tak jak reszty nas, powolne obracanie się trybów historii. I ten statek skonstruowano z myślą o nas... Statek jest do naszego użytku, by zabrać nas wstecz, tak jak Konstruktor obiecał. Widzisz, Konstruktor tu jest.
Nebogipfel oczywiście miał rację. Z pewną nieśmiałością połać żoną z niepokojem zastanawiałem się teraz, ile innych statków, grasujących po bezgwiezdnym niebie Ziemi jak olbrzymie zwierzęta, też się tu w jakiś sposób znalazło z powodu naszej obecności.
Teraz jednak, gdy spojrzałem w pokryte warstwą plattnerytu niebo, zdumiała mnie inna rzecz, którą zaobserwowałem.
— Nebogipfelu, spójrz na Księżyc!
Morlok odwrócił się. Zobaczyłem, że zielone światło, które igrało na włosach jego twarzy, pokryła teraz powłoka delikatnej srebrzystości.
Moja obserwacja sprowadzała się jedynie do tego, że Księżyc utracił swą zieloną barwę. Kolor życia, który dotarł tam z Ziemi i okrył jego powierzchnię na okres tych wszystkich milionów lat, wyblakł, obnażając białą jak kość nagość zakurzonych gór i księżycowych mórz. Teraz, w swojej martwej bladości, satelita był całkiem podobny do Księżyca z moich czasów, z wyjątkiem może jaśniejszego blasku nad swoją ciemną stroną. W ramionach Nowego Księżyca spoczywał żywy Stary Księżyc i wiedziałem, że powodem tej większej jasności musi być wyłącznie zwiększony blask powleczonej lodem Ziemi, która błyszczy na bezwietrznym niebie Księżyca jak drugie słońce.
— Może to skutek wymuszonych zmian Słońca — domyślał się Nebogipfel. — Plattnerytowy projekt Konstruktorów... Być może to właśnie on w końcu zakłócił równowagę życia.
— Wiesz — powiedziałem z pewną goryczą — sądzę, że — nawet po tym wszystkim, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy — pocieszała mnie trwałość tamtej ziemskiej zieloności na niebie. Pokrzepiała mnie myśl, że gdzieś... nie tak niemożliwie daleko... skrawek zapamiętanej przeze mnie Ziemi może nadal trwać, że może istnieć jakaś nieprawdopodobna dżungla o niskiej grawitacji, w której nadal stąpają synowie człowieka... Teraz jednak pozostały tam prawdopodobnie jedynie ruiny i płytkie odciski stóp na posępnej powierzchni, które konkurują ze śladami rozproszonymi na zwłokach Ziemi.
I to właśnie w tamtej chwili, kiedy byłem w tym ckliwym nastroju, rozległ się huk podobny do wystrzału armatniego i nasza ochronna kopuła pękła jak skorupka jajka!
Dostrzegłem, że na powierzchni całej kopuły rozciąga się seria pęknięć w kształcie skomplikowanej delty. Jeszcze kiedy to obserwowałem, kawałek kopuły, nie większy od mojej ręki, obluzował się i poszybował w powietrzu, dryfując niczym płatek śniegu.
A spoza rozbijającej się kopuły wsuwały się nitki plattnerytowej sieci statku, pęczniejąc i zbliżając się do nas.
— Nebogipfelu, co się dzieje? Czy bez kopuły zginiemy?
Byłem rozgorączkowany i straszliwie spięty, pełen obaw i podejrzeń.
— Musisz starać się przezwyciężyć strach — odparł Nebogipfel, a potem wykonał prosty, zdumiewający gest: chwycił moją dłoń swoimi cienkimi, morlokowymi palcami i trzymał ją tak, jak dorosły trzyma rękę dziecka. Po raz pierwszy od tamtych strasznych chwil, kiedy Konstruktor mnie odbudowywał, poczułem dotyk jego zimnych palców i powróciło do mnie odległe echo naszego wspólnego pobytu w paleocenie, dodając mi teraz otuchy pośród lodów białej Ziemi. Obawiam się, że z powodu strachu, który wytrącił mnie z równowagi, krzyknąłem. Wcisnąłem się głębiej w siedzenie, pragnąc jedynie stąd uciec. Nebogipfel zacisnął mocniej swoje słabe palce wokół moich.
W kopule pojawiły się kolejne pęknięcia i usłyszałem łagodny stukot deszczu odłamków spadających na samochód czasu. Plattnerytowe nitki zagłębiały się coraz bardziej w naszej rozpadającej się kopule, a po nich sunęły węzły światła.
— Konstruktorzy — te istoty z plattnerytu — zamierzają zabrać nas ze sobą do początku czasu, a może nawet dalej... Ale nie w takiej postaci. — Wskazał na własne, wątłe ciało. — Nie przeżylibyśmy tego, ani przez minutę... Rozumiesz?
Plattnerytowe macki otarły się o moją głowę, czoło i ramiona. Uchyliłem się, żeby uniknąć ich zimnego uścisku.
— To znaczy — powiedziałem — że musimy być tacy jak oni. Jak Konstruktorzy... musimy się poddać dotykowi tych plattnerytowych rzęsków! Dlaczego mnie nie ostrzegłeś?
— Czy to by coś pomogło? To jedyny sposób. Twój strach to naturalna reakcja, ale musisz go powściągnąć jeszcze przez chwilę, a potem... potem będziesz wolny...
Czułem, jak chłodne plattnerytowe zwoje usadawiają się na moich nogach i ramionach. Próbowałem pozostać w bezruchu, lecz po chwili miałem wrażenie, że jeden z tych wijących się kabli przesuwa się po moim czole i całkiem wyraźnie poczułem dotyk rzęsek na ciele, i nie mogłem się powstrzymać, by nie krzyknąć i nie próbować uwolnić się od tego lekkiego ciężaru, ale już nie mogłem wstać z siedzenia.
Teraz pogrążony byłem w zieloności i nie widziałem świata na zewnątrz: Księżyca, lodowych pól Ziemi, a nawet większych elementów konstrukcji statku. Te ruchome, quasi-żywe węzły światła przesunęły się po moim ciele i stanęły mi przed oczami, oślepiając mnie. Półmisek z owocami wyślizgnął mi się z drętwiejących palców i upadł z brzękiem na podłogę samochodu, ale nawet ten brzęk szybko ucichł, gdy moje zmysły się przytępiły.
Kopuła w końcu zawaliła się do reszty, a wokół mnie posypał się grad odłamków. Czułem na czole chłód, odległy oddech zimy, a potem jedynie dotyk zimnych palców Nebogipfela, który trzymał moją dłoń. To było wszystko, co czułem, z wyjątkiem płynnego przemieszczania się plattnerytu po całej mojej skórze. Wyobraziłem sobie, jak rzęski odłączają się i — tak jak kiedyś — włażą w szczeliny mojego ciała. Ta inwazja światła postępowała tak szybko, że już nie mogłem ani ruszyć palcem, ani krzyknąć. Byłem skrępowany, jakby założono mi kaftan bezpieczeństwa. Następnie macki wepchnęły się między moje wargi jak chmara dżdżownic i dotarły do języka, na którym się rozpłynęły. Poczułem chłód i nacisk na oczy...
Byłem zagubiony, oddzielony od ciała, pogrążony w szmaragdowym świetle.