Moja najnowsza podróż przez czas była nieprzyjemna i bardziej dezorientująca niż zwykle — oceniłem, że to z powodu nierównomiernego rozłożenia szczątkowych ilości plattnerytu wokół molocha. Nie trwała jednak długo i uczucie spadania szybko zniknęło.
Filby siedział ze skrzyżowanymi ramionami i głową przyciśniętą do piersi, stanowiąc idealny obraz nieszczęśnika. Teraz zerknął na coś, co uznałem za zegar ścienny, i klepnął się w kościste kolano.
— Ha! Jesteśmy na miejscu. Ponownie mamy szesnastego lipca 1938 roku.
Zaczął odpinać pasy.
Wstałem z krzesła i przyjrzałem się dokładniej temu zegarowi. Stwierdziłem, że mimo iż wskazówki nadawały mu konwencjonalny wygląd, urządzenie posiadało również kilka chronometrycznych tarcz. Żachnąłem się i puknąłem palcem w szklaną osłonę. Powiedziałem do Mosesa:
— Niech pan spojrzy! To zegar chronometryczny, ale pokazuje lata i miesiące. To przerost, Moses, charakterystyczny dla rządowych projektów. Dziwię się, że w zegarze nie zamontowano laleczek w nieprzemakalnych płaszczach i przeciwsłonecznych kapeluszach, które pokazywałyby zmianę pór roku!
Po kilku minutach dołączyli do nas kapitan Hilary Bond oraz młody żołnierz, który zabrał nas z Richmond Hill (nazywał się Harry Oldfield, jak nam powiedziała Bond). W małym pomieszczeniu zrobiło się tłoczno.
— Otrzymałam rozkazy co do was — odezwała się kapitan Bond. — Mam was dowieźć do Imperiał College, gdzie prowadzone są badania związane z wykorzystaniem skoków w czasie w działaniach wojennych.
Nie słyszałem o tym college’u, ale o nic nie pytałem.
Oldfield miał przy sobie pudełko z maskami przeciwgazowymi i metalowymi epoletami.
— Proszę — powiedział do nas — lepiej je załóżcie.
Moses podniósł maskę przeciwgazową z niesmakiem.
— Chyba nie oczekujecie, że włożę na głowę coś takiego.
— Musi pan — powiedział z niepokojem Filby i zobaczyłem, że już zapina własną wokół swojej kościstej twarzy. — Wie pan, musimy przejść kawałek na otwartej przestrzeni. A jest niebezpiecznie. Niebezpiecznie!
— Niech pan da spokój — powiedziałem do Mosesa, biorąc ponuro maskę i epolety dla siebie. — Obawiam się, staruszku, że już nie jesteśmy w domu.
Epolety były ciężkie, ale z łatwością przypięły się do mojej marynarki. Jednak maska, którą dał mi Oldfield, choć obszerna i dobrze dopasowana, była nadzwyczaj niewygodna. Stwierdziłem, że szkła gogli prawie od razu zaszły mgłą, a przy gumowo-skórzanych obramowaniach wkrótce pojawił się pot.
— Nigdy się do tego nie przyzwyczaję — powiedziałem.
— Mam nadzieję, że nie będziemy tu aż tak długo — syknął z emocją Moses; jego głos był przytłumiony przez maskę.
Zwróciłem się do Nebogipfela. Biedny Morlok — już okutany w szkolny mundurek — miał teraz na sobie absurdalną maskę, która była o kilka numerów za duża dla niego: kiedy poruszał głową, owadzi filtr na przodzie dosłownie chybotał się we wszystkie strony.
Poklepałem go po głowie.
— Przynajmniej teraz wmieszasz się w tłum, Nebogipfelu!
Powstrzymał się od odpowiedzi.
Wynurzyliśmy się z metalowego łona „Raglana” w jasny, letni dzień. Była mniej więcej druga po południu i światło słoneczne odbijało się od brunatnego kadłuba molocha. Od razu zaparowały mi szkła i oblałem się potem. Bardzo pragnąłem zdjąć tę ciężką i ciasną maskę.
Niebo nad głową było bezkresne, ciemnobłękitne i bezchmurne — choć tu i ówdzie dostrzegłem cienkie, białe linie i zakrętasy, smugi pary lub kryształków lodu, które biegły w poprzek firmamentu. Na końcu jednej takiej pręgi zobaczyłem błysk — może było to światło słoneczne, które odbijało się od jakiejś metalowej latającej maszyny.
Moloch usadowił się na wersji Petersham Road, która znacznie się różniła od roku 1873, czy nawet 1891. Rozpoznałem większość domów z moich czasów: nawet mój własny nadal stał za barierką, która zardzewiała i pokryta była śniedzią. Jednakże ogrody i trawa obramiająca grządki wydawały się wszędzie rozryte i zarośnięte roślinami, których nie znałem. Zobaczyłem też, że wiele domów było zrujnowanych. Po niektórych pozostały jedynie wywieszki, gdyż ich dachy i wewnętrzne ściany pozapadały się. Tu i ówdzie widziałem budynki poczerniałe i wypalone w środku, inne zamieniły się w stos gruzów. Nawet mój własny dom był pogruchotany, a laboratorium całkowicie zburzone. Zniszczenia nie były świeże: nowo powstające życie, zielone i pełne energii, przywłaszczyło sobie wnętrza wielu domów; mech i młode rośliny pokrywały resztki salonów i korytarzy, a ziejące okna przesłonięte były bluszczem, który tworzył dziwaczne firany.
Zobaczyłem, że drzewa nadal porastają to samo lesiste zbocze opadające ku Tamizie, ale nawet na nich widać było ślady zniszczenia: dostrzegłem kikuty po odłamanych gałęziach, przypalone pnie i tym podobne świadectwa jakiejś katastrofy. Wyglądało to tak, jakby przeszedł tu jakiś cyklon lub pożar. Molo nie było uszkodzone, ale po moście Richmond pozostały jedynie podpory, poczerniałe i ścięte, a przęsło uległo całkowitemu zniszczeniu. Dużą część łąk nad brzegiem rzeki w kierunku Petersham porastała ta sama osobliwa roślinność, która rozpleniła się w ogrodach, a w samej rzece pływały jakieś brązowe szumowiny.
Nigdzie nie ujrzałem żadnego człowieka, żadnego ruchu. Chwasty przebijały się przez popękaną powierzchnię dróg. Nie słyszałem śmiechu czy krzyków, gwaru bawiących się dzieci i jakichkolwiek odgłosów zwierząt: rżenia koni czy śpiewu ptaków.
Z wesołości, która kiedyś cechowała czerwcowe popołudnie w tym miejscu — błysk wioseł, śmiech wycieczkowiczów pływających łódką po rzece — nie pozostało dosłownie nic.
To wszystko zniknęło w tym ponurym roku, może na zawsze. To było opuszczone Richmond, miejsce absolutnie martwe. Przypomniały mi się wspaniałe ruiny w ogrodowym świecie roku Pańskiego 802 701. Myślałem wtedy, że to wszystko jest bardzo daleko ode mnie. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że zobaczę własną, znajomą Anglię w takim stanie!
— Wielki Boże — odezwał się Moses. — Co za katastrofa... Co za ruina! Czy wszyscy porzucili Anglię?
— Ależ skąd — wtrącił żywo Oldfield. — Ale w takich miejscach jak to już nie jest bezpiecznie. Chodzi o gaz i powietrzne torpedy. Większość ludzi skryła się pod kopułami.
— Ale to wszystko jest w takim opłakanym stanie, Filby — zaprotestowałem. — Co się stało z duchem naszych obywateli? Gdzie chęć, by zabrać się do roboty i naprawić to wszystko? Wiesz, można by to zrobić...
Filby położył mi rękę na ramieniu.
— Pewnego dnia, kiedy to nieszczęście już się skończy, ożywimy ten kraj na nowo. I będzie tak jak dawniej. Ale na razie... — Urwał i żałowałem, że nie mogę zobaczyć wyrazu jego twarzy. — Chodźmy — powiedział. — Lepiej znikajmy z tej otwartej przestrzeni.
Pozostawiliśmy „Raglana” za sobą i pospieszyliśmy drogą w kierunku centrum miasta: Moses, Nebogipfel, ja, Filby i dwaj żołnierze. Nasi towarzysze z 1938 roku szli przygarbieni, rzucając bez przerwy niespokojne spojrzenia na niebo. Znów zauważyłem, że Bond wyraźnie kuleje na lewą nogę.
Odwróciłem głowę i spojrzałem tęsknie na molocha, gdyż wiedziałem, że wewnątrz niego znajduje się wehikuł czasu — moja jedyna możliwość powrotu do domu, ucieczki z tego rozwijającego się koszmaru wielu historii — wiedziałem też jednak, że nie ma widoków, by dotrzeć teraz do machiny; mogłem jedynie czekać na rozwój wydarzeń.
Poszliśmy wzdłuż Hill Street, po czym skręciliśmy w George Street. Nie widać było krzątaniny i elegancji, które cechowały tę ulicę handlową za moich czasów. Domy towarowe, takie jak Goslinga i Wrighta, zabite były deskami, i nawet deski, które zakrywały ich okna, wyblakły od światła słonecznego padającego na nie od wielu lat. Dostrzegłem, że jeden narożnik okna u Goslinga został wyważony, najwidoczniej przez grabieżców; dziura wyglądała tak, jakby ją wyżarł jakiś szczur o ludzkich rozmiarach. Minęliśmy przysadziste schronienie z groźnie zwisającym dachem oraz stojącym obok słupem z oznakowaniem w kształcie szachownicy i szklaną powierzchnią czołową, która teraz była popękana. To miejsce też wyglądało na opuszczone, a jaskrawa, żółto-czarna farba na słupie złuszczyła się w wielu miejscach.
— To schron przeciwlotniczy — wyjaśnił Filby w odpowiedzi na moje pytanie. — Wczesna konstrukcja. Zupełnie nieudana. Gdyby kiedykolwiek trafił w nią pocisk... No cóż! A ten znak na słupie oznacza ambulatorium, które wyposażone jest w respiratory i maski gazowe. Rzadko z niego korzystano, nim zaczął się wielki odwrót do kopuł.
— Schron przeciwlotniczy... To nie jest szczęśliwy świat, Filby, jeśli utworzono takie nowe terminy.
Westchnął.
— Widzisz, oni mają powietrzne torpedy. Mówię o Niemcach. Mają latające maszyny, które mogą przelecieć dwieście mil, zrzucić bombę i wrócić! I to wszystko odbywa się mechanicznie, bez udziału człowieka. To świat cudów, bo wojna to wspaniała motywacja dla pomysłowych umysłów. Spodoba ci się tu!
— Niemcy... — odezwał się Moses. — Odkąd pojawił się Bismarck, mamy z nimi same kłopoty. Czy ten stary łotr jeszcze żyje?
— Nie, ale ma zdolnych następców — odparł ponuro Filby.
Nie skomentowałem tego. Z mojej perspektywy, tak odległej teraz od widzenia Mosesa, wydawało się, że nawet ktoś taki brutalny jak Bismarck nie może usprawiedliwiać śmierci choćby jednego człowieka.
Filby opowiedział mi z zapartym tchem o kolejnych niesamowitych osiągnięciach techniki wojennej tego nieoświeconego wieku: o najeźdźczych, przeznaczonych do prowadzenia walk gazowych łodziach podwodnych, które miały prawie nieograniczony zasięg i zawierały pół tuzina pocisków rakietowych zaopatrzonych w zastraszającą liczbę bomb gazowych; o mnogości pojazdów pancernych, które według moich wyobrażeń przedzierały się wszędzie przez zmaltretowane równiny Europy; o kolejnych molochach, które mogły zanurzyć się pod wodą, pływać, lub zakopać się w ziemi. I temu wszystkiemu przeciwstawiony był równie straszny arsenał min i dział najróżniejszego rodzaju.
Unikałem wzroku Nebogipfela. Nie mogłem stanąć oko w oko z jego oceną! Gdyż to nie był wycinek na podniebnej Sferze, zaludniony przez odległych ode mnie potomków ludzkości: to był mój świat, moja własna rasa, która pogrążyła się w szaleństwie wojny! Jeśli chodzi o mnie, zachowałem część szerszej perspektywy, którą nabrałem we wnętrzu tamtego większego tworu. Ledwie znosiłem widok własnego narodu pogrążonego w takim szaleństwie i doznawałem bólu, słysząc uwagi Mosesa, które świadczyły o drobnych uprzedzeniach jego czasów. Nie mogłem go winić! Jednak niepokoiła mnie myśl, że moja wyobraźnia była kiedykolwiek tak ograniczona, tak podatna na wpływy i sugestie innych.
Dotarliśmy do prymitywnej stacji kolejowej. Nie była to jednak stacja, z której korzystałem w 1891 roku, by przejechać z Richmond do Waterloo przez Barnes. Ta nowa konstrukcja znajdowała się z dala od centrum miasta, tuż za Kew Road. I sprawiała dziwne wrażenie: nie było tam kas biletowych i rozkładów jazdy, a peron stanowił goły betonowy pas. Nowa linia kolejowa była bardzo prymitywna. Czekał na nas pociąg: była to nijaka, ciemna lokomotywa, która żałobnie buchała parą z poplamionego sadzą kotła, i stał tam jeden wagon. Lokomotywa nie miała żadnych świateł ani emblematów spółki kolejowej, do której należała.
Oldfield otworzył drzwi do wagonu; były ciężkie i miały gumową uszczelkę. Widoczne pod goglami oczy Oldfielda prześlizgnęły się szybko po okolicy. W słoneczne popołudnie roku 1938 Richmond nie było bezpiecznym miejscem!
Wagon zaliczał się do zwykłych: stały tam jedynie rzędy twardych, drewnianych ławek bez żadnych obić czy zdobień. Pomalowano go na jednolity, nijaki, brązowy kolor. Okna były szczelnie zamknięte i znajdowały się tam żaluzje, które można było opuszczać.
Zajęliśmy miejsca, siadając dość sztywno naprzeciwko siebie. Upał w wagonie w to letnie popołudnie był nie do wytrzymania.
Gdy Oldfield zamknął drzwi, pociąg niezwłocznie ruszył z szarpnięciem.
— Najwidoczniej jesteśmy jedynymi pasażerami — wymamrotał Moses.
— Cóż, to dziwny pociąg — powiedziałem. — Niezbyt wygodny, prawda, Filby?
— Nie jest to wiek, który sprzyja wygodom, staruszku.
Przebyliśmy kilka mil i krajobraz na tym odcinku był równie opustoszały jak w Richmond. Wydało mi się, że ten obszar jest prawie w całości rolniczy i w przeważającej części słabo zaludniony, choć tu i ówdzie dostrzegłem kilka osób, które harowały na polu. Przypominało to scenę z piętnastego, a nie dwudziestego wieku — z wyjątkiem zniszczonych i zbombardowanych domów, które zaśmiecały krajobraz, tu i ówdzie pocętkowany był okazałymi dachami schronów przeciwlotniczych: wielkich, betonowych skorup wpuszczonych do połowy w ziemię. Uzbrojeni żołnierze patrolowali okolice wokół tych schronów, spoglądając groźnie na świat przez gogle swoich owadzich masek przeciwgazowych, jak gdyby chcieli powiedzieć wszelkim uchodźcom: „Tylko się odważ!”
W pobliżu Mortlake zobaczyłem czterech ludzi, którzy wisieli na słupach telegraficznych przy drodze. Ich ciała były wiotkie i poczerniałe, z pewnością powyżerane przez ptaki. Zwróciłem uwagę Filby’emu na ten przerażający widok — on i żołnierze nawet nie zauważyli obecności zwłok — na co mój przyjaciel rzucił mętne spojrzenie w tamtym kierunku i wymamrotał coś o tym, że „z pewnością przyłapano ich na kradzieży rzepy szwedzkiej lub podobnym przewinieniu”.
Zrozumiałem, że w tej wersji Anglii roku 1938 takie widoki są na porządku dziennym.
Wtedy — zupełnie bez ostrzeżenia — pociąg zjechał po pochyłości do tunelu. Zapaliły się dwie elektryczne żarówki na suficie i siedzieliśmy w ich żółtym świetle, spoglądając na siebie ze zmarszczonymi czołami.
— Czy to kolej podziemna? — zapytałem Filby’ego. — Przypuszczam, że jesteśmy na jakimś przedłużeniu linii Metropolitan.
Filby wydawał się zmieszany.
— Och, przypuszczam, że ta linia ma jakiś numer...
Moses zaczął majstrować przy swojej masce.
— Przynajmniej możemy zdjąć te straszne aparaty — powiedział.
Bond położyła mu rękę na ramieniu.
— Nie — zaprzeczyła. — Nadal jest niebezpiecznie.
Filby skinął głową na znak potwierdzenia.
— Gaz przedostaje się wszędzie. — Wydawało mi się, że zadrżał, ale trudno było mieć pewność, kiedy miał na sobie ten nijaki, luźny strój. — Jeśli człowiek tego nie przeszedł...
Po czym pokrótce, obrazowymi słowami, opisał nalot gazowy, którego był świadkiem na początku wojny, w Knightsbridge, kiedy bomby nadał zrzucano ręcznie z balonów, a ludzie jeszcze nie byli przyzwyczajeni do całego tego koszmaru.
Filby sugerował, że obecnie takie przerażające sceny nie były niczym niezwykłym w tym świecie pogrążonym w niekończącej się wojnie!
— Dziwię się, że nie doszło do całkowitego upadku morale, Filby.
— Wydaje się, że ludzie wcale nie są tacy słabi. Są wytrzymali. Oczywiście, zdarzały się chwile rozpaczy — ciągnął. — Na przykład pamiętam sierpień 1918 roku... Był to moment, kiedy wydawało się, że po tak długim czasie zachodni sojusznicy wreszcie pokonają przeklętych Niemców i zakończą tę wojnę. Ale potem doszło do Bitwy Kajzera — Kaiserschlachtu, wielkiego zwycięstwa Ludendorffa, który wdarł się między angielskie i francuskie linie obronne... Po czterech latach wojny w okopach był to dla nich wielki przełom. Poza tym strasznie zaszkodziło nam zbombardowanie Paryża, w którym zginęło wielu członków francuskiego dowództwa...
Kapitan Bond skinęła głową.
— Szybkie zwycięstwo na zachodzie umożliwiło Niemcom skierowanie uwagi na Rosjan na wschodzie. A potem, w 1925 roku...
— W 1925 roku — wtrącił Filby — przeklęci Niemcy utworzyli swoją wymarzoną Mitteleuropa.
Filby i Bond opisali mi z grubsza sytuację. Mitteleuropa: europejska oś, jeden rynek rozciągający się od wybrzeża Atlantyku aż poza Ural. W 1925 roku kajzer kontrolował tereny od Atlantyku po Bałtyk, poprzez rosyjską Polskę aż po Krym. Francja stała się słabym zapleczem pozbawionym wielu swoich zasobów. Z Luksemburga utworzono siłą niemiecki kraj federalny. Belgię i Holandię zmuszono do oddania swych portów do dyspozycji Niemców. Kopalnie we Francji, Belgii i Rumunii wykorzystano do wspierania dalszej ekspansji Rzeszy na wschód. Słowianie zostali odepchnięci, a miliony nierosyjskich obywateli uwolnione spod zwierzchnictwa Moskwy...
I tak dalej, usłyszałem kolejne, nic nie znaczące szczegóły.
— A potem, w 1926 roku — powiedziała Bond — sojusznicy — Brytania ze swoim Imperium i Ameryka — ponownie utworzyli front na zachodzie. To była inwazja Europy: największy wodny i powietrzny transport wojsk i sprzętu, jaki kiedykolwiek widziano. Na początku wszystko szło dobrze. Ludność Francji i Belgii powstała i Niemcy zostali wyparci...
— Ale niezbyt daleko — wtrącił Filby. — Wkrótce nastąpiło ponownie to samo, co w 1915 roku. Dwie olbrzymie armie ugrzęzły w bagnach Francji i Belgii.
Tak się zaczęło oblężenie. Teraz jednak zasoby potrzebne do prowadzenia wojny były znacznie większe: z jednej strony zjednoczone siły brytyjskiego Imperium i kontynentu amerykańskiego, a z drugiej Mitteleuropy, zostały wlane w ten straszny tygiel wojny.
A potem działania wojenne przeniosły się z całym impetem na ludność cywilną: powietrzne torpedy, naloty gazowe...
— „Wojny zwykłych ludzi będą straszniejsze od wojen królów” — zacytował ponuro Moses.
— Ale ludzie, Filby, co z ludźmi!
Jego głos, przytłumiony przez maskę, był zarazem znajomy i oddalony ode mnie.
— Były powszechne protesty... pamiętam, zwłaszcza pod koniec lat dwudziestych. Potem jednak uchwalono ustawę 1305, która uznała strajki, lokauty i inne formy protestu za nielegalne. I tak to się skończyło! Od tamtej pory... no cóż, przypuszczam, że po prostu godzimy się z tym stanem rzeczy.
Dostrzegłem, że ściany tunelu odsunęły się od okna, jak gdyby tunel się poszerzył. Wydawało się, że wjeżdżamy do dużej, podziemnej komory.
Bond i Oldfield odpięli maski z wyrazem ulgi na twarzy. Filby też poluźnił paski i kiedy jego biedna, stara głowa uwolniona została z wilgotnego więzienia, zobaczyłem białe ślady na jego podbródku, w miejscach, gdzie maska wbijała się w jego skórę.
— Tak znacznie lepiej — powiedział.
— Czy teraz jesteśmy bezpieczni?
— Teoretycznie tak — odparł. — Tak jak wszędzie indziej!
Odpiąłem maskę i ściągnąłem ją z głowy. Moses szybko zdjął własną, po czym pomógł Morlokowi. Po odsłonięciu twarzy Nebogipfela Oldfield, Bond i Filby wgapili się w niego ze zdziwieniem — nie mogłem ich za to winić! — aż Moses pomógł mu z powrotem założyć czapkę i gogle.
— Gdzie jesteśmy? — zapytałem Filby’ego.
— Nie rozpoznajesz tego miejsca?
Machnął rękaw kierunku ciemności za oknem.
— Ja...
— To Hammersmith, staruszku. Właśnie przekroczyliśmy rzekę.
— To Hammersmith Gate — wyjaśniła mi Hilary Bond. — Dotarliśmy do londyńskiej kopuły.
Londyńska kopuła!
W moich czasach nie widziałem niczego, co dałoby się porównać z tym zdumiewającym osiągnięciem w dziedzinie techniki budowlanej. Wyobraźcie sobie wielką, głęboką, odwróconą misę z betonu i stali o szerokości prawie dwóch mil, rozciągającą się nad miastem od Hammersmith do Stepney i od Islington do Clapham... Z ulic wystawały wszędzie słupy, rozporki i przypory, które powbijane były w gliniaste podłoże Londynu i górowały nad ludźmi oraz wytyczały im granice egzystencji niczym nogi tłumu olbrzymów.
Pociąg minął Hammersmith i Fulham, wjeżdżając głębiej do kopuły. Gdy mój wzrok przyzwyczaił się do półmroku, po światłach ulicznych zacząłem rozpoznawać Londyn z moich czasów.
— Za tym płotem jest Kensington High Street! Czy to Holland Park?
Pomimo jednak wszystkich znajomych punktów orientacyjnych i nazw ulic zobaczyłem, że jest to nowy Londyn. Londyn, w którym nastała wieczna noc, miasto, które nie może się nigdy cieszyć blaskiem czerwcowego nieba, lecz również Londyn, który według słów Filby’ego zaakceptował to wszystko jako cenę ocalenia. Gdyż bomby i torpedy ześlizgiwały się po tym masywnym dachu lub wybuchały w powietrzu, nie czyniąc żadnych szkód i pozostawiając to miasto, które Cobbett nazwał Kolosem, w nienaruszonym stanie.
Filby powiedział mi, że wszystkie miasta — kiedyś płonące światłem i przemieniające się w nocy w błyszczący klejnot — osłonięte zostały podobnymi skorupami odcinającymi je od świata. Obecnie ludzie prawie wcale nie podróżowali do innych wielkich kopuł-miast — woleli kulić się w swej sztucznej ciemności.
Wydawało się, że nasza nowa linia kolejowa biegnie w poprzek dawnych ulic. Mijane przez nas drogi były dość zatłoczone. Ludzie chodzili pieszo lub jeździli rowerami. Nie dostrzegłem ani powozów, ani pojazdów mechanicznych, które spodziewałem się zobaczyć. Były tam nawet riksze — lekkie powozy sterowane przez spoconych, chudych Londyńczyków, którzy omijali przeszkody w postaci słupów kopuły!
Obserwując tłumy przez okno zwalniającego pociągu, wyczułem, że pomimo ogólnej krzątaniny i zaaferowania, ludzie są przybici, przygnębieni, rozczarowani. Zobaczyłem pochylone głowy, przygarbione ramiona i pokryte bruzdami, zmęczone twarze. Wydawało mi się, że dostrzegam w tych ludziach pewien upór, ale — nic dziwnego — niewiele radości.
