Istnieją trzy wymiary przestrzeni, w których człowiek może się swobodnie poruszać. Czas jest niczym innym, jak tylko po prostu czwartym wymiarem: identyczny z pozostałymi, jeśli chodzi o wszystkie ważne cechy charakterystyczne, z wyjątkiem tego, że nasza świadomość zmuszona jest podróżować w nim z równomierną prędkością, tak jak stalówka mojego pióra po tej kartce.
W trakcie moich badań nad osobliwymi właściwościami światła snułem domysły, że gdyby tylko można było manipulować czterema wymiarami czasoprzestrzeni — wstawiając, powiedzmy, długość w miejsce trwania — wówczas człowiek mógłby spacerować korytarzami historii tak łatwo, jak wziąć taksówkę do West Endu!
Kluczem do działania wehikułu czasu był plattneryt umieszczony w szkielecie maszyny; dzięki plattnerytowi machina mogła obracać się w niezwykły sposób, wkraczając w nową konfigurację w strukturze czasoprzestrzeni. Dlatego świadkowie odlotu wehikułu czasu — jak na przykład Pisarz — widzieli, jak przed zniknięciem z historii maszyna wiruje z zawrotną szybkością; i dlatego kierujący — czyli ja — niezmiennie doznawałem zawrotów głowy spowodowanych siłą odśrodkową i siłą Coriolisa, przez co czułem, jakbym był spychany z wehikułu.
Pomimo jednak tych wszystkich skutków wirowanie spowodowane działaniem plattnerytu diametralnie różniło się od wirowania bąka lub powolnego obrotu Ziemi. Uczuciu wirowania przeczyło złudzenie, że podczas przechodzenia przez czas kierujący siedzi nieruchomo na siodełku — była to rotacja, która wynosiła maszynę poza samą czasoprzestrzeń.
Podczas przeskoków dni i nocy zniknął otaczający mnie rozmazany zarys laboratorium i znalazłem się na wolnym powietrzu. Ponownie przechodziłem przez tamten przyszły okres, w którym, jak się domyśliłem, laboratorium uległo zniszczeniu. Słońce przemykało po niebie jak kula armatnia, wtłaczając wiele dni w jedną minutę, i oświetlało niewyraźny szkielet otaczającego mnie rusztowania. Rusztowanie wkrótce zniknęło i otaczało mnie teraz otwarte zbocze pagórka.
Moja prędkość wzrosła. Migotanie dni i nocy stopiło się w ciemny błękit zmierzchu i ujrzałem Księżyc, wirujący poprzez swoje fazy jak dziecięcy bąk. Gdy podróżowałem tak coraz szybciej, przypominające armatnią kulę Słońce zlało się w łuk światła, który był rozciągnięty w przestrzeni, łuk, który kołysał się na niebie w górę i dół. Wokół mnie szybko zmieniała się pogoda: cykle śnieżnej bieli zastępowanej przez wiosenną zieleń wyznaczały pory roku. Wreszcie, z jeszcze większą prędkością, wszedłem w nowy, spokojny bezruch, w którym tylko coroczne rytmy samej Ziemi — przechodzenie paska słońca pomiędzy skrajnymi punktami jego przesileń — pulsowały jak bicie serca ponad zmieniającym się krajobrazem.
Nie jestem pewien, czy w mojej pierwszej relacji opisałem dziwną ciszę, w której zawieszony jest człowiek podczas podróżowania w czasie. Śpiew ptaków, odgłos turkotu kół w oddali, tykanie zegarów, nawet delikatne oddechy tworzywa samego domu, tworzą złożone, nie zauważane tło naszego życia. Teraz jednak, kiedy byłem wyrwany z czasu, towarzyszyły mi jedynie odgłosy własnego oddechu oraz ciche piski wehikułu czasu, który skrzypiał pod moim ciężarem jak rower. Doznawałem niezwykłego uczucia osamotnienia — jakby mnie rzucono w j äkiś nowy, dziki wszechświat, przez którego ściany widziało się nasz świat niczym przez brudne okna, ale w tym nowym wszechświecie byłem jedyną żywą istotą. Dezorientacja połączyła się z uczuciem przyprawiającego o zawrót głowy spadania, które towarzyszy wejściu w przyszłość i poczułem mdłości oraz przygnębienie.
Teraz jednak cisza została przerwana przez nie wiadomo skąd dochodzący niski pomruk, który zdawał się wypełniać moje uszy; był to szum, który przypominał odgłosy jakiejś ogromnej rzeki. Zauważyłem to już podczas mojej pierwszej podróży; nie miałem pewności co do przyczyny, ale wydawało mi się, że musi to być skutek mojego niestosownego przechodzenia przez majestatyczny postęp czasu.
Ależ się myliłem! Tak jak wielokrotnie wcześniej, kiedy pochopnie wysuwałem hipotezy.
Przyjrzałem się uważnie czterem tarczom chronometrycznym, stukając w nie paznokciem, aby się upewnić, czy funkcjonują. Wskazówka drugiej tarczy, która odmierzała ilość dni w tysiącach, już zaczęła się przesuwać.
Tarcze te — wierne, nieme sługi — przerobione były z manometrów kotłowych. Mierzyły pewne naprężenia ścinające w kwarcowym pręcie zalanym plattnerytem, naprężenia wywołane przez skręcanie występujące podczas podróży w czasie. Tarcze liczyły dni — nie lata, miesiące, lata przestępne lub ruchome święta! — i zaprojektowane były w ten sposób celowo.
Gdy tylko zająłem się praktycznymi aspektami podróżowania w czasie, a zwłaszcza potrzebą pomiaru położenia mojej machiny, strawiłem wiele czasu na próbach zbudowania praktycznego chronometru zdolnego do pokazywania zwykłych miar czasu: stuleci, lat, miesięcy i dni. Niebawem stwierdziłem, że to zadanie zajmie mi więcej czasu, niż pozostałe prace związane z wehikułem razem wzięte!
Straciłem cierpliwość do osobliwości naszego antycznego systemu kalendarzowego, który wyrósł z historii niewłaściwych ustaleń: prób ujednolicenia pory siania i zimowego przesilenia, sięgających początków zorganizowanych społeczeństw. Nasz kalendarz to historyczny nonsens, którego nawet nie usprawiedliwia dokładność — przynajmniej w kosmologicznych skalach czasowych, którym zamierzałem rzucić wyzwanie.
Napisałem z zapałem do „The Times”, proponując reformy, które pozwoliłyby nam funkcjonować właściwie i bez niejasności w skalach czasowych o autentycznej wartości dla nowoczesnego naukowca. Przede wszystkim, nawoływałem, odrzućmy ten cały bezsensowny bałagan z latami przestępnymi. Rok ma około trzysta sześćdziesiąt pięć i jedną czwartą dnia i to właśnie ta ćwiartka jest przyczyną tej całej niedorzecznej farsy związanej z latami przestępnymi. Zaproponowałem dwa alternatywne systemy gwarantujące likwidację tego absurdu. Moglibyśmy wziąć dzień jako podstawową jednostkę i ustalić regularne miesiące oraz lata w oparciu o wielokrotności dni: wyobraźcie sobie trzystudniowy rok liczący dziesięć miesięcy, każdy złożony z trzydziestu dni. Oczywiście, wraz z takim podziałem roku cykl pór roku szybko by został zachwiany, ale — w cywilizacji tak rozwiniętej jak nasza — z pewnością niewielki byłby z tego powodu kłopot. Royal Observatory w Greenwich mogłoby na przykład publikować co roku biuletyny podające daty różnych pozycji słonecznych — punktów równonocy i tak dalej — tak jak w 1891 wszystkie biuletyny podawały daty ruchomych świąt kościoła katolickiego.
Z drugiej strony, gdyby za podstawową jednostkę przyjąć cykl pór roku, wówczas powinniśmy ustalić nowy dzień jako dokładny ułamek — powiedzmy, jedna setna — roku. To by naturalnie oznaczało, że doba, nasze okresy światła i ciemności, snu i czuwania, wypadałaby w różnych godzinach każdego nowego dnia. Ale co z tego? Argumentowałem, że wiele nowoczesnych miast funkcjonuje już zgodnie z dwudziestoczterogodzinnym harmonogramem. A jeśli chodzi o ludzi, prowadzenia prostego dziennika nietrudno się nauczyć; z pomocą odpowiednich rejestrów człowiek musiałby planować pory snu i czuwania z zaledwie kilkudniowym wyprzedzeniem.
Na koniec zaproponowałem, że powinniśmy myśleć przyszłościowo, nastawić się na dzień, kiedy ludzka świadomość wyzwoli się z dziewiętnastowiecznego zainteresowania wyłącznie teraźniejszością, i rozważyć, jak sytuacja może wyglądać, gdy będziemy musieli ogarnąć umysłem dziesiątki tysiącleci. Wyobrażałem sobie nowy kalendarz kosmologiczny oparty na precesji ekwinokcjów — to znaczy powolnym opadaniu osi naszej planety pod nierównym wpływem grawitacji Słońca i Księżyca — cyklu, który trwa dwadzieścia tysięcy lat. Mając wielki rok takiego rodzaju, moglibyśmy odmierzać swoje przeznaczenie dokładnie i jednoznacznie, teraz i zawsze.
Argumentowałem, że taka korekta miałaby symboliczne znaczenie wykraczające poza względy praktyczne — byłby to odpowiedni sposób na zaznaczenie świtu nowej ery, wszyscy ludzie dowiedzieliby się bowiem, że rozpoczęła się nowa Era Naukowego Myślenia.
Zbyteczne dodawać, że moje pomysły zlekceważono, pomijając obraźliwe odpowiedzi w pewnych kręgach prasy popularnej, które postanowiłem zignorować.
Tak czy owak, po tym wszystkim zrezygnowałem z prób skonstruowania chronometru opartego na kalendarzu i powróciłem do prostego odliczania dni. Zawsze dobrze sobie radziłem z liczbami i nie miałem trudności, by w myśli zamieniać dni na lata. Podczas pierwszej podróży dotarłem do dnia 292 495 934, który — uwzględniając lata przestępne — okazał się datą w roku Pańskim 802 701. Wiedziałem, że teraz muszę poruszać się naprzód, aż na moich tarczach pokaże się dzień 292 495 940 — dokładnie ten sam, kiedy w płomieniach lasu straciłem Weenę oraz wiele szacunku do samego siebie!
Mój dom znajdował się w szeregowcu usytuowanym na Petersham Road — na odcinku poniżej Hill Rise, trochę powyżej rzeki. Ponieważ dom był już od dawna zniszczony, znalazłem się na otwartym stoku. Za moimi plecami wznosiła się skarpa Richmond Hill, masa osadzona w geologicznym czasie. Drzewa rozkwitały i przemieniły się w kikuty — ich wielowieczny żywot przemknął w ciągu kilku uderzeń mojego serca. Z Tamizy zrobił się pasek srebrnego światła, wygładzony w trakcie mojej podróży przez czas, i rzeka przebijała sobie nowe koryto: wydawała się wić pośród krajobrazu niczym olbrzymia, powolna dżdżownica. Nowe budowle wznosiły się jak kłęby dymu: niektóre nawet wyrastały szybko wokół mnie, na terenie mojego starego domu. Zdumiewały mnie rozmiary i estetyka tych budynków. Mostu Richmond z moich czasów już dawno nie było, ale zobaczyłem nowy, długi na jakąś milę łuk, który bez żadnego podparcia przecinał powietrze i biegł na drugą stronę Tamizy; wieże wznosiły się w kierunku migoczącego nieba, dźwigając olbrzymie masy na swoich smukłych przewężeniach. Chciałem wyjąć kodaka i sfotografować te ułudy, ale wiedziałem, że rozmazane wskutek podróży przez czas zjawy byłyby zbyt niedoświetlone, by wyjść na zdjęciach. Wydawało mi się, że architektonika, którą tu zobaczyłem, o tyle przerasta dziewiętnastowieczne możliwości, jak wielkie gotyckie katedry budowle Rzymian lub Greków. Z pewnością, dumałem, w tej przyszłej erze człowiek wyzwolił się do pewnego stopnia od nieubłaganej grawitacji. Bo jak inaczej można by wznieść te wspaniałe, wysokie budowle?
Niebawem jednak wielki łuk nad Tamizą zaplamiony był już brązem i zielenią: kolorami bezwzględnego, niszczącego życia i — wydawało mi się, że w oka mgnieniu — łuk pękł na środku i runął, pozostawiając po sobie dwa gołe kikuty na brzegach. Przekonałem się, że tak jak wszystkie dzieła człowieka, nawet te wielkie budowle były tylko chimerami skazanymi na nietrwałość w porównaniu z chtoniczną cierpliwością lądu.
Poczułem się niezwykle odseparowany od świata, wyobcowany wskutek mojej podróży w czasie. Przypomniałem sobie ciekawość i ożywienie, które mnie naszły, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem te cuda przyszłej architektury; przypomniałem sobie, jak przez chwilę gorączkowo snułem domysły na temat osiągnięć tych przyszłych ras ludzi. Teraz byłem mądrzejszy, wiedziałem, że bez względu na te wielkie osiągnięcia ludzkość pod wpływem nieubłaganej presji ewolucji nieuchronnie cofnie się w rozwoju, pogrąży się w stanie dekadencji i degradacji Elojów oraz Morloków.
Zdumiewało mnie to, jak bardzo my, ludzie, nie jesteśmy lub nie chcemy być świadomi samego upływu czasu. Jakże krótkie jest nasze życie! I jak niewiele znaczą wypadki, które przytrafiają się naszym maluczkim postaciom, gdy spojrzeć na to z perspektywy wielkiego marszu historii. Znaczymy mniej niż jętki, jesteśmy bezradni w obliczu nieugiętych sił geologii i ewolucji — sił, które działają nieubłaganie, a jednak tak wolno, że w codziennym życiu nie jesteśmy nawet świadomi ich istnienia!
Wkrótce wyszedłem z Wieku Wielkich Budowli. Nowe domy i rezydencje, mniej ambitne, lecz nadal olbrzymie, pojawiły się wokół mnie niczym światła w całej dolinie Tamizy i w oczach Podróżnika w Czasie stały się nieprzezroczyste, co związane jest z długowiecznością. Odniosłem wrażenie, że łuk słońca, przesuwający się po ciemnoniebieskim niebie, pomiędzy skrajnymi punktami przesileń, zrobił się jaśniejszy i fala zieleni rozlała się po Richmond Hill i zawładnęła Ziemią, wypędzając brąz oraz biel zimy. Jeszcze raz wkroczyłem w erę, w której klimat był sprzyjający dla ludzkości.
Ogarnąłem wzrokiem krajobraz, który w efekcie mojej szybkości stał się statyczny; tylko najdłuższe zjawiska trwały dostatecznie długo, bym zdążył je zauważyć. Nie widziałem ludzi, zwierząt, a nawet przesuwającej się chmury. Tkwiłem zawieszony w dziwacznym bezruchu. Gdyby nie oscylowanie słonecznej wstęgi i ciemny, nienaturalny błękit nieba będący mieszaniną barwy dnia i nocy, mógłbym pomyśleć, że siedzę samotnie w jakimś parku pod koniec lata.
Według wskazań tarcz jeszcze nie przebyłem jednej trzeciej części mojej wielkiej podróży — choć oddaliłem się od własnego stulecia już o ćwierć miliona lat — a jednak wydawało się, że wiek, w którym człowiek stawiał budowle na Ziemi, dobiegł już końca. Planeta przemieniła się w ogród, w którym przyszli Eloje będą wieść swoje próżne, sielankowe życie; wiedziałem też, że protoplasci Morloków muszą już być uwięzieni pod ziemią i pewnie teraz drążą swoje ogromne, zapchane maszynami jaskinie. Niewiele się zmieni w ciągu półmilionowego odcinka, który miałem jeszcze do przebycia, wyjąwszy dalszą degradację ludzkości i tożsamość ofiar milionów maleńkich, strasznych tragedii, które od tej chwili będą wyznaczać los człowieka...
Jednakże — co zauważyłem, odrywając się od tych chorobliwych spekulacji — następowała jakaś zmiana, która powoli uwidaczniała się w krajobrazie. Zaniepokoiłem się, bo nie było to związane z normalnym kołysaniem się wehikułu czasu. Coś się zmieniło — być może coś w świetle.
Nie wstając z siodełka, spojrzałem na drzewa-widma, płaskie łąki wokół Petersham, ramię cierpliwej Tamizy. Potem uniosłem głowę ku wygładzonemu przez czas niebu i wreszcie uświadomiłem sobie, że to słoneczna wstęga znieruchomiała. Ziemia nadal wirowała wokół własnej osi dostatecznie szybko, by nasza gwiazda podczas ruchu sprawiała wrażenie rozmazanej, a krążące gwiazdy były niewidoczne, ale wstęga słonecznego światła już nie przesuwała się tam i z powrotem między punktami przesileń: tkwiła tak nieruchomo, jakby była betonową konstrukcją.
Mdłości i zawroty głowy powróciły do mnie w pełnym pędzie. Musiałem chwycić poręcze maszyny i przełknąłem ślinę, starając się zapanować nad własnym ciałem.
Trudno oddać wstrząs, jaki wywołała u mnie ta prosta zmiana w moim otoczeniu! Najpierw byłem zszokowany zuchwałą ingerencją techniczną związaną z likwidacją cyklu pór roku. Pory roku na Ziemi brały się z przechylenia osi obrotu planety w stosunku do płaszczyzny jej orbity. Teraz wydawało się, że na Ziemi już nie będzie pór roku. Natychmiast uświadomiłem sobie, że mogło to oznaczać tylko jedno: najwyraźniej nachylenie osi planety zostało skorygowane.
Spróbowałem wyobrazić sobie, jak można było tego dokonać. Jakie wielkie maszyny musiały zostać zainstalowane na biegunach? Jakie podjęto środki bezpieczeństwa, aby w trakcie tego procesu powierzchnia Ziemi nie obluzowała się? Być może, snułem domysły, zastosowano jakieś ogromne urządzenie magnetyczne, które sterowało jądrem planety.
Zaniepokoiła mnie jednak nie tylko skala tej planetarnej inżynierii: jeszcze bardziej przerażał mnie fakt, że nie zaobserwowałem tej regulacji pór roku podczas mojego pierwszego wypadu w czas! Jak to możliwe, że przegapiłem tak ogromną i głęboką zmianę? Przecież jestem wyszkolonym naukowcem, moja praca polega na obserwacji.
Przetarłem twarz i spojrzałem na zawieszoną na niebie słoneczną wstęgę, która rzucała mi wyzwanie, bym uwierzył w jej bezruch. Od jej jaskrawości piekły mnie oczy i wydawało mi się, że wstęga robi się jeszcze jaśniejsza. Z początku zastanawiałem się, czy to nie wytwór mojej wyobraźni lub defekt wzroku. Opuściłem głowę, oślepiony, ocierając rękawem łzy i mrugając, żeby się pozbyć z oczu chaotycznych plamek świetlnych.
Chociaż nie jestem prymitywem ani tchórzem, to jednak, siedząc tam i widząc dowód ogromnych wyczynów przyszłych ludzi, poczułem się jak dzikus z pomalowanym, nagim ciałem i kośćmi we włosach, który kuli się przed bogami na jaskrawym niebie. Poczułem, jak nieopisany strach o własne zdrowie psychiczne wynurza się z głębin mojej świadomości i chwyciłem się kurczowo wiary, że — jakimś cudem — po prostu nie zauważyłem tego oszałamiającego zjawiska astronomicznego podczas mojego pierwszego przejścia przez te lata. Jedyna alternatywna hipoteza przerażała mnie do samego dna mojej duszy: zakładała, że nie byłem w błędzie podczas mojej pierwszej podróży; że regulacja osi Ziemi rzeczywiście tam nie zaistniała — że uległ zmianie sam bieg historii.
Nieomal że wieczny kształt stoku pozostał niezmieniony — morfologia starożytnego lądu pozostała nietknięta przez ewoluujące światło na niebie — zobaczyłem jednak, że fala zieleni, która wcześniej zalała ląd, teraz wycofała się pod wpływem oślepiającego blasku rozjaśnionego Słońca.
Do mojej świadomości dotarło teraz odległe migotanie nad głową i podniosłem wzrok, osłaniając ręką oczy. Migotanie pochodziło od słonecznej wstęgi na niebie — lub tego, co przedtem nią było, gdyż uświadomiłem sobie, że jakimś cudem znów jestem w stanie śledzić ruch Słońca, kiedy na kształt kuli armatniej przelatywało po niebie, zataczając swoje codzienne koło; jego ruch już nie był dla mojego oka zbyt szybki i odkryłem, że powodem migotania jest cykliczna zmiana dnia i nocy.
Z początku myślałem, że moja maszyna musi tracić prędkość, kiedy jednak spojrzałem na tarcze, zobaczyłem, że wskazówki poruszają się tak żwawo jak dotychczas.
Jednolite, perłowoszare światło rozpłynęło się i gwałtowne zmiany dni i nocy stały się wyraźne. Gorące, jasne, żółte słońce prześlizgiwało się po niebie, zmniejszając szybkość z każdą pokonywaną trajektorią łukową i wkrótce uświadomiłem sobie, że płonąca gwiazda potrzebuje wielu stuleci na wykonanie jednego pełnego obrotu wokół Ziemi.
Wreszcie Słońce zatrzymało się i spoczęło na zachodnim horyzoncie — gorące, bezlitosne i niezmienne. Rotacja Ziemi ustała; teraz planeta obracała się z jedną stroną zwróconą nieustannie do Słońca!
Dziewiętnastowieczni naukowcy przewidzieli, że wpływ pływów Słońca i Księżyca w końcu doprowadzi do tego, iż rotacja Ziemi zostanie zablokowana przez Słońce, tak jak Księżyc zmuszony był tkwić zwrócony jedną stroną do Ziemi. Sam byłem tego świadkiem, gdy po raz pierwszy odkrywałem przyszłość. Miało się to jednak zdarzyć nie prędzej niż za wiele milionów lat. A ja zastałem nieruchomą Ziemię po upływie zaledwie pół miliona lat!
Jeszcze raz uprzytomniłem sobie, że to efekt ingerencji ludzkiej ręki — odziedziczonych po małpie palców, które po wielu stuleciach miały uścisk godny bogów. Niezadowolony z pochylenia osi swojego świata, człowiek zwolnił prędkość obrotu samej Ziemi, likwidując w końcu odwieczny cykl dni i nocy.
Rozejrzałem się po nowej, angielskiej pustyni. Kraina została ogołocona z trawy, którą zastąpiła wysuszona glina. Tu i ówdzie dostrzegłem ślady jakichś odpornych krzewów-przypominających kształtem oliwki — które usiłowały przeżyć pod bezlitosnym słońcem. Potężna Tamiza, która przesunęła swoje koryto o jakąś milę, zwęziła się do takiego stopnia, że już nie widziałem odblasku jej wód. Wcale nie uważałem, że te najnowsze zmiany wyszły krainie na lepsze: w świecie Morloków i Elojów przynajmniej zachowane zostały najistotniejsze cechy angielskiego krajobrazu, na który składały się zieleń i woda; kiedy teraz o tym myślę, jawi mi się to niczym odholowanie Wysp Brytyjskich do tropiku.
Wyobraziłem sobie biedną planetę, której jedna strona pogrążona jest na zawsze w świetle słonecznym, a druga — ciągle pozostaje odwrócona od Słońca. Na równiku, w centrum strony dziennej musiało być dostatecznie ciepło, by człowiekowi przypalała się skóra. I powietrze musiało uciekać z przegrzanej słonecznej strony, by w postaci wielkich wiatrów popędzić w kierunku chłodniejszej półkuli i przemienić się tam w tlenowo-azotowy śnieg nad skutymi lodem oceanami. Gdybym teraz zatrzymał machinę, być może zostałbym strącony przez te wielkie wiatry, ostatnie wydechy płuc planety! Proces mógł dobiec końca tylko wtedy, gdy strona dzienna będzie wysuszona, bezwietrzna i całkowicie pozbawiona życia, a ciemna strona pogrzebana pod cienką skorupą zamrożonego powietrza.
Z narastającą zgrozą uświadomiłem sobie, że nie mogę teraz wrócić do domu! Aby zawrócić, musiałbym zatrzymać wehikuł, a gdybym to zrobił, zostałbym nagle wyrzucony w krainę próżni i spiekoty, równie posępną co powierzchnia Księżyca. Ale czy miałem odwagę kontynuować wędrówkę w nieznaną przyszłość i żywić nadzieję, że gdzieś w otchłani czasu znajdę świat, w którym mógłbym zamieszkać?
Obecnie nabrałem pewności, że coś jest nie tak z moimi spostrzeżeniami, lub wspomnieniami, z podróżowania w czasie. Mogłem bowiem wyobrazić sobie, że podczas mojej pierwszej wyprawy w przyszłość przeoczyłem likwidację pór roku — choć trudno mi było w to uwierzyć — nie mogłem się jednak pogodzić z tym, że nie zauważyłem zmniejszenia szybkości obrotu Ziemi.
Nie było co do tego żadnych wątpliwości: podróżowałem przez wydarzenia zdecydowanie różne od tych, których byłem świadkiem w trakcie mojej pierwszej wyprawy.
Z natury jestem człowiekiem skorym do rozmyślań i na ogół potrafię w mig sformułować kilka hipotez, ale w tym momencie doznałem takiego szoku, że nie potrafiłem zliczyć do trzech. Czułem się tak, jakby moje ciało nadal brnęło w czas, lecz mózg pozostał w tyle, gdzieś w kleistej przeszłości. Wydawało mi się, że wcześniej odznaczałem się odwagą, bo miałem świadomość, ba, pewność, iż choć kierowałem się ku niebezpieczeństwu, było to w gruncie rzeczy niebezpieczeństwo, z którym już kiedyś się zetknąłem. Teraz nie miałem pojęcia, co mnie czeka w tych korytarzach czasu!
Zaabsorbowany tymi chorobliwymi myślami, uświadomiłem sobie, że na niebie ciągle zachodzą zmiany — jak gdyby burzenie naturalnego porządku rzeczy jeszcze nie zaszło dość daleko! Słońce robiło się coraz jaśniejsze. I — trudno było stwierdzić to na pewno, gdyż blask był tak oślepiający — wydało mi się, że ulega teraz zmianie sam kształt gwiazdy. Słońce rozmazywało się na niebie, tworząc eliptyczną plamę światła. Zastanawiałem się, czy jakimś cudem nie wiruje szybciej i tym samym nie zostało spłaszczone przez rotację...
A potem — całkiem niespodziewanie — Słońce eksplodowało.
Kule światła wybuchnęły z biegunów gwiazdy niczym olbrzymie flary. W ciągu kilku uderzeń serca Słońce otoczyło się jaskrawym płaszczem światła. Żar i blask znów zalały zmaltretowaną Ziemię.
Krzyknąłem i ukryłem twarz w dłoniach, nadal jednak docierało do moich oczu światło powiększonego Słońca, przedzierając się nawet przez moje palce i odbijając od niklowych oraz mosiężnych części wehikułu czasu.
A potem, tak szybko jak się zaczęła, burza świetlna ustała — jakaś skorupa zamknęła się wokół Słońca, jak gdyby olbrzymie usta połykały gwiazdę — i zanurzyłem się w ciemności!