Zdziwiło mnie, że nigdzie nie było widać dzieci. Bond wyjaśniła mi, że szkoły znajdują się przeważnie pod ziemią, aby lepiej je ochronić przed ewentualnym bombardowaniem, natomiast rodzice pracują w fabrykach broni lub na olbrzymich lotniskach, które powstały w okolicach Londynu: w Balham, Hackney i Wembley. Może rzeczywiście takie rozwiązanie gwarantowało większe bezpieczeństwo, ale cóż to było za ponure miejsce bez śmiechu biegających dzieci, co nawet ja, zatwardziały kawaler, skłonny byłem przyznać. I cóż to za przygotowanie biednych, podziemnych maluchów do życia?
Znów pomyślałem, że moje podróże przywiodły mnie do świata ciemności — świata, który spodobałby się Morlokom. Jednak ludzie, którzy skonstruowali tę wielką budowlę, nie byli Morlokami. Należeli do mojego gatunku, który przerażony wojną wyrzekł się prawa do światła, przysługującemu mu z tytułu urodzenia! Popadłem w głębokie, nieustające przygnębienie — nastrój, który miał mnie nie opuszczać przez większą część pobytu w roku 1938.
Tu i ówdzie dostrzegłem bardziej bezpośrednie dowody okropności wojny. Na Kensington High Street zobaczyłem jakiegoś człowieka — szczupła, młoda kobieta przy jego boku musiała mu pomagać iść — który miał cienkie, szerokie wargi i paciorkowate, zapadłe oczy. Szara skóra jego twarzy poznaczona była fioletowymi i białymi plamami.
Kiedy zwróciłem na to uwagę, Filby pociągnął nosem.
— Poparzenia wojenne — odrzekł. — Zawsze wyglądają tak samo... To prawdopodobnie pilot myśliwca, młody gladiator, którego wyczyny wszyscy podziwiamy, kiedy rozgłaszają je paplające maszyny! A jednak dokąd mogą potem pójść? — Zerknął na mnie i położył przywiędłą rękę na moim ramieniu. — Nie chcę, żebyś mnie uznał za nieczułego, drogi przyjacielu. Nadal jestem Piłbym, którego znałeś. Po prostu... Boże! Człowiek musi się zahartować.
Wydawało się, że większość starych budynków Londynu ocalała, choć dostrzegłem, że niektóre wyższe budowle zburzono, aby umożliwić budowę betonowej skorupy. Zastanawiałem się, czy kolumna Nelsona nadal stoi! Nowe budynki były małe i szare, pokryte groźnie zwisającymi dachami. Pozostały tam jednak blizny po początkowych wojennych zniszczeniach, nim ukończono budowę kopuły: wielkie leje po bombach, podobne do pustych oczodołów, oraz zwały gruzów, których nikt nie usunął, bo nie przyszło to nikomu do głowy lub nie starczyło na to sił.
Kopuła wznosiła się w najwyższym punkcie do wysokości mniej więcej dwustu stóp bezpośrednio nad Westminsterem w centrum Londynu. Kiedy zbliżyliśmy się do śródmieścia, zobaczyłem promienie jaskrawego światła, które migotało z centralnych ulic i padało na ten wszechobecny dach. Wszędzie z ulic Londynu oraz ogromnych tratw na rzece wyrastały te słupy: grubo ciosane, liczne, o rozłożystych i wzmocnionych podstawach — dziesięć tysięcy betonowych Atlasów wspierających dach, słupy, które przemieniły Londyn w olbrzymią, mauretańską świątynię.
Zastanawiałem się, czy złożone z kredy i miękkiej gliny podłoże, na którym spoczywał Londyn, wytrzyma ten olbrzymi ciężar! A co, gdyby to wszystko zatopiło się w błocie, wciągając ze sobą miliony cennych istnień ludzkich? Z pewną tęsknotą pomyślałem o tamtym przyszłym Wieku Budowli, kiedy opanowanie grawitacji uczyni z takiej konstrukcji jak ta kopuła błahostkę...
Jednak mimo prymitywności tej budowli i oczywistego pośpiechu, w jakim ją wykonano, mimo jej ponurego celu, stwierdziłem, że kopuła wywiera na mnie duże wrażenie. Mimo że wyciosano ją z prostego kamienia i umocowano w gliniastym podłożu Londynu z fachowością nie większą niż w moim własnym stuleciu, ta budowla była dla mnie bardziej niezwykła niż wszystkie cuda, które widziałem w roku Pańskim 657 208!
Jechaliśmy dalej, ale najwidoczniej zbliżyliśmy się do celu naszej podróży, gdyż pociąg poruszał się z prędkością niewiele większą od spacerowego kroku. Zobaczyłem otwarte sklepy, ale w ich oknach nie paliło się światło. Dojrzałem manekiny poubierane w rzeczy o nijakich kolorach tamtych czasów i kupujących, którzy spoglądali przez posklejane szyby. Wydawało się, że w tej długiej i pełnej goryczy wojnie nie pozostało zbyt wiele z luksusu.
Pociąg zatrzymał się.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła Bond. — To Canning Gate, zaledwie kilka minut drogi od Imperiał College.
Oldfield popchnął drzwi wagonu, które otworzyły się z wyraźnym trzaskiem, jakby ciśnienie w tej kopule było wysokie. Wokół nas podniósł się hałas. Zobaczyłem kolejnych żołnierzy, ubranych w zszarzałe oliwkowe mundury polowe piechoty, którzy czekali na nas na peronie.
Chwytając pożyczoną maskę przeciwgazową, wyszedłem na zewnątrz i znalazłem się w londyńskiej kopule.
Hałas był zdumiewający! Takie było moje pierwsze wrażenie. Przypominało to przebywanie w jakiejś ogromnej krypcie, w której znajdują się miliony innych ludzi. Gwar głosów, skrzypienie kół pociągów i warkot tramwajów dźwięczały pod tym olbrzymim, zaciemnionym dachem, i zalewały mnie. Było bardzo gorąco, goręcej niż w „Raglanie”. Rozchodziły się różne zapachy, nie wszystkie były przyjemne. Czuć było woń: gotowanego jedzenia, ozonu z jakiejś maszynerii, pary i oleju z pociągu, a przede wszystkim zapach milionów ludzi, którzy oddychali i pocili się w tej wielkiej, zamkniętej przestrzeni.
Tu i ówdzie w samej kopule rozmieszczono światła, które nie wystarczały, by oświetlić ulice, lecz pozwalały rozróżnić jej kształt. Zobaczyłem małe stworzenia, które przelatywały między światłami. Filby powiedział mi, że są to londyńskie gołębie, które przeżyły, choć zbladły wskutek wieloletniego przebywania w ciemności. Oprócz gołębi fruwało tam kilka kolonii nietoperzy, które w niektórych dzielnicach nie były zbyt mile widziane.
W jednym narożniku dachu na północy odbywał się jakiś pokaz świetlny. Usłyszałem też echa wzmocnionego głosu z tamtego kierunku. Filby nazwał to „paplającą maszyną”. Doszedłem do wniosku, że to coś w rodzaju publicznego kinematografu. Był jednak zbyt daleko, bym mógł rozpoznać jakiekolwiek szczegóły.
Zobaczyłem, że naszą nową linię kolejową dość prymitywnie wyżłobiono w powierzchni starej drogi. I że ta stacja stanowiła nie więcej niż betonową plamę na środku Canning Place. Wszystkie zmiany w tym nowym świecie świadczyły o pośpiechu i panice.
Żołnierze otoczyli nas formacją w kształcie rombu i poszliśmy ze stacji przez Canning Place w kierunku Gloucester Road. Moses miał zaciśnięte pięści. W jaskrawym stroju dandysa wyglądał na przestraszonego i bezbronnego, i poczułem się winny, że sprowadziłem go do tego bezwzględnego świata metalowych epoletów i masek przeciwgazowych.
Zerknąłem wzdłuż De Vere Gardens w kierunku Kensington Park Hotel, gdzie w szczęśliwszych czasach zwykłem jadać kolacje. Otoczone kolumnami portyki hotelu nadal stały, ale przód budynku zmarniał i wiele okien zabitych było deskami, a sam hotel wydawał się częścią nowego dworca kolejowego.
Skręciliśmy w Gloucester Road. Wielu ludzi przechodziło tu chodnikiem i ulicą, a dźwięk rowerowych dzwonków stanowił radosny kontrapunkt dla ogólnego nastroju przygnębienia. Naszą zwartą grupę — a zwłaszcza Mosesa w jego krzykliwym stroju — obrzucano wieloma przeciągłymi spojrzeniami, lecz nikt się do nas nie zbliżał i z nami nie rozmawiał. Wokół kręciło się wielu żołnierzy w szarawych mundurach, podobnych do tych, które nosiła załoga molocha, lecz większość ludzi miała na sobie stroje, które choć dość brzydkie i źle skrojone, nie raziłyby w roku 1891. Kobiety nosiły delikatne spódnice i bluzki, proste i funkcjonalne, a szokowało jedynie to, że większość spódnic kończyła się trzy lub cztery cale poniżej kolan, tak iż na tym krótkim odcinku drogi napatrzyłem się na więcej łydek i kostek niż kiedykolwiek w życiu! (W obliczu tak wielu zmian nie byłem tym zbytnio zainteresowany, ale najwyraźniej zafascynowało to Mosesa i zobaczyłem, że się gapi w sposób niegodny dżentelmena.)
Wszyscy piesi nosili jednak te dziwne, metalowe epolety, i pomimo letniego upału wszyscy taszczyli ciężkie, parciane torby z maskami przeciwgazowymi.
Wszyscy żołnierze z naszej eskorty mieli otwarte kabury. Uświadomiłem sobie, że to nie my byliśmy tego powodem, gdyż zobaczyłem ich zwężone oczy, kiedy obserwowali ciżbę otaczających nas ludzi.
Skręciliśmy na wschód, w Queen’s Gate Terrace. Była to część Londynu, którą znałem. Szliśmy szeroką, elegancką ulicą. Po obu jej stronach stały wysokie szeregowce i dostrzegłem, że tutejsze domy są nienaruszone przez ząb czasu. Na frontonach tych domów nadal znajdowały się kiczowate grecko-rzymskie ozdoby, które pamiętałem — kolumny z rzeźbionymi wzorami roślinnymi i tym podobne — a po obu stronach chodnika biegły te same barierki pomalowane na czarno.
Bond kazała się nam zatrzymać przy jednym z tych domów, w połowie ulicy. Wspięła się po schodach do frontowych drzwi i zastukała w nie ręką w rękawicy. Kolejny żołnierz — szeregowiec w mundurze polowym — otworzył je od wewnątrz.
— Jakiś czas temu wszystkie tutejsze domy zostały zarekwirowane przez Ministerstwo Lotnictwa. Będziecie mieli wszystko, czego wam potrzeba. Po prostu pytajcie szeregowców. I Filby pozostanie z wami.
Moses i ja wymieniliśmy spojrzenia.
— Ale co mamy robić teraz? — zapytałem.
— Po prostu czekajcie — odparła. — Odświeżcie się, prześpijcie. Bóg tylko wie, która jest teraz godzina według waszych organizmów! Dostałam polecenia z Ministerstwa Lotnictwa. Bardzo chcą was poznać — powiedziała mi. — Jakiś naukowiec z Ministerstwa przejmie waszą sprawę. Przyjdzie się z wami zobaczyć rano. Cóż, powodzenia. Być może kiedyś znów się spotkamy.
Po tych słowach po męsku uścisnęła mi, a potem Mosesowi, rękę i zawołała Oldfielda. Ponownie poszli wzdłuż Mews, dwoje młodych, wyprostowanych, dzielnych żołnierzy, ale równie bezbronnych jak tamten poparzony nieszczęśnik, którego widziałem wcześniej na Kensington High Street.
Filby oprowadził nas po domu. Pokoje były duże, czyste i jasne, choć zasłony zaciągnięto. Dom urządzono wygodnie, lecz prosto, w stylu, który nie raziłby w roku 1891. Główna różnica polegała na mnogości nowych elektrycznych gadżetów, zwłaszcza rozmaitych lamp i innych urządzeń, takich jak duża kuchenka, zamrażalniki, wentylatory i grzejniki.
Podszedłem do okna w jadalni i odsunąłem ciężką zasłonę. Okno składało się z dwóch warstw szkła, uszczelnionych na obrzeżu gumą i skórą. Były też uszczelki wokół futryn. A na zewnątrz, w ten angielski czerwcowy wieczór, panowała tylko ciemność kopuły, przerywana odległym migotaniem wiązek światła na dachu. Pod oknem znalazłem skrzynkę, zamaskowaną przez inkrustowany wzór, w której mieściła się półka z maskami przeciwgazowymi.
Mimo to, przy zaciągniętych zasłonach i jasnych światłach można było na chwilę zapomnieć o posępności świata za tymi ścianami!
W mieszkaniu znajdowała się również palarnia, dobrze zaopatrzona w książki i gazety. Nebogipfel przyjrzał się im, najwidoczniej niepewny co do ich przeznaczenia. Była tam również duża szafa z kratownicą na przodzie. Moses otworzył ją, znajdując zdumiewający krajobraz zaworów, zwojów i stożków poczerniałego papieru. Urządzenie okazało się fonografem. Było wielkości i kształtu holenderskiego zegara, a z przodu znajdowały się elektryczne wskaźniki barometryczne, elektryczny zegar i kalendarz oraz okienka na informacje o umówionych spotkaniach. Fonograf mógł zapisywać mowę, a nawet muzykę, i odtwarzał to wszystko z dużą wiernością za pośrednictwem jakiegoś skomplikowanego radiotelegrafu z moich czasów. Razem z Mosesem spędziłem trochę czasu przy tym aparacie, eksperymentując z regulatorami. Za pomocą nastawnego kondensatora — to pomysłowe urządzenie umożliwiało słuchaczowi wybieranie częstotliwości rezonansowej strojonego obwodu — można go było dostroić tak, aby odbierał fale radiowe o różnych częstotliwościach. Okazało się, że istnieje nadzwyczaj wiele stacji radiofonicznych — co najmniej trzy lub cztery!
Filby przyrządził sobie whisky z wodą i z pobłażaniem obserwował nasze eksperymenty.
— Fonografio wspaniała rzecz — powiedział. — Jednoczy wszystkich ludzi, nieprawdaż? Choć wszystkie stacje naturalnie podlegają pod MI.
— MI?
— Ministerstwo Informacji. — Filby spróbował zainteresować nas opowieścią o rozwoju nowego typu fonografu, który mógł przekazywać obrazy. — To był bziczek przed wojną, ale nie przyjął się z powodu dystorsji kopuł. Jeśli człowiek chce pooglądać obrazy, może zawsze pójść na seans paplającej maszyny. Oczywiście, tam też nadają program MI, ale jeśli człowiek lubi płomienne mowy polityków i żołnierzy oraz budujące kazania Wielkiego Dobroczyńcy, to dobrze trafił! — Pociągnął łyk whisky i skrzywił się. — Ale czegóż można się spodziewać? Przecież jest wojna!
Mosesa i mnie wkrótce znużył płynący z fonografu strumień suchych wiadomości oraz muzyki dość kiepskich orkiestr. Wyłączyliśmy urządzenie.
Każdy z nas dostał osobną sypialnię. Dla wszystkich była bielizna na zmianę — nawet dla Morloka — choć rzeczy najwyraźniej podobierano w pośpiechu i nie pasowały na nas. Pewien szeregowiec o wąskiej twarzy, chłopiec o nazwisku Puttick, miał z nami pozostać w domu. Choć za każdym razem widziałem go w mundurze polowym, całkiem dobrze się spisywał jako służący i kucharz. Przed domem i na Terrace zawsze stali inni żołnierze. Było jasne, że jesteśmy strzeżeni... lub więzieni!
Około siódmej Puttick zawołał nas do jadalni na kolację. Nebogipfel nie przyłączył się do nas. Poprosił jedynie o wodę i talerz surowych warzyw. Nie zdejmując gogli, pozostał w palarni. Słuchał fonografu i przeglądał czasopisma.
Posiłek okazał się niewyszukany, ale smaczny. Głównym daniem było coś, co wyglądało na rostbef z ziemniakami, kapustą i marchewką. Skubnąłem mięso. Rozeszło się dość łatwo, a jego włókna były krótkie i miękkie.
— Co to jest? — zapytałem Filby’ego.
— Soja.
— Co takiego?
— Soja. Rośnie w całym kraju, poza kopułami. Nawet boisko krykietowe Oval oddano pod jej uprawę! Ostatnio niełatwo jest zdobyć mięso. Wiesz, trudno jest nakłonić owce i bydło do noszenia masek przeciwgazowych! — Odciął plaster tej przetworzonej rośliny i wsunął go sobie do ust. — Spróbuj! Jest dość smaczna. Nowocześni technolodzy żywności są bardzo pomysłowi.
Potrawa było sucha i kruszyła się w ustach, a jej smak przywiódł mi na myśl wilgotną tekturę.
— Nie jest taka zła — stwierdził odważnie Filby. — Przyzwyczaisz się.
Nie potrafiłem wymyślić żadnej odpowiedzi. Popiłem to coś winem, które smakowało jak przyzwoite Bordeaux, choć powstrzymałem się od pytania o jego pochodzenie. Reszta posiłku przebiegła w milczeniu.
Wziąłem krótką kąpiel — z kurków płynęła gorąca woda, której było pod dostatkiem — a potem, po wypiciu brandy i wypaleniu cygara, udaliśmy się na spoczynek. Czuwał jedynie Nebogipfel, gdyż Morlokowie nie sypiają tak jak my. Poprosił o papier i kilka ołówków (trzeba mu było pokazać, jak się używa przyrządu do ostrzenia i gumki do mazania).
Położyłem się na wąskim łóżku. Było mi gorąco, gdyż okna w moim pokoju szczelnie zamknięto i robiło się coraz duszniej. Za oknami odgłosy tego zdewastowanego przez wojnę Londynu rozlegały się wewnątrz kopuły i przez szpary w zasłonach dostrzegłem migotanie tych nowych dziwnych lamp, które świeciły do późna w nocy.
Usłyszałem Nebogipfela poruszającego się w palarni. Może się to wydawać dziwne, ale znalazłem pewną pociechę w odgłosie stąpania wąskich stóp Morloka oraz niezdarnego skrobania ołówków po papierze.
W końcu zasnąłem.
Na stoliku przy łóżku stał mały zegar, który poinformował mnie, że obudziłem się o siódmej rano, choć naturalnie nadal panowała ciemność nie mniejsza niż na zewnątrz.
Dźwignąłem się z łóżka. Założyłem podniszczony, lekki strój, który był świadkiem już tylu wydarzeń, i wyjąłem świeżą bielizną oraz koszulę i krawat. Mimo wczesnej pory powietrze było wilgotne. Czułem się otumaniony i ociężały.
Odsunąłem zasłonę. Paplająca maszyna Filby’ego nadal wyświetlała obrazy na dachu. Wydawało mi się, że słyszę urywki jakiejś rytmicznej muzyki podobnej do marsza. Z pewnością miała ona zachęcić niechętnych robotników do dalszego wysiłku na rzecz wojny.
Zszedłem do jadalni. Nie było tam nikogo poza mną i Puttickiem, żołnierzem-służącym, który podał mi śniadanie złożone z grzanki, kiełbasek (wypchanych jakimś niezidentyfikowanym substytutem mięsa) oraz — Puttick dał mi do zrozumienia, że to prawdziwy rarytas — smażonego jajka.
Po jedzeniu, z ostatnim kawałkiem grzanki w ręku, ruszyłem do palarni. Zastałem tam Mosesa i Nebogipfela, którzy siedzieli zgarbieni nad książkami i stosem papierów na dużym biurku. Na całym blacie stały filiżanki z zimną herbatą.
— Żadnego śladu Filby’ego? — zapytałem.
— Jeszcze nie — odrzekł Moses. Mój młodszy odpowiednik miał na sobie szlafrok. Był nieogolony, a jego włosy sterczały w nieładzie.
Usiadłem przy biurku.
— Niech to licho porwie, Moses, wygląda pan, jakby w ogóle nie spał.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu i przeczesał ręką włosy nad szerokim czołem.
— Owszem, nie spałem. Po prostu nie mogłem zasnąć. Chyba za wiele przeszedłem i miałem zamęt w głowie... Wiedziałem, że Nebogipfel nie poszedł spać, więc tu zszedłem. — Popatrzył na mnie zaczerwienionymi i podkrążonymi oczami. — To była pasjonująca noc. Pasjonująca! Nebogipfel wprowadził mnie w tajemnice mechaniki kwantowej.
— Czego?
— Rzeczywiście — odezwał się Nebogipfel. — A Moses uczył mnie czytać po angielsku.
— Diabelnie szybko się uczy — stwierdził Moses. — Wystarczył mu alfabet i krótki przegląd zasad fonetyki, i zaraz zaczął czytać.
Przejrzałem pobieżnie papiery na biurku. Było tam kilka kartek papieru listowego zapisanych dziwnymi, tajemniczymi symbolami. Domyśliłem się, że to pismo Nebogipfela. Kiedy podniosłem kartkę, zobaczyłem, jak nieporadnie korzystał z ołówków. W kilku miejscach papier był rozerwany. Cóż, biedaczek nigdy przedtem nie musiał używać takich prymitywnych przyrządów jak pióro lub ołówek. Zastanawiałem się, jak ja dałbym sobie radę z krzemiennymi narzędziami moich przodków, którzy oddaleni byli ode mnie w czasie mniej niż Nebogipfel od roku 1938!
— Dziwię się, że nie słuchał pan fonografu — powiedziałem do Mosesa. — Czy nie interesują pana szczegóły świata, w którym się znajdujemy?
— Większość nagrań to albo muzyka — odparł Moses — albo literatura, i to z gatunku umoralniającej, której — jak pan wie — nigdy nie lubiłem. Ponadto znużył mnie potok błahostek, które udają prawdziwe wiadomości. Człowiek chce się zająć ważnymi sprawami, takimi jak pytania: Gdzie jesteśmy? Skąd się tu wzięliśmy? Dokąd zmierzamy? Zamiast tego zalewa go strumień bzdur o spóźnieniach pociągów, brakach w racjach żywnościowych i szczątki niejasnych szczegółów kampanii wojennych, które w ogólnym zarysie powinien już znać.
Poklepałem go po ramieniu.
— A czego się pan spodziewał? Proszę posłuchać: zagłębiamy się w historii jak turyści czasowi. Ludzi na ogół interesują prozaiczne sprawy. I mają rację! Jak często we własnych czasach stykał się pan z artykułami będącymi wnikliwą analizą przyczyn rządzących historią? Ile uwagi poświęca pan w rozmowach wyjaśnieniu ogólnego modelu życia w roku 1873?
— Przyznaję panu rację — powiedział z rezygnacją.
Nie wykazał zbytniego zainteresowania dalszą rozmową. Wydawało się, że nie chce poświęcać zbyt dużo uwagi otaczającemu go światu.
— Niech pan posłucha — odezwał się po chwili. — Muszę pana poinformować, co pański morlokowy przyjaciel powiedział na temat tej nowej teorii.
Jego oczy rozpromieniły się, a głos stał się dźwięczny. Dostrzegłem, że ten temat bardziej mu odpowiada — przypuszczałem, że pozwala mu oderwać się od naszej skomplikowanej sytuacji i uciec w jasno sprecyzowane tajemnice nauki.
Postanowiłem dostroić się chwilowo do jego nastroju. W najbliższych dniach będzie jeszcze miał dość czasu, by stanąć oko w oko ze swoim losem.
— Wnioskuję, że ma to pewien wpływ na naszą obecną, dość trudną sytuację...
— Owszem — potwierdził Nebogipfel. — Przesunął krótkimi, grubymi palcami po skroniach. Zrobił to bardzo podobnie do człowieka, okazując wyraźnie, że jest znużony. — Mechanika kwantowa to szkielet, na którym muszę stworzyć podstawy do zrozumienia doświadczanej przez nas wielorakości historii.
— To niezwykle postępowa teoria — zachwycał się Moses. — Nikt jej nie przewidział w moich czasach, a nawet w ogóle sobie nie wyobrażał! To zdumiewające, że porządek rzeczy można tak szybko zburzyć.
Odłożyłem kartkę Nebogipfela.
— Chętnie posłucham — powiedziałem.
Nebogipfel już miał się odezwać, lecz Moses uniósł rękę.
— Nie — powiedział. — Pozwólcie, że ja to wyjaśnię. Chcę zobaczyć, czy dobrze wszystko zrozumiałem. Wyobraża pan sobie, że świat składa się z atomów, prawda? Nie zna pan budowy tych cząstek, gdyż są za małe, by je zobaczyć, ale tak to mniej więcej wygląda. Wiele twardych cząstek obija się o siebie jak kule bilardowe.
Zmarszczyłem brwi, słysząc to zbytnie uproszczenie.
— Chyba powinien pan pamiętać, do kogo mówi.
— Och, niech pan mi pozwoli to zrobić po swojemu! Proszę mnie teraz uważnie słuchać, ponieważ muszę panu powiedzieć, że takie rozumowanie jest pod każdym względem błędne.
Zmarszczyłem czoło.
— Jak to?
— Przede wszystkim może pan odstawić na bok swoje cząstki, gdyż nic takiego nie istnieje. Okazuje się, że pomimo niezachwianego przekonania Newtona nie można dokładnie określić, gdzie cząstka się znajduje lub dokąd zmierza.