Opuściłem ręce i znalazłem się w kompletnej czerni, niezdolny nic zobaczyć, choć plamki świetlne nadal tańczyły mi w oczach. Czułem pod sobą twarde siodełko wehikułu czasu i kiedy wyciągnąłem rękę, znalazłem powierzchnie czołowe małych tarcz; machina nadal się kołysała, brnąc przez czas. Zacząłem się zastanawiać — obawiać! — czy nie utraciłem wzroku.
Wezbrała we mnie rozpacz, czarniejsza od ciemności na zewnątrz. Czy moja druga wielka przygoda w czasie miała się skończyć tak szybko, tak haniebnie? Wyciągnąłem rękę, szukając po omacku dźwigni sterujących, a mój rozgorączkowany mózg zaczął wymyślać plany, w których tłukłem szklane osłony chronometrycznych tarcz i, być może za pośrednictwem dotyku, kierowałem się do domu.
...A potem odkryłem, że nie jestem ślepy: coś widziałem.
Pod pewnymi względami był to jak dotąd najdziwniejszy aspekt całej podróży — tak dziwny, że z początku wcale nie odczuwałem strachu.
Przede wszystkim zobaczyłem błyskawicę w ciemności. Był to niewyraźny, rozległy rozbłysk przypominający wschód słońca, tak słaby, że nie miałem pewności, czy moje obolałe oczy nie płatają mi jakiegoś figla. Zdawało mi się, że wszędzie wokół widzę gwiazdy, były jednak niewyraźne, a ich światło przyćmione, jakbym patrzył na nie przez mroczne okno witrażowe.
I nagle, w tym przyćmionym blasku zobaczyłem, że nie jestem sam!
Przed wehikułem czasu stała jakaś istota lub raczej unosiła się swobodnie w powietrzu. Była to kula ciała: coś w rodzaju wiszącej głowy, szerokiej na cztery stopy, z dwoma pękami macek, które zwisały jak groteskowe palce. Usta istoty były podobne do mięsistego dzioba i, o ile mogłem się zorientować, stwór nie miał nozdrzy. Dostrzegłem teraz, że dwoje dużych i ciemnych oczu stwora przypomina oczy człowieka. Wydawało mi się, że stworzenie wydaje z siebie jakiś odgłos — niski, mruczący bełkot podobny do szumu rzeki — i z ukłuciem strachu uświadomiłem sobie, że to właśnie ten dźwięk słyszałem wcześniej w trakcie ekspedycji, a nawet podczas mojej pierwszej wyprawy w czas.
Czy ten stwór — ten Obserwator, jak go nazwałem — towarzyszył mi, niewidoczny, w trakcie moich obu podróży przez czas?
Stwór nagle ruszył w moim kierunku. Zamajaczył nie dalej niż metr od mojej twarzy!
W końcu nie wytrzymałem nerwowo. Krzyknąłem i nie dbając o konsekwencje, szarpnąłem dźwignię.
Wehikuł czasu przewrócił się — Obserwator zniknął — i zostałem ciśnięty w powietrze!
Straciłem przytomność; na jak długo, nie potrafię powiedzieć. Przyszedłem powoli do siebie i stwierdziłem, że twarz mam przyciśniętą do twardej, piaszczystej powierzchni. Wydawało mi się, że czuję gorący oddech na karku, szept, otarcie miękkich włosów o policzek, ale kiedy jęknąłem i usiłowałem wstać, wrażenia te zniknęły.
Byłem pogrążony w atramentowej ciemności. Nie czułem ani ciepła, ani zimna. Siedziałem na jakimś twardym, piaszczystym podłożu. W nieruchomym powietrzu unosił się nieświeży zapach. Głowa bolała mnie od uderzenia i zgubiłem kapelusz.
Wyciągnąłem ramiona i zacząłem nimi badać przestrzeń we wszystkich kierunkach. Ku mojej wielkiej uldze prawie od razu zostałem wynagrodzony łagodnym zderzeniem z plątaniną kości słoniowej i mosiądzu: był to wehikuł czasu, tak jak ja ciśnięty w tę ciemną pustynię. Wyciągnąłem obie ręce i pomacałem palcami poręcze oraz śruby machiny. Leżała przewrócona i nie potrafiłem stwierdzić w mroku, czy jest uszkodzona.
Oczywiście potrzebowałem światła. Sięgnąłem do kieszeni po zapałki i... nic nie znalazłem, jak skończony głupiec zapakowałem cały zapas do plecaka! Uległem chwilowej panice, zdołałem ją jednak przezwyciężyć, wstałem drżący i podszedłem do wehikułu czasu. Pomacałem go ręką, szukając między pogiętymi poręczami, aż znalazłem plecak, nadal schowany bezpiecznie pod siodełkiem. Zniecierpliwiony, szarpnięciem otworzyłem torbę i pośpiesznie ją przetrząsnąłem. Znalazłem dwa pudełka zapałek i włożyłem je do kieszeni marynarki, a potem wyjąłem zapałkę i potarłem o zaryskę.
... Z mroku wychynęła jakaś twarz, nie dalej niż dwie stopy ode mnie, pobłyskując w świetlnym kręgu zapałki: zobaczyłem niewyraźnie białą skórę, lniane włosy, opadające z czaszki, i szerokie, szaroczerwone oczy.
Stworzenie wydało dziwny, bulgoczący krzyk i zniknęło w ciemności poza kręgiem mojego światła.
To był Morlok!
Zapałka przypaliła mi palce i upuściłem jaj poszukałem w pośpiechu kolejnej i w panice prawie że upuściłem moje cenne pudełko.
Moje nozdrza wypełnił ostry, siarczany zapach zapałek i wycofałem się po piaszczystym podłożu, aż dotknąłem kręgosłupem mosiężnych prętów wehikułu czasu. Po kilku minutach opanowałem przerażenie i przypomniałem sobie, że mam w plecaku świeczkę. Trzymałem ją przy twarzy i gapiłem się w jej żółty płomień, niepomny na ciepły wosk, który spływał mi po palcach.
Stopniowo zacząłem dostrzegać jakąś strukturę w otaczającym mnie świecie. Zobaczyłem splątany mosiądz i kwarc przewróconego wehikułu czasu, pobłyskujący w blasku świeczki, oraz jakiś posąg — przypominający dużą statuę lub budowlę — który majaczył, blady i olbrzymi, niedaleko od miejsca, w którym stałem. Kraina nie była całkowicie pozbawiona światła. Być może Słońce zniknęło, ale nade mną nadal świeciły gwiazdy, choć czas poprzestawiał je z konstelacji, które znałem z dzieciństwa. Nie było śladu naszego przyjaznego Księżyca.
Jednakże w jednej części nieba nie świeciły żadne gwiazdy: na zachodzie znajdowała się spłaszczona elipsa — wystająca ponad czarnym horyzontem i nie skażona przez gwiazdy — która zajmowała całą ćwiartkę nieba. To było Słońce, spowite swoją zdumiewającą skorupą!
Kiedy pozbyłem się już ostatecznie strachu, postanowiłem, że przede wszystkim muszę sobie zabezpieczyć drogę powrotną do domu: muszę naprawić wehikuł czasu. Tyle że nie mogłem tego zrobić w ciemności! Uklęknąłem i pomacałem ręką po ziemi. Piasek był twardy, a ziarna gęsto upakowane. Wbiłem w niego kciuk i zrobiłem małe zagłębienie; włożyłem w ten zaimprowizowany uchwyt świeczkę, ufny, że za chwilę stopi się dostateczna ilość wosku, by ją mocniej przytrzymać. Teraz miałem stałe światło i wolne ręce.
Zacisnąłem zęby, wziąłem oddech i zacząłem się mocować z ciężką machiną. Wsunąłem ręce i kolana pod jej podstawę, próbując poderwać wehikuł z ziemi — jego konstrukcja miała zapewniać solidność, a nie łatwość obsługi — aż wreszcie maszyna ustąpiła pod moim naporem i przewróciła się. Jeden niklowy pręt dość boleśnie uderzył mnie w ramię.
Położyłem rękę na siodełku i poczułem miejsce, w którym jego skórzana powierzchnia była podrapana przez piasek tej nowej przyszłości. Poruszając się we własnym cieniu, wyciągnąłem rękę i koniuszkami palców znalazłem chronometryczne tarcze — jedno szkiełko pękło, ale sama tarcza wydawała się sprawna — i dwie białe dźwignie, za pomocą których mogłem się przenieść do domu. Kiedy dotknąłem dźwigni, machina zadrżała jak duch, przypominając mi, że ona — i ja — nie jesteśmy z tego czasu: że w dowolnej chwili muszę jedynie wsiąść na moje urządzenie, aby powrócić do bezpiecznego roku 1891, nie ryzykując niczym poza trochę urażoną dumą.
Uniosłem świeczkę z dołka w piasku i przytrzymałem ją nad tarczami. Odkryłem, że jest dzień 239 354 634, a zatem, jak obliczyłem, znalazłem się w roku Pańskim 657 208. Moje najśmielsze domysły dotyczące zmienności przeszłości i przyszłości musiały być prawidłowe, ponieważ ten zaciemniony stok pagórka znajdował się sto pięćdziesiąt tysiącleci przed narodzinami Weeny i nie mogłem sobie wyobrazić sposobu, w jaki tamten zalany światłem słonecznym ogrodowy świat mógłby powstać z tego pozbawionego promieni słonecznych mroku!
Pamiętam, że w odległym dzieciństwie mój ojciec zabawiał mnie prymitywną zabawką zwaną „Rozpływający się widok”. Prymitywnie pokolorowane obrazki rzucone były na ekran przez podwójny układ soczewek. Obrazek wyświetlany był najpierw przez prawą soczewkę urządzenia, potem światło przestawiane było na lewą stronę, aby rzucany z prawej strony obraz zanikał, podczas gdy drugi stawał się coraz jaśniejszy. Będąc dzieckiem, duży wpływ wywierało na mnie to, w jaki sposób jaskrawa rzeczywistość przemieniała się w zjawę, zastępowaną przez następny obraz, który było najpierw widać jako niewyraźny zarys. Zdarzały się wtedy radosne chwile, kiedy oba obrazy znajdowały się w równowadze i trudno było ustalić, które szczegóły są następującą, a które ustępującą rzeczywistością, lub czy którakolwiek część całego obrazu jest naprawdę „rzeczywista”.
I kiedy tak teraz stałem pośród tego zaciemnionego krajobrazu, czułem, i to z większą dezorientacją niż jasnością, że niewzruszony obraz stworzonego na mój własny użytek świata staje się mglisty i wątły, i zastąpiony zostaje przez goły szkielet następcy!
Rozbieżność bliźniaczych historii, których byłem świadkiem — w pierwszej budowa ogrodowego świata Elojów, a w drugiej wygaszenie Słońca i ustanowienie tej planetarnej pustyni — była dla mnie niezrozumiała. Jak coś mogło być, a potem nie być?
Przypomniałem sobie słowa Tomasza z Akwinu: że „Bóg nie może sprawić, by cokolwiek, co jest przeszłością, mogło nie istnieć. To o wiele bardziej niemożliwe od wskrzeszania umarłych...” Ja też w to wierzyłem! Nie interesują mnie za bardzo spekulacje filozoficzne, ale zawsze uważałem przyszłość za kontynuację przeszłości: za ustaloną i niezmienną, nawet dla Boga — aż pewnością dla człowieka. W moim umyśle przyszłość była jak olbrzymi pokój, trwały i statyczny. A mój wehikuł czasu miał mnie wieść na odkrycie mebli tej przyszłości.
Teraz jednak wydawało się, że dowiedziałem się, iż przyszłość być może wcale nie jest czymś ustalonym, lecz zmiennym! Jeśli tak, dumałem, to jakie znaczenie można przypisać ludzkiemu życiu? Niepokoiła mnie myśl, że wszystkie osiągnięcia człowieka stracą znaczenie wskutek erozji czasu — akurat ja wiedziałem o tym bardzo dobrze! — ale przynajmniej człowiek miałby zawsze poczucie, że jego wiekopomne odkrycia i rzeczy, które kochał, w ogóle kiedyś istniały. Jeśli jednak historia zdolna była wszystko wymazać i zmienić, to jaką wartość można było przypisać jakimkolwiek ludzkim działaniom?
Rozważając te zaskakujące możliwości, poczułem, jakby stabilność mojego myślenia i stałość mojego rozumienia świata rozpływały się. Zapatrzyłem się w płomień świecy, szukając konturów nowego zrozumienia.
Zdecydowałem, że się nie poddam; uciszyłem lęki, a mój umysł znów stał się giętki i silny. Zbadam ten dziwaczny świat i zrobię moim kodakiem takie zdjęcia, jakie zdołam, a potem wrócę do roku 1891. Tam filozofowie lepsi ode mnie będą mogli się głowić nad tą łamigłówką dwóch wykluczających się przyszłości.
Sięgnąłem do prętów wehikułu czasu, odkręciłem małe dźwignie przenoszące mnie w czas i schowałem je bezpiecznie w kieszeni. Potem pomacałem ręką, aż znalazłem mocny pogrzebacz, który ciągle tkwił tam, gdzie go umieściłem, w ramie machiny. Chwyciłem jego mocną rączkę i zważyłem pręt w ręku. Nabrałem większej pewności, kiedy wyobraziłem sobie, jak rozbijam kilka miękkich czaszek Morloków za pomocą tego prymitywnego wytworu ludzkiej techniki. Wsunąłem pogrzebacz za pas. Zwisał tam trochę niezgrabnie, ale swoim ciężarem i solidnością, a także wspomnieniem mojego domu i kominka ogromnie dodawał mi pewności siebie.
Uniosłem świeczkę. Upiorny posąg lub budynek, który dostrzegłem w pobliżu machiny, rzucał cienie. Rzeczywiście był to jakiś pomnik — ogromna figura wyrzeźbiona z jakiegoś białego kamienia, o kształcie trudnym do rozróżnienia w migoczącym świetle świeczki.
Poszedłem w kierunku posągu. Wydało mi się, że kątem oka dostrzegam parę szeroko rozwartych szaroczerwonych oczu i białe plecy, które oddaliły się po piaszczystym podłożu, wydając odgłos szurania gołych stóp. Położyłem rękę na mosiężnym łomie zatkniętym za pas i szedłem dalej.
Posąg był umieszczony na piedestale, który wydawał się wykonany z brązu i ozdobiony głęboko wykutymi, filigranowymi płytkami. Piedestał znaczyły plamy, jakby kiedyś zaatakowała go śniedź, która już dawno temu zaschła. Sam posąg wykonany był z białego marmuru. Z lwiego ciała wyrastały wielkie skrzydła, które zwisały nade mną. Zastanawiałem się, na czym wspierają się te wielkie kamienne płaty, ponieważ nie widziałem żadnych podpór. Dumałem, że być może jest tam jakaś metalowa rama lub też pewne umiejętności opanowania grawitacji, które założyłem hipotetycznie podczas podróży przez Wiek Wielkich Budowli, przetrwały w tej wyludnionej erze. Oblicze tej marmurowej bestii było ludzkie i zwrócone w moim kierunku; czułem, jakby te puste, kamienne oczy obserwowały mnie, a na smaganych przez pogodę ustach igrał sardoniczny i okrutny uśmieszek...
I nagle z dreszczem podniecenia rozpoznałem tę budowlę i gdyby nie strach przed Morlokami, krzyknąłbym z radości na jej widok. Był to posąg, który nazwałem białym sfinksem — budowla, z którą się zaznajomiłem, dokładnie w tym samym miejscu, podczas mojego pierwszego lotu w przyszłość. To było prawie jak przywitanie starego przyjaciela!
Przeszedłem się po piaszczystym stoku tam i z powrotem obok machiny, przypominając sobie, jak to wszystko kiedyś wyglądało. W tym miejscu rósł trawnik otoczony przez fiołkowo-różowe i fioletowe rododendrony — krzaki, które zarzuciły mnie swoim kwieciem podczas mojej pierwszej podróży. A nad tym wszystkim majaczyła — niewyraźna na początku podczas tej burzy gradowej — okazała postać tego sfinksa.
Cóż, znów tu byłem, sto pięćdziesiąt tysięcy lat przed tamtą datą. Krzaki i trawnik zniknęły — podejrzewałem, że już nigdy nie wyrosną. Tamten oświetlony przez słońce ogród zastąpiony został przez tę ponurą, mroczną pustynię i teraz istniał tylko w zakamarkach mojego umysłu. Ale sfinks tu był, trwały jak życie i wydawało się — prawie niezniszczalny.
Poklepałem brązowe płyty piedestału sfinksa z uczuciem bliskim niemalże czułości. Jakimś cudem istnienie sfinksa, przypominające mi moją poprzednią wizytę, uspokoiło mnie, że to wszystko nie jest wytworem mojej wyobraźni, że nie tracę zmysłów zaszyty w jakimś ciemnym zakątku mojego domu w roku 1891! To wszystko było obiektywnie realne i — bez wątpienia tak jak reszta Stworzenia — zgadzało się z jakimś logicznym wzorem. Biały sfinks należał do tego wzoru i tylko z powodu mojej ignorancji oraz ograniczeń umysłu nie potrafiłem dostrzec reszty. Poczułem się pokrzepiony i wstąpiła we mnie nowa stanowczość, by kontynuować badania.
Odruchowo podszedłem do bocznej powierzchni piedestału, która znajdowała się najbliżej wehikułu czasu, i przy świetle świeczki przyjrzałem się zdobionej brązowej płycie. Przypomniałem sobie, że to właśnie tu Morlokowie — w tamtej alternatywnej Historii — otworzyli wydrążone wnętrze sfinksa i zaciągnęli wehikuł czasu do piedestału, zamierzając złapać mnie w pułapkę. Podszedłem wtedy do sfinksa z kamieniem i waliłem w tę płytę — dokładnie tutaj; przesunąłem palcami po zdobieniach. Rozpłaszczyłem wtedy kilka zwojów płyty, choć bezskutecznie. Cóż, teraz stwierdziłem, że zwoje, które dotykam palcami są twarde i okrągłe, prawie jak nowe. Dziwna to była myśl, że te zwoje nie spotkają się z wściekłością mojego kamienia jeszcze przez wiele tysiącleci — a może nawet nigdy.
Postanowiłem odejść od machiny i kontynuować badania. Obecność sfinksa jednakże przypomniała mi o chwilach grozy, kiedy straciłem wehikuł czasu i zdobyli go Morlokowie. Poklepałem się po kieszeni — chociaż bez moich małych dźwigni nie można było uruchomić wehikułu, to przecież te obrzydliwe stwory mogły zacząć pełzać po mojej machinie z chwilą, gdy od niej odejdę, być może znów ją demontując lub rozkradając.
A zresztą, jak miałem się ustrzec przed zgubieniem się w tej krainie ciemności? Skąd miałem mieć pewność, że odnajdę machinę, gdy odejdę od niej na kilka metrów?
Przez jakiś czas łamałem sobie nad tym głowę, a moje pragnienie prowadzenia dalszych badań walczyło z niepokojem. Potem przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Otworzyłem plecak i wyjąłem świeczki oraz kostki kamfory. Pośpiesznie wepchnąłem te przedmioty w szpary w skomplikowanej konstrukcji wehikułu czasu. Następnie obszedłem machinę z zapalonymi zapałkami, aż zajaśniały wszystkie kostki i świeczki.
Odsunąłem się od swojego płonącego dzieła z pewną dumą. Płomienie świeczek odbijały się od wypolerowanego niklu i mosiądzu, tak iż wehikuł czasu był rozświetlony niczym choinka. W zaciemnionym krajobrazie i z machiną ustawioną na tym ogołoconym stoku wzgórza mogłem widzieć mój sygnał świetlny z oddali. Przy odrobinie szczęścia ogień powstrzyma Morloków — a jeśli nie, to od razu zobaczę wygaszenie płomieni i będę mógł przybiec z powrotem, żeby walczyć.
Dotknąłem palcami ciężkiego uchwytu pogrzebacza. Sądzę, że częściowo żywiłem taką nadzieję; poczułem łaskotanie w rękach i przedramionach, przypominając sobie dziwne uczucie miękkości, kiedy grzmociłem pięściami twarze Morloków!
W każdym razie byłem teraz przygotowany do wyprawy. Wziąłem kodaka, zapaliłem lampę oliwną i ruszyłem na drugą stronę wzgórza, przystając co kilka kroków, by się upewnić, czy wehikuł czasu stoi w spokoju.
Uniosłem lampę, ale jej blask padał na odległość zaledwie kilku metrów. Wszędzie panowała cisza — nie słychać było ani szmeru wiatru, ani chlupotu wody; zastanawiałem się, czy Tamiza jeszcze płynie.
Z braku konkretnego celu postanowiłem pójść w kierunku wielkiego gmachu zjedzeniem, który pamiętałem z czasów Weeny. Budowla znajdowała się na północnym zachodzie, kawałek dalej na stoku wzgórza za białym sfinksem, tak więc jeszcze raz podążyłem tą ścieżką, powtarzając w przestrzeni, lecz nie w czasie, mój pierwszy spacer w świecie Weeny.
Przypomniałem sobie, że gdy ostatnio odbywałem tę małą podróż, pod stopami miałem trawę, która — mimo iż nie doglądana i nie przycięta — była równa, krótka i nie zachwaszczona. Kiedy teraz stąpałem po wzgórzu, moje buty grzęzły w miękkim żwirze.
Mój wzrok przyzwyczajał się do tego nocnego, pstrokatego światła gwiazd, lecz mimo iż wokół stały budowle, których sylwetki majaczyły na tle nieba, nie dostrzegłem mojego gmachu. Pamiętałem go bardzo wyraźnie: był to szary budynek, olbrzymi i podniszczony, z ciosanego kamienia, z rzeźbionymi, zdobnymi drzwiami. Kiedy przeszedłem wtedy pod rzeźbionym łukiem nad wejściem, otoczyli mnie mali Eloje, ładni i delikatni, z bladymi rękami i w zwiewnych tunikach.
Wkrótce zaszedłem tak daleko, że wiedziałem, iż musiałem minąć miejsce, w którym stała budowla. Najwidoczniej — w przeciwieństwie do białego sfinksa i Morloków — pałac nie przetrwał w tej historii. Lub może nigdy go nie zbudowano, pomyślałem z dreszczem; być może spacerowałem, spałem, a nawet jadłem w nie istniejącym budynku.
Ścieżka zaprowadziła mnie do studni; pamiętałem ten element krajobrazu z pierwszej wyprawy. Zgodnie z moimi wspomnieniami konstrukcja była okuta brązem i zabezpieczona przed opadami atmosferycznymi małą, dziwnie delikatną kopułą. Wokół kopuły skupiła się jakaś roślinność. W świetle gwiazd była czarna jak węgiel. Przyglądałem się temu wszystkiemu z pewnym strachem, gdyż te wielkie szyby służyły Morlokom do wychodzenia z piekielnych jaskiń na słoneczny świat Elojów.
Ze studni nie dochodził żaden dźwięk. Zdziwiło mnie to, ponieważ pamiętałem, że z tamtych studni docierały do mnie głuche odgłosy wielkich silników Morloków, głęboko schowanych w podziemnych pieczarach.
Usiadłem przy studni. Zauważona przeze mnie roślinność wydawała się jakąś odmianą porostu; był miękki i suchy w dotyku, ale nie badałem go dalej ani nie próbowałem ustalić jego budowy. Uniosłem lampę, chcąc potrzymać ją nad otworem studni, żeby zobaczyć, czy nie pojawi się odbicie światła w wodzie; płomień jednak zamigotał, jakby się znalazł w jakimś silnym przeciągu, i wpadając na chwilę w panikę na myśl o ciemności, szybko cofnąłem lampę.
Wsunąłem głowę pod kopułę i przechyliłem się nad krawędzią studni. Ciepłe, wilgotne powietrze buchnęło mi w twarz — jak po otwarciu drzwi do łaźni tureckiej — całkiem niespodziewanie w tamtej upalnej i suchej nocy przyszłości. Miałem wrażenie, że jest tam bardzo głęboko i wydawało mi się, że moje przywykłe do ciemności oczy dostrzegły na dnie czerwonawy poblask. Pomimo pozornego podobieństwa ta studnia była zupełnie inna niż studnia pierwszych Morloków. W ścianie nie widać było żadnych wystających metalowych haczyków, które pomagałyby przy wychodzeniu ze studni, i nadal nie słyszałem — tak jak poprzednio — hałasu maszyn. Odnosiłem też dziwne, niemożliwe do zweryfikowania wrażenie, że ta studnia jest znacznie głębsza od wywierconych przez tamtych Morloków.
Dla kaprysu podniosłem kodaka i wyjąłem lampę błyskową. Napełniłem korytko lampy blitzlichtpulverem, uniosłem aparat i zalałem studnię światłem magnezowym. Jego odbicia oślepiły mnie i była to jasność, jakiej być może nie widziano na Ziemi od czasu zakrycia Słońca, sto lub więcej tysięcy lat wcześniej. To powinno odstraszyć Morloków! Zacząłem wymyślać zabezpieczenia, które polegałyby na podłączeniu lampy błyskowej do nie pilnowanego wehikułu czasu, tak aby zapalała się przy każdym dotknięciu machiny.
Wstałem i spędziłem kilka minut na ładowaniu lampy i błyskaniu w różnych miejscach na stoku wokół studni. Niebawem uniosła się wokół mnie chmura gęstego, białego dymu. Pomyślałem, że być może będę miał szczęście i ku zdumieniu ludzkości uwiecznię na zdjęciu zadek uciekającego, przerażonego Morloka!
Kawałek za przeciwległą krawędzią studni, nie dalej niż metr od miejsca, w którym stałem, rozległo się delikatne, uporczywe skrobanie.
Z krzykiem sięgnąłem do pasa, szukając pogrzebacza. Czy Morlokowie napadli na mnie, kiedy śniłem na jawie?
Z pogrzebaczem w ręku ruszyłem ostrożnie naprzód. Uświadomiłem sobie, że chrobotanie dochodzi z kępy porostów; coś się przemieszczało w równym tempie przez te ciemne roślinki. Nie zauważyłem żadnego Morloka, więc opuściłem pogrzebacz i pochyliłem się nad grządką porostu. Zobaczyłem małe, podobne do kraba stworzenie, nie szersze od mojej dłoni; skrobanie, które usłyszałem, spowodowane było ocieraniem się jedynego, bardzo dużego pazura kraba o porost. Skorupa kraba wydawała mi się czarna jak węgiel i stworzonko nie miało oczu, przypominając jakiegoś ślepego mieszkańca głębin oceanu.
A więc, pomyślałem sobie, obserwując to małe przedstawienie, walka o przeżycie trwa, nawet w tych nocnych ciemnościach. Uderzyło mnie to, że w trakcie całej mojej eskapady nie dostrzegłem oznak życia — z wyjątkiem widoku Morloka — z dala od tej studni. Nie jestem biologiem, ale wydawało mi się jasne, że to źródło ciepłego, wilgotnego powietrza z pewnością musi przyciągać życie na tym przemienionym w pustynię świecie, tak jak przyciągnęło tego ślepego kraba-farmera i jego plony w postaci porostów. Podejrzewałem, że ciepło musi pochodzić z płynnego jądra Ziemi, którego wulkaniczny żar, tak widoczny w moich czasach, nie ostygł znacząco w ciągu minionych sześciuset tysięcy lat. Być może również wilgoć pochodziła z formacji wodonośnych, które nadal istniały pod ziemią.