— Ale gdyby istniały dość precyzyjne mikroskopy, które umożliwiałyby obserwację cząstki z taką dokładnością, jakiej człowiek by zapragnął...
— Niech pan o tym zapomni! — rozkazał. — W pomiarach tkwi fundamentalne ograniczenie — to się chyba określa mianem zasady nieoznaczoności — które wyznacza dolny próg dla dokładności takich badań. Widzi pan, musimy zapomnieć o jakiejkolwiek wyrazistości świata. Musimy myśleć w kategoriach prawdopodobieństwa, szansy znalezienia przedmiotu materialnego w takim a takim miejscu, o takiej a takiej prędkości, i tak dalej. Wszystko jest w pewnym sensie zamazane...
— Ale proszę posłuchać — powiedziałem bez ogródek. — Przypuśćmy, że przeprowadzę pewien eksperyment. Zmierzę w jakiejś chwili położenie cząstki, za pomocą mikroskopu o ustalonej przeze mnie dokładności. Mam nadzieję, że nie zaprzeczy pan wiarygodności takiego eksperymentu. Tak więc nie ulega wątpliwości, że dokonałem pomiaru! Gdzież tu nieoznaczoność?
— Chodzi jednak o to — wtrącił Nebogipfel — że istnieje możliwość, iż gdybyś mógł się cofnąć i powtórzyć eksperyment, znalazłbyś cząstkę w innym miejscu, być może bardzo daleko od pierwotnego położenia...
Obaj kontynuowali ten wywód przez jakiś czas.
— Dość — przerwałem. — Zgadzam się wyłącznie w celu podtrzymania dyskusji. Ale jakie to ma dla nas znaczenie?
— Istnieje — a właściwie dopiero zostanie sformułowana — nowa filozofia o nazwie „Teoria wielu światów na podstawie ustaleń mechaniki kwantowej” — odrzekł Nebogipfel, a jego dziwny, płynny głos wypowiadający takie niezwykłe zdanie sprawił, że poczułem ciarki na plecach. — Przełomowe artykuły zostaną opublikowane dopiero za dziesięć lub dwadzieścia lat. Przypominam sobie nazwisko Everett...
— Sprawa przedstawia się następująco — powiedział Moses. — Przypuśćmy, że ma pan cząstkę, która może być w dwóch miejscach... powiedzmy tu lub tam... i każde z tych miejsc określone jest pewnym prawdopodobieństwem. Raz spojrzy pan przez mikroskop i znajdzie ją tutaj...
— Według koncepcji wielu światów — wtrącił Nebogipfel — podczas przeprowadzania takiego eksperymentu historia rozszczepia się na dwie części. W drugiej historii istnieje inna wersja ciebie, która znalazła przedmiot tam, a nie tutaj.
— Inna historia?
— Tak samo rzeczywista i spójna jak ta — wtrącił Moses i uśmiechnął się szeroko. — Istnieje inna wersja pana, istnieje nieskończona liczba wersji pana, które rozrastają się w każdej chwili niczym króliki!
— Cóż za przerażająca myśl — powiedziałem. — Myślałem, że dwie to aż nadto wystarczająca liczba. Ale posłuchaj, Nebogipfelu, czy nie moglibyśmy stwierdzić, czy jesteśmy rozszczepieni w ten sposób?
— Nie — odparł — ponieważ każdy taki pomiar, obojętne, w której historii, musiałby nastąpić po rozszczepieniu. Niemożliwe byłoby zmierzenie skutków samego rozszczepienia.
— Czy można by wykryć, czy istniały te inne historie? Lub czy mogłem tam dotrzeć i spotkać inną wersję bliźniaczych osobowości, które według ciebie posiadam?
— Nie — zaprzeczył Nebogipfel. — To niemożliwe. Chyba że...
— Tak?
— Chyba że niektóre założenia mechaniki kwantowej okażą się fałszywe.
— Teraz widzi pan, dlaczego te koncepcje mogłyby nam pomóc w rozwikłaniu paradoksów, które odkryliśmy — powiedział Moses. — Jeśli rzeczywiście może istnieć wiele historii...
— Wówczas zachwiania przyczynowości można z łatwością wytłumaczyć — dokończył Nebogipfel. — Posłuchaj: przypuśćmy, że wróciłeś w czasie z pistoletem i zastrzeliłeś Mosesa. — Mój młodszy odpowiednik trochę zbladł. Nebogipfel ciągnął: — Mamy tu klasyczny paradoks przyczynowości w najprostszej postaci. Jeśli Moses umrze, nie zbuduje wehikułu czasu i nie stanie się tobą. Tym samym nie będzie mógł wrócić w czasie, by dokonać morderstwa. Ale jeśli morderstwo nie zostanie popełnione, Moses będzie żył, zbuduje wehikuł, powróci i zabije swojego młodszego odpowiednika. I wtedy nie będzie mógł zbudować wehikułu i morderstwo nie będzie mogło dojść do skutku, i...
— Starczy — powiedziałem. — Chyba rozumiem.
— To patologiczny defekt przyczynowości — podsumował Nebogipfel. — Nie kończąca się pętla. Ale jeśli koncepcja wielu światów jest słuszna, to nie istnieje żaden paradoks. Historia rozszczepia się na dwie wersje: w jednej Moses żyje, a w drugiej umiera. Ty, jako Podróżnik w Czasie, po prostu przeszedłeś z jednej historii do drugiej.
— Rozumiem — powiedziałem zdumiony. — I na pewno to zjawisko wielu światów jest tym, czego byliśmy świadkami, Nebogipfelu, i ja... my już zaobserwowaliśmy rozwój kilku historii...
To wszystko bardzo mnie uspokoiło. Po raz pierwszy dostrzegłem, że być może jest pewna logika w chaosie sprzecznych historii, które mąciły mi się w głowie od chwili drugiej wyprawy w czas! Znalezienie jakiejś teoretycznej podwaliny, umożliwiającej wyjaśnienie porządku rzeczy, było dla mnie tak ważne, jak dla tonącego człowieka znalezienie gruntu. Choć nadal nie mogłem sobie wyobrazić, jakie praktyczne skutki mogłoby dla nas mieć to odkrycie.
Przyszło mi też do głowy, że jeśli Nebogipfel ma rację, to być może nie jestem odpowiedzialny za całkowite zniszczenie historii Weeny. Może w pewnym sensie ta historia nadal istniała! Poczułem, że pod wpływem tej myśli część mojego poczucia winy i smutku ustępuje.
W tym momencie drzwi otworzyły się hałaśliwie i do palarni wpadł Filby. Nie minęła jeszcze dziewiąta rano. Filby był nie umyty i nie ogolony, a podniszczony szlafrok przylegał szczelnie do jego ciała.
— Masz gościa — powiedział do mnie. — To ten naukowiec z Ministerstwa Lotnictwa, o którym wspominała Bond...
Odepchnąłem krzesło do tyłu i wstałem. Nebogipfel powrócił do swoich badań, a Moses, z potarganymi włosami, podniósł na mnie wzrok. Spojrzałem na niego z pewnym zatroskaniem. Zaczynało do mnie docierać, że przejmuje się tym całym przemieszczeniem w czasie.
— Proszę posłuchać — powiedziałem do niego. — Chyba muszę iść do pracy. Może pójdzie pan ze mną? Byłbym wdzięczny za pańskie wnikliwe obserwacje.
Uśmiechnął się smutno.
— Moje wnikliwe obserwacje to przecież również pańskie wnikliwe obserwacje — powiedział. — Nie jestem panu potrzebny.
— A jednak chciałbym, aby pan mi towarzyszył... W końcu może chodzić o pańską przyszłość. Czy nie uważa pan, że odrobina zaangażowania wyjdzie panu na dobre?
Miał zamyślony wzrok i wydawało mi się, że dostrzegam u niego pragnienie powrotu do domu, które było u mnie tak silne.
— Nie dzisiaj — odrzekł. — Nadejdzie czas... być może jutro. — Skinął mi głową. — Niech pan uważa na siebie.
Nie znalazłem żadnych innych argumentów.
Pozwoliłem, by Filby zaprowadził mnie do holu. Człowiek, który czekał na mnie przy otwartych frontowych drzwiach, był wysoki i niezgrabny, z grzywą nastroszonych, siwiejących włosów. Na ulicy stał za nim żołnierz.
Gdy ten wysoki jegomość mnie zobaczył, ruszył naprzód, z chłopięcą niezdarnością, która raziła u takiego dużego mężczyzny. Zwrócił się do mnie po imieniu i uścisnął mi dłoń. Miał silne, dość zniszczone ręce i uświadomiłem sobie, że jest to praktyk — być może człowiek mojego pokroju!
— Cieszę się, że mogę pana poznać... Tak się cieszę — powiedział. — Pracuję na zlecenie dla RWWSC — to Rada Wojny z Wykorzystaniem Skoków w Czasie, w Ministerstwie Lotnictwa.
Miał prosty nos i drobne rysy, a jego spojrzenie zza okularów w drucianych oprawkach świadczyło o szczerości. Widać było, że jest cywilem, gdyż pod epoletami i torbą z maską przeciwgazową nosił zwykły, niemodny garnitur oraz pasiasty krawat i żółknącą koszulę. W klapie marynarki tkwiła oznaka z numerem. Miał jakieś pięćdziesiąt lat.
— Miło mi — powiedziałem. — Choć obawiam się, że nie rozpoznaję pańskiej twarzy...
— A czemuż to, u licha, miałby pan ją rozpoznać? Miałem zaledwie osiem lat, kiedy pański prototyp PPC wyruszył w przyszłość... Przepraszam, to skrót od Pojazdu Przenoszącego się w Czasie. Może połapie się pan w tych naszych wszystkich akronimach, a być może nie! Mnie się to nigdy nie udało. Powiadają też, że sam lord Beaverbrook ma kłopoty z zapamiętaniem wszystkich rad podlegających jego ministerstwu. Nie jestem nawet w przybliżeniu tak sławny jak pan! Do niedawna pracowałem jako zwykły asystent głównego konstruktora w spółce Vickersa-Armstronga, w bunkrze Weybridge. Kiedy moje propozycje dotyczące wojny czasowej zaczęto zauważać, oddelegowano mnie do dowództwa RWWSC, tutaj w Imperiał. Niech pan posłucha — powiedział poważnie. — Naprawdę się cieszę, że pan tu jest. Zesłał tu pana nadzwyczajny przypadek. Wierzę, że my — pan i ja — moglibyśmy stworzyć związek partnerski, który mógłby zmienić historię, który mógłby załatwić sprawę tej wojny raz na zawsze!
Mimowolnie zadrżałem, gdyż już wystarczająco pozmieniałem historię. I to gadanie o wojnie czasowej — myśl o moim wehikule, który już wyrządził takie szkody, który celowo przeznaczono do dokonywania zniszczeń! Ta koncepcja przeraziła mnie i nie wiedziałem, jak postąpić.
— Gdzie moglibyśmy porozmawiać? — zapytał. — Czy chciałby pan pójść do mojego pokoju w Imperialu? Mam kilka referatów, które...
— Później — odparłem. — Proszę posłuchać. To może się panu wydać dziwne, ale ciągle jestem tu przybyszem i byłbym wdzięczny, gdybym mógł się trochę bardziej rozejrzeć po pańskim świecie. Czy jest to możliwe?
Rozpromienił się.
— Naturalnie! Możemy porozmawiać po drodze.
Spojrzał przez ramię na żołnierza, który skinął głową na znak zgody.
— Dziękuję — powiedziałem — panie...
— Nazywam się Wallis — przedstawił się. — Doktor Barnes Wallis.
Okazało się, że Imperiał College położony był w South Kensington, kilka minut drogi od Queen’s Gate Terrace. College założono krótko po moich czasach, w 1907 roku. Jego trzon stanowiły trzy połączone college’e, które znałem. Były to Royal College of Chemistry, Royal School of Mines and City oraz Guilds College. Tak się złożyło, że za młodu trochę uczyłem w Normal School of Science, która to szkoła też weszła w skład college’u Imperial. Wkraczając teraz w South Kensington, przypomniałem sobie, jak spędzałem większość czasu w Londynie, odwiedzając takie urocze miejsca jak Empire czy Leicester Square. W każdym razie, dobrze się zaznajomiłem z tą okolicą — lecz cóż za odmienny widok teraz zobaczyłem!
Poszliśmy Queen’s Gate Terrace w stronę College’u, a potem skręciliśmy w Queen’s Gate w kierunku Kensington Gore, na południowym skraju Hyde Parku. Eskortowało nas pół tuzina żołnierzy — dość dyskretnie, gdyż otaczali nas kręgiem, który mniej więcej przypominał koło — ale zastanawiałem się nad wielkością oddziału, który mógłby się przy nas zjawić, gdyby cokolwiek się stało. Nie upłynęło zbyt wiele czasu, gdy zacząłem tracić siły z powodu dusznego upału — przypominało to przebywanie w dużym, nagrzanym budynku. Zdjąłem marynarkę i poluźniłem krawat. Za radą Wallisa przypiąłem ciężkie epolety do koszuli i powtórnie przyczepiłem torbę z maską przeciwgazową do pasa.
Ulice bardzo się zmieniły i uderzyło mnie to, że nie wszystkie zmiany w porównaniu z moją epoką wyszły na złe. Usunięcie niehigienicznych koni, dymów z kominów na domach oraz wyziewów samochodów — dla polepszenia jakości powietrza wewnątrz kopuły — w pewnym stopniu odświeżyło to miejsce. Na głównych arteriach powierzchnie dróg pokryte były nowym, bardziej elastycznym, szklistym materiałem, utrzymywanym w czystości przez brygadę robotników, którzy pchali wózki wyposażone w szczotki i spryskiwacze. Na drogach tłoczyły się rowery, riksze i elektryczne tramwaje poruszające się wzdłuż drutów, które syczały i rzucały niebieskie iskry w półmroku. Były tam jednak nowe drogi dla pieszych, zwane rzędami, które biegły przed domami na wysokości pierwszego piętra, a w niektórych miejscach na wysokości drugiego lub nawet trzeciego. W niedużych odstępach postawiono lekkie, ładne mosty, które łączyły rzędy po przeciwnych stronach ulic. Londyn wyglądał przez to — nawet w tych egipskich ciemnościach — jak włoskie miasto.
Moses później obejrzał miasto trochę dokładniej niż ja. Opowiedział mi o sklepach w West Endzie, w których — pomimo niedostatku związanego z wojną — panował duży ruch. Opisał mi również nowe teatry wokół Leicester Square, które miały fasady ze wzmocnionej porcelany i całe błyszczały w odbitym świetle oraz jarzyły się podświetlonymi reklamami. Moses jednak narzekał, że wystawiane sztuki były nudne, z gatunku edukacyjnych lub umoralniających. W dwóch teatrach ciągle grano sztuki Szekspira.
Wallis i ja minęliśmy Royal Albert Hali, który zawsze uważałem za potworną budowlę — różowe pudło na kapelusz! W mroku kopuły halę oświetlał rząd jaskrawych promieni (Wallis powiedział, że z reflektorów), dzięki którym ta słynna kopuła wydawała się jeszcze bardziej groteskowa. Potem weszliśmy do parku przez Alexandra Gate, cofnęliśmy się do Albert Memoriał i ruszyliśmy wzdłuż Lancaster Walk na północ. Przed nami wiązki świetlne paplającej maszyny migotały na dachu i usłyszałem dudnienie wzmocnionych głosów w oddali.
Wallis przez całą drogę trajkotał. Dość dobrze się czułem w jego towarzystwie i zaczynałem sobie uświadamiać, że faktycznie jest osobą, którą — w innej historii — mógłbym nazwać przyjacielem.
W moich wspomnieniach Hyde Park był cywilizowanym miejscem: ładnym i spokojnym, z szerokimi drogami dla pieszych i z rzadka rosnącymi drzewami. Niektóre charakterystyczne elementy krajobrazu parku pozostały. Rozpoznałem miedzianozieloną muszlę estrady, gdzie usłyszałem chór walijskich górników, którzy z energią śpiewali unisono hymny. Ale w tej wersji park był miejscem cieni, pocętkowanych wyspami światła wokół latarni. Trawa zniknęła — z pewnością obumarła, gdy tylko Słońce zostało przesłonięte — a duża część gołej ziemi była zakryta deskami. Zapytałem Wallisa, dlaczego nie wybetonowano parku. Dał mi do zrozumienia, że Londyńczycy wierzą, iż pewnego dnia szkaradną skorupę będzie można bezpiecznie zburzyć i ich dom odzyska dawną piękność — wraz z parkami i całą resztą.
Jedną część parku, w pobliżu estrady, przeznaczono na dzielnicę dla ubogich. Stały tam setki namiotów skupionych wokół prymitywnych betonowych budynków, które okazały się publicznymi kuchniami i łaźniami. Dorośli, dzieci i psy ostrożnie stąpali po suchej, ubitej ziemi między namiotami, wykonując nie kończące się, nudne czynności codziennego życia.
— W ostatnich latach biedny, stary Londyn został zalany przez falę uchodźców — wyjaśnił Wallis. — Gęstość zaludnienia jest znacznie większa niż dawniej... A jednak znalazła się pożyteczna praca dla tych wszystkich ludzi. Cierpią w tych namiotach, ale nie ma dla nich innego miejsca.
Teraz zboczyliśmy z Lancaster Walk i zbliżyliśmy się do Okrągłego Stawu na środku parku. Kiedyś było to ładne, nie zaśmiecone miejsce, które dawało świetny widok na Pałac Kensington. Staw nadal tam był, ale odgrodzono go płotem. Wallis powiedział mi, że jezioro służy za zbiornik wodny, który ma zaspokajać potrzeby ludności napływowej. Z pałacu pozostał jedynie szkielet konstrukcji. Najwidoczniej opuszczono go po zbombardowaniu.
Zatrzymaliśmy się przy straganie, gdzie podano nam dość ciepłą lemoniadę. Wokół nas falował tłum. Niektórzy ludzie jeździli na rowerach. W jednym narożniku odbywał się mecz piłki nożnej. Ułożone w stos maski przeciwgazowe służyły za słupki. Gdzieniegdzie usłyszałem nawet śmiech. Wallis powiedział mi, że ludzie nadal chodzą do Miejsca dla Mówców, aby posłuchać przedstawicieli Armii Zbawienia, Narodowego Towarzystwa Świeckiego, Bractwa Katolickich Dowodów, Ligi Zwalczania Piątej Kolumny (która prowadziła kampanię przeciwko szpiegom, zdrajcom i wszystkim ludziom sprzyjającym wrogowi) i tak dalej.
Byli to najszczęśliwsi ludzie, jakich dotąd widziałem w tych mrocznych czasach. Gdyby nie wszechobecne epolety i maski — i obumarła ziemia pod naszymi stopami oraz ten straszny, majaczący dach nad głową — można by pomyśleć, że jest to tłum, który zgromadził się w święto bankowe w jakiejkolwiek epoce, i po raz kolejny zdumiała mnie elastyczność ludzkiego ducha.
Na północnym brzegu Okrągłego Stawu poustawiano obskurne brezentowe leżaki dla tych, którzy chcieli obejrzeć wiadomości wyświetlane na dachu nad nami. Prawie wszystkie miejsca były zajęte. Wallis zapłacił dozorcy — metalowymi żetonami, które były znacznie mniejsze od monet z moich czasów — i usadowiliśmy się na leżakach, odchylając głowy do tyłu.
Nasi milczący wojskowi opiekunowie otoczyli nas kręgiem, obserwując zarówno nas, jak i tłum.
Snopy światła, w których widać było drobinki kurzu, biegły w górę z reflektorów, umiejscowionych (według słów Wallisa) na Portland Place, i rzucały szare oraz białe barwy na dach. Wzmocnione głosy i muzyka zalewały tłum biernych słuchaczy. Dach był tu bielony i dlatego kinematograficzne obrazy cechowała dość duża ostrość. Pierwsza sekwencja pokazywała chudego mężczyznę o wyglądzie dzikusa, który wymieniał z kimś uścisk dłoni, a potem pozował przy czymś, co wyglądało na stos cegieł. Głosy nie były zgrane z ruchem warg, ale muzyka wywierała duże wrażenie i w sumie można się było zorientować, o co chodzi.
Wallis pochylił się w moim kierunku.
— Mamy szczęście! Wyświetlają film o college’u Imperial. To Kurt Gödel, młody naukowiec z Austrii. Być może pozna go pan. Niedawno udało nam się wydostać go z Rzeszy. Chciał uciec, ponieważ ubzdurał sobie, że kajzer nie żyje i został zastąpiony przez uzurpatora... Mówiąc między nami, to dość dziwny facet, ale wielki umysł.
— Gödel? — zainteresowałem się. — Ten od niekompletności matematyki i tych wszystkich rzeczy?
— No tak! — Wallis spojrzał na mnie z zaciekawieniem. — Skąd pan o tym wie? To się nie wydarzyło w pańskich czasach. Cóż, to nie z powodu swoich osiągnięć w dziedzinie teoretycznej matematyki jest dla nas taki ważny. Skontaktowaliśmy go z Einsteinem w Princeton... — Nie zapytałem, kim jest ten Einstein — ... i rozpocznie badania, które prowadził w Rzeszy. Mamy nadzieję, że dzięki temu uzyskamy nowy sposób podróżowania w czasie. To był prawdziwy przełom... przypuszczam, że chłopcy kajzera są na siebie wściekli...
— A ta ceglana konstrukcja obok niego? Co to jest?
— Eksperyment. — Rozejrzał się ostrożnie. — Nie powinienem za wiele mówić. Paplająca maszyna napomyka o tym tylko po to, żeby wzbudzić trochę sensacji. Ma to związek z rozszczepieniem atomów... Mogę wyjaśnić to panu później, jeśli jest pan zainteresowany. Gödel aż się pali, żeby z tym poeksperymentować. Prawdę mówiąc, przypuszczam, że już rozpoczęto próby.
Teraz zobaczyliśmy gromadę starszawych ludzi w źle dopasowanych mundurach polowych, którzy szczerzyli się do kamery. Kamerzysta wybrał chudego mężczyznę, który wyglądał na dość silnego.
— To Straż Krajowa... kobiety i mężczyźni, którzy nie nadają się do służby czynnej, lecz mimo to wykonują pewne obowiązki żołnierskie na wypadek, gdyby kiedykolwiek doszło do inwazji Anglii. To Orwell, George Orwell. Niezły pisarz... chyba pan go nie zna.
Wiadomości dobiegły końca i nad naszymi głowami pojawiło się nowe widowisko. Okazało się, że jest to film rysunkowy: ożywione rysunki ze skoczną muzyką w podkładzie. Główną postacią był Zdesperowany Dań, który mieszkał w prymitywnie naszkicowanym Teksasie. Po zjedzeniu olbrzymiego krowiego placka Dań spróbował zrobić sobie sweter z drutów telegraficznych, wykorzystując słup telegraficzny jako szydełko. Przez przypadek wyszedł mu z tego łańcuch. Kiedy go wyrzucił do morza, łańcuch zatonął. Dań go wyciągnął i stwierdził, że wyłowił nie mniej niż trzy niemieckie molochy podwodne. Oficer marynarki wojennej, który to zobaczył, dał Danowi nagrodę w wysokości pięćdziesięciu funtów... i tak dalej.
Przypuszczałem, że to przedstawienie nadaje się tylko dla dzieci, ale zobaczyłem, że dorośli dość szczerze się z niego śmieją. Uznałem to za prymitywną i ordynarną propagandę, i zdecydowałem, że potoczna nazwa „paplająca maszyna” znakomicie pasuje do tego kinematograficznego widowiska.
Po tym pokazie uraczono nas kolejnymi luźnymi wiadomościami. Zobaczyłem płonące miasto — mogło to być Glasgow lub Liverpool — gdzie nocne niebo rozjaśniał blask, a płomienie były olbrzymie. Potem pojawiły się zdjęcia dzieci ewakuowanych z zawalonej kopuły do środkowych hrabstw Anglii. Uśmiechając się szeroko do kamery, wyglądały mi na typowe dzieci miejskie, brudne i odziane w zbyt duże buty — przybłędy, całkiem bezradne w nawałnicy tej wojny.
Potem zobaczyliśmy część spektaklu pod tytułem „Dopisek”. Najpierw pojawił się wizerunek króla. Z zażenowaniem zobaczyłem, że jest nim chudy facet o imieniu Egbert, który okazał się dalekim krewnym starej królowej, którą pamiętałem. Ten Egbert był jednym z niewielu członków rodziny, którzy przeżyli zuchwałe niemieckie ataki na początku wojny. Tymczasem aktor o wyśmienitym głosie czytał w podkładzie wiersz:
... Wszystko będzie dobrze,
I wszystko się ułoży,
Kiedy języki płomieni zostaną poskromione
W zwieńczony koroną węzeł ognia,
A ogień i róża staną się jednością...
I tak dalej! O ile mogłem się zorientować, fragment ten porównywał wojnę do czyśćca, który w końcu oczyści dusze ludzi. Pomyślałem sobie, że kiedyś, być może, zgodziłby się z taką interpretacją, ale po moim pobycie we Wnętrzu Sfery chyba zacząłem uważać wojnę za ponurą narośl, skazę ludzkiej duszy. I wszelkie jej usprawiedliwienia były właśnie tym: usprawiedliwieniem po fakcie.
Domyśliłem się, że Wallis nic nie pojmuje. Wzruszył ramionami.
— Eliot — powiedział, jakby to miało wszystko wyjaśniać.
Teraz pojawił się obraz pewnego człowieka: stroskanego staruszka z wystającymi kośćmi policzkowymi i zmierzwionym wąsem, z oczami wyrażającymi zmęczenie oraz brzydkimi uszami. Starzec zachowywał się dziko i wyglądał na sfrustrowanego. Siedział przy kominku z fajką w ręku — widać było, że fajka nie jest zapalona — i słabym głosem zaczął komentować wydarzenia dnia. Ten jegomość wyglądał mi znajomo, ale z początku nie mogłem go rozpoznać. Wydawało się, że wysiłki Rzeszy nie robią na nim wrażenia.
— Ta ich wielka maszyna nie może dać iskierki poezji działania, która odróżnia wojnę od masowych morderstw. To maszyna i dlatego nie ma duszy.
Nawoływał nas wszystkich do jeszcze większych wysiłków. Odwoływał się do mitów angielskiego krajobrazu.
— ... Zielone wzgórza, które rozpływają się w mglistym błękicie nieba... — i prosił nas, żebyśmy wyobrazili sobie rozdartą Anglię — ... by ujawnić stary flandryjski front, okopy i kratery po bombach, zniszczone miasta, poznaczony bliznami krajobraz, buchające śmiercią niebo oraz twarze mordowanych dzieci... — Wydawało mi się, że końcową sekwencję wypowiedział z czymś w rodzaju apokaliptycznej radości.
Nagle przypomniałem go sobie. To był mój stary przyjaciel Pisarz, który przemienił się w zwiędłego staruszka!
— Ba, czyż to nie jest pan...? — zapytałem, wymieniając jego nazwisko.
— Tak — odparł Wallis. — Czy pan go znał? Przypuszczam, że to możliwe... Oczywiście, że tak! Przecież to on napisał tę popularną opowieść o pańskich podróżach w czasie. O ile sobie przypominam, ukazała się w odcinkach w „The New Review”. A potem wydano ją w formie książkowej. Wie pan, to był dla mnie punkt zwrotny... Biedaczek oczywiście jakoś sobie teraz radzi — chyba nigdy nie cieszył się zbyt dobrym zdrowiem — a jego twórczość moim zdaniem już nie jest taka jak kiedyś.
— Nie?
— Za dużo tam wykładów, a za mało akcji. Fan wie, o co mi chodzi! Mimo to jego dzieła popularnonaukowe i historyczne zostały dobrze przyjęte. Jest dobrym przyjacielem Churchilla — to znaczy Pierwszego Lorda Admiralicji — i podejrzewam, że pański przyjaciel ma duży wpływ na rządowe projekty co do oblicza kraju po zakończeniu wojny, no wie pan, kiedy dotrzemy do „Świetlanej Przyszłości” — powiedział Wallis, podając cytat z jakiejś innej przemowy mojego dawnego przyjaciela. — W tej chwili pracuje nad Deklaracją Praw Człowieka czy czymś podobnym, której po wojnie wszyscy będziemy musieli przestrzegać. Na pewno zna pan marzenia tego rodzaju. Ale nie jest taki skuteczny jako mówca. Jeśli chodzi o przemowy, moim ulubieńcem jest Priestley.
Przez kilka minut słuchaliśmy oracji Pisarza. Cieszyłem się, że mój stary przyjaciel zachował życie pomimo zmiennych kolei tej przerażającej historii, a nawet znalazł dla siebie znaczącą rolę, ale zasmuciłem się tym, co czas uczynił z energicznym młodzieńcem, którego kiedyś znałem! Jak przy spotkaniu z Filby’m, teraz też zdjęła mnie litość dla tłumów anonimowych ludzi, osadzonych w powoli płynącym czasie i skazanych na nieubłagany proces podupadania na zdrowiu. Uznałem to za straszną ironię, że mężczyzna, który tak silnie wierzył w możność osiągnięcia doskonałości przez człowieka, przez większą część życia był świadkiem największej wojny w historii.
— Chodźmy — powiedział z ożywieniem Wallis. — Przejdźmy się jeszcze trochę. Pokazy i tak wkrótce zaczną się powtarzać...
Wallis opowiedział mi więcej o swojej przeszłości. Pracując dla spółki Vickersa-Armstronga w bunkrze Weybridge, zyskał sobie pewną reputację jako konstruktor urządzeń aeronautycznych — według jego własnych słów, znano go jako „naukowca-czarodzieja.”
W czasie długoletniej wojny jego płodny umysł zajął się tym, jak można przyspieszyć jej koniec. Wallis na przykład zastanawiał się, jak można by zniszczyć źródła energii wroga — zbiorniki wodne, kopalnie i tym podobne punkty strategiczne — za pomocą potężnych materiałów wybuchowych zrzuconych ze stratosfery przez latające maszyny o nazwie „potworne bombowce”. W tym celu rozpoczął badania nad zależnością prędkości wiatru od wysokości, widzialnością przedmiotów z dużej wysokości, wpływem fal sejsmicznych na kopalnie i tak dalej.
— Dostrzega pan możliwości, prawda? Potrzeba tu tylko odpowiedniej wyobraźni. Dziesięcioma tonami materiałów wybuchowych można by zmienić bieg Renu!
— Jak zareagowano na te propozycje?
Westchnął.
— W czasie wojen środki są zawsze bardzo ograniczone, nawet dla projektów priorytetowych — a dla takich nie sprawdzonych, ryzykownych przedsięwzięć jak moje... Nazwali to „urojeniami”, „nieopisanymi banialukami”, i wojskowi dużo gadali o „wynalazcach”, takich jak ja, którzy „szastają” życiem „ich chłopców”. — Zauważyłem, że to wspomnienie jest dla niego bolesne. — Pan wie, że ludzie tacy jak my muszą być przygotowani na sceptycyzm... a jednak!
Wallis jednak kontynuował badania i wreszcie dostał pozwolenie na budowę swojego „potwornego bombowca”.
— Nazywa się „Zwycięstwo” — powiedział. — Z ładunkiem dwudziestu tysięcy funtów bomb i pułapem czterdziestu tysięcy stóp, bombowiec może lecieć z prędkością ponad trzystu mil na godzinę i ma zasięg czterech tysięcy mil. Przy starcie robi imponujące wrażenie, gdy z jego sześciu silników marki Herkules buchają płomienie. Potrzebuje co najmniej dwóch trzecich mili, by wznieść się w powietrze... A bomby sejsmiczne, które może zrzucić, już zaczęły siać spustoszenie na terenie Rzeszy!
Jego głębokie, ładne oczy błyszczały za zakurzonymi okularami.
Przez kilka lat Wallis zajmował się udoskonalaniem maszyny powietrznej „Zwycięstwo”. Potem jednak zmienił kierunek zainteresowań, gdyż natrafił na relację o moich podróżach w czasie i od razu dostrzegł możliwości przystosowania mojego wehikułu do celów wojennych.
Tym razem jego pomysły zostały szybko rozpatrzone — miał wysoką pozycję i nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by dostrzec nieograniczone możliwości militarne wehikułu czasu — i utworzono Radę Wojny z Wykorzystaniem Skoków w Czasie, z Wallisem jako cywilnym szefem pionu naukowo-badawczego. Pierwszym posunięciem RWWSC była sekwestracja mojego starego domu, który stał opuszczony w Richmond od chwili, gdy wyruszyłem w czas, i odgrzebanie pozostałości po moich badaniach.
— Ale czego ode mnie chcecie? Macie już przecież wehikuł czasu — molocha, który mnie tu sprowadził.
Założył ręce za siebie, robiąc posępną, poważną minę.
— „Raglana”. Oczywiście, ale sam pan widział tę bestię. Jeśli chodzi ojej możliwości podróżowania w czasie, skonstruowano ją wyłącznie z wykorzystaniem resztek, które znaleziono w ruinach pańskiego laboratorium. Z kwarcowymi i mosiężnymi kawałkami zalanymi plattnerytem — niemożliwymi do zrównoważenia lub skalibrowania — „Raglan” jest niezgrabną bestią, która może oddalić się od teraźniejszości o zaledwie półwiecze. Odważyliśmy się narazić molocha jedynie na takie ryzyko, które nie pozwalało nam dopuścić do anachronicznej ingerencji naszych wrogów w rozwój pańskiej pierwotnej machiny. Teraz jednak — przypadkowo! — moloch sprowadził nam pana.
— Naturalnie, obecnie potrafimy dużo więcej — ciągnął. — Usunęliśmy plattneryt z pańskiego starego wehikułu i umieściliśmy kadłub w Imperialnym Muzeum Wojny. Czy chciałby pan go zobaczyć? Muzeum będzie zaszczycone.
Poczułem ból na myśl o takim losie mojego wiernego rydwanu i niepokój z powodu niemożliwości wydostania się z 1938 roku! Pokręciłem sztywno głową.
— Potrzebujemy pana — mówił dalej Wallis — żeby wyprodukować więcej, tony substancji, którą nazwał pan plattnerytem. Proszę nam pokazać, jak to zrobić!
A więc Wallis najwyraźniej myślał, że to ja wyprodukowałem plattneryt... Nie zapytałem go o to wprost.
— Chcemy poznać i rozwinąć technologię pańskiego wehikułu czasu — ciągnął Wallis. — Wykorzystać ją do celów, o których się panu nie śniło... Mając PPC, można by zbombardować historię i zmienić jej bieg, tak jak w moim projekcie zmiany kierunku Renu! Czemu nie? Jeśli istnieje taka możliwość, to należy z niej skorzystać. To najbardziej ekscytujące wyzwanie techniczne, jakie można sobie wyobrazić, a ponadto może przesądzić o wyniku tej wojny.
— Zbombardować historię?
— Niech pan pomyśli. Można by wrócić i zadziałać interwencyjnie na początkowym etapie wojny. Lub dokonać zamachu na życie Bismarcka. — Czemu nie? Cóż to by była za psota — i nie dopuścić do powstania Niemiec! Czy pan to widzi? Wehikuł czasu to broń, przed którą nie ma obrony. Ten, kto pierwszy rozwinie technikę Skoków w Czasie, będzie władcą świata. I musi nim być Brytania!
Oczy Wallisa błyszczały nienaturalnie i zaczął mnie niepokoić jego niezmierny zapał do tego, by zawładnąć tą potęgą i dokonać tych wszystkich zniszczeń.
Dotarliśmy do Lancaster Walk i ruszyliśmy z powrotem do południowego obrzeża parku. Po bokach nadal eskortowali nas żołnierze, którzy zachowywali się dyskretnie.
— Proszę mi opowiedzieć coś więcej o tym, co się stanie, gdy Brytania i jej alianci wygrają tę wojnę. Proszę mi opowiedzieć o waszej „Świetlanej Przyszłości”.
Potarł się po nosie i zrobił niepewną minę.
— Nie jestem politykiem. Nie umiem...
— Ależ nie. Proszę to opisać własnymi słowami.
— No dobrze.
Spojrzał na kopułę.
— Trzeba zacząć od tego, że ta wojna pozbawiła nas wielu naiwnych złudzeń.
— Czyżby?
Uznałem to za złowieszczy wstęp i moje obawy niebawem się potwierdziły.
— Po pierwsze okazało się, że demokracja to ułuda. Widzi pan, teraz już jest jasne, że nie warto pytać ludzi, czego chcą. Jeśli społeczeństwo ma zostać uratowane, to trzeba raczej wpierw rozważyć, czego powinni chcieć. Następnie trzeba im wmówić, czego chcą i dopilnować, żeby to dostali.
— Wiem, że człowiekowi z pańskiej epoki może się to wydawać dziwne — ciągnął — ale na tym polega nowoczesne myślenie i słyszałem z fonografu, że pański sławny przyjaciel głosi podobne poglądy, a przecież pochodzi z pańskich czasów, prawda? Niewiele wiem na temat historii, ale wydaje mi się, że nowoczesne państwo, które tworzymy w Brytanii i Ameryce — model, który zamierzamy rozpropagować na całym świecie — bardziej przypomina starożytne republiki: kartagińską, ateńską, rzymską, które zasadniczo były arystokratyczne. Nadal mamy członków parlamentu, ale już nie są wybierani taką prymitywną metodą jak powszechne głosowanie.
— A ten cały stary kram z opozycją... No cóż! — mówił dalej. — Zrezygnowaliśmy z tego wszystkiego. Ludzie tacy jak pan i ja wiedzą, że na temat większości spraw nie może być dwóch trafnych i zarazem przeciwnych poglądów. Istnieje tylko jedna słuszna i mnóstwo niewłaściwych dróg. Rząd albo próbuje iść tą właściwą drogą, albo popełnia przestępstwo. I to wszystko. W przeszłości opozycja przeważnie po prostu tamowała postęp. Akty sabotażu muszą się skończyć.
— Niektórzy przedstawiciele młodszego pokolenia — kontynuował — posuwają się jeszcze dalej w swoim myśleniu o przyszłości. Twierdzą na przykład, że koncepcja rodziny zanika. W ciągu całej naszej rolniczej przeszłości była to podstawowa komórka społeczna. Teraz jednak, w naszym nowoczesnym świecie, rodzina traci swój odrębny charakter i rozpływa się w relacjach międzyludzkich o szerszym zasięgu. Wszyscy nasi młodzi ludzie, włącznie z kobietami, są coraz mniej przywiązani do domu.
W tym momencie przyszła mi na myśl kapitan Hilary Bond.
— Ale co ma zastąpić rodzinę?
— Cóż, jeszcze tego wyraźnie nie sprecyzowano, ale młodzi mówią o renukleacji społeczeństwa z podziałem na różne typy: nauczycieli, pisarzy, mówców, którzy wprowadzą nas na nowe tory myślenia — zlikwidują tę starą organizację szczepową i zastąpią ją czymś lepszym.
— Zaiste, prawdziwie świetlana wizja.
Wątpiłem, czy Wallis sam doszedł do większości — lub choćby któregokolwiek — z tych poglądów. Mój rozmówca był po prostu odzwierciedleniem swoich czasów, jego sądy ukształtowali opiniotwórcy z rządu i innych kręgów.
— A jak pan sam się na to wszystko zapatruje?
— Ja? — Roześmiał się samokrytycznie. — Jestem za stary, by się zmienić. A poza tym — dodał niespokojnie — nie chciałbym stracić córek... Ale nie chcę też widzieć, jak dorastają w świecie takim jak ten! — Wskazał ręką na kopułę, martwy park i żołnierzy. — Jeśli oznacza to zmianę zapatrywań, to niech tak będzie.
— Czy teraz rozumie pan, dlaczego potrzebujemy pańskiej współpracy? — zapytał. — Z taką bronią jak PPC, czyli wehikuł czasu, utworzenie tego nowoczesnego państwa — choć nadal nie będzie to łatwe — stanie się bardziej osiągalne. A jeśli doznamy niepowodzenia...
— Tak?
Zatrzymał się. Znajdowaliśmy się teraz w pobliżu południowego muru parku i było tam niewielu ludzi.
— Krążą pogłoski, że Niemcy budują własny wehikuł czasu — powiedział cichym głosem. — Jeśli uda im się to przed nami... jeśli Rzesza będzie zdolna do prowadzenia Wojny z Wykorzystaniem Skoków w Czasie...
— Tak?
Przedstawił mi zwięzły, lecz przerażający opis przyszłej wojny czasowej, który z pewnością zaczerpnął z propagandy rozwiniętej w ciągu wielu lat. Bezwzględni oficerowie sztabowi starego kajzera będą rozważać, jak wysłać do naszej szlachetnej historii swoich na wpół odurzonych, szalonych chłopców — swych Wojowników Czasu. Wallis przedstawił tych żołnierzy, jakby byli chodzącymi bombami. Wedrą się gromadnie w sto naszych dawnych bitew jak śmiercionośne marionetki...
— Zniszczą Anglię, uduszą ją w kolebce. I to właśnie do tego nie możemy dopuścić — powiedział do mnie. — Pan to widzi, prawda? Pan to rozumie?
Spojrzałem na jego wyrazistą, szczerą twarz i nie potrafiłem mu odpowiedzieć.
Wallis odprowadził mnie do domu na Queen’s Gate Terrace.
— Nie chcę pana zmuszać do współpracy ze mną, staruszku. Wiem, jakie to wszystko musi być dla pana trudne, bo przecież to nie pańska wojna, ale czasu jest niewiele. Nawiasem mówiąc, cóż znaczy pojęcie „czasu” w takich okolicznościach?
Dołączyłem do moich towarzyszy w palarni. Przyjąłem whisky z wodą od Filby’ego i rzuciłem się na krzesło.
— Na zewnątrz jest tak niewiele miejsca — odezwałem się. — Przez tę przeklętą kopułę człowiek się czuje jak w Birmie! Czyż to nie dziwne? Na zewnątrz panuje gęsta ciemność, a mamy dopiero porę lunchu.
Moses podniósł wzrok znad księgi, którą czytał.
— „Liczy się intensywność, a nie czas trwania przeżycia” — zacytował, po czym uśmiechnął się do mnie. — Czyż nie byłoby to doskonałe epitafium dla Podróżnika w Czasie? Intensywność... tylko to się liczy.
— Kto to napisał?
— Thomas Hardy. Żył w pańskiej epoce, prawda?
— Nie czytałem go.
Moses sprawdził w przedmowie.
— Cóż, już nie żyje... zmarł w 1928 roku.
Zamknął książkę.
— Czego się pan dowiedział od Wallisa? — zapytał.
Streściłem im moją rozmowę.
— Ulżyło mi, kiedy się z nim pożegnałem — zakończyłem. — Cóż za mieszanina propagandy i nie do końca przemyślanej polityki... nie mówiąc już o pogmatwanym widzeniu przyczynowości i tak dalej.
Wiedziałem, że gdybym był obywatelem tego nowego, nowoczesnego państwa, które chcieli stworzyć, wkrótce stałbym się jednym z opozycjonistów wijących się w jego bezlitośnie dobroczynnym uścisku.
Jeszcze w trakcie tych rozważań zacząłem się zastanawiać w głębi serca, do jakiego stopnia przyjąłbym sposób myślenia Wallisa — o tym nowoczesnym państwie z jego planami i metodami zarządzania — nim podróżowanie w czasie otworzyło mi oczy na ograniczenia ludzkości.
— A propos, Nebogipfelu — powiedziałem — natrafiłem na ślad naszego starego przyjaciela... Kurta Gödela.
Morlok wybełkotał dziwne słowo we własnym języku. Obrócił się gwałtownie i zwinnie zerwał z krzesła, przez co wydawał się bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. Filby zbladł, a Moses zacisnął palce na książce, którą trzymał w ręku.
— Gödel? Czy on tu jest?
— Tak, jest pod kopułą. Właściwie nie dalej niż ćwierć mili od tego miejsca, w Imperiał College.
Opisałem pokaz paplającej maszyny, który widziałem.
— Reaktor jądrowy. To jest to — syknął Nebogipfel. — Teraz rozumiem. Gödel jest kluczem do wszystkiego. To musi być jego sprawka. Ze swoją wiedzą na temat obracających się wszechświatów...
— Nie rozumiem, o czym mówisz.
— Posłuchaj. Czy chcesz uciec z tej okropnej historii?
Naturalnie, że chciałem! Było ku temu tysiąc powodów: pragnąłem uciec od tego strasznego konfliktu, spróbować wrócić do domu, położyć kres podróżowaniu w czasie przed początkiem szaleństwa wojny czasowej...
— Ale w tym celu musimy odnaleźć wehikuł czasu.
— Tak. Dlatego musisz nas zaprowadzić do Gödela. Musisz. Teraz widzę prawdę.
— Jaką prawdę?
— Barnes Wallis pomylił się co do Niemców. Ich wehikuł czasu to coś więcej niż tylko groźba. Już go zbudowali!
Teraz wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi i zaczęliśmy równocześnie mówić.
— Co takiego? Co chcesz przez to powiedzieć? Jak...
— Już jesteśmy w wersji historii, którą zmienili Niemcy.
— Skąd wiesz? — zapytałem.
— Przypomnij sobie, że studiowałem waszą erę w mojej historii — odparł. — I w mojej historii nie było żadnej kilkudziesięcioletniej wojny w Europie. W mojej historii była wojna, która wybuchła w 1914 roku, lecz zakończyła się w 1918 zwycięstwem aliantów nad Niemcami. Nowa wojna wybuchła w 1939 roku, ale w Niemczech był już inny rząd. I...
Poczułem się dziwnie oszołomiony, wyciągnąłem rękę, żeby znaleźć krzesło, i usiadłem.
Filby wyglądał na przerażonego.
— Ci przeklęci Niemcy. Mówiłem warn, że narobią kłopotu!
— Zastanawiam się, czy ta ostatnia bitwa, którą opisał Filby... „Kaiserschlacht”... nie została w jakiś sposób zmieniona na korzyść Niemców. Być może zamach na życie dowódcy wojsk alianckich mógł spowodować...
— Bombardowanie Paryża — podsunął zdezorientowany Filby. — Może o to chodzi.
Przypomniałem sobie przerażające opisy Wallisa, który opowiedział mi, jak podobni do robotów niemieccy żołnierze wdzierają się w brytyjską historię.
— Co mamy zrobić? Musimy powstrzymać tę wojnę czasową!
— Zaprowadź nas do Gödela — powiedział Morlok.
— Ale dlaczego?
— Bo tylko on mógł wyprodukować plattneryt dla Niemców!
Wallis wezwał mnie ponownie po lunchu. Od razu zaczął mnie naciskać, bym się zdecydował, czy wezmę udział w jego projekcie wojny czasowej.
Poprosiłem o zaprowadzenie mnie do Imperiał College w odwiedziny do Kurta Gödela. Wallis robił na początku trudności.
— Gödel to trudny człowiek. Nie wiem, co mógłby pan uzyskać ze spotkania z nim. Jest dość pilnie strzeżony...
Ale uparłem się i Wallis niebawem ustąpił.
— Proszę mi dać pół godziny — powiedział — a załatwię sprawę.
Budynek Imperiał College wydawał się prawie nie naruszony przez osiemnastoletni okres czasu i przeróbkę związaną z połączeniem składowych college’ów, które pamiętałem. Oto zobaczyłem Queen’s Tower, stojący na środku zabytek z białego ciosanego kamienia z lwami po bokach, otoczony dość staroświeckimi budynkami z czerwonej cegły, które tworzyły to funkcjonalne miejsce nauki. Zobaczyłem jednak, że niektóre sąsiednie budynki zostały przyłączone do college’u dla szerzej pojętych celów związanych z wojną. Również Muzeum Nauki oddano Radzie Wojny z Wykorzystaniem Skoków w Czasie i na kampusie pojawiło się kilka nowszych budowli — przeważnie przysadzistych, prostych i najwyraźniej skleconych w pośpiechu oraz bez większej dbałości o niuanse architektoniczne. Wszystkie te nowe budynki połączone były siecią krytych, naziemnych tuneli, które znaczyły cały kampus jak ziemia wydalona przez dżdżownice.
Wallis zerknął na zegarek.
— Mamy jeszcze trochę czasu, nim Gödel będzie gotowy nas przyjąć — powiedział. — Proszę tędy. Mam zezwolenie, by coś panu pokazać. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wyglądał jak podniecony młodzieniec. — To nasza chluba!
Zaprowadził mnie do sieci wyżłobionych korytarzy. Ściany były wyłożone betonem. Świeciły się tam z rzadka rozmieszczone, pojedyncze żarówki. Przypominam sobie, jak chyboczące światło uwydatniało niezgrabne ramiona Wallisa i jego niezdarny chód, kiedy prowadził mnie w głąb tamtego labiryntu. Przeszliśmy przez kilka bram. Przy każdej kontrolowano oznakę w klapie marynarki Wallisa, kazano mu pokazać rozmaite dokumenty, sprawdzano jego odciski palców, porównywano jego twarz ze zdjęciami i tak dalej. Mnie też porównywano ze zdjęciami i dwukrotnie przeszliśmy rewizję osobistą.
Podczas drogi kilkakrotnie skręcaliśmy, ale uważnie śledziłem nasze położenie i naszkicowałem sobie w głowie mapę różnych przybudówek College’u.
— College został dość szeroko rozbudowany — wyjaśnił Wallis. — Obawiam się, że utraciliśmy Royal College of Musie, College of Art, a nawet Muzeum Historii Naturalnej. To przez tą cholerną wojnę. Niech pan zauważy, że oczyszczono znaczną część terenu, żeby dać miejsce tym nowym budynkom. Nadal istnieje dość sporo ośrodków naukowych, które rozsiane są po całym kraju, łącznie z fabrykami Royal Ordnance w Chorley i Woolwich, zakładami Vickersa-Armstronga w Newcastle, Barrow, Weybridge, Burnhill i Crawford, Royal Aircraft Establishment w Farnborough, Armament and Aeronautical Experimental Establishment w Boscombe Down... i tak dalej. Większość z tych zakładów przeniesiono do bunkrów i kopuł. Tym niemniej Imperiał — w takiej rozbudowanej postaci — stał się głównym brytyjskim ośrodkiem badań naukowych nad techniką wojskową.