Snułem domysły, że być może cała powierzchnia planety usiana jest takimi studniami i kopułami. Ich celem jednak nie jest otwarcie dostępu do wewnętrznego świata Morloków — tak jak w tamtej alternatywnej Historii — lecz zapewnienie ujścia wewnętrznym zasobom energetycznym ziemi w celu ogrzania i zwilżenia tej pozbawionej słońca planety; i właśnie takie formy życia, ocalałe po potwornej ingerencji technicznej, której byłem świadkiem, gromadziły się teraz wokół tych źródeł ciepła i wilgoci.
Nabierałem coraz większej pewności siebie — odkrywanie sensu rzeczy to potężny środek tonizujący dla mojej odwagi i po tym fałszywym alarmie z krabem nie czułem się już zagrożony — i usiadłem ponownie na krawędzi studni. Miałem w kieszeni fajkę i tytoń; napełniłem główkę po brzegi i zapaliłem. Zacząłem rozważać, jak bardzo ta historia może się różnić w porównaniu z pierwszą, której byłem świadkiem. Najwidoczniej istniały między nimi jakieś podobieństwa — byli tu Morlokowie i Eloje — ale ich przerażająca dwoistość znalazła swoje rozwiązanie w minionych wiekach.
Zastanawiałem się, dlaczego miałoby dojść do takiej międzyrasowej konfrontacji, gdyż Morlokowie, na swój własny, ohydny sposób, zależni byli od Elojów tak samo, jak ci od Morloków, i ten układ charakteryzował się pewnego rodzaju stabilnością.
Domyśliłem się, jak mogło do tego dojść. Morlokowie zaliczali się przecież do gorszej gatunkowo grupy ludzi, a logiczne postępowanie nie leży w naturze człowieka. Morlok musiał wiedzieć, że jego istnienie zależy od Eloja; musiał się nad nim litować i nim pogardzać — jako swoim dalekim kuzynem, którego status mimo to został zredukowany do roli bydła. A jednak...
A jednak, jakiż to wspaniały poranek złożył się na krótkie życie Elojów! Ci mali ludzie śmiali się, kochali i tańczyli na powierzchni świata przekształconego w ogród, natomiast Morlokowie musieli harować w śmierdzących trzewiach Ziemi, aby zapewnić Elojom luksusowe życie. Zakładając nawet, że Morlok był tak uwarunkowany i bez wątpienia odwróciłby się ze wstrętem od słonecznego światła Elojów oraz czystej wody i owoców, nawet gdyby mu to zaproponowano — czyż nie mógł na swój ponury i przebiegły sposób zazdrościć Elojom ich przyjemnego trybu życia?
Być może elojskie ciało nabierało niedobrego smaku w obrzydliwych ustach Morloka, nawet gdy je gryzł w swojej obskurnej jaskini.
Wyobraziłem sobie wtedy, jak Morlokowie — lub część z nich — wychodzą pewnej nocy ze swoich podziemnych tuneli i napadają na Elojów, wykorzystując swoją broń i umięśnione ramiona. Dochodzi do wielkiej czystki i tym razem nie jest to kontrolowane zbieranie żniwa elojskich ciał, lecz gwałtowny atak w jednym, bezmyślnym celu: ostatecznego wyniszczenia Elojów.
Jak wiele krwi musiało spłynąć po trawnikach i pałacach zjedzeniem, i jak te starożytne kamienie musiały rozbrzmiewać echem dziecinnych krzyków Elojów!
W takiej walce, oczywiście, mógł być tylko jeden zwycięzca. Wątli ludzie przyszłości, szalenie piękni i apetyczni, nie mogli się absolutnie obronić przed napaścią zorganizowanych, morderczych Morloków.
Ujrzałem to wszystko przed oczami, a przynajmniej tak mi się wydawało! Morlokowie, którzy w końcu zatriumfowali, odziedziczyli Ziemię. Nie widząc już pożytku z ogrodowej krainy Elojów, pozwolili jej popaść w ruinę; wyszli z ziemi i — w jakiś sposób — przynieśli ze sobą stygijskie ciemności, by zakryć Słońce! Przypomniałem sobie, jak bardzo ziomkowie Weeny bali się nocy, gdy Księżyc był w nowiu; Weena nazywała je Ciemnymi Nocami. Wydawało mi się, że teraz Morlokowie doprowadzili do nastania ostatecznej ciemnej nocy, by na zawsze pogrążyć w niej Ziemię. Morlokowie w końcu zamordowali ostatnie prawdziwe dzieci Ziemi i nawet zamordowali samą Ziemię.
Taka była wtedy moja hipoteza: szalona i przejaskrawiona, i błędna pod każdym względem!
I uświadomiłem sobie — prawie z fizycznym wstrząsem — że w trakcie tych wszystkich historycznych spekulacji całkiem zapomniałem o regularnym kontrolowaniu pozostawionego wehikułu czasu.
Wstałem i z niepokojem spojrzałem na przeciwległą stronę stoku wzgórza. Szybko dostrzegłem blask oświetlonej świeczkami machiny, ale rozpalone przeze mnie światła migotały i drgały, jakby wokół wehikułu poruszały się jakieś nieprzezroczyste kształty.
To mogli być tylko Morlokowie!
Zdjęty strachem — i, muszę przyznać, przepełniony żądzą krwi, która pulsowała w mojej głowie — ryknąłem, uniosłem pogrzebacz i popędziłem ścieżką z powrotem. Przez nieuwagę upuściłem kodaka; usłyszałem za plecami cichy odgłos pękającego szkła. O ile wiem, aparat nadal tam leży — jeśli mogę użyć takiego wyrażenia — porzucony w ciemności.
Kiedy zbliżyłem się do machiny, zobaczyłem, że są to rzeczywiście Morlokowie — co najmniej tuzin tych istot brykał wokół machiny. Wydawało się, że moje światła na przemian przyciągają ich i odpychają, dokładnie tak, jak w przypadku ciem wokół świeczki. Były to te same małpie istoty, które pamiętałem z pierwszej podróży. Być może tylko trochę mniejsze. Miały długie, lniane włosy na głowie i plecach, ciastowato białe skóry, długie jak u małpy ramiona i przerażające, czerwonoszare oczy. Pohukiwały i paplały do siebie w swoim dziwacznym języku. Z pewną ulgą zauważyłem, że jeszcze nie tknęły wehikułu czasu, ale wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, nim te niesamowite palce — jak u małpy, ale zręczne niczym ludzkie — wyciągną się w kierunku błyszczącego mosiądzu i niklu.
Nie mieli jednak na to czasu, gdyż zaatakowałem Morloków jak anioł zemsty.
Machałem dookoła pogrzebaczem i pięściami. Morlokowie zaczęli coś paplać, piszczeli i usiłowali uciec. Chwyciłem jednego z nich, kiedy obok mnie przebiegał, i znów poczułem glistowate zimno morlokowego ciała. O grzbiet mojej dłoni otarły się podobne do pajęczej sieci włosy i zwierzę ugryzło mnie swoimi drobnymi ząbkami w palce, ale nie uległem. Machnąłem maczugą i poczułem, jak miękka, wilgotna istota pada na mnie.
Szaroczerwone oczy rozwarły się szeroko, a potem zamknęły.
Wydawało mi się, że jakaś niewielka część mojego mózgu obserwuje to wszystko z oddali. Całkiem zapomniałem o moich planach powrotu z dowodem na podróżowanie w czasie, a nawet odnalezienia Weeny: podejrzewałem w tamtej chwili, że to właśnie dlatego powróciłem w czas — dla tej chwili zemsty, za Weenę, za zamordowanie Ziemi, a także z powodu własnej wcześniejszej niegodziwości. Odepchnąłem Morloka — nieprzytomny lub martwy, był tylko kupą sierści i kości — i ruszyłem na jego towarzyszy, wymachując pogrzebaczem.
Potem usłyszałem jakiś głos — na pewno należał do Morloka, ale pod względem tonu i głębi był zupełnie niepodobny do innych — który nakazującym tonem wypowiedział jedną sylabę. Odwróciłem się, z ramionami skąpanymi we krwi aż po łokcie marynarki, i przygotowałem się do dalszej walki.
Zagrodził mi teraz drogę Morlok, który nie uciekał przede mną. Choć był nagi jak reszta, jego sierść wydawała się wyszczotkowana i wypielęgnowana, tak że wyglądał jak zadbany pies, którego nauczono przybierać wyprostowaną postawę człowieka. Zrobiłem duży krok naprzód, ściskając oburącz moją maczugę.
Morlok uniósł spokojnie prawą rękę — coś w niej błysnęło — i zobaczyłem zielony błysk, a potem poczułem, jak świat umyka mi spod nóg, ciskając mnie obok mojej jarzącej się machiny i ogarnęła mnie ciemność absolutna.
Odzyskiwałem powoli przytomność, jakbym wynurzał się z głębokiego, spokojnego snu. Leżałem na plecach i miałem zamknięte oczy. Było mi tak wygodnie, że przez chwilę wyobrażałem sobie, iż muszę leżeć we własnym łóżku, w moim domu w Richmond, i że różowa poświata przebijająca się przez moje powieki musi być porannym słońcem, które przesącza się przez szpary w zasłonach...
Wtedy jednak uświadomiłem sobie, że powierzchnia pode mną — choć sprężysta i dość ciepła — nie odznacza się miękkością materaca. Nie czułem ani prześcieradła pod sobą, ani kocy nade mną.
Potem wszystko w jednej chwili do mnie powróciło: mój drugi lot przez czas, zaciemnienie Słońca i moje spotkanie z Morlokami.
Ogarnął mnie strach, od którego zesztywniały mi mięśnie i ścisnęło mnie w żołądku. Zostałem pojmany przez Morloków! Otworzyłem gwałtownie oczy...
I od razu oślepiło mnie jaskrawe oświetlenie. Pochodziło z odległej tarczy intensywnego, białego światła, bezpośrednio nade mną. Krzyknąłem i zasłoniłem oczy ramieniem. Przekulnąłem się na brzuch, przyciskając twarz do podłogi.
Z trudem podniosłem się na klęczki. Podłoga była ciepła i miękka jak skóra. Z początku w oczach tańczyły mi obrazy tamtej płonącej tarczy, ale wreszcie byłem w stanie rozpoznać własny cień pode sobą. A potem, nadal na czworakach, dostrzegłem najdziwniejszą jak dotąd rzecz: powierzchnią pode mną była przejrzysta, jakby wykonano jaz jakiegoś elastycznego szkła, i — w miejscach, gdzie mój cień odcinał dostęp światła — całkiem wyraźnie widziałem gwiazdy przez podłogę. Umieszczono mnie zatem na jakiejś przezroczystej platformie, pod którą rozciągała się ta gwiezdna diorama: wyglądało to tak, jakby przyprowadzono mnie do jakiegoś odwróconego planetarium.
Dostałem potwornych mdłości, ale mogłem wstać. Musiałem ręką osłonić oczy przed padającym z góry, ciągłym blaskiem; żałowałem, że zgubiłem kapelusz, który przywiozłem z sobą z roku 1891! Nadal miałem na sobie lekki garnitur, choć teraz poplamiony był od piasku i krwi, zwłaszcza na rękawach, choć z zaskoczeniem zauważyłem, że dołożono pewnych starań, by mnie oczyścić: na moich dłoniach oraz ramionach nie było śladu morlokowej krwi, śluzu oraz posoki. Pogrzebacz zniknął i nie dostrzegłem plecaka. Pozostawiono mi zegarek, który zwisał na łańcuszku z kamizelki, ale w kieszeniach nie było ani zapałek, ani świeczek. Zniknęła też moja fajka i tytoń, i poczułem się z tego powodu niedorzecznie rozżalony — w trakcie tych wszystkich tajemniczych i niebezpiecznych wydarzeń!
Przeraziłem się — moje ręce powędrowały szybko do kieszeni kamizelki i znalazły tam bliźniacze dźwignie wehikułu czasu. Odetchnąłem z ulgą.
Rozejrzałem się. Stałem na płaskiej, równej podłodze ze skóropodobnej, przejrzystej materii, którą już opisałem. Znajdowałem się w pobliżu epicentrum snopu światła, szerokiego na jakieś trzydzieści jardów, rzucanego na tę tajemniczą podłogę przez źródło nade mną. W powietrzu unosiło się dość dużo kurzu, więc łatwo było dostrzec promienie światła, które mnie zalewały. Musicie wyobrazić sobie, jak stoję w świetle, jakby na dnie jakiegoś zakurzonego szybu kopalni, mrugając w południowym świetle. I faktycznie to wyglądało jak światło słoneczne, ale nie mogłem zrozumieć, jak Słońce można było odsłonić, ani jak mogło ono zawisnąć nade mną w nieruchomej pozycji. Moja jedyna hipoteza była taka, że w czasie, gdy byłem nieprzytomny, przeniesiono mnie w okolice równika.
Walcząc z narastającą paniką, chodziłem wokół kręgu światła. Byłem zupełnie sam, a podłoga była pusta, z wyjątkiem dwóch tac, które leżały jakieś dziesięć stóp od miejsca, gdzie mnie położono. Spojrzałem w otaczający mnie mrok, ale nie mogłem nic dostrzec, nawet gdy osłoniłem sobie oczy przed światłem. Nie widziałem żadnych ścian ograniczających to pomieszczenie. Klasnąłem w dłonie, wywołując taniec drobinek kurzu w oświetlonym powietrzu. Dźwięk skonał i nie odezwało się żadne echo. Albo ściany znajdowały się niemożliwie daleko, albo wyłożono je jakąś dźwiękochłonną substancją; tak czy owak, nie miałem żadnej wskazówki co do ich odległości.
Po wehikule czasu nie było śladu.
Na tej równinie miękkiego szkła doznałem uczucia głębokiego, osobliwego strachu; poczułem się nagi i bezbronny, nie było miejsca, gdzie mógłbym się schronić, kąta, z którego mógłbym uczynić sobie bezpieczną kryjówkę.