Po kolejnych kontrolach bezpieczeństwa weszliśmy do jasno oświetlonego hangaru, w którym unosił się mocny zapach smaru silnikowego, gumy i przypalonego metalu. Na poplamionej, betonowej podłodze stały pojazdy mechaniczne w różnych stadiach montażu. Wśród nich poruszali się ludzie w kombinezonach, niektórzy pogwizdywali pod nosem. Przygnębienie, które odczuwałem wskutek przebywania pod kopułą, trochę zelżało. Często zdarzało mi się zaobserwować, że niewiele rzeczy niepokoi człowieka, który ma okazję popracować fizycznie.
— To — oznajmił Wallis — jest nasz dział rozwoju PPC.
— PPC? Ach! — Przypomniałem sobie: Pojazd Przenoszący się w Czasie.
Ci radośni robotnicy w tym hangarze budowali wehikuły czasu i wydawało się, że robią to na skalę przemysłową!
Wallis zaprowadził mnie do jednego z tych pojazdów, który wyglądał na prawie ukończony. Ten samochód czasu — tak go nazwałem — miał około pięciu stóp wysokości i kształt kanciastego pudełka. Na oko kabina mogła pomieścić czterech lub pięciu ludzi i spoczywała na trzech parach kół, wokół których biegły gąsienice. Pojazd upstrzony był lampami, wspornikami i innymi urządzeniami. W każdym narożniku kadłuba przykręcono szklaną kolbę o szerokości kilku cali. Kolby te były najwyraźniej wydrążone, gdyż miały nakrętki. Całość była nie pomalowana, a od armatniego spiżu wykończenia odbijało się światło.
— Trochę się różni od pańskiego prototypu, nieprawdaż? — zapytał Wallis. — Prawdę mówiąc, opiera się na standardowym pojeździe wojskowym — uniwersalnym transporterze — i oczywiście funkcjonuje również jako samochód osobowy. Niech pan spojrzy. Oto silnik Ford V8, który napędza gąsienice za pośrednictwem tych zębatek koła łańcuchowego. Widzi pan? I można kierować tym pojazdem za pomocą przesuwania tego urządzenia zwrotnego z przodu... — Pokazał to rękami — ...w ten sposób. A jeśli trzeba wykonać ostry skręt, można spróbować hamowania gąsienicami. Cały pojazd jest dość solidnie opancerzony...
Chwyciłem się za podbródek. Zastanawiałem się, ile bym zobaczył z odwiedzanych przeze mnie światów, gdybym niespokojnie spoglądał na nie z wnętrza takiego opancerzonego monstrum!
— Oczywiście, zasadniczym elementem jest plattneryt — ciągnął Wallis — ale nie uważamy za konieczne zalewanie części machiny tą substancją tak, jak pan to zrobił. Powinno wystarczyć wypełnienie tych kolb surowym materiałem. — Odkręcił korek w jednym narożniku, żeby mi pokazać. — Widzi pan? A potem można sterować pojazdem w czasie, o ile sterowanie to właściwe słowo, z wnętrza kabiny.
— I wypróbowaliście go?
Przeczesał włosy palcami, przez co wiele z nich stanęło w pionowej pozycji.
— Oczywiście, że nie! Bo nie mamy plattnerytu. — Klepnął mnie w ramię. — I tu zaczyna się pańska rola.
Wallis zabrał mnie do innej części tego kompleksu. Po kolejnych kontrolach weszliśmy do długiej, wąskiej komory w kształcie korytarza. Komora miała jedną szklaną ścianę, za którą dostrzegłem większe pomieszczenie o wielkości mniej więcej kortu. To większe pomieszczenie było puste. W naszej węższej komorze siedziało sześciu lub siedmiu naukowców przy biurkach. Każdy miał na sobie typowy, brudny, biały fartuch, w którym wydaje się rodzić każdy eksperymentator, i wszyscy pochylali się nad tarczami oraz przełącznikami. Naukowcy spojrzeli na mnie, kiedy weszliśmy — troje z nich było kobietami — i uderzyły mnie ich wymizerowane twarze. Widać w nich było pewne zmęczenie połączone z podenerwowaniem, mimo że wyglądali na młodych ludzi. Przez cały czas, kiedy tam byliśmy, niektóre urządzenia bez przerwy trzaskały. Wallis powiedział mi, że to odgłos liczników promieniowania.
Większa komora za szybą była prostym, betonowym pudełkiem z nie pomalowanymi ścianami. Było tam prawie pusto, jedynie na środku stał nieruchomo kwadratowy, ceglany monolit wysoki na jakieś dziesięć i szeroki na sześć stóp. Cegły były dwojakiego rodzaju: jasne i ciemnoszare, ułożone równo na przemian. Ten monolit utrzymywała nad podłogą warstwa grubszych płyt, od których ciągnęły się przewody do uszczelnionych otworów w ścianie pomieszczenia.
Wallis spojrzał przez szybę.
— To nadzwyczajne, prawda? Że coś tak szkaradnego, tak prostego, wiąże się z taką potęgą. Powinniśmy tu być bezpieczni. To szkło ołowiowe. A zresztą reakcja jest w tej chwili osłabiona.
Rozpoznałem reaktor z pokazu paplającej maszyny.
— Czy to wasza maszyna do przeprowadzania rozszczepiania?
— To drugi reaktor grafitowy na świecie — odrzekł Wallis. — W dużym stopniu kopia pierwszego, który Fermi zbudował na Uniwersytecie Chicago. — Uśmiechnął się. — O ile się orientuję, skonstruował go na boisku do squasha. To niezwykła historia.
— Tak — powiedziałem, popadając w rozdrażnienie. — Ale co reaguje z czym?
— Ach — odpowiedział, zdjął okulary i przetarł szkła końcówką krawata. — Spróbuję to wyjaśnić...
Zbyteczne wydaje się dodawać, że nie spieszył się, lecz udało mi się wydobyć od niego tyle, by zrozumieć właściwą istotę.
Już dowiedziałem się od Nebogipfela, że atom ma substrukturę i że Thomson uczynił pierwszy krok ku jej zrozumieniu. Teraz dowiedziałem się, że tę substrukturę można zmienić. Może to nastąpić przez złączenie się jednego jądra atomowego z drugim, lub być może spontanicznie przez rozbicie dużego atomu. Ten rozpad nazywa się rozszczepieniem atomów.
A ponieważ substruktura określa tożsamość atomu, rezultat takich zmian to nic innego jak oczywiście przekształcenie się jednego elementu w inny — odwieczne marzenie alchemików!
— Nie zdziwi pewnie pana — powiedział Wallis — że przy każdym rozpadzie atomów wyzwala się pewna energia, gdyż atomy zawsze szukają bardziej stabilnego stanu o niższej energii. Czy jest to dla pana jasne?
— Oczywiście.
— Tak więc w tym reaktorze mamy sześć ton karolinu, pięćdziesiąt ton tlenku uranu i czterysta ton bloków grafitowych... Dostarcza to mnóstwo energii, nawet teraz, kiedy na to patrzymy.
— Karolinu? Nic o nim nie słyszałem.
— To nowy, sztuczny pierwiastek powstały wskutek bombardowania atomów. Jego okres połowicznego rozpadu wynosi siedemnaście dni. To znaczy, traci w tym czasie połowę swojego zapasu energii.
Znów spojrzałem na tę nijaką kupę cegieł. Wyglądała tak zwyczajnie, tak nieprzyjemnie! A jednak, pomyślałem, jeśli to, co Wallis powiedział o energii rdzenia atomowego, jest prawdą...
— Jakie są zastosowania tej energii?
Założył okulary.
— Widzimy trzy szerokie zakresy zastosowania. Po pierwsze, dostarczanie energii z małego źródła: wyobrażamy sobie, że mając taki reaktor na pokładzie, podwodne molochy mogłyby spędzać wiele miesięcy pod powierzchnią oceanu, bez potrzeby uzupełniania paliwa, lub moglibyśmy zbudować bombowce, które mogłyby latać na dużej wysokości i okrążać Ziemię kilkadziesiąt razy, nim musiałyby wylądować. I tak dalej. Po drugie, wykorzystujemy reaktor do napromieniowania różnych materiałów. Możemy wykorzystać produkty uboczne rozszczepiania uranu do transmutacji innych materiałów. Prawdę mówiąc, w tej chwili odbywają się próby wielu związków, które służą jakimś tajemniczym eksperymentom profesora Gödela. Oczywiście, nie można ich zobaczyć, bo buteleczki z próbkami znajdują się wewnątrz reaktora...
— A trzecie zastosowanie?
— Ach... — odezwał się i jego oczy znów nabrały obcego, zamyślonego spojrzenia.
— Już wiem — powiedziałem ponuro. — Ta energia jądrowa świetnie się nadaje do stworzenia bomby.
— Naturalnie, trzeba rozwiązać tylko kilka praktycznych problemów — odrzekł. — Produkcja właściwych izotopów w wystarczających ilościach... Synchronizacja wstępnych eksplozji... Ale tak. Wygląda na to, że istnieje możliwość zbudowania bomby dostatecznie potężnej, by zrównała całe miasto z powierzchnią ziemi — wraz z kopułą i wszystkimi innymi zabezpieczeniami, bomby tak niewielkiej, by zmieściła się w walizce.
Przemierzyliśmy kolejne wąskie, betonowe korytarze, wynurzając się wreszcie w głównym biurowcu College’u. Dotarliśmy do korytarza wyłożonego pluszową wykładziną, z portretami wybitnych osobistości z przeszłości na ścianach. Na pewno wyobrażacie sobie takie miejsce: mauzoleum martwych naukowców! Otaczali nas żołnierze, ale zachowywali się dyskretnie.
To właśnie tutaj przydzielono Kurtowi Gödelowi biuro.
Wallis przedstawił mi życie Gödela zwięźle i treściwie. Profesor urodził się w Austrii i uzyskał stopień naukowy z dziedziny matematyki w Wiedniu. Pod wpływem tamtejszych pozytywistów logicznych (sam nigdy nie miałem zbyt wiele czasu na filozofowanie) Gödel zainteresował się logiką i podstawami matematyki.
W roku 1931 — miał wtedy zaledwie dwadzieścia pięć lat — Gödel opublikował swoją zaskakującą rozprawę na temat nieskończoności matematyki.
Później zainteresował się nowo powstałą dziedziną badań nad czasem i przestrzenią i przedstawił w artykułach swoje spekulacje na temat podróżowania w czasie. (Pomyślałem, że to musiały być reopublikowane prace, do których odwoływał się Nebogipfel.) Niebawem, pod naciskiem Rzeszy, przeniesiono go do Berlina, gdzie rozpoczął prace nad wykorzystaniem podróży w czasie dla celów wojskowych.
Dotarliśmy do drzwi, na których umieszczono mosiężną tabliczkę z nazwiskiem Gödela — chyba zupełnie niedawno, bo na dywanie dostrzegłem wiórki drewna po wierceniu.
Wallis ostrzegł mnie, że będę miał tylko kilka minut. Zapukał do drzwi.
— Wejść! — odezwał się cienki, wysoki głos.
Weszliśmy do przestronnego biura o wysokim sklepieniu, z ładnym dywanem i bogato zdobioną tapetą oraz biurkiem, które pokryte było zieloną skórą. Uświadomiłem sobie, że kiedyś ten pokój musiał być bardzo jasny, gdyż szerokie okna — teraz zasłonięte — wychodziły na zachód, dokładnie w kierunku Terrace, gdzie mnie zakwaterowano.
Kiedy weszliśmy, człowiek przy biurku nadal pisał. Zasłaniał ręką kartkę, najwidoczniej po to, żebyśmy jej nie widzieli. Był niskim, chudym, niezdrowo wyglądającym człowiekiem, z wysokim, delikatnym czołem. Miał na sobie wełniany, pognieciony garnitur. Oceniłem, że jest po trzydziestce.
Wallis spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami.
— To dziwny facet — szepnął — ale niezwykły umysł.
Wokół pokoju biegły regały, choć w tej chwili były puste. Na dywanie stały stosy skrzyń, a książki i czasopisma — przeważnie w języku niemieckim — rozsypywały się na boki. W jednej skrzyni dostrzegłem naukowe wyposażenie oraz rozmaite buteleczki z próbkami i w jednej z tych skrzyń zobaczyłem coś, od czego mocniej zabiło mi serce!
Odwróciłem się gwałtownie od skrzyni i próbowałem ukryć podniecenie.
W końcu człowiek przy biurku odrzucił z rozdrażnieniem pióro, które uderzyło z trzaskiem w ścianę, i zmiął w ręku zapisane kartki, nim wyrzucił je — wszystko, co napisał — do kosza!
Podniósł wzrok, jakby dopiero teraz dostrzegł, że tu jesteśmy.
— Ach — powiedział. — Wallis.
Schował ręce za biurkiem i wydawało się, że skurczył się w sobie.
— Profesorze Gödel, to miło, że zechciał się pan z nami zobaczyć. To jest... — Przedstawił mnie.
— Ach — powtórzył Gödel i uśmiechnął się szeroko, ukazując nierówne zęby. — Oczywiście.
Wstał niezgrabnie, obszedł biurko i wyciągnął rękę. Chwyciłem ją; była chuda, koścista i zimna.
— Miło mi — powiedział. — Spodziewam się, że przeprowadzimy wiele interesujących rozmów.
Mówił dobrze po angielsku, z lekkim niemieckim akcentem.
Wallis przejął inicjatywę i wskazał nam fotele przy oknie.
— Mam nadzieję, że znajdzie pan dla siebie miejsce w tym nowym wieku — powiedział do mnie szczerze Gödel. — Pewnie jest to świat trochę dzikszy od tego, który pan pamięta, ale być może tak jak ja, będzie pan tolerowany jako pożyteczny ekscentryk. Czyż nie?
Wallis wtrącił hałaśliwie:
— Niech pan da spokój, profesorze...
— Ekscentryk — warknął. — Ekkentros... Poza centrum. — Spojrzał na mnie. — Podejrzewam, że to właśnie tacy obaj jesteśmy. Trochę poza środkiem spraw. Słuchaj, Wallis, wiem, że wy, solidni Brytyjczycy, uważacie mnie za dziwaka.
— No cóż...
— Biedny Wallis nie może się przyzwyczaić do tego, że w nieskończoność przepisuję swoje notatki — powiedział do mnie Gödel. — Czasami robię to kilkanaście razy... a potem i tak w końcu wyrzucam swoją twórczość do kosza, tak jak pan to widział! Czyż to nie dziwne? No cóż. Niech tak będzie!
— Musi pan trochę żałować, że opuścił pan swój dom, profesorze — powiedziałem.
— Wcale nie. Musiałem uciec z Europy — odrzekł niskim, konspiracyjnym głosem.
— Dlaczego?
— Oczywiście z powodu kajzera.
Barnes Wallis rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie.
— Wie pan, mam dowody — powiedział z zapałem Gödel. — Proszę wziąć dwie fotografie, powiedzmy jedną z 1915 i jedną z bieżącego roku, człowieka, który podaje się za kajzera Wilhelma. Jeśli zmierzy pan długość nosa i weźmie jej stosunek do odległości od czubka nosa do skraju podbródka, stwierdzi pan, że jest inny!
— Ja... ach... na wielkiego Scotta!
— W rzeczy samej. I z takim substytutem kajzera przy sterze władzy, któż wie, dokąd zmierzają Niemcy?
— Właśnie — wtrącił pospiesznie Wallis. — W każdym razie bez względu na pańskie pobudki cieszymy się, że przyjął pan zaproponowaną przez nas profesurę w tym college’u, i że wybrał pan Brytanię na swój nowy dom.
— Tak — potwierdziłem. — Czy nie mógł pan znaleźć sobie miejsca w Ameryce? Może w Princeton lub...
Wyglądał na zszokowanego.
— Z pewnością mogłem. Ale to było całkowicie niemożliwe. Całkowicie.
— Dlaczego?
— Oczywiście z powodu konstytucji!
Po czym ten niezwykły człowiek wdał się w długi i obszerny wywód o tym, jak odkrył w amerykańskiej konstytucji lukę umożliwiającą legalne wprowadzenie dyktatury!
Wallis i ja siedzieliśmy w milczeniu i przetrwaliśmy to do końca.
— No i cóż pan o tym sądzi? — zapytał Gödel po wyłuszczeniu swojego wywodu.
Wallis rzucił mi kolejne srogie spojrzenie, ale postanowiłem dać szczerą odpowiedź.
— Nie mogę nic zarzucić logice pańskiego rozumowania — rzekłem — ale uważam jej zastosowanie za skrajnie dziwaczne.
Żachnął się.
— Cóż... być może! Ale tylko logika się liczy. Nie sądzi pan? W metodzie aksjomatycznej tkwi ogromna siła. — Uśmiechnął się. — Mam również ontologiczny dowód na istnienie Boga. Moim zdaniem jest niezbity i ma zaszczytnych poprzedników, których historia sięga osiem wieków wstecz, do czasów arcybiskupa Anzelma. Widzi pan...
— Może innym razem, profesorze — wtrącił Wallis.
— Ach tak. No dobrze. — Spojrzał po kolei na nas. Jego wzrok był przenikliwy, wręcz obezwładniający. — A więc porozmawiajmy o podróżowaniu w czasie. Naprawdę panu zazdroszczę.
— Podróżowania?
— Tak. Ale nie tego całego nużącego skakania po historii.
Miał załzawione oczy, które błyszczały w silnym świetle elektrycznym.
— A zatem czego?
— Oglądania innych światów, innych możliwości. Czy pan mnie rozumie?
Poczułem dreszcz. Zdolność pojmowania Gödela wydawała się nadzwyczajna, prawie telepatyczna.
— Proszę powiedzieć, co pan ma na myśli.
— Realność innych światów, które posiadają znaczenie wykraczające poza doświadczenie naszego krótkiego istnienia, jest dla mnie oczywista. Każdy, kto przeżył cud matematycznego odkrycia, musi wiedzieć, że prawdy matematyczne istnieją niezależnie od umysłów, w których tkwią, że te prawdy to okruchy myśli jakiegoś wyższego intelektu...
— Proszę posłuchać — ciągnął. — Nasze życie tutaj, na Ziemi, ma wątpliwe znaczenie. A zatem jego prawdziwy sens musi tkwić gdzieś poza tym światem. Rozumie pan? To zwykła logika. Koncepcja, że wszystko na świecie ma jakieś nadrzędne znaczenie, to dokładna analogia zasady, że wszystko ma przyczynę — zasady, na której opiera się cała nauka. Wynika z tego, że gdzieś poza naszą historią znajduje się ostateczny świat — świat, w którym wyjaśnione jest całe znaczenie.
— Już z samej swojej natury — mówił dalej — podróżowanie w czasie jest powodem zakłócenia historii, a przez to powstania lub odkrycia światów innych od naszego. Dlatego zadaniem Podróżnika w Czasie jest prowadzenie poszukiwań... nieustannych poszukiwań aż do chwili, gdy ostateczny świat zostanie znaleziony — lub zbudowany!
Po wyjściu od Gödela zagłębiłem się w myślach. Postanowiłem, że już nigdy więcej nie będę drwił z matematykow-filozofów, gdyż ten dziwny człowieczek, nie opuszczając swojego biura, zawędrował dalej w czasie, przestrzeni i rozumieniu, niż mnie się to kiedykolwiek udało w moim wehikule czasu! I wiedziałem, że wkrótce znów będę musiał odwiedzić Gödela... gdyż byłem pewien, że w jego skrzyni dostrzegłem buteleczkę z plattnerytem.
Powróciłem do naszej kwatery około szóstej. Znalazłem resztę moich towarzyszy w palarni. Morlok nadal ślęczał nad swoimi notatkami — wydawało się, że próbuje odtworzyć tę przyszłą naukę, mechanikę kwantową, z własnej, niedoskonałej pamięci. Podskoczył, gdy wszedłem.
— Znalazłeś Gödela?
— Tak. — Uśmiechnąłem się do niego. — Miałeś rację. — Zerknąłem na Filby’ego, ale biedny staruszek drzemał nad czasopismem i nas nie słyszał. — Gödel chyba ma trochę plattnerytu.
— Ach. — Twarz Morloka była jak zwykle bez wyrazu, ale wykonał zdecydowanie ludzki gest — uderzył pięścią w dłoń. — A więc jest nadzieja.
Teraz podszedł do mnie Moses. Podał mi szklankę whisky z wodą. Wypiłem drinka z wdzięcznością, gdyż przez cały dzień było tak samo gorąco jak rano.
Moses przysunął się do mnie i pochylając ku sobie głowy, we trójkę zaczęliśmy cicho rozmawiać.
— Ja też doszedłem do pewnego wniosku — zaczął Moses.
— Jakiego?
— Że faktycznie musimy się stąd wydostać, obojętne jak!
Moses opowiedział mi, czego się dowiedział. Znudzony uwięzieniem, zagaił rozmowę z młodymi żołnierzami, którzy nas strzegli. Oprócz szeregowców znajdowało się tam kilku oficerów. Wszyscy żołnierze wyznaczeni do naszej ochrony i innych obowiązków na terenie tego miasteczka uniwersyteckiego byli na ogół inteligentni i starannie wykształceni. Polubili Mosesa i zaprosili go do pobliskiego zajazdu — Queen’s Arms na Queen’s Gate Mews — a potem pojechali rykszami do West Endu. Po kilku drinkach ci młodzi ludzie ochoczo zabrali się do przekonywania obcego przybysza z przeszłości do swoich idei i koncepcji ich nowego, nowoczesnego państwa.
Ucieszyłem się, że Moses zaczął przełamywać swoją nieśmiałość i zainteresował się światem, w którym się znajdowaliśmy. Z zafascynowaniem słuchałem tego, co miał do powiedzenia.
— Ci wszyscy młodzieńcy są przesympatyczni — oznajmił Moses. — Kompetentni, praktyczni, odważni. Ale ich poglądy!
Moses dowiedział się, że wielką koncepcją przyszłości miało być planowanie. Po utworzeniu nowoczesnego państwa, kierowanego przez zwycięską Brytanię i jej sojuszników, wszystkie porty, kopalnie węgla, szyby naftowe, elektrownie i inne kopalnie znajdą się pod nadzorem działu kontroli powietrznej i morskiej. W podobny sposób dział kontroli transportowej przejmie stocznie na całym świecie i zmieni ich profil produkcji z okrętów wojennych na stalowe statki towarowe. Dział kontroli wspólnych zapasów rozwinie produkcję żelaza, stali, gumy, metali, bawełny, wełny i substancji roślinnych. A dział kontroli żywności...
— No cóż! — powiedział Moses. — Rozumie pan, o co chodzi. To koniec prywatnej własności. Wszystkie te zasoby znajdą się w posiadaniu nowego, zjednoczonego państwa — świata. Wszystkie środki zostaną połączone i docelowo wykorzystane do tego, by odbudować spustoszone przez wojnę kraje, a potem poprawić sytuację ludzkości. Wszystko będzie zaplanowane przez genialnych, wszystkowiedzących członków związku, którzy, nawiasem mówiąc, sami się wybiorą!
— Poza tym ostatnim aspektem brzmi to nie najgorzej — stwierdziłem.
— Być może, ale to planowanie ma objąć nie tylko zasoby naturalne planety, lecz również ludzi. I tu się pojawiają problemy. Przede wszystkim kwestia norm społecznych — Spojrzał na mnie znacząco. — Ci młodzieńcy nie odnoszą się przychylnie do naszych czasów. Powiedziano mi, że cierpimy na „całkowite rozprzężenie obyczajów”! To nowe społeczeństwo poszło inną drogą, w kierunku surowego trybu życia, zwłaszcza w kwestii popędu płciowego. Na porządku dziennym są przyzwoite zajęcia!
Opanowała mnie bolesna tęsknota.
— Przypuszczam, że to nie wróży nic dobrego dla przyszłości imperium, Leicester Square.
— Leicester Square już zamknięto! Zburzono! Aby zrobić miejsce dla biura planowania sieci kolejowej. I tak samo jest wszędzie. W następnej fazie będzie się wnosić jeszcze więcej zmian. Będziemy świadkami bezbolesnej eliminacji „żałosnych osób niedorozwiniętych umysłowo”. To nie moje słowa! A także sterylizacji niektórych ludzi, którzy w przeciwnym razie przekazywaliby potomkom skłonności, cytuję, Jednoznacznie niepożądane”. Wygląda na to, że w niektórych częściach Brytanii ten proces oczyszczania już się rozpoczął. Mają jakiś gaz o nazwie Kinetogens Pabsta... Widzi pan, że zaczynają sterować dziedzicznością rasową ludzkości.
— Hm... — zamyśliłem się. — Czuję głęboką nieufność do takiego procesu sprowadzania społeczeństwa do normalności. Czy to naprawdę takie pożądane, aby przyszłość gatunku ludzkiego przepuszczać przez filtr tolerancji Anglików z roku 1938? Czy to właśnie ich długi cień ma paść na przyszłe miliony lat istnienia świata?
— To wszystko związane jest z planowaniem — powiedział Moses. — I twierdzą, że jedynym rozwiązaniem alternatywnym jest ponowne pogrążenie się w stanie chaotycznego barbarzyństwa aż do ostatecznego wymarcia.
— Czy ludzie — nowocześni ludzie — są zdolni do takich epokowych czynów?
— Z pewnością poleje się krew i dojdzie do konfliktów na nie spotykaną dotychczas skalę — nawet oceniając według kryteriów tej bezmyślnej, straszliwej wojny — gdy większość narodów świata nie zgodzi się, by ci sprzymierzeni technokraci narzucili im z gruntu spaczony plan.
Napotkałem wzrok Mosesa i dostrzegłem w nim słuszny gniew i wściekłość na głupotę ludzkości, które kiedyś kierowały również moją własną, młodszą duszą. Chcąc nie chcąc, zawsze odnosiłem się z nieufnością do postępu cywilizacji, gdyż uważałem go za niestabilny budynek, który kiedyś musi runąć na głowy swych głupich twórców. Z wyjątkiem obecnej wojny, to nowoczesne państwo wydawało się największym szaleństwem, z jakim się zetknąłem od dłuższego czasu! Odniosłem wrażenie, jakbym widział myśli Mosesa w jego szarych oczach — wyzwolił się od strachu i stał się młodszą, bardziej zdecydowaną wersją mojej osoby — i poczułem, że jeszcze nigdy od chwili naszego spotkania nie był mi bliższy.
— A zatem — podsumowałem — sprawa postanowiona. Nie sądzę, by którykolwiek z nas mógł tolerować taką przyszłość.
Moses z zapałem skinął głową, Nebogipfel także wydawał się z tym zgadzać, a jeżeli chodzi o mnie, to ponownie postanowiłem raz na zawsze położyć kres podróżowaniu w czasie.
— Musimy uciec — oświadczyłem. — Tylko jak...
W tym momencie, zanim zdążyłem dokończyć pytanie, dom zadrżał.
Przewróciłem się, prawie uderzając głową o biurko. Rozległ się huk — dudnienie wewnątrz ziemi, podobne do odgłosu zatrzaskiwania drzwi. Lampy zamigotały, ale nie zgasły. Wokół mnie podniosły się krzyki — biedny Filby jęknął — i usłyszałem brzęk szkła oraz łoskot upadających mebli.
Budynek znieruchomiał. Kaszląc, gdyż podniosły się tumany kurzu, wstałem z trudem.
— Czy nikomu nic się nie stało? Moses? Nebogipfel?
Moses już pomagał Morlokowł, który nie był ranny, ale został przygnieciony przez przewrócony regał.
Zostawiłem ich i poszukałem Filby’ego. Staruszek miał szczęście; nawet nie spadł z krzesła. Wstał i podszedł do okna, które było pęknięte w poprzek.
Dotarłem do niego i położyłem ręce na jego przygarbionych ramionach.
— Filby, stary przyjacielu, chodźmy stąd.
Zignorował mnie. Z kaprawymi oczami i twarzą pokrytą skorupą kurzu uniósł zakrzywiony palec w kierunku okna.
— Spójrz — powiedział.
Zbliżyłem się do szyby, osłaniając twarz dłonią, żeby nie widzieć odbitego światła elektrycznych lamp. Reflektory paplającej maszyny pogasły, tak jak i wiele lamp ulicznych. Zobaczyłem zdesperowanych, biegających ludzi, porzucony rower, żołnierza z maską na twarzy, który strzelał w powietrze... A trochę dalej dostrzegłem pionowy snop jaskrawego światła, na tle którego unosiły się drobinki kurzu. Słup światła obejmował skrzyżowanie ulic, domy i narożnik Hyde Parku. Ludzie stali w jego blasku, mrugając jak sowy i osłaniając twarze rękami.
Jaskrawy snop był światłem dziennym. W kopule powstała wyrwa.
Drzwi wyjściowe wisiały na zawiasach, najwidoczniej wyrwane pod wpływem wstrząsu. Zniknęli żołnierze, którzy nas strzegli — nawet wierny Puttick. Przed domem na Terrace usłyszeliśmy stukot szybkich kroków, wrzaski i gniewne krzyki oraz pisk gwizdków. Poczuliśmy zapach kurzu, dymu i kordytu. Wycinek jaskrawego i ostrego światła czerwcowego dnia zawisł nad wszystkim. Mieszkańcy pokrytego skorupą Londynu mrugali jak zaniepokojone sowy, zaskoczeni i przerażeni.
Moses poklepał mnie po ramieniu.
— Ten chaos nie potrwa długo. Teraz mamy szansę.
— Dobrze. Przyprowadzę Nebogipfela i Filby’ego, a pan niech zabierze jakieś zapasy z domu...
— Zapasy? Jakie?
Zirytowałem się. Jakiż głupiec wyruszałby w czas, nie mając nic oprócz szlafroka i pantofli?
— Świeczki — wyjaśniłem mu. — I zapałki! Tyle, ile zdoła pan znaleźć. Przyda się każdy rodzaj broni, nawet nóż kuchenny, jeśli nie będzie nic lepszego. — Zastanawiałem się, co jeszcze. — Kamforę, jeśli jest. Bieliznę! Niech pan to wepchnie sobie nawet do kieszeni...
Skinął głową.
— Rozumiem. Zapakuję to wszystko do tornistra.
Odwrócił się od drzwi i ruszył do kuchni.
Pognałem do palarni. Nebogipfel już założył szkolną czapkę. Zebrał swoje notatki i wsuwał je do tekturowej teczki. Filby — biedny staruszek! — klęczał pod ramą okienną. Przycisnął kolana do zapadłej piersi i zakrył twarz rękoma, jakby przyjął obronną pozycję boksera.
Uklęknąłem przed nim.
— Filby, stary przyjacielu... — Wyciągnąłem do niego rękę, ale odsunął się ode mnie. — Musisz z nami pójść. Tu nie jest bezpiecznie.
— Bezpiecznie? A z wami będzie bezpieczniej? Ty... magiku, ty szarlatanie. — Jego oczy, załzawione od kurzu, błyszczały jak okienne szyby i obrzucił mnie tymi słowami, jakby to była najcięższa obelga, jaką można sobie wyobrazić. — Pamiętam cię... kiedy przestraszyłeś nas wszystkich na śmierć tą swoją upiorną sztuczką, w tamto Boże Narodzenie. Nie dam się oszukać po raz drugi!
Powstrzymałem się, by nim nie potrząsnąć.
— Pomyśl logicznie, człowieku! Podróżowanie w czasie to nie żadna sztuczka... i na pewno nie jest nią też ta wasza zażarta wojna!
Poczułem dotyk na ramieniu. To była ręka Nebogipfela; jego blade palce wydawały się jarzyć w odpryskach światła wpadającego przez okno.
— Nie możemy mu pomóc — powiedział łagodnie.
Filby ukrył głowę w drżących rękach poznaczonych wątrobowymi plamami i byłem przekonany, że już mnie nie słyszy.
— Przecież nie możemy go tak zostawić!
— A co zrobisz? Sprowadzisz go z powrotem do roku 1891? 1891 rok, ten który pamiętasz, już nawet nie istnieje... może jedynie w jakimś nieosiągalnym wymiarze.
Do palarni wpadł Moses z małym, wypchanym plecakiem w ręku. Założył epolety i do pasa miał przypiętą maskę przeciwgazową.
— Jestem gotowy — wysapał. Nebogipfel i ja nie odpowiedzieliśmy od razu i Moses po kolei na nas spojrzał. — o co chodzi? Na co czekacie?
Wyciągnąłem rękę i uścisnąłem ramię Filby’ego. Przynajmniej nie wzbraniał się i uznałem to za ostatnią, szczątkową oznakę przyjaźni między nami.
Już nigdy więcej go nie widziałem.
Wyjrzeliśmy na ulicę. Zgodnie z moimi wspomnieniami była to względnie spokojna część Londynu, ale dzisiaj ludzie tłoczyli się na Queen’s Gate Terrace, biegając, potykając się i wpadając na siebie. Mężczyźni i kobiety po prostu wylewali się z domów i miejsc pracy. Większość z nich nosiła maski przeciwgazowe, ale na twarzach, które zdołałem dojrzeć, zobaczyłem ból, cierpienie i strach.
Wszędzie widać było dzieci — przeważnie w szarawych mundurkach szkolnych, z małymi maskami przeciwgazowymi dopasowanymi do twarzy — gdyż szkoły najwidoczniej pozamykano. Dzieci włóczyły się po ulicy, wołając rodziców. Wyobraziłem sobie udrękę matki szukającej dziecka w olbrzymim mrowisku, którym stał się Londyn i wzdrygnąłem się na tę myśl.
Niektórzy ludzie dźwigali atrybuty roboczego dnia: aktówki i torebki, znajome i bezużyteczne, a inni już zapakowali swój dobytek i nieśli go w wypchanych walizach lub tobołkach sporządzonych z zasłon i prześcieradeł. Zobaczyliśmy jednego chudego, energicznego człowieka, który potykał się, pchając ogromny kredens kuchenny wypełniony bez wątpienia cennymi przedmiotami i wsparty na kierownicy oraz siodełku roweru. Koło roweru obijało się o plecy i nogi ludzi idących przed nim.
— Dalej! Naprzód! — wołał ten człowiek.
Nie dostrzegłem żadnych przedstawicieli władz, nikt nie panował nad tym chaosem. Jeżeli byli tam policjanci lub żołnierze, musieli zostać zasypani lub zdarli odznaki i przyłączyli się do tłumu. Jakiś człowiek w mundurze Armii Zbawienia stał na schodach i wrzeszczał:
— Wieczność! Wieczność!
— Proszę spojrzeć. — Moses wskazał ręką. — Wyrwa w kopule biegnie w kierunku wschodnim, ku Stepney. To tyle, jeżeli chodzi o niezniszczalność tej cudownej kopuły!
Miał rację. Wyglądało to tak, jakby potwornie silna bomba zrobiła olbrzymią dziurę w betonowej skorupie, blisko horyzontu na wschodzie. Ponad tym głównym uszkodzeniem kopuła pękła niczym skorupka jajka i widać było wielką, koślawą wstęgę błękitnego nieba, która ciągnęła się aż do punktu znajdującego się bezpośrednio nad moją głową. Dostrzegłem, że to jeszcze nie koniec, gdyż gruzy — niektóre wielkości domów — spadały na cały ten obszar miasta, i wiedziałem, że zniszczenia na ziemi i straty w ludziach muszą być olbrzymie.
W oddali — chyba na północy — usłyszałem serię głuchych, dudniących odgłosów podobnych do kroków jakiegoś olbrzyma. Wycie syren rozdarło powietrze, a pękająca nad nami kopuła głośno skrzypiała.
W wyobraźni spojrzałem z powierzchni kopuły na Londyn, który w ciągu kilku sekund przekształcił się z wylękłego, lecz funkcjonującego miasta, w siedlisko chaosu i przerażenia. Na wszystkich drogach prowadzących na zachód, północ lub południe, z dala od wyłomu w kopule, utworzyły się łańcuchy uchodźców, a każdym ogniwem tych łańcuchów był człowiek, znikoma cząstka fizycznego cierpienia i nieszczęścia — czy to zagubione dziecko, czy małżonek lub rodzic, którzy stracili bliskie osoby.
Moses musiał przekrzyczeć hałas na ulicy.
— Ta przeklęta kopuła lada chwila zwali się na nas wszystkich!
— Wiem. Musimy dotrzeć do Imperiał College. Chodźcie, rozpychajcie się łokciami! Nebogipfelu, pomagaj nam w miarę możliwości.
Wyszliśmy na środek zatłoczonej ulicy. Musieliśmy iść na wschód, pod prąd. Oślepiony przez światło dzienne Nebogipfel został prawie przewrócony przez biegnącego mężczyznę o okrągłej twarzy, który ubrany był w roboczy garnitur i miał epolety na ramionach. Mężczyzna pogroził Morlokowi pięścią. Po tym incydencie Moses i ja ustawiliśmy Nebogipfela między sobą i trzymaliśmy go mocno za chude ramiona. Zderzyłem się z rowerzystą, który nieomal spadł z roweru. Wrzasnął na mnie i machnął kościstą pięścią. Zrobiłem unik. Rowerzysta, z krawatem przewieszonym przez ramię, ruszył chwiejnie w dalszą drogę, wjeżdżając w tłum ludzi za mną. Teraz natknęliśmy się na grubą kobietę, która z trudem wycofywała się w górę ulicy, wlokąc za sobą zwinięty dywan. Miała spódnicę zadartą nad kolana, a jej łydki pokryte były smugami kurzu. Co kilka metrów inni uchodźcy przydeptywali jej dywan lub przejeżdżali po nim rowerzyści i kobieta potykała się. Przez gogle maski widziałem łzy, które płynęły jej z oczu, kiedy zmagała się z tym absurdalnym, nieporęcznym przedmiotem, który był dla niej tak ważny.
Gdy widziałem twarz człowieka, nie było tak źle, gdyż czułem więź z tym urzędnikiem o zaczerwienionych oczach, czy tamtą zmęczoną ekspedientką, natomiast w maskach przeciwgazowych i w tamtym na przemian jasnym i przyćmionym świetle tłum był anonimowy i przypominał rój owadów. Poczułem się, jakby jeszcze raz przetransportowano mnie z Ziemi na jakąś odległą planetę koszmarów.
Rozległ się nowy dźwięk — cienki, przenikliwy gwizd przeszył powietrze. Wydawało mi się, że dochodzi z tamtej wyrwy na wschodzie. Otaczający nas ludzie przestali się przepychać, jakby nasłuchując, co to jest. Moses i ja spojrzeliśmy po sobie, nie wiedząc, co ten nowy, groźny dźwięk oznacza.
Potem gwizd ucichł.
W grobowej ciszy ktoś wykrzyknął:
— Pocisk! To przeklęty pocisk...
Teraz domyśliłem się, co oznaczały tamte odległe kroki olbrzyma na północy: salwy artylerii.
Cisza została przerwana. Wokół nas wybuchła panika, jeszcze straszliwsza niż dotychczas. Wyciągnąłem rękę nad Nebogipfelem i chwyciłem Mosesa za ramię. Bezceremonialnie zepchnąłem ich obu na ziemię. Potem zakryła nas warstwa ciepłych, wijących się ciał ludzkich. W tamtej ostatniej chwili, kiedy uderzyły mnie w twarz kończyny innych ludzi, usłyszałem cienki głos członka Armii Zbawienia, który nadal wykrzykiwał:
— Wieczność! Wieczność!
Potem nastąpił błysk, którego jasność dotarła nawet pod warstwę zwalonych na siebie ciał, i ziemia zadrżała. Zostałem wyrzucony w górę — zderzyłem się głową z innym człowiekiem — po czym upadłem z powrotem na ziemię i straciłem na chwilę przytomność.
Ocknąłem się i zobaczyłem, że Moses chwycił mnie pod pachy i wyciąga spod leżących ciał. Stopa zaplątała mi się w coś — chyba ramę roweru — i krzyknąłem. Moses dał mi chwilę czasu, bym uwolnił nogę, a potem oswobodził mnie.
— Nic się panu nie stało?
Dotknął mojego czoła koniuszkami palców i pozostała na nich krew. Zobaczyłem, że zgubił plecak.
Byłem oszołomiony i wydawało mi się, że ogromny ból tylko czyha, by zaatakować moją głowę. Wiedziałem, że kiedy minie mi to chwilowe odrętwienie, faktycznie będę cierpiał. Nie było jednak czasu.
— Gdzie Nebogipfel? — zapytałem.
— Tutaj.
Morlok stał na ulicy, nie doznał żadnych obrażeń. Stracił jednak czapkę, a jego gogle znaczyła siateczka pęknięć po uderzeniu jakiegoś odłamka. Jego notatki wskutek rozerwania teczki leżały porozrzucane i Nebogipfel obserwował, jak podmuch wiatru porywa kartki.
Wskutek wybuchu i wstrząsu ludzie byli rozrzuceni jak kręgle. Leżeli wokół nas w niewygodnych pozycjach, zwaleni na siebie, z wyciągniętymi ramionami, poskręcanymi stopami, otwartymi ustami, wytrzeszczonymi oczami; starzy przykrywali ciała młodych kobiet, jakieś dziecko spoczywało na plecach żołnierza. Powstało spore poruszenie i rozległo się wiele jęków, kiedy ludzie z trudem usiłowali wstać. Przyszła mi na myśl gromada owadów, które wiją się jedno na drugim. Tu i ówdzie zobaczyłem plamy krwi, ciemne na tle ciał i ubrań.
— Mój Boże — powiedział Moses z przejęciem. — Musimy pomóc tym ludziom. Czy pan widzi...?
— Nie — warknąłem. — Nie możemy. Jest ich zbyt wielu. Nie możemy nic zrobić. Mamy szczęście, że żyjemy. Czy pan tego nie rozumie? Teraz, gdy działa mają odpowiedni zasięg... Chodźmy! Musimy się trzymać planu. Musimy stąd uciec i wyruszyć w czas.
— Nie mogę tego znieść — jęknął Moses. — Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
Podszedł do nas Morlok.
— Obawiam się, że zobaczymy jeszcze gorsze widoki, nim to pańskie stulecie dobiegnie końca — oznajmił ponuro.
Ruszyliśmy. Szliśmy chwiejnie drogą, która zrobiła się śliska od krwi i odchodów. Minęliśmy jęczącego, bezradnego chłopca, który najwidoczniej miał strzaskaną nogę. Pomimo moich wcześniejszych upomnień Moses i ja nie mogliśmy zignorować jego rozdzierającego płaczu i wołania o pomoc. Leżał obok zwłok mleczarza. Podnieśliśmy go i posadziliśmy przy ścianie. Z tłumu wynurzyła się jakaś kobieta, zobaczyła cierpienie chłopca i podeszła do niego. Zaczęła wycierać jego twarz chusteczką.
— Czy to jego matka? — zapytał mnie Moses.
— Nie wiem. Ja...
Za naszymi plecami rozległ się ten dziwny, płynny głos, przypominający wezwanie z innego świata.
— Chodźcie już.
Poszliśmy dalej i w końcu dotarliśmy do narożnika Queen’s Gate Terrace. Najwyraźniej było to epicentrum wybuchu.
— Przynajmniej nie ma gazu — odezwałem się.
— Tak — powiedział Moses podenerwowany. — Ale... O Boże!... To i tak wystarcza!
W nawierzchni drogi wyżłobiony był krater o szerokości kilku stóp. Drzwi domów zostały wepchnięte do środka i ani jedno okno nie pozostało w nienaruszonym stanie. Zasłony zwisały bezużytecznie. W chodnikach i ścianach widniały pomniejsze kratery, które powstały wskutek uderzeń odłamków.
A ludzie...
Czasami język nie jest w stanie oddać całej grozy sytuacji, czasami przekazywanie zapamiętanych wydarzeń, które stanowi podstawową cechę naszego społeczeństwa, jest niemożliwe. To była właśnie jedna z takich sytuacji. Nie mogłem przekazać grozy tej londyńskiej ulicy nikomu, kto tego nie widział.
Były tam poodrywane głowy. Jedna leżała sobie wygodnie na chodniku obok małej walizki. Wszędzie walały się urwane ręce i nogi, przeważnie w ubraniu. W jednym miejscu zobaczyłem wyciągnięte ramię z zegarkiem na ręku — zastanawiałem się, czy zegarek nadal działa! — a w innym, niedaleko krateru, oderwaną dłoń z podwiniętymi do góry palcami przypominającymi płatki kwiatu. Taki opis wydaje się absurdalny, niemal komiczny! Nawet w tamtej chwili musiałem się zmuszać, by pamiętać, że z tych oderwanych części ciała kilka minut temu składały się świadome istoty ludzkie, z których każda miała własne życie i nadzieje. Ale te szczątki stygnącego ciała wydawały mi się nie bardziej ludzkie od kawałków rozszarpanego roweru, które widziałem porozrzucane na ulicy.
Nigdy przedtem nie widziałem niczego podobnego. Czułem się odseparowany od tego wszystkiego, jakbym poruszał się w krajobrazie ze snu. Wiedziałem jednak, że w głębi duszy zawsze będę powracał do tej rzezi. Przypomniałem sobie Wnętrze Sfery Morloków i wyobraziłem ją sobie jako czaszę wypełnioną milionami miejsc grozy i cierpienia, z których każde było równie straszne jak to. I myśl, że takie szaleństwo mogło przytrafić się Londynowi — mojemu Londynowi — zadała mi udrękę, która wywołała autentyczne uczucie bólu w gardle.
Moses był blady, a jego skóra pokryta lśniącą warstwą potu zmieszanego z kurzem. Rozglądał się szeroko rozwartymi oczami. Spojrzałem na Nebogipfela. Jego duże oczy, ukryte za goglami, patrzyły bez mrugnięcia powiek na tę straszną rzeź. Zastanawiałem się, czy nie zaczyna czasem podejrzewać, że przeniosłem go nie do przeszłości, lecz do jakiegoś niższego piętra piekła.
Z trudem przebrnęliśmy ostatnie kilkadziesiąt jardów do murów Imperiał College. Ku mojemu przerażeniu zobaczyliśmy, że drogę zagradza nam zamaskowany żołnierz z karabinem. Odważny, ale najwyraźniej pozbawiony wyobraźni, pozostał na posterunku, podczas gdy ulica przed nim spływała krwią. Na widok Nebogipfela otworzył szeroko oczy ukryte za ochronnymi okularami.
Nie rozpoznał mnie i zdecydowanie odmówił nam przejścia bez odpowiedniego upoważnienia.
W powietrzu rozległ się kolejny gwizd. Wszyscy skuliliśmy się — nawet żołnierz przycisnął broń do piersi jak totemiczną tarczę — ale tym razem pocisk spadł w znacznej odległości od nas. Nastąpił błysk, rozległ się brzęk tłuczonego szkła i zadrżała ziemia.
Moses podszedł do żołnierza z zaciśniętymi pięściami. Rozpacz z powodu bombardowania przekształciła się u niego w złość.
— Słyszałeś to, ty przeklęty fagasie w mundurze?! — ryknął. — I tak wszystko ogarnął chaos! Czego strzeżesz? Jaki to ma jeszcze sens? Czy nie widzisz, co się dzieje?
Strażnik wycelował karabin w pierś Mosesa.
— Ostrzegam cię, kolego...
— Nie, on tego nie widzi.
Stanąłem między Mosesem i żołnierzem. Przeraził mnie ewidentny brak samokontroli u niego, bez względu na przenikającą go rozpacz i smutek.
— Może znajdziemy inną drogę — odezwał się Nebogipfel. — Jeżeli mury college’u są podziurawione...
— Nie — oświadczyłem z determinacją. — To droga, którą znam.
Podszedłem do żołnierza.
— Posłuchaj, żołnierzu, nie mam upoważnienia, by tu wejść, ale mogę cię zapewnić, że odgrywam ważną rolę w tej wojnie.
Żołnierz zwęził oczy.
— Zadzwoń — upierałem się. — Poślij po doktora Wallisa. Lub profesora Gödela. Poręczą za mnie, jestem tego pewien! Przynajmniej sprawdź, proszę.
W końcu — z wycelowaną w nas bronią — żołnierz cofnął się w drzwiach i zdjął lekką słuchawkę telefoniczną ze ściany.
Przeprowadzenie rozmowy zabrało mu kilka minut. Czekałem z narastającą udręką. Nie mogłem znieść myśli, że moja ucieczka w czas nie dojdzie do skutku z takiego błahego powodu — po pokonaniu tylu dotychczasowych przeszkód! W końcu powiedział niechętnie:
— Macie iść do biura doktora Wallisa.
Po tym oświadczeniu dzielny żołnierz odsunął się na bok i weszliśmy, pozostawiając za sobą chaos panujący na ulicy i wkraczając do dość spokojnego wnętrza Imperiał College.
— Zgłosimy się u pana Wallisa — powiedziałem mu. — Proszę się nie martwić. Dziękuję!
Wkroczyliśmy w labirynt krytych tuneli, które już wcześniej opisałem.
Moses odetchnął z ulgą.
— Takie to już nasze szczęście — powiedział — że trafiliśmy na jedynego żołnierza w całym przeklętym Londynie, który nie zszedł z posterunku! Beznadziejny głupiec...
— Jak może się pan tak pogardliwie o nim wyrażać? — warknąłem. — To zwykły człowiek, który jak najlepiej stara się wykonywać swoje obowiązki w trakcie tego całego... szaleństwa, do którego nie przyłożył ręki! Czegóż jeszcze pan chce od człowieka?
— A co z wyobraźnią? Ze sprytem, inteligencją, inicjatywą...
Zatrzymaliśmy się, stając twarzą w twarz.
— Panowie — odezwał się Nebogipfel. — Czy to odpowiednia pora na takie spory?
Spojrzeliśmy obaj na Morloka, a potem na siebie. Dostrzegłem w twarzy Mosesa strach połączony z bezbronnością, którą ukrył pod maską gniewu. W jego oczach malował się wyraz przerażenia. Skinąłem do niego głową, próbując go uspokoić.
Po chwili odsunęliśmy się od siebie.
— Oczywiście, ty się nigdy nie spierasz, prawda, Nebogipfelu? — zapytałem, próbując rozładować napięcie.
— Tak — odparł lekkim tonem Morlok. — Po prostu to nie leży w mojej naturze.