Podszedłem do tac. Zerknąłem na pojemniki i uniosłem ich wieka: było tam jedno duże, puste wiadro i miska z czymś, co wyglądało na czystą wodę, a na ostatnim półmisku leżały cegiełki wielkości pięści, które uznałem za jedzenie, była to jednak żywność przerobiona na gładkie żółte, zielone oraz czerwone kawałki, więc jej pochodzenia nie sposób było się domyślić. Niechętnie trąciłem jedzenie koniuszkiem palca: cegiełki były zimne i gładkie, przypominały ser. Nie miałem nic w ustach od chwili, gdy zjadłem przyrządzone przez panią Watchets śniadanie — a odtąd upłynęło już wiele godzin mojego powikłanego życia — i czułem wzrastające parcie w pęcherzu: parcie, któremu, jak przypuszczałem, miało ulżyć puste wiadro. Nie widziałem powodu, dla którego Morlokowie, utrzymawszy mnie tak długo przy życiu, mieliby mnie otruć, ale i tak nie miałem zamiaru przyjąć ich gościnności, a jeszcze bardziej nie chciałem stracić godności, korzystając z wiadra!
Obszedłem więc tacę oraz krąg światła, węsząc jak jakieś zwierzę wietrzące pułapkę. Nawet podniosłem kartony i tace, żeby zobaczyć, czy zdołam z nich zrobić jakąś broń — być może mógłbym z nich wykuć ostrze — ale tace wykonane były ze srebrzystego metalu, przypominającego trochę aluminium, tak cienkiego i miękkiego, że gniótł się w moich rękach. Równie dobrze mógłbym dźgnąć Morloka kartką papieru.
Zdziwiło mnie, że ci Morlokowie zachowywali się niezwykle łagodnie. Wystarczyłaby zaledwie chwila, by mnie wykończyć, kiedy leżałem nieprzytomny, ale oni powstrzymali swoje zwierzęce ręce, a nawet — wydawało się, że z zadziwiającą zręcznością — postarali się mnie oczyścić.
Oczywiście, od razu nabrałem podejrzeń. Dlaczego mnie nie uśmiercili? Czy zamierzali utrzymać mnie przy życiu po to, żeby wydobyć ze mnie — obojętne jakimi ohydnymi metodami — tajemnicę wehikułu czasu?
Rozmyślnie odwróciłem się od jedzenia i wyszedłem poza krąg światła, wkraczając w otaczającą mnie ciemność. Serce waliło mi jak młot; nie było tam żadnej konkretnej rzeczy, która powstrzymywałaby mnie przed opuszczeniem tego snopu światła, ale równie skutecznie zatrzymywały mnie niepokój i pragnienie pozostania w oświetlonym miejscu.
Na koniec wybrałem kierunek na chybił trafił i ruszyłem w ciemność, z opuszczonymi rękami i zaciśniętymi pięściami. Liczyłem kroki — osiem, dziewięć, dziesięć... Oddaliwszy się od światła, dopiero teraz wyraźniej widziałem gwiazdy, które ukazywały mi swoją odwrotną półkulę; znów poczułem się, jakbym stał na dachu jakiegoś planetarium. Odwróciłem się i zobaczyłem pełen kurzu słup światła, który wznosił się w nieskończoność, a na gołej podłodze na jego dnie leżały rozrzucone półmiski i jedzenie.
To było dla mnie zupełnie niepojęte!
Gdy nie kończąca się podłoga zaczęła znikać pod moimi stopami, przestałem niebawem liczyć kroki. Jedynym światłem był blask tej wąskiej wiązki świetlnej na środku i słabe lśnienie gwiazd pode mną, dzięki którym chociaż rozpoznawałem zarys własnych nóg; jedynym odgłosem był mój charczący oddech i ciche klapnięcia moich butów na szklistej powierzchni.
Przeszedłszy jakieś sto metrów, zawróciłem i zacząłem kroczyć ścieżką wokół świetlnej iglicy. Nadal nie napotkałem nic prócz ciemności i gwiazd pod stopami. Zastanawiałem się, czy w tej całej czerni nie spotkam się z tymi dziwnymi, fruwającymi Obserwatorami, którzy towarzyszyli mi podczas mojej drugiej podróży przez czas.
Kiedy tak błądziłem, rozpacz zaczęła się wkradać do mojej duszy i wkrótce zacząłem pragnąć, by przetransportowano mnie z tego miejsca do ogrodowego świata Weeny lub choćby tego nocnego krajobrazu, w którym mnie schwytano — do jakiegokolwiek miejsca, gdzie są skały, rośliny i zwierzęta oraz rozpoznawalne niebo! Co to było za miejsce? Czy znajdowałem się w jakiejś komorze, pogrzebany głęboko w wydrążonej ziemi? Jakież to straszne tortury wymyślali dla mnie Morlokowie? Czy byłem skazany na spędzenie reszty życia w tej obcej, jałowej krainie?
Przez pewien czas byłem całkowicie wytrącony z równowagi z powodu separacji i uczucia, że znalazłem się w prawdziwych kłopotach. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ani gdzie się znajduje wehikuł czasu, i nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś zobaczę swój dom. Byłem dziwną istotą pozostawioną na mieliźnie w obcym świecie. Krzyczałem w ciemności, na przemian rzucając groźby i prośby o litość lub uwolnienie, bezskutecznie grzmociłem pięściami w delikatną, nieustępliwą podłogę. Szlochałem, biegałem i przeklinałem się za własną głupotę, że uciekłem kiedyś z rąk Morloków, by niezwłocznie dać się złapać w tę samą pułapkę!
W końcu wrzeszczałem chyba jak sfrustrowane dziecko, opadłem z sił i całkiem wyczerpany klapnąłem w ciemności na podłogę.
Chyba przez chwilę drzemałem. Kiedy się ocknąłem, moja sytuacja nie uległa żadnej zmianie. Wstałem. Mój gniew i szał wypaliły się i — choć nigdy w życiu nie czułem się taki opuszczony — dałem upust prostym, ludzkim potrzebom ciała: głód i pragnienie zajmowały wśród nich czołowe miejsca.
Wyczerpany, powróciłem do snopu światła. Parcie w moim pęcherzu narastało. Z uczuciem rezygnacji podniosłem wiadro, zaniosłem je kawałek dalej w ciemny zakątek — z powodu wstydliwości, ponieważ wiedziałem, że Morlokowie muszą mnie obserwować — i kiedy się załatwiłem, pozostawiłem je w niewidocznym miejscu.
Przyjrzałem się żywności Morloków. Tworzyła ponurą perspektywę: jedzenie nie wyglądało bardziej apetycznie niż poprzednio, ale byłem bardzo głodny. Wziąłem miskę z wodą — była wielkości talerza do zupy — i uniosłem ją do ust. Nie był to przyjemny napój — letni i pozbawiony smaku, jak gdyby wydestylowano z niego wszystkie związki mineralne — ale był czysty i odświeżył moje usta. Potrzymałem płyn na języku przez kilka chwil, wahając się, po czym z rozmysłem przełknąłem go.
Odczekałem kilka minut, nie odczułem żadnych szkodliwych skutków i napiłem się jeszcze. Namoczyłem również chusteczkę w półmisku i przetarłem sobie czoło oraz ręce.
Skierowałem uwagę na samo jedzenie. Podniosłem zielonawy kawałek. Oderwałem jeden narożnik: odłamał się z łatwością, był cały zielony i kruszył się jak cheddar. Ugryzłem cegiełkę. Jeśli chodzi o smak, to jeżeli kiedykolwiek jedliście zielone warzywo, powiedzmy brokuły lub kiełki, prawie rozgotowane, to macie pojęcie, jak smakowało; członkowie mniej wykwintnych londyńskich klubów rozpoznają objawy! Ale wgryzłem się w kawałek, aż zjadłem go do połowy. Potem podniosłem pozostałe kawałki, by je spróbować; choć były w różnych kolorach, ich struktura i smak nie różniły się ani trochę.
Ledwie kilka kęsów starczyło, bym poczuł się syty, więc wrzuciłem resztki na tacę, którą odepchnąłem.
Usiadłem na podłodze i zerknąłem w ciemność. Poczułem ogromną wdzięczność, że Morlokowie zapewnili mi przynajmniej to oświetlenie, gdyż wyobrażałem sobie, że gdyby mnie pozostawiono na tej pustej, nijakiej powierzchni w ciemności, rozświetlonej jedynie przez widniejące pode mną gwiezdne obrazy, mógłbym całkowicie postradać zmysły. A jednak równocześnie wiedziałem, że Morlokowie stworzyli ten krąg światła w konkretnym celu, jako skuteczny środek zatrzymania mnie w tym miejscu. Byłem prawie bezradny, uwięziony w snopie zwykłego światła!
Ogarnęło mnie wielkie znużenie. Nie chciałem ponownie tracić przytomności — i pozostawać bezbronny — ale wiedziałem, że w końcu nie zdołam oszukać snu. Wyszedłem z kręgu światła i wkroczyłem w ciemność, czując się przynajmniej jakoś zabezpieczony dzięki pokrywie nocy. Zdjąłem marynarkę i zrobiłem z niej poduszkę pod głowę. Powietrze było dość ciepłe, a miękka podłoga też wydawała się podgrzewana, więc nie powinienem zziębnąć.
Wyciągnąłem się ponad gwiazdami i zasnąłem.
Obudziłem się po czasie, którego nie potrafiłem zmierzyć. Uniosłem głowę i rozejrzałem się dokoła. Byłem sam w ciemności i wszystko wydawało się niezmienione. Poklepałem się po kieszeni w kamizelce — dźwignie wehikułu czasu nadal bezpiecznie tam spoczywały.
Kiedy próbowałem się poruszyć, moje nogi i plecy przeszył ból spowodowany zesztywnieniem. Usiadłem niezdarnie, po czym wstałem, odczuwając brzemię swojego wieku; dziękowałem Bogu, że nie muszę teraz ruszać do akcji, by odpędzić plemię rabujących Morloków! Wykonałem kilka niemrawych ćwiczeń, żeby rozluźnić mięśnie, po czym podniosłem marynarkę, wygładzając jej zmarszczki, i założyłem ją.
Ruszyłem w krąg światła.
Stwierdziłem, że tace z kartonami żywności i wiadrem zostały wymienione. A więc rzeczywiście obserwowali mnie! Cóż, spodziewałem się tego. Zdjąłem wieka z kartonów, znajdując jedynie te same przygnębiające kawałki nieznanego jadła. Przyrządziłem sobie śniadanie z wody i zielonkawej substancji. Strach mnie opuścił i zastąpiło go paraliżujące uczucie nudy: to niezwykłe, jak szybko ludzki umysł potrafi się przystosować do najbardziej niezwykłych okoliczności. Czyż taki miał być od teraz mój los? Nuda, twarde łóżko, letnia woda i dieta złożona z kawałków gotowanej kapusty? Przyszła mi do głowy ponura myśl, że przypomina to pobyt w szkole.
— Pan.
Jedna, wymówiona cichym głosem sylaba zabrzmiała w moich uszach tak głośno w tamtej ciszy, jak wystrzał armatni.
Wykrzyknąłem, zerwałem się na nogi i wyciągnąłem przed siebie cegiełki jedzenia. Było to niedorzeczne, ale nie miałem żadnej innej broni. Odgłos doszedł zza moich pleców i odwróciłem się na pięcie, a moje buty zaskrzypiały na podłodze.
Tuż za skrajem świetlnego kręgu stał Morlok, w połowie oświetlony. Stał wyprostowany — nie chodził na ugiętych kolanach niczym małpa, tak jak istoty, które napotkałem poprzednio — i nosił gogle, które tworzyły zasłonę z niebieskiego szkła zakrywającego jego olbrzymie oczy, przez co wydawały mi się one czarne.
— Tik. Pan — zabulgotała dziwacznie zjawa.
Cofnąłem się, następując z brzękiem na tacę. Uniosłem pięści.
— Nie podchodź do mnie.
Morlok zrobił jeden krok naprzód, zbliżając się do snopu światła; pomimo gogli wzdrygnął się lekko przed jasnością. Uświadomiłem sobie, że to jeden z nowej rasy bardziej rozwiniętych Morloków, z których jeden mnie ogłuszył; wydawał się nagi, ale blade włosy pokrywające jego plecy i głowę były przycięte i uczesane — celowo — w dość surowym stylu, wyrównane na klatce piersiowej i ramionach, przez co sprawiały wrażenie munduru. Miał małą, pozbawioną podbródka twarz, która przypominała oblicze brzydkiego dziecka.
Powróciło do mnie wspomnienie tego słodkiego uczucia, kiedy czaszka Morloka pękła po ciosie mojej maczugi. Rozważyłem możliwość ataku na tego niespodziewanego gościa i powalenia go na ziemię. Lecz cóż by mi to dało? W ciemności na pewno czaiła się niezliczona armia innych. Nie miałem broni, nawet mojego pogrzebacza, i przypomniałem sobie, jak kuzyn tego jegomościa uniósł jakąś dziwaczną broń, powalając mnie bez trudu na ziemię.
Postanowiłem czekać.
A zresztą — co może wydawać się dziwne! — stwierdziłem, że mój gniew przemienia się w niewytłumaczalne rozbawienie. Ten Morlok, pomimo zwykłej dla jego rasy glistowatej bladości skóry, naprawdę wyglądał komicznie: wyobraźcie sobie orangutana, którego sierść przycięto i pofarbowano na blady odcień żółci zmieszanej z bielą, a potem nakłoniono do przyjęcia wyprostowanej pozycji i noszenia pary wielkich gogli, a będziecie mieli obraz tej postaci.
— Tik. Pan — powtórzył stwór.
Zrobiłem krok w jego kierunku.