Ruszyliśmy pospiesznie w dalszą drogę. Dotarliśmy do głównego biurowca i zaczęliśmy szukać pokoju Wallisa. Szliśmy korytarzami wyłożonymi dywanem, mijając rzędy drzwi z mosiężnymi tabliczkami. Światła nadal się paliły — przypuszczałem, że College ma własne, zabezpieczone źródło energii elektrycznej — a dywan tłumił odgłos naszych kroków. Nie zauważyliśmy nikogo w pobliżu. Drzwi do niektórych biur były otwarte i widać było oznaki pospiesznej ucieczki, takie jak rozlana herbata, papieros dopalający się w popielniczce, papiery porozrzucane po całej podłodze.
Trudno było uwierzyć, że w odległości zaledwie kilkudziesięciu jardów od tego miejsca dokonywano rzezi!
Doszliśmy do otwartych drzwi, z których wydobywało się migotliwe, niebieskawe światło. Kiedy stanęliśmy w wejściu, jedyna osoba zajmująca to pomieszczenie — Wallis — siedziała na rogu biurka.
— Ach... to pan. Nie spodziewałem się pana ponownie zobaczyć.
Na jego nosie tkwiły okulary w drucianej oprawce i był ubrany w tweedową marynarkę, pod którą zwisał wełniany krawat. Miał przyczepiony jeden epolet, a jego maska przeciwgazowa leżała obok niego na biurku. Najwyraźniej przygotowywał się do ewakuacji z budynku wraz z resztą pracowników, ale postanowił pozostać chwilę dłużej.
— To tragiczna sprawa — powiedział. — Tragiczna!
Spojrzał na nas uważniej.
— Dobry Boże, jesteście w okropnym stanie!
Weszliśmy do pokoju i zobaczyłem, że migotanie pochodzi z ekranu małego pudełka ze szklaną taflą na przodzie. Na ekranie widać było dość ziarnisty obraz odcinka rzeki, przypuszczalnie Tamizy.
Moses pochylił się do przodu, opierając ręce na kolanach, żeby lepiej zobaczyć mały aparat.
— Ostrość jest dość kiepska — stwierdził — ale to zupełna nowość.
Pomimo pośpiechu mnie również zaintrygowało to urządzenie. Najwidoczniej była to zdolna do przekazywania obrazów, udoskonalona wersja fonografu, o której wspominał Filby.
Wallis nacisnął przełącznik na biurku i obraz się zmienił. Widać było tę samą rzekę, która wiła się pośród rozmaitych budowli, ale w trochę jaśniejszym świetle.
— Proszę spojrzeć — powiedział. — Oglądam ten film w kółko od chwili, kiedy to się stało. Naprawdę nie mogę uwierzyć własnym oczom... No cóż, jeśli my potrafimy wyobrazić sobie takie rzeczy, to przypuszczam, że oni też!
— Kto? — zapytał Moses.
— Oczywiście Niemcy. Przeklęci Niemcy! Spójrzcie. To widok z kamery umieszczonej na szczycie kopuły. Mamy widok na wschód, poza Stepney. Widać krzywiznę rzeki. A teraz popatrzcie tutaj. Oto nadlatuje...
Zobaczyliśmy latającą maszynę, czarny pojazd w kształcie krzyża, który sunął nisko nad lśniącą rzeką. Zbliżał się od wschodu.
— Rozumiecie, niełatwo jest zbombardować kopułę — wyjaśnił Wallis. — Rzecz jasna o to właśnie chodzi. Cała konstrukcja to solidna robota murarska, trzyma się w kupie zarówno dzięki grawitacji, jak i stali. Wszelkie małe wyrwy same się zasklepiają...
Teraz latająca maszyna upuściła mały przedmiot w kierunku wody. Obraz był niewyraźny, ale przedmiot przypominał kształtem walec i błyszczał w świetle słonecznym, jakby wirował podczas spadania.
— W zasadzie odłamki po wybuchu w powietrzu po prostu odbijają się od betonu — ciągnął Wallis. — Nawet bomba upuszczona bezpośrednio na powierzchnię kopuły nie może w normalnych przypadkach wyrządzić jej szkody, ponieważ zbyt duża część siły wybuchu rozchodzi się w powietrzu. Widzicie? Ale istnieje jeden sposób. Wiedziałem! Mina rotacyjna, czyli torpeda powierzchniowa... Sam złożyłem taki projekt, ale nie przeszedł, a ja nie miałem siły przebicia, tak jak w przypadku Wojny z Wykorzystaniem Skoków w Czasie... Jak widzicie, w miejscu zetknięcia się kopuły z rzeką pancerz sięga pod powierzchnię wody. Ma to na celu zapobiec atakowi okrętów podwodnych i tak dalej. Z punktu widzenia konstrukcji całość przypomina tamę. Jeśli uda się umieścić bombę w pobliżu części kopuły, która znajduje się pod wodą... — Wallis rozłożył duże ręce uczonego, by to pokazać — ...wówczas woda okaże się pomocą, gdyż skumuluje siłę wybuchu i skieruje jaw kopułę.
Na ekranie przedmiot — niemiecka bomba — uderzył w wodę i odbił się od niej, wzbijając mgłę srebrzystych kropli, a następnie pomknął dalej w kierunku kopuły, podskakując na powierzchni wody. Latająca maszyna przechyliła się w prawo i odleciała z wdziękiem, pozostawiając za sobą minę rotacyjną, która w podskokach posuwała się w kierunku kopuły.
— Ale jak dokładnie nakierować bombę do takiego niedostępnego miejsca? — zastanawiał się Wallis. — Nie można jej ot tak, po prostu upuścić. Nie trafi do celu... Przy spuszczeniu miny nawet z niewielkiej wysokości, powiedzmy piętnastu tysięcy stóp, krzyżujące się wiatry o prędkości zaledwie dziesięciu mil na godzinę spowodują niedokładność rzędu dwustu jardów.
— Potem jednak przyszło mi do głowy rozwiązanie — kontynuował po chwili. — Wystarczy nadać bombie odwrotny pęd wirowy i będzie się ona mogła odbijać od wody. Niewielką liczbą eksperymentów można ustalić prawa rządzące rykoszetem i zapewnić dokładność trafienia... Czy mówiłem warn o moich eksperymentach związanych z tym zjawiskiem, które przeprowadziłem w domu przy użyciu szklanych kulek mojej córki? Mina zbliża się w podskokach do podstawy kopuły, a potem ześlizguje się po jej powierzchni pod wodę, aż dociera na wymaganą głębokość... I oto znajduje się w doskonałym położeniu!
Rozpromienił się. Z grzywą siwych włosów i w przekrzywionych okularach wyglądał na dobrego wujaszka.
Moses zmrużył oczy, przyglądając się niewyraźnym obrazom.
— Ale wygląda mi na to, że tej bombie się nie powiedzie... Na pewno po tych podskokach utraci swoją... ach.
Teraz z tylnej części miny rotacyjnej buchnął dym, bardzo jasny, nawet na kiepskim ekranie. Bomba ruszyła po wodzie jakby z nową siłą.
Wallis uśmiechnął się.
— Ci Niemcy... Jestem pełen podziwu. Nawet ja nigdy nie pomyślałem o tym drobiazgu...
Z nadal płonącym silnikiem rakietowym mina rotacyjna ześlizgnęła się po łukowatej powierzchni kopuły i zniknęła z pola widzenia kamery. A potem obraz zadrżał i na ekranie pojawiły się bezkształtne plamy niebieskiego światła.
Barnes Wallis westchnął.
— Wygląda na to, że nas załatwili.
— A co z niemieckim bombardowaniem? — zapytał Moses.
— Działa? — Wallis wydawał się mało zainteresowany. — To prawdopodobnie lekkie działa czterdziestodwumilimetrowe o zasięgu stu pięciu mil, zrzucone przez oddziały desantowe. Jestem pewien, że to zapowiada inwazję morską i powietrzną.
Zdjął okulary i zaczął je czyścić krawatem.
— Jeszcze nie jesteśmy przegrani. Ale to tragiczna sytuacja. Jest rzeczywiście bardzo kiepsko...
— Doktorze Wallis — powiedziałem. — A co z Gödelem?
— Z kim? — Spojrzał na mnie dużymi, zmęczonymi oczami. — Ach, Gödel. Jak to co?
— Czy on tu jest?
— Tak myślę. W swoim biurze.
Moses i Nebogipfel ruszyli do drzwi. Moses pokazał mi ze zniecierpliwieniem, że powinienem z nimi pójść. Uniosłem rękę.
— Doktorze Wallis, czy nie pójdzie pan z nami?
— Po co?
— Możemy zostać zatrzymani, nim dotrzemy do Gödela. Musimy go znaleźć.
Roześmiał się i założył z powrotem okulary.
— Nie wydaje mi się, by względy bezpieczeństwa miały jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Czy pan jest odmiennego zdania? W każdym razie, proszę to wziąć. — Sięgnął ręką do klapy marynarki i odpiął znaczek z numerem. — Proszę powiedzieć, że daję warn upoważnienie, o ile spotkacie kogokolwiek na tyle obłąkanego, by nadal stał na posterunku.
— Mógłby się pan zdziwić — powiedziałem z emocją.
— Słucham?
Odwrócił się z powrotem do odbiornika telewizyjnego. Teraz widać było na ekranie różne, przypadkowe sceny, które najwyraźniej docierały z kamer rozmieszczonych w całej kopule. Zobaczyłem latające maszyny wznoszące się w powietrze niczym czarne komary oraz pokrywy ziemne, które odsunięto, ukazując chmarę molochów wysuwających się z trudem z ziemi i plujących parą. Molochy ustawiły się w szeregu, który ciągnął się od Leytonstone do Bromley. Cała ta horda ruszyła naprzód, rozkopując ziemię, by wyjść na spotkanie niemieckim najeźdźcom. Potem jednak te obrazy apokalipsy zniknęły, kiedy Wallis nacisnął przełącznik i odtworzył ponownie zapis ataku miny rotacyjnej.
— Tragiczna sprawa — powiedział. — Mogliśmy ją mieć pierwsi! Ale cóż to za cudowny postęp... Nawet ja nie byłem pewny, czy można tego dokonać.
Utkwił wzrok w ekranie, a z jego oczu nie można było niczego wyczytać, gdyż odbijały się w nich migoczące obrazy.
Tak go pozostawiłem. Doznając dziwnego uczucia litości, cicho zamknąłem drzwi jego biura.
Kurt Gödel stał z założonymi rękami przy nie zasłoniętym oknie w swoim biurze.
— Przynajmniej nie ma jeszcze gazu — powiedział bez wstępu. — Kiedyś widziałem skutki ataku gazowego. Tak się składa, że była to napaść angielskich bombowców na Berlin. Szedłem ulicą Unter der Linden i Sieges Allee i tam to zobaczyłem... To było takie niegodne! Wie pan, ciało psuje się tak szybko. — Odwrócił się i uśmiechnął do mnie smutno. — Gaz jest bardzo demokratyczny, nie uważa pan?
Podszedłem do niego.
— Profesorze Gödel, proszę... Wiemy, że ma pan trochę plattnerytu. Widziałem go.
W odpowiedzi podszedł żwawo do szafy. Mijając Nebogipfela w odległości zaledwie trzech stóp, Gödel nawet na niego nie spojrzał. Z wszystkich ludzi, których spotkałem w roku 1938, Gödel reagował najbardziej obojętnie na Morloka. Wyjął z szafy szklany słoik z substancją, która lśniła zielono i wydawała się zatrzymywać światło.
— To plattneryt — wysapał Moses.
— W rzeczy samej. Nadzwyczajnie łatwy do uzyskania drogą syntezy z karolinu — jeśli ktoś zna receptę i ma dostęp do reaktora jądrowego, by napromieniować substancję.
W jego oczach pojawiły się figlarne błyski.
— Chciałem, żeby pan go zobaczył — powiedział do mnie. — Miałem nadzieję, że pan go rozpozna. Z rozkoszną łatwością ucieram nosa pompatycznym Anglikom, którzy potworzyli te swoje wszystkie Rady, a nie potrafiliby rozpoznać skarbu, nawet gdyby go mieli pod nosem! A teraz dzięki niemu wydostanie się pan z tego padołu łez, czyż nie?
— Mam nadzieję — odrzekłem z zapałem.
— A zatem chodźmy! — krzyknął. — Do warsztatu PPC.
Uniósł słoik z plattnerytem, trzymając go w powietrzu jak latarnię, i wyprowadził nas z biura.
Jeszcze raz weszliśmy do labiryntu betonowych korytarzy. Wallis miał rację: wszyscy strażnicy opuścili posterunki. Choć natknęliśmy się na kilku naukowców lub może techników w białych kitlach, którzy przemierzali pospiesznie korytarze, żaden z nich nie próbował nas zatrzymać, czy nawet zapytać, dokąd idziemy.
A potem rozległ się huk od uderzenia kolejnego pocisku.
Światła elektryczne zgasły, a korytarz zatrząsł się i przewróciłem się na ziemię. Uderzyłem twarząw zakurzoną podłogę. Z nosa zaczęła mi cieknąć ciepła krew — moja twarz musiała już wtedy okropnie wyglądać — i poczułem, jak jakieś lekkie ciało, chyba Nebogipfela, zderzyło się z moją nogą.
Drżenie fundamentów ustało po kilku sekundach, ale światła się nie zapaliły.
Dostałem ataku kaszlu, gdyż w powietrzu unosiło się sporo betonowego pyłu, i odżył we mnie dawny paniczny strach przed ciemnością. Potem usłyszałem syk zapalanej zapałki, dostrzegłem szeroką twarz Mosesa, który przyłożył zapałkę do knota świeczki. Uniósł świeczkę, osłaniając płomień dłonią. Żółte światło rozlało się w korytarzu. Moses uśmiechnął się do mnie.
— Zgubiłem plecak, ale przezornie włożyłem do kieszeni trochę zapasów, które zalecał pan wziąć — wyjaśnił.
Gödel wstał trochę sztywno. Z ulgą zauważyłem, że tuli plattneryt do piersi, a słoik nie uległ uszkodzeniu.
— Przypuszczam, że ten pocisk musiał spaść na terenie College’u. Możemy się cieszyć, że żyjemy, bo te mury mogły z łatwością na nas runąć.
Poszliśmy dalej mrocznymi korytarzami. Dwukrotnie drogę zagradzały nam gruzy, ale przy odrobinie wysiłku zdołaliśmy przez nie przejść. Straciłem całkowicie orientację, ale Gödel, który szedł przede mną ze słoikiem jarzącego się plattnerytu pod pachą, posuwał się pewnie naprzód.
Po kilku minutach dotarliśmy do przybudówki, którą Wallis nazwał Działem Rozwoju PPC. Moses uniósł świeczkę wyżej i światło rozeszło się w wielkim warsztacie. Z wyjątkiem braku świateł i jednego długiego, krętego pęknięcia, które biegło po przekątnej na suficie, warsztat pozostał mniej więcej w takim stanie, w jakim go zapamiętałem. Wszystkie przedmioty charakterystyczne dla warsztatu: części silników, zapasowe koła i gąsienice, kanistry z olejem i paliwem, szmaty i kombinezony, leżały na całej podłodze. Z wielokrążków przymocowanych do uchwytów na suficie zwisały łańcuchy, które rzucały długie, zawiłe cienie. Na środku podłogi dostrzegłem kubek nie dopitej herbaty, który najwyraźniej ustawiono tam celowo. Powierzchnię napoju pokrywała cienka warstwa betonowego pyłu.
Na środku stał prawie ukończony samochód czasu; jego poszycie ze spiżu armatniego lśniło w świetle świeczki Mosesa. Moses podszedł do pojazdu i przesunął ręką po obrzeżu pudełkowatej kabiny dla pasażerów.
— I to jest właśnie to?
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
— Szczyt techniki lat trzydziestych. Wallis nazwał go „uniwersalnym transporterem.”
— Nie jest zbyt elegancki — stwierdził Moses.
— Chyba nie chodzi tu o elegancję — powiedziałem. — To broń do celów wojskowych, a nie statek wycieczkowy czy pojazd naukowo-badawczy.
Gödel zbliżył się do samochodu czasu, postawił słoik z plattnerytem na podłodze i zabrał się do odkręcania jednego ze stalowych pojemników przy spawanych do kadłuba pojazdu. Zacisnął ręce wokół dużej nakrętki i stęknął z wysiłku, ale nie mógł jej ruszyć. Odsunął się zdyszany.
— Musimy naładować kadłub plattnerytem — wyjaśnił. — Albo...
Moses postawił świeczkę na półce, przejrzał stosy narzędzi i przyniósł duży klucz francuski.
— Spróbuję tym otworzyć — zaproponował.
Zacisnął klucz wokół nakrętki i z pewnym wysiłkiem odkręcił ją.
Gödel wziął słoik i wlał plattneryt do pojemnika. Moses obszedł samochód czasu, odkręcając nakrętki pozostałych pojemników.
Podszedłem do tylnej części pojazdu, gdzie znalazłem drzwi zabezpieczone metalowym kołkiem. Wyjąłem kołek, opuściłem klapę i wszedłem do kabiny. W środku były dwie drewniane ławki, obie dość szerokie, by pomieścić po dwie lub trzy osoby, oraz pojedyncze składane siedzenie na przodzie, przed którym znajdowało się okno w kształcie szczeliny. Usiadłem na składanym siedzeniu dla kierowcy.
Przede mną była prosta kierownica — położyłem na niej ręce — oraz mały pulpit sterowniczy wyposażony w tarcze, przełączniki, dźwignie i gałki. Z podłogi również wychodziły dźwignie, najwyraźniej wprawiane w ruch nogą. Urządzenia sterownicze wyglądały na prymitywne i niewykończone. Tarcze i przełączniki nie miały oznaczeń, a z tylnej części pulpitu wystawały druty i dźwignie napędu mechanicznego.
Nebogipfel przyłączył się do mnie w kabinie i stanął przy moim ramieniu. W tej zamkniętej przestrzeni silny, słodkawy zapach Morloka był obezwładniający. Przez wąskie okno zobaczyłem Gödela i Mosesa, którzy napełniali pojemniki.
— Czy pan rozumie zasadę działania PPC? — zawołał profesor. — To oczywiście projekt Wallisa, ja miałem niewiele wspólnego z konstrukcją tego pojazdu...
Przysunąłem twarz do wąskiego okna.
— Jestem przy urządzeniach sterowniczych — powiedziałem. — Ale nie są oznaczone. I nie widzę nic, co przypominałoby licznik czasu.
Gödel nie podniósł głowy, nadal nalewał ostrożnie plattneryt.
— Podejrzewam, że takie niuanse, jak tarcze chronometryczne nie zostały jeszcze zamontowane. W końcu to niekompletny prototyp. Czy to pana niepokoi?
— Muszę przyznać, że perspektywa utraty orientacji w czasie za bardzo mi się nie uśmiecha — odparłem. — Ale to właściwie nie ma większego znaczenia... zawsze można zapytać rodowitych mieszkańców!
— Zasada działania PPC jest dość prosta — powiedział Gödel. — Plattneryt zalewa ramy pomocnicze pojazdu poprzez sieć rurek. Tworzy to pewnego rodzaju obwód... Po zamknięciu obwodu człowiek wyrusza w czas. Rozumie pan? Większość urządzeń sterowniczych, które pan widzi, służy do obsługi silnika benzynowego, układu napędowego i tak dalej, gdyż samochód czasu spełnia również rolę pojazdu mechanicznego. Ale do zamykania obwodu czasowego służy niebieska dźwignia kolankowa na tablicy rozdzielczej. Widzi ją pan?
— Tak.
Moses przykręcił ostatnią nakrętkę i obszedł samochód. Wgramolił się do środka, położył klucz na podłodze i uderzył pięścią w ściany kabiny.
— Dobra, mocna konstrukcja — stwierdził.
— Chyba jesteśmy gotowi do drogi — oznajmiłem.
— Ale dokąd... do jakiego momentu w czasie... polecimy?
— Czy to ważne? Liczy się tylko to, żeby uciec z dala od tego miejsca. W przeszłość, aby spróbować wszystko naprawić... Moses, skończyliśmy z dwudziestym wiekiem. Teraz musimy wykonać kolejny skok w nieznane. Nasza przygoda jeszcze nie dobiegła końca!
Wyraz niepewności zniknął z jego twarzy i jego miejsce zajęła determinacja połączona z lekkomyślnością. Zacisnął szczęki.
— A więc zróbmy to albo niech nas licho porwie!
— Myślę, że prawdopodobnie właśnie to nas spotka — odezwał się Nebogipfel.
— Profesorze Gödel — zawołałem — proszę wsiąść do samochodu.
— Ależ nie — odparł i uniósł ręce. — Moje miejsce jest tutaj.
Moses wepchnął się do kabiny za mną.
— Ale mury Londynu walą się wokół nas, niemieckie działa są bardzo blisko... Tu jest niebezpiecznie, profesorze!
— Rzecz jasna, zazdroszczę warn — odrzekł Gödel — że opuszczacie ten straszny świat, którym targa okrutna wojna...
— A więc niech pan jedzie z nami — powiedziałem. — Niech pan poszuka tego ostatecznego świata, o którym pan mówił...
— Mam żonę — wyjaśnił. W świetle świeczki jego twarz wyglądała jak blada smuga.
— Gdzie ona jest?
— Straciłem ją. Nie udało nam się uciec razem. Przypuszczam, że jest w Wiedniu... Nie sądzę, by zrobili jej krzywdę w odwecie za moją ucieczkę...
Mówił niepewnym głosem i uświadomiłem sobie, że ten nadzwyczaj logicznie myślący człowiek patrzy na mnie w tej pełnej napięcia chwili, oczekując ode mnie najbardziej nielogicznych słów zapewnienia!
— Naturalnie — powiedziałem. — Jestem pewien, że ona...
Ale nie zdążyłem dokończyć zdania, gdyż — nawet bez ostrzegawczego gwizdu w powietrzu — spadł kolejny pocisk i ten trafił najcelniej ze wszystkich!
W ostatnim migotliwym blasku naszej świeczki, w ułamku sekundy nie dłuższym niż błysk flesza, zobaczyłem, jak zachodnia ściana warsztatu zapada się do wewnątrz — ot tak, po prostu. W czasie krótszym niż jedno uderzenie serca przeobraziła się z gładkiej, równej powierzchni w kłębiasty obłok złożony z gruzów i pyłu.
Ogarnęła nas ciemność.
Samochód zakołysał się, Moses krzyknął: „Na ziemię!”, rzuciłem się na podłogę i grad śmiercionośnych odłamków uderzył w skorupę samochodu czasu.
Nebogipfel przeczołgał się do przodu, poczułem jego słodkawy odór. Chwycił mnie miękką ręką za ramię.
— Zamknij obwód — powiedział.
Wyjrzałem przez wąskie okno i mój wzrok oczywiście napotkał całkowitą ciemność.
— A co z Godelem? — zawołałem. — Profesorze!
Nie było odpowiedzi. Usłyszałem złowieszcze, głośne skrzypienie nad samochodem i łomot kolejnych spadających kamieni.
— Zamknij obwód! — powtórzył nagląco Nebogipfel. — Nie słyszysz, co mówię? Dach się wali, przygniecie nas!
— Pójdę po niego — zaproponował Moses.
W ciemności usłyszałem, jak jego buty ciężko stąpają po podłodze samochodu, kiedy przedzierał się na tył kabiny.
— Poradzę sobie... Mam jeszcze kilka świeczek...
Jego głos ucichł, kiedy Moses dotarł na tyły kabiny, a potem usłyszałem chrzęszczący odgłos jego kroków na pokrytym gruzem podłożu.
Nagle rozległ się bardzo głośny jęk podobny do groteskowego sapnięcia i odgłos bieganiny w górze. Usłyszałem krzyk Mosesa.
Obróciłem się, zamierzając wyskoczyć z kabiny za Mosesem, i poczułem na wewnętrznej stronie dłoni uszczypnięcie małych ząbków — ząbków Morloka!
W tamtej chwili, kiedy zewsząd napierała na mnie śmierć i ponownie pogrążony byłem w pierwotnej ciemności, nie mogłem znieść obecności Morloka, jego ząbków wbitych w moje ciało, jego włosów ocierających się o moją skórę! Ryknąłem i walnąłem pięścią w miękką twarz Morloka.
Ale Nebogipfel nie krzyknął. Gdy go uderzyłem, poczułem, jak przelatuje obok mnie w kierunku tablicy rozdzielczej.
Ciemność ustąpiła przed moimi oczami, ryk spadających odłamków betonu całkowicie ucichł i stwierdziłem, że znów pogrążony jestem w szarym świetle charakterystycznym dla podróży w czasie.
Samochód czasu zakołysał się. Wyciągnąłem rękę w kierunku składanego siedzenia, ale zostałem ciśnięty na podłogę, uderzając głową i ramionami w drewnianą ławkę. Ręka bolała mnie od rany, którą Morlok zadał mi zębami.
Kabinę zalało białe światło, tryskając na nas w bezgłośnej eksplozji. Usłyszałem krzyk Morloka. Miałem zamglony wzrok, który pogarszała zakrzepła krew na moich policzkach i brwiach. Przez tylne drzwi i rozmaite szczelinowe okna do drżącej kabiny wsączało się jednobarwne, blade, połyskujące światło. Zastanawiałem się, czy nie wydarzyła się jakaś nowa katastrofa. Być może warsztat trawiły płomienie...