— Cóż ty do mnie mówisz, bestio?
Stwór odskoczył — wydawało mi się, że zareagował na mój ton, a nie słowa — a potem wskazał na cegiełki jedzenia w moim ręku.
— Tik — powiedział. — Pan.
Zrozumiałem.
— Wielkie nieba! — wykrzyknąłem — Ty naprawdę próbujesz do mnie przemówić, co?
Uniosłem kawałki żywności.
— Tik. Pau. Raz. Dwa. Czy mówisz po angielsku? Raz. Dwa...
Morlok przechylił głowę — tak jak to czasami robi pies — a potem powiedział, nie mniej wyraźnie niż ja: Raz, dwa.”
— O to właśnie chodzi. I jest tego więcej: raz, dwa, trzy, cztery...
Morlok wszedł w krąg światła, choć zauważyłem, że trzyma się poza zasięgiem moich ramion. Wskazał na miskę z wodą.
— Agua? — Zabrzmiało to jak łacina, choć filologia klasyczna nie była nigdy moją mocną stroną.
— Woda — odparłem.
Morlok znów słuchał w milczeniu, z przekrzywioną głową.
Tak brnęliśmy dalej. Morlok wskazywał na zwykłe rzeczy — części garderoby lub ciała, takie jak głowa lub kończyna — i podawał jakieś nazwy. Niektórych wypowiadanych przez niego słów zupełnie nie rozumiałem, a niektóre brzmiały po niemiecku, lub być może po staroangielsku, i odwzajemniałem się nowoczesną wymową. Kilkakrotnie próbowałem nakłonić go do dłuższej rozmowy — nie przypuszczałem, by ta prosta wymiana rzeczowników doprowadziła nas zbyt daleko — ale on tam tylko stał, dopóki nie umilkłem, a potem kontynuował własną, cierpliwą grę dopasowywania słów. Próbowałem na nim przetestować to, co pamiętałem z języka Weeny — tego uproszczonego, melodycznego języka dwusłownych zdań — ale Morlok znów stał cierpliwie, dopóki nie poniechałem prób.
Trwało to kilka godzin. W końcu Morlok bezceremonialnie odszedł — po prostu zniknął w ciemności. Nie poszedłem za nim („Jeszcze nie teraz!” — powiedziałem sobie ponownie). Posiliłem się i przespałem, a kiedy się obudziłem, powrócił i podjęliśmy lekcje.
Kiedy chodził po mojej świetlnej klatce, wskazując i podając nazwy różnych rzeczy, poruszał się płynnie i dość wdzięcznie, a jego gesty zdawały się wyraziste; uświadomiłem sobie wtedy, jak bardzo w codziennym życiu człowiek polega na interpretacji ruchów innych ludzi. Absolutnie nie mogłem zastosować tej metody w odniesieniu do tego Morloka. Niemożliwością było stwierdzić, co myśli lub czuje. Czy bał się mnie? Czy był znudzony? W rezultacie poczułem, że jestem w bardzo niekorzystnym położeniu.
Pod koniec naszej drugiej sesji językowej Morlok cofnął się i powiedział:
— To powinno wystarczyć. Czy rozumiesz mnie?
Wlepiłem w niego wzrok, oszołomiony jego nagłą znajomością mojego języka! Wymowa Morloka była niewyraźna — wydaje się, że ten „płynny” morlokowy głos nie jest przeznaczony do wymawiania ostrzejszych spółgłosek i spółgłosek zwartych języka angielskiego — ale słowa brzmiały całkiem zrozumiale.
Ponieważ nie odpowiedziałem, powtórzył:
— Czy rozumiesz mnie?
— Ja... tak. To znaczy: tak, rozumiem cię! Ale jak tego dokonałeś? Jak zdołałeś nauczyć się mojego języka z tak niewielu słów? — Obliczałem bowiem, że przerobiliśmy zaledwie pięćset słów, z których większość to były rzeczowniki pospolite i proste czasowniki.
— Mam dostęp do katalogu wszystkich starożytnych języków ludzkości — w takiej postaci, jak je zrekonstruowano — od nostratycznego do rodziny języków indoeuropejskich i jej prototypów. Niewielka ilość kluczowych słów wystarcza, by odtworzyć odpowiedni wariant. Musisz mi powiedzieć, jeśli którekolwiek wypowiedziane przeze mnie słowo będzie niezrozumiałe.
Zrobiłem ostrożnie krok naprzód.
— Starożytnych? A skąd niby wiesz, że zaliczam się do starożytnych?
Olbrzymie powieki zasłoniły ukryte za goglami oczy.
— Budowa twojego ciała jest archaiczna. Podobnie jak zawartość twojego żołądka, co stwierdziliśmy po analizie.
Wzdrygnął się, najwyraźniej na myśl o resztkach śniadania, które przyrządziła mi pani Watchets. Byłem zdumiony: miałem przed sobą wybrednego Morloka!
— Jesteś poza swoim czasem — ciągnął. — Jeszcze nie rozumiemy, w jaki sposób trafiłeś na Ziemię. Ale na pewno się dowiemy.
— A tymczasem — powiedziałem dość obcesowo — trzymacie mnie w tej... tej świetlnej klatce. Jakbym był zwierzęciem, a nie człowiekiem! Każecie mi spać na podłodze i załatwiać się do wiadra...
Morlok nie odezwał się; obserwował mnie beznamiętnie.
Frustracja i zażenowanie, które odczuwałem od chwili przybycia w to miejsce, przybrały na sile — gdy teraz mogłem je wyrazić słowami — i zdecydowałem, że dość już tych żartów.
— Skoro możemy ze sobą rozmawiać — powiedziałem — to powiesz mi, gdzież, u licha, znajduję się. I gdzie ukryliście mój wehikuł. Kapujesz, kolego, czy mam ci to może przetłumaczyć?
Wyciągnąłem ręce, chcąc chwycić go za kępki włosów na klatce piersiowej.
Kiedy podszedłem do niego na dwa kroki, uniósł rękę. I to wszystko. Zapamiętałem dziwny, zielony błysk — nie zauważyłem do tamtej chwili urządzenia, które musiał trzymać przez cały czas, kiedy przy mnie był — a potem upadłem nieprzytomny na podłogę.
Przyszedłem do siebie, znów leżąc jak długi na podłodze i gapiąc się w to przeklęte światło.
Podniosłem się na łokciach i przetarłem oślepione oczy. Mój przyjaciel Morlok nadal tam był, stojąc tuż poza kręgiem światła. Wstałem w niewesołym nastroju. Uświadomiłem sobie, że ci Nowi Morlokowie przysporzą mi nie lada kłopotu.
Morlok wkroczył w światło, jego niebieskie gogle pobłyskiwały. Odezwał się, jak gdyby nic nie zakłóciło naszej rozmowy:
— Nazywam się — ponownie przeszedł na normalny, rozwlekły sposób mówienia Morloków — Nebogipfel.
— Nebogipfel? No dobrze.
Z kolei ja mu wyjawiłem swoje nazwisko; po kilku minutach potrafił je powtórzyć dokładnie i wyraźnie.
Uprzytomniłem sobie, że jest to pierwszy Morlok, którego nazwisko poznałem — pierwszy Morlok wyróżniający się spośród mrowia tamtych stworów, z którymi walczyłem; pierwszy, który posiada atrybuty osoby.
Usiadłem po turecku obok tac i roztarłem skórę poznaczoną sińcami, które nabiłem sobie na ramieniu podczas ostatniego upadku.
— A więc, Nebogipfelu — powiedziałem — zostałeś wyznaczony na mojego dozorcę w tym ZOO.
— ZOO. — Zająknął się przy tym słowie. — Nie zostałem wyznaczony. Zgłosiłem się na ochotnika do pracy z tobą.
— Do pracy ze mną?
— Ja... my... chcemy zrozumieć, jak tu dotarłeś?
— Na Jowisza, doprawdy? — Wstałem i zacząłem chodzić wokół świetlnej klatki. — A co, gdybym ci powiedział, że przybyłem tu w machinie, która potrafi przenosić człowieka w czasie? — Uniosłem ręce. — I że to ja sam zbudowałem taką machinę, tymi prymitywnymi rękami? Co wtedy?
Wydawało się, że Morlok przetrawia moje słowa.
— Twoje czasy, zgodnie z ustaleniami na podstawie twojej mowy i budowy ciała, są bardzo odległe od naszych. Jesteś zdolny do osiągnięć w dziedzinie zaawansowanej techniki — dowodem tego twoja machina, obojętne, czy zgodnie z twoimi twierdzeniami przenosi cię ona w czasie, czy nie. Twoje ubranie, ręce i stan uzębienia wskazują na wysoki poziom rozwoju cywilizacji.
— To mi pochlebia — powiedziałem z pewnym podenerwowaniem — ale jeśli uważasz, że jestem zdolny do takich rzeczy, że jestem człowiekiem, a nie małpą, to dlaczego jestem uwięziony w tej klatce?
— Ponieważ — odparł spokojnie — już próbowałeś mnie zaatakować, z zamiarem zrobienia mi krzywdy. A na Ziemi wyrządziłeś duże szkody...
Poczułem, jak wściekłość znów we mnie wzbiera. Ruszyłem w kierunku Morloka.
— Twoje małpy grzebały przy mojej machinie — krzyknąłem. — Czego się spodziewałeś? Broniłem się. Ja...
— To były dzieci.
Jego słowa przebiły się przez moją furię. Próbowałem zachować resztki gniewu, ale już mnie opuszczały.
— Co powiedziałeś?
— Dzieci. To były dzieci. Po ukończeniu Sfery Ziemia stała się... żłobkiem, miejscem, gdzie dzieci mogą sobie hasać. Zaciekawiła ich twoja machina i to wszystko. Nie wyrządziłyby świadomie żadnej szkody ani tobie, ani jej. Ty jednak zaatakowałeś je bardzo brutalnie.
Odsunąłem się od Nebogipfela. Przypomniałem sobie — teraz dopuściłem to do swoich myśli — że Morlokowie, którzy brykali wokół mojego wehikułu, wydawali mi się mniejsi od tych, których spotkałem poprzednio. I nie próbowali mnie skrzywdzić... z wyjątkiem schwytanego przeze mnie biedactwa, które ugryzło mnie w rękę, nim zdzieliłem je w twarz!
— Czy ten... to, które uderzyłem, przeżyło?
— Obrażenia cielesne były do naprawienia. Ale...
— Tak?
— Urazy wewnętrzne, urazy psychiki mogą się nigdy nie zagoić.
Spuściłem głowę. Czy to mogła być prawda? Czy byłem tak zaślepiony odrazą do Morloków, że nie potrafiłem dostrzec, iż tamte stworzenia wokół wehikułu nie były szczuropodobnymi, złośliwymi stworami ze świata Weeny, lecz nieszkodliwymi dziećmi?
— Chyba mnie nie zrozumiesz, ale czuję się, jakbym został schwytany w pułapkę jeszcze jednego z tamtych „Rozpływających się widoków”...
— Jest ci wstyd — stwierdził Nebogipfel.
Wstyd... Nigdy nie myślałem, że usłyszę i przyjmę taką wymówkę od Morloka! Spojrzałem na niego buntowniczo.
— Tak. Niech będzie! I czy w twoich oczach jestem z tego powodu bardziej czy mniej ludzki?
Nie odpowiedział.
Jeszcze w tej samej chwili, kiedy zmagałem się wewnętrznie z tą zgrozą, jakaś analityczna część mojego umysłu rozważała coś, co powiedział Nebogipfel: „Po ukończeniu Sfery Ziemia stała się żłobkiem...”
— Co to za Sfera?
— Musisz się jeszcze wiele o nas dowiedzieć.
— Opowiedz mi o tej Sferze!
— To Sfera wokół Słońca.
Te cztery proste słowa zaskoczyły mnie! A jednak... Oczywiście! Ewolucja Słońca, którą obserwowałem na szybko zmieniającym się niebie, odcięcie światła słonecznego od Ziemi...
— Rozumiem — powiedziałem do Nebogipfela. — Obserwowałem budowę Sfery.
Wydawało się, że kiedy Morlok to usłyszał, otworzył szerzej oczy, czyniąc to w sposób zbliżony do ludzkiego.
Teraz inne aspekty mojej sytuacji stawały się dla mnie jasne.
— Powiedziałeś: „Na Ziemi wyrządziłeś duże szkody...”, czy coś w tym guście — rzekłem do Nebogipfela, a potem pomyślałem, że dziwnie to zabrzmiało. Jeśli nadal przebywam na Ziemi! Uniosłem głowę i pozwoliłem, by światło zalało mi twarz. — Nebogipfelu, co widać przez tę przezroczystą podłogę pod moimi stopami?
— Gwiazdy.
— Nie są to ich odwzorowania, nie jest to jakieś planetarium...
— Gwiazdy.
Skinąłem głową.
— A to światło z góry...
— To światło słoneczne.
Myślę, że już wcześniej o tym wiedziałem. Stałem w świetle Słońca, które codziennie tkwiło w górze dwadzieścia cztery godziny na dobę; stałem na podłodze nad gwiazdami...
Miałem wrażenie, jakby świat przesuwał się wokół mnie; poczułem się rozkojarzony, a w moich uszach rozbrzmiało ciche dzwonienie. Moje przygody już poprowadziły mnie przez pustynie czasu, lecz teraz — dzięki temu, że dostałem się w ręce tych zdumiewających Morloków — zostałem przeniesiony przez przestrzeń. Już nie byłem na Ziemi — zostałem przetransportowany do słonecznej Sfery Morloków!
— Powiedziałeś, że przybyłeś tu w wehikule czasu.
Przeszedłem na drugą stronę tarczy światła, uwięziony w klatce, niespokojny.
— Dokładnie tak się nazywa. To machina, która może się poruszać we wszystkich kierunkach w czasie i z dowolną względną prędkością, zależnie od decyzji kierującego.