Potem jednak zorientowałem się, że to niemożliwe, bo światło jest zbyt jednostajne, zbyt spokojne. Zrozumiałem, że już wykroczyliśmy daleko poza tamto wojenne laboratorium.
Blask był oczywiście światłem dziennym, które niczym się nie wyróżniało i było mdłe z powodu pomieszania dnia z nocą, zbyt szybkie, by je śledzić. Rzeczywiście wpadliśmy w czas. Ten samochód — choć prymitywny i źle wyważony — funkcjonował prawidłowo. Nie potrafiłem stwierdzić, czy lecimy w przyszłość czy przeszłość, ale samochód już nas zabrał do okresu, w którym nie istniała londyńska kopuła.
Podparłem się rękami i spróbowałem wstać, ale na dłoniach miałem krew — swoją lub Morloka — i ręce ześlizgnęły mi się. Upadłem z powrotem na twardą podłogę, uderzając ponownie głową o ławkę.
Ogarnęło mnie ogromne, paraliżujące zmęczenie. Ból, którego doznałem obijając się podczas bombardowania, złagodzony na pewien czas przez rozpaczliwe próby ratowania życia, dopiekł mi teraz z całą siłą. Oparłem głowę o metalowe żebra podłogi i zamknąłem oczy.
— Po co to wszystko? — rzuciłem pytanie w przestrzeń. Moses zginął... przepadł wraz z profesorem Gödelem pod tonami gruzów w zburzonym laboratorium. Nie miałem pojęcia, czy Morlok żyje, ale też w ogóle mnie to nie obchodziło. Niech samochód czasu zawiezie mnie do przyszłości lub przeszłości. Niech mknie bez końca, aż rozbije się na kawałki o ściany nieskończoności i wieczności! Niech to się wreszcie skończy. Nie mogłem zrobić nic więcej.
— Gra nie warta świeczki — wymamrotałem. — Nie warta świeczki...
Poczułem dotyk miękkich rąk na dłoniach, włosy ocierające się o moją twarz, ale zaprotestowałem i ostatnim wysiłkiem odepchnąłem te ręce.
Pogrążyłem się w głębokiej, pozbawionej snów, niewygodnej ciemności.
Obudziły mnie silne wstrząsy.
Obijałem się o podłogę w kabinie. Pod moją głową leżało coś miękkiego, ale wysunęło się i uderzyłem czaszką o twardy narożnik ławki. Pod wpływem tego powtórnego ataku bólu odzyskałem przytomność i dość niechętnie usiadłem.
Głowa bolała mnie straszliwie, a ciało wydawało się zmaltretowane jakby po meczu bokserskim. To paradoks, ale byłem w lepszym nastroju. Śmierć Mosesa nadal mi ciążyła — ważne wydarzenie, któremu z czasem będę musiał stawić czoło — ale po tych kilku chwilach zbawiennej nieprzytomności mogłem o niej zapomnieć, tak jak człowiek może odwrócić wzrok od oślepiającego światła słonecznego i zastanowić się nad innymi sprawami.
Przyćmione, perłowe światło mieszaniny dnia i nocy nadal zalewało wnętrze samochodu. Było nadzwyczaj zimno. Poczułem, że drżę, a z moich ust wydobywała się para. Nebogipfel siedział na fotelu pilota, zwrócony do mnie plecami. Badał białymi palcami przyrządy na prymitywnej desce rozdzielczej i sprawdzał, dokąd biegną druty zwisające z kolumny kierownicy.
Wstałem. Z powodu kołysania się samochodu i stłuczeń, których doznałem w roku 1938, trzymałem się niepewnie na nogach. Żeby odzyskać równowagę, musiałem chwycić użebrowaną ramę kabiny. Stwierdziłem, że metal, którego dotknąłem gołymi rękami, jest zimny jak lód. Zobaczyłem, że miękki przedmiot pod moją głową to blezer Morloka. Złożyłem go i położyłem na ławce. Dostrzegłem również ciężki klucz na podłodze, który Moses wykorzystał do otwarcia pojemników na plattneryt. Podniosłem go koniuszkami palców. Były na nim plamy krwi.
Nadal miałem na sobie ciężkie epolety. Zdegustowany tymi kawałkami pancerza, oderwałem je od ubrania i rzuciłem na podłogę. Upadły z brzękiem.
Słysząc ten hałas, Nebogipfel podniósł wzrok i zobaczyłem, że jego gogle są pęknięte na pół i jedno oko stanowi krwawą miazgę.
— Przygotuj się — powiedział stłumionym głosem.
— Na co? Ja...
Kabina pogrążyła się w ciemności.
Cofnąłem się chwiejnie i znów prawie upadłem. Wielkie zimno wyssało resztkę ciepła z kabiny i z mojego ciała. I znów uderzyłem się w głowę. Objąłem rękami tułów.
— Co się stało ze światłem dziennym?
W czerni, połączonej z kołysaniem, głos Morloka wydawał się prawie szorstki.
— To potrwa zaledwie kilka sekund. Musimy wytrzymać...
Ciemność zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, i do kabiny ponownie wsączyło się szare światło. Ostry chłód trochę zelżał, ale nadal drżałem jak galareta. Uklęknąłem na podłodze obok siedzenia Nebogipfela.
— Co się dzieje? Co to było?
— Lód — odparł. — Przechodzimy przez epokę okresowych oblodzeń. Powłoki lodowe i lodowce zsuwają się z północy i zakrywają ląd — grzebiąc nas przy tym pod swoją skorupą — a potem topnieją. Zaryzykowałbym twierdzenie, że czasami znajdujemy się pod warstwą stu stóp.
Wyjrzałem przez wąskie okna w czołowej płycie samochodu. Zobaczyłem dolinę Tamizy, która przemieniła się w ponurą tundrę zamieszkaną jedynie przez odporną trawę, buntowniczy, jaskrawofioletowy wrzos oraz z rzadka rozsiane drzewa. Te ostatnie przechodziły swe roczne cykle zbyt szybko, bym mógł je prześledzić, ale wyglądały mi na odporniejsze odmiany: dąb, wierzbę, topolę, wiąz i głóg. Nie było śladu Londynu. Nie zobaczyłem nawet cienia szybko znikających budynków i w tym całym szarym krajobrazie nie było ani jednego dowodu istnienia ludzi, ani żadnych oznak żyjących zwierząt. Nawet ukształtowanie krajobrazu, wzgórza i doliny, wydawało mi się nieznajome, kiedy zmieniało się wielokrotnie wskutek aktywności lodowców.
Po jakimś czasie ponownie pojawił się wielki lód, który zobaczyłem w postaci krótkotrwałej powodzi białej jasności, nim nas zakrył. Zakląłem w ciemności i wsunąłem ręce pod pachy. Zdrętwiały mi palce rąk i nóg i zacząłem się obawiać odmrożenia. Kiedy lodowce ponownie ustąpiły, pozostawiły po sobie krajobraz zamieszkany przez bardzo podobne do poprzednich odmiany odpornych roślin, ale o zmienionych kształtach. Najwidoczniej przerwy w epokach lodowcowych zmieniały krajobraz, choć nie potrafiłem powiedzieć, czy zdążamy w przyszłość, czy w przeszłość. Kiedy tak patrzyłem, wydawało się, że głazy większe od człowieka przemieszczają się w granicach tego obszaru, ślizgając się powoli lub tocząc. Był to najwyraźniej jakiś dziwny efekt erozji lądu.
— Jak długo byłem nieprzytomny?
— Niedługo. Może pół godziny.
— Czy samochód czasu zabiera nas w przyszłość?
— Penetrujemy przeszłość — odparł Morlok. Odwrócił się do mnie twarzą i zobaczyłem, jak jego sprężyste ruchy przemieniły się w sztywne z powodu ciosów pięścią, które mu wcześniej zadałem. — Jestem tego pewny. Dostrzegłem kilkakrotnie recesję Londynu... jego cofnięcie się do historycznych początków... Z odstępów między oblodzeniami wnioskuję, że co minutę przebywamy jakieś dziesięć tysięcy lat.
— Może powinniśmy wykalkulować, jak powstrzymać ten żywiołowy pęd samochodu w czas. Jeżeli znajdziemy spokojny wiek...
— Nie sądzę, byśmy mogli przerwać lot samochodu.
— Co takiego?
Morlok rozłożył ręce — zobaczyłem lekkie oblodzenie na włosach porastających grzbiety jego dłoni, a potem znów pogrążyliśmy się w ciemnym, lodowym grobie, a jego głos dochodził z mroku.
— Nie zapominaj, że to prymitywny, nie dokończony pojazd prototypowy. Wiele urządzeń sterowniczych i wskaźników jest rozłączonych. Te, które są podłączone, przeważnie nie działają. Nawet gdybyśmy wiedzieli, jak zmienić mechanizmy, nie uszkadzając przy tym pojazdu, nie widzę sposobu, w jaki moglibyśmy się wydostać z kabiny, by dotrzeć do mechanizmu wewnętrznego.
Ponownie wynurzyliśmy się z epoki lodu w znajomą, przeobrażoną tundrę. Nebogipfel obserwował krajobraz z pewnym zafascynowaniem.
— Pomyśl o tym. Skandynawskie fiordy jeszcze nie zostały wyżłobione, a europejskie i północnoamerykańskie jeziora — powstałe wskutek topniejącego lodu — to złudzenia przyszłości. Już minęliśmy świt historii człowieka. W Afryce moglibyśmy znaleźć rasę australopiteków — niektórzy z nich byliby niezdarni, inni smukli, a jeszcze inni mięsożerni, ale wszyscy chodziliby na dwóch nogach i mieliby cechy małpy: małe czaszki i duże szczęki oraz zęby...
Poczułem wielką, zimną samotność. Przyszło mi do głowy, że chociaż już kiedyś byłem zagubiony w czasie, to jednak nigdy nie czułem się taki wyizolowany! Czy to była prawda — czy to mogła być prawda — że Nebogipfel i ja, w naszym uszkodzonym samochodzie czasu, stanowiliśmy jedyny płomyk inteligencji na całej planecie?
— A więc nie mamy nad tym pojazdem żadnej kontroli — powiedziałem. — Być może nie zatrzymamy się, dopóki nie dotrzemy do początków czasu...
— Wątpię, czy do tego dojdzie — oświadczył Nebogipfel. — Plattneryt nie może mieć nieograniczonych możliwości. Nie może bez końca przenosić nas głębiej w czas. W końcu się wyczerpie. Musimy się modlić, żeby to nastąpiło, nim przekroczymy okres ordowicki i kambryjski, zanim dotrzemy do wieku, w którym nie będzie tlenu.
— Wesoła perspektywa — zadrwiłem. — I przypuszczam, że może być jeszcze gorzej.
— Jak to?
Wysunąłem zesztywniałe nogi przed siebie i usiadłem na zimnej, użebrowanej, metalowej podłodze.
— Nie mamy żadnych zapasów. Ani wody, ani żywności. I obaj jesteśmy ranni. Nie mamy nawet ciepłej odzieży! Jak długo możemy przeżyć w tej mroźnej barce czasu? Kilka dni? Mniej?
Nebogipfel nie odpowiedział.
Nie jestem człowiekiem, który łatwo poddaje się zrządzeniom losu i poświęciłem trochę energii na to, żeby przyjrzeć się dokładnie urządzeniom sterowniczym i przewodom. Szybko stwierdziłem, że Nebogipfel ma rację. Nie było sposobu, bym z tej plątaniny części zdołał zbudować sterowny pojazd i moja energia, już i tak bardzo nadwątlona, niebawem się wyczerpała. Popadłem ponownie w pewnego rodzaju tępą apatię.
Przebrnęliśmy przez jeszcze jeden krótki, brutalny okres oblodzenia, a potem weszliśmy w długą, posępną zimę. Pory roku nadal przynosiły przemijający śnieg i lód, ale wiek stałej pokrywy lodowej należał teraz do przyszłości. W ciągu mijających tysiącleci dostrzegłem niewielkie zmiany w krajobrazie. Być może struktura rozmazanej zieleni pokrywającej wzgórza powoli się wzbogacała. Niedaleko samochodu czasu na ziemi pojawiła się ogromna czaszka, która przypominała mi słoniową. Była wyblakła, goła i pokruszona. Leżała tam dostatecznie długo, bym mógł rozeznać jej kontury, w ciągu mniej więcej sekundy, nim zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
— Nebogipfelu, jeżeli chodzi o twoją twarz, to ja... Musisz zrozumieć...
Spojrzał na mnie zdrowym okiem. Zobaczyłem, że ponownie zaczął się zachowywać jak Morlok, zapominając o ludzkich gestach, które sobie przyswoił.
— Co? Co muszę zrozumieć?
— Nie chciałem cię zranić.
— Teraz mnie nie ranisz — powiedział z precyzją chirurga. — Ale wtedy tak. Przeprosiny są daremne, niedorzeczne. Jesteś tym, kim jesteś... Jesteśmy różnymi gatunkami, tak odmiennymi od siebie jak ty od australopiteków.
Poczułem się jak niezdarne zwierzę, z moimi olbrzymimi pięściami ponownie splamionymi krwią Morloka.
— Zawstydzasz mnie — powiedziałem.
Pokręcił krótko głową.
— Wstyd? To pojęcie nie ma w tym kontekście żadnego znaczenia.
Zrozumiałem, że chodzi mu o to, iż nie powinienem odczuwać wstydu bardziej niż jakieś dzikie zwierzę z dżungli. Zaatakowany przez takie stworzenie, czy spierałbym się z nim o kwestie moralne? Nie. Bezrozumne zwierzę nie może nic poradzić na swoje zachowanie. Powinienem tylko zająć się efektami jego działań.
W oczach Nebogipfela okazałem się — znów! — istotą niewiele lepszą od niezdarnych brutali z afrykańskich równin, prekursorów ludzi w tej wyludnionej epoce.
Wycofałem się do drewnianych ławek. Położyłem się tam, kładąc obolałą głowę na zgiętym ramieniu, i obserwowałem migotanie stuleci za ciągle otwartymi drzwiami samochodu.
Posępny, zimowy chłód minął i niebo zrobiło się bardziej zróżnicowane, pocętkowane nieregularnymi plamami. Od czasu do czasu kołyszącą się wstęgę słoneczną przesłaniała na chwilę ciemna chmura. W tym łagodniejszym klimacie kwitły nowe odmiany drzew z gatunku zrzucających liście. O ile mogłem się zorientować, były tam klony, dęby, topole, cedry i inne. Czasami te antyczne lasy wyrastały wokół samochodu, pogrążając nas w półmroku, który rozjaśniało migotanie światła zabarwionego zielenią i brązem, a potem wycofywały się, jakby ktoś odsuwał zasłonę.
Nebogipfel powiedział, że wkroczyliśmy w okres potężnych ruchów tektonicznych Ziemi. Ze skorupy ziemskiej wypychane były Alpy i Himalaje, a olbrzymie wulkany wypluwały popiół i pył, przesłaniając niebo nieraz na okres wielu lat. Morlok wyjaśnił, że w oceanach pływają ogromne rekiny o zębach jak sztylety, a w Afryce przodkowie ludzkości powracają do prymitywnego stanu rozwoju umysłowego. Ich mózgi kurczą się, chodzą zgarbieni i mają krótkie, grube, niezgrabne palce.
Przemierzaliśmy tę długą, dziką epokę przez około dwanaście godzin.
Gdy stulecia i lasy migotały przed kabiną, próbowałem ignorować głód i pragnienie, które ściskały mi żołądek. To była najdłuższa podróż przez czas, jaką podjąłem od chwili pierwszej wyprawy do odległej przyszłości po epoce Weeny, i wraz z upływem kolejnych godzin czułem się coraz bardziej przygnębiony daremnością tego wszystkiego. Krótkotrwały rozkwit ludzkości już był odległym odpryskiem światła oddalonym w czasie. Nawet odległość między człowiekiem i Morlokiem — obojętne jakim — stanowiła zaledwie ułamek długiej drogi, którą przebyłem.
Przytłoczyły mnie ogrom czasu oraz małość człowieka i jego osiągnięć. Moje troski wydawały się absurdalne i całkowicie nieważne. Historia ludzkości wydawała się błahostką, chwilowym błyskiem w mrocznych, bezmyślnych otchłaniach wieczności.
Skorupa Ziemi falowała jak pierś duszącego się człowieka i samochód czasu unosił się lub opadał wraz z ewoluującym krajobrazem. Przypominało to rejs po wzburzonym morzu. Roślinność zrobiła się bardziej bujna i zielona. Nowe lasy tłoczyły się wokół samochodu czasu — wydawało mi się, że są to również drzewa z gatunku zrzucających liście, choć wskutek naszej prędkości kwiaty i liście tworzyły jednobarwną, zieloną plamę; a powietrze ociepliło się.
Wreszcie przestałem odczuwać ból w palcach spowodowany zimnem, trwającym eony. Zrzuciłem marynarkę i rozpiąłem koszulę. Zdjąłem buty i rozmasowałem palce u nóg, przywracając w nich krążenie krwi. Z kieszeni marynarki wypadł znaczek z numerem, który dostałem od Wallisa. Podniosłem ten mały symbol podejrzliwości człowieka w stosunku do bliźnich. W tamtym otoczeniu pierwotnej zieleni chyba nie mogłem znaleźć lepszego symbolu ciasnoty umysłowej i absurdalności, na które ludzie marnują tyle swojej energii! Rzuciłem znaczek w ciemny kąt samochodu.
Długie godziny pośród zielonego gąszczu mijały wolniej niż dotąd i zasnąłem. Po przebudzeniu otaczająca mnie zieleń zmieniła się — była bardziej świecąca, o odcieniu trochę podobnym do plattnerytu. Wydawało mi się, że znajduję się w środku czegoś w rodzaju gwiezdnych pól: przypominało to bardziej przebywanie wśród szmaragdów niż liści.
I wtedy go zobaczyłem. Unosił się w wilgotnym powietrzu mrocznej kabiny, odporny na kołysanie samochodu, z ogromnymi oczami, mięsistymi ustami w kształcie litery „V” i palczastymi mackami, które zwisały, lecz nie dotykały podłogi. To nie była żadna ułuda. Jego ciało uniemożliwiało mi dostrzeżenie szczegółów lasu za nim. Był tak realny jak ja, Nebogipfel czy buty, które postawiłem na ławce.
Obserwator patrzył na mnie badawczo.
Nie czułem strachu. Wyciągnąłem ku niemu rękę, ale odskoczył. Nie miałem żadnych wątpliwości, że utkwił szare oczy w mojej twarzy.
— Kim jesteś? — zapytałem. — Czy możesz nam pomóc?
Nawet jeśli słyszał, nie odpowiedział. Jednak oświetlenie już się zmieniało, powracał zielony kolor roślinności. Potem dostrzegłem, że stwór wprawił się w ruch wirowy — obracając się wokół własnej osi, ta wielka głowa przypominała jakąś nieprawdopodobną zabawkę — i w chwilę później zniknął.
Nebogipfel podszedł do mnie, ostrożnie stawiając długie stopy na żebrach podłogi. Już wcześniej zdjął ubranie pochodzące z dziewiętnastego wieku i chodził goły, z wyjątkiem stłuczonych gogli na nosie i białych włosów, teraz długich i splątanych, na plecach.
— Co się stało? — zapytał. — Czy jesteś chory?
Powiedziałem mu o Obserwatorze, ale Morlok go nie widział. Położyłem się z powrotem na ławce, nie mając pewności, czy to, co zobaczyłem, było rzeczywistością, czy powtarzającym się snem.
Upał był uciążliwy, a powietrze w kabinie duszne.
Pomyślałem o Gödelu i Mosesie.
Ten niesympatyczny człowiek, Gödel, wydedukował istnienie wielorakich historii, opierając się wyłącznie na przesłankach ontologicznych, natomiast ja, biedny głupiec, potrzebowałem kilku podróży w czasie, nim taka możliwość w ogóle przyszła mi do głowy! Teraz jednak ten człowiek, który roił wspaniałe sny o ostatecznym świecie, gdzie wyjaśnione jest całe znaczenie, leżał przygnieciony kupą gruzów, zabity przez ciasnotę umysłową i głupotę swoich bliźnich.
Jeżeli chodzi o Mosesa, to po prostu bolałem nad nim. Przypuszczam, że było to podobne do uczucia pustki, którego człowiek doznaje po śmierci dziecka lub młodszego brata. Moses zginął w wieku dwudziestu sześciu lat, a jednak ja — ta sama osoba — nadal żyłem w wieku czterdziestu czterech! Moja przeszłość została jakby wycięta spode mnie, jakby ziemia wyparowała, pozostawiając mnie zawieszonego w powietrzu. Ale poznałem Mosesa, choć była to krótka znajomość, jako osobę posiadającą własne cechy charakteru. Był wesoły, ekscentryczny, impulsywny, trochę śmieszny — tak jak ja! — i przesympatyczny.
Byłem odpowiedzialny za śmierć kolejnego człowieka!
Żadne mgliste wywody Nebogipfela o wielorakości historii — żadne argumenty, że Moses, którego znałem, nie miał nigdy stać się mną, lecz tylko jakimś innym wariantem mojej osoby — nie były w stanie złagodzić smutku, jakiego doznawałem po jego stracie.
Myśli zaczęły mi się plątać. Usilnie starałem się nie zamykać oczu, gdyż miałem obawę, że już nigdy się nie obudzę, ale dręczony uczuciem żalu i zamętem w głowie, ponownie zasnąłem.
Obudził mnie dźwięk własnego imienia, które wypowiedziane zostało dziwnym, płynnym, gardłowym głosem Morloka. Powietrze było takie paskudne jak dotychczas i nowe pulsowanie, wywołane upałem i brakiem tlenu, walczyło o miejsce w mojej czaszce z bólem z powodu wcześniejszych obrażeń.
W tamtym leśnym półmroku zmaltretowane oczy Nebogipfela wydawały się olbrzymie.
— Rozejrzyj się — powiedział.
Zieleń tłoczyła się wokół nas tak uporczywie jak dotychczas, a jednak zaszła w niej jakaś zmiana. Stwierdziłem, że patrząc uważnie, jestem w stanie śledzić ewolucję pojedynczych liści na gęsto porośniętych gałęziach. Każdy liść powstawał w szybkim tempie z pyłu, przechodził proces pewnego rodzaju odwrotnego więdnięcia i zwijał się w pączek. Odbywało się to w czasie krótszym od jednej sekundy, ale mimo to...
— Zwalniamy — wysapałem.
— Tak. Przypuszczam, że plattneryt traci swoją moc.
Odmówiłem modlitwę dziękczynną, gdyż odzyskałem dość sił, by już nie pragnąć śmierci na jakiejś bezwietrznej, skalistej równinie u zarania dziejów Ziemi!
— Czy wiesz, gdzie jesteśmy?
— Gdzieś w epoce paleoceńskiej. Podróżowaliśmy przez dwadzieścia godzin. Znajdujemy się mniej więcej pięćdziesiąt milionów lat przed teraźniejszością...
— Czyją teraźniejszością? Moją, roku 1891, czy twoją?
Dotknął twarzy, którą nadal pokrywała zakrzepła krew.
— W takich skalach czasowych to nie ma większego znaczenia.
Liście i kwiaty kwitły teraz bardzo wolno, prawie majestatycznie. Pojawiło się migotanie i chwile głębszej ciemności, które nakładały się na zielony półmrok.
— Rozróżniam już dzień i noc — powiedziałem. — Zwalniamy.
— Tak.
Morlok usiadł na ławce naprzeciwko mnie i chwycił jej krawędź długimi palcami. Zastanawiałem się, czy się boi, miał ku temu wszelkie prawo! Wydawało mi się, że podłoga samochodu się rusza i wybrzusza łagodnie pod ławką Nebogipfela.
— Co powinniśmy zrobić?
Pokręcił głową.
— Możemy jedynie czekać na rozwój wydarzeń. Nie panujemy nad sytuacją...
Trzepotanie dni i nocy stało się jeszcze wolniejsze, aż zaczęło równomiernie pulsować wokół nas niczym bicie serca. Podłoga zaskrzypiała i w jej stalowych płytach pojawiły się wzgórki...
Nagle zrozumiałem!
— Uważaj! — krzyknąłem, wstałem, wyciągnąłem ręce i chwyciłem Nebogipfela za ramiona. Nie stawiał oporu. Uniosłem go, jakby był chudym, włochatym dzieckiem, i cofnąłem się chwiejnie...
Przede mną wyrosło drzewo, rozdzierając metalowe poszycie samochodu jak papier. Ogromna gałąź przesunęła się w kierunku urządzeń sterowniczych niczym ramię olbrzymiego, drewnianego człowieka, który celowo tam sięga, i przebiła płytę czołową obudowy.
Widocznie wylądowaliśmy w miejscu zajmowanym przez to drzewo w tej odległej erze!
Upadłem do tyłu na ławkę, ochraniając ramionami Nebogipfela. Drzewo trochę się skurczyło, kiedy przybliżyliśmy się do chwili jego narodzin. Trzepotanie dni i nocy stało się jeszcze bardziej ślamazarne. Pień zrobił się znacznie cieńszy, a potem rozległ się ogłuszający trzask i kabina rozpadła się na pół jak skorupka jajka.
Nebogipfel wypadł mi z rąk i wraz z gradem drewnianych i metalowych odłamków obaj runęliśmy na miękką, wilgotną ziemię.