— A więc twierdzisz, że przyleciałeś tu tą machiną z odległej przeszłości — machiną, którą znaleziono przy tobie na Ziemi.
— Właśnie — warknąłem.
Wydawało się, że Morlokowi nie przeszkadza to, iż podczas przeprowadzania przesłuchania godzinami stoi prawie nieruchomo. Ja jednak jestem człowiekiem nowoczesnego pokroju i nasze nastroje były rozbieżne.
— Niech to licho porwie, chłopie — powiedziałem. — Przecież sam zauważyłeś, że jestem istotą archaiczną. Jeśli nie podróżowałem w czasie, to jak inaczej wytłumaczysz moją obecność tutaj, w roku Pańskim 657 208?
Nebogipfel powoli zmrużył olbrzymie, podobne do zasłon powieki.
— Jest kilka możliwości — odparł. — Większość z nich jest bardziej wiarygodna od podróży w czasie.
— Na przykład? — nie dałem mu spokoju.
— Genetyczna resekwencja.
— Genetyczna? — zdziwiłem się.
Nebogipfel podał mi więcej szczegółów i pojąłem ogólny sens.
— Mówisz o mechanizmie działania dziedziczności, dzięki któremu cechy charakterystyczne przekazywane są z pokolenia na pokolenie — podsumowałem.
— Możliwe jest stworzenie wizerunków archaicznych form poprzez odtworzenie kolejnych mutacji.
— A zatem myślisz, że jestem tylko wizerunkiem, który zrekonstruowano jak skamieniały szkielet jakiegoś megatera w muzeum? Tak?
— Istnieją precedensy, choć żaden z nich nie dotyczy ludzkich form z twoich czasów. Tak, to jest możliwe.
Poczułem się obrażony.
— A w jakimż to celu miałbym być odtworzony w ten sposób?
Znów zacząłem chodzić po klatce. Najbardziej denerwującą cechą tego posępnego miejsca był brak ścian i moje nieustanne, pierwotne poczucie, że nie mam osłony od strony pleców. Wolałbym, żeby mnie wtrącono do jakiejś więziennej celi z moich czasów — bez wątpienia prymitywnej i obskurnej, niemniej otoczonej murami.
— Nie dam się wziąć na przynętę — oświadczyłem. — To bzdury. Zaprojektowałem i zbudowałem wehikuł czasu, i przybyłem tu w nim. I nie mówmy więcej na ten temat!
— Potraktujemy twoje wyjaśnienie jako roboczą hipotezę — powiedział Nebogipfel. — A teraz zechciej opisać mi zasady działania wehikułu.
Nadal chodziłem tam i z powrotem. Stanąłem przed dylematem. Gdy tylko uświadomiłem sobie, że w przeciwieństwie do wcześniej poznanych Morloków Nebogipfel jest sprawny werbalnie i inteligentny, spodziewałem się podobnego przesłuchania; przecież gdyby Podróżnik w Czasie ze starożytnego Egiptu zjawił się w dziewiętnastowiecznym Londynie, walczyłbym o to, żeby się znaleźć w komisji, która by go przesłuchiwała. Ale czy powinienem dzielić się tajemnicą mojej machiny — mojej jedynej przewagi w tym świecie — z tymi Nowymi Morlokami?
Po krótkiej analizie uświadomiłem sobie, że nie mam większego wyboru. Nie wątpiłem, że Morlokowie mogą wydobyć ze mnie informacje siłą, gdyby tylko chcieli. A zresztą, Morlokowie nie mogli skonstruować kolejnych wehikułów czasu, nie znając tajemnicy produkcji plattnerytu — której nie mogłem im zdradzić, bo sam byłem w tym względzie ignorantem. Ponadto, gdybym porozmawiał z Nebogipfelem, być może mógłbym go zbyć, podczas gdy szukałbym jakiegoś wyjścia z mojej trudnej sytuacji. Nadal nie miałem pojęcia, gdzie przetrzymywano wehikuł, a już zupełnie nie wiedziałem, jak do niego dotrzeć i wrócić do domu.
Lecz również — i to była szczera prawda — myśl o brutalnym potraktowaniu przeze mnie dzieci Morloków na Ziemi nadal mi ciążyła! Nie chciałem, aby Nebogipfel uznał mnie — ani pokolenia ludzkości, które siłą rzeczy reprezentowałem — za dzikusów. Dlatego, jak dziecko pragnące się przypodobać, chciałem pokazać Nebogipfelowi, jaki jestem bystry, jaki biegły w dziedzinie mechaniki i nauki: jak bardzo ludzie tacy jak ja przewyższyli małpy.
Mimo to po raz pierwszy ośmieliłem się przedstawić własne żądania.
— No dobrze — powiedziałem. — Ale wpierw...
— Tak?
— Posłuchaj, warunki, w których mnie trzymacie, są trochę prymitywne, prawda? Już nie jestem taki młody i męczy mnie to wystawanie przez cały dzień. Co powiesz na krzesło? Czy to niedorzeczna prośba? A co z kocami, którymi będę mógł się przykryć, skoro muszę tu zostać?
— Krzesło... — Odpowiedział dopiero po chwili, jakby sprawdzał hasło w jakimś niewidzialnym słowniku.
Przeszedłem do kolejnych żądań. Powiedziałem, że potrzebuję więcej wody i jakiś odpowiednik mydła; i poprosiłem — spodziewając się odmowy — o nożyk do zgolenia szczeciny.
Nebogipfel zniknął na pewien czas. Powrócił z kocami i krzesłem; po moim następnym okresie snu zobaczyłem, że do dwóch tac z prowiantem dołączono trzecią, z wodą.
Koce były z jakiegoś miękkiego materiału, zbyt misternie wykonanego, bym mógł wykryć ślady tkania. Sądząc po ciężarze, krzesło — prosty, pionowy mebel — mogło być wykonane z lekkiego drzewa, ale jego czerwona powierzchnia była gładka i bez spojeń, i nie mogłem zdrapać paznokciem farby, ani wykryć żadnych śladów złącz, gwoździ, śrub lub listewek; jakby je wytłoczono w całości w drodze jakiegoś nieznanego procesu. Jeżeli chodzi o moją toaletę, to dodatkowa woda pojawiła się bez mydła i nie chciała się też pienić, ale ciecz była delikatna w dotyku i podejrzewałem, że dodano do niej jakiegoś detergentu. Jakimś cudem woda była ciepła i utrzymywała stałą temperaturę bez względu na to, jak długo stała.
Nie dostałem jednak żadnego nożyka — wcale mnie to nie zdziwiło!
Gdy później Nebogipfel mnie zostawił, rozebrałem się i zmyłem kilkudniowy pot, jak również ślady krwi Morloków; skorzystałem też ze sposobności, by przeprać bieliznę i koszulę.
Tak więc moje życie w świetlnej klatce stało się trochę bardziej cywilizowane. Jeśli wyobrazicie sobie wyposażenie taniego pokoju hotelowego zwalone na środku jakiejś ogromnej sali balowej, będziecie mieli obraz tego, jak wtedy żyłem. Kiedy zsunąłem do kupy krzesło, tace i koce, miałem coś w rodzaju przytulnego gniazdka i nie czułem się taki wystawiony na widok publiczny; przyzwyczaiłem się do układania marynarki-poduszki pod krzesłem i spania z głową i ramionami ochranianymi przez tę małą twierdzę. Przeważnie potrafiłem zapomnieć o panoramie gwiazd pod moimi stopami — wmawiałem sobie, że światła w podłodze to jakaś wymyślna iluzja — ale czasami wyobraźnia płatała mi figle i czułem się jakby zawieszony nad bezdenną otchłanią, przed którą zabezpieczała mnie jedynie ta krucha podłoga.
To wszystko było, oczywiście, pozbawione logiki; jestem jednak człowiekiem i ulegam, czy chcę, czy nie, instynktownym potrzebom oraz obawom typowym dla mojej natury!
Nebogipfel obserwował to wszystko. Nie potrafiłem stwierdzić, czyjego reakcją była ciekawość, czy dezorientacja, czy może jakieś inne, bardziej niezrozumiałe dla mnie uczucie — być może takie, jakiego sam bym doznał, obserwując błazeństwa ptaka, który buduje sobie gniazdo.
Tak oto minęło kilka dni — chyba pięć lub sześć — kiedy wreszcie zdecydowałem się opisać Nebogipfelowi mechanizm działania wehikułu czasu, a jednocześnie próbowałem delikatnie wydobyć z niego szczegóły na temat historii, w której się znalazłem.
Opisałem prace badawcze w dziedzinie optyki fizycznej, które doprowadziły mnie do odkrycia możliwości podróżowania w czasie.
— Powszechnie wiadomą rzeczą staje się — lub stawało w moich czasach — to, że rozchodzące się światło wykazuje anomalie — powiedziałem. — Prędkość światła w próżni jest niezwykle duża — rzędu setek tysięcy mil na sekundę — ale skończona. I co ważniejsze, jak wykazali bardzo dobitnie Michelson i Morley kilka lat przed moim wyjazdem, prędkość ta jest izotropowa...
Starałem się dość dokładnie wyjaśnić tę dziwną sprawę. Istota tego zjawiska polega na tym, że światło — gdy przemieszcza się w przestrzeni — nie zachowuje się jak przedmioty materialne, takie jak na przykład pociąg ekspresowy.
Wyobraźcie sobie, jak promień światła z jakiejś odległej gwiazdy wymija Ziemię w, powiedzmy, styczniu, gdy nasza planeta pokonuje swoją orbitę wokół Słońca. Prędkość Ziemi na orbicie wynosi jakieś siedemdziesiąt tysięcy mil na godzinę. Można by się spodziewać — gdyby zmierzyć prędkość tego promienia gwiezdnego światła widzianego z Ziemi — że wynik będzie pomniejszony o te siedemdziesiąt kilka tysięcy mil na godzinę.
I odwrotnie, w lipcu Ziemia znajdzie się po przeciwnej stronie swojej orbity: teraz będzie biec w kierunku tego wiernego promienia światła gwiazdy. Przy ponownym pomiarze prędkości promienia spodziewalibyście się, że zarejestrowana prędkość będzie zwiększona o prędkość Ziemi.
Cóż, gdyby przyjeżdżały do nas pociągi parowe z gwiazd, bez wątpienia tak by było. Ale Michelson i Morley udowodnili, że w przypadku gwiezdnego światła tak wcale nie jest. Prędkość gwiezdnego światła, gdy ją mierzyć z Ziemi — obojętne czy wymijamy promień, czy zdążamy w jego kierunku — jest dokładnie taka sama!
Obserwacje te zgadzały się ze zjawiskiem, które kilka lat wcześniej zauważyłem w odniesieniu do plattnerytu — choć nie opublikowałem wyników moich eksperymentów — i postawiłem hipotezę.
— Trzeba tylko popuścić wodze wyobraźni — zwłaszcza w kwestii wymiarów — by zobaczyć, jakie elementy mogą się składać na wyjaśnienie. Jak mierzymy prędkość? Tylko za pomocą przyrządów, które rejestrują odstępy w różnych wymiarach: pokonywaną w przestrzeni odległość mierzymy za pomocą prostej linijki, a odstęp w czasie za pomocą zegara.
— Tak więc — ciągnąłem — jeśli weźmiemy eksperymentalny dowód Michelsona i Morleya za dobrą monetę, to musimy uznać prędkość światła za wielkość stałą, a wymiary za wielkości zmienne. Wszechświat dostosowuje się, aby nasze pomiary prędkości światła były stałe.
— Zrozumiałem — mówiłem dalej — że można to przedstawić geometrycznie, jako skręcenie wymiarów. — Uniosłem rękę, ustawiając dwa palce i kciuk pod kątem prostym względem siebie. — Jeśli żyjemy w konstrukcji czterowymiarowej... cóż, wyobraź sobie obrócenie tego całego kramu w ten sposób... — Skręciłem nadgarstek. — ...tak iż długość wchodzi na miejsce szerokości, a szerokość na miejsce wysokości. I rzecz najważniejsza, trwanie i wymiar przestrzeni zamieniają się miejscami. Rozumiesz? Oczywiście, nie potrzeba by było pełnej transpozycji — tylko pewnego pomieszania obu wymiarów, aby wyjaśnić twierdzenie Michelsona-Morleya.
— Zatrzymałem te spekulacje dla siebie — kontynuowałem. — Nie jestem zbyt sławny jako teoretyk. A zresztą, nie chciałem publikować moich odkryć bez weryfikacji eksperymentalnej. Ale są — byli — inni, którzy myśleli podobnie. Wiem o Fitzgeraldzie w Dublinie, Lorentzu w Leiden i Henri Poincare we Francji — i z pewnością już niebawem sformułowana zostanie teoria traktująca o tej względności płaszczyzn odniesienia...
— Cóż, to właśnie istota mojego wehikułu czasu — zakończyłem. — Machina obraca wokół siebie przestrzeń i czas, i tym samym przemienia czas w wymiar przestrzenny. I wówczas można przemieszczać się w przeszłość lub przyszłość tak łatwo, jak na rowerze!
Wyprostowałem się na krześle; powiedziałem sobie, że zważywszy na niewygodne warunki tego wykładu, spisałem się nadzwyczaj dobrze.
Ale ten Morlok nie zaliczał się do wdzięcznej publiczności. Stał w miejscu i obserwował mnie zza swoich niebieskich gogli. A potem w końcu przemówił:
— No dobrze, ale jak to dokładnie działa?
Ta reakcja rozdrażniła mnie ogromnie!
Wstałem z krzesła i zacząłem chodzić po mojej klatce. Podszedłem do Nebogipfela, ale udało mi się opanować odruch, by nie zacząć mu wygrażać jak małpa. Kategorycznie odmówiłem odpowiedzi na dalsze pytania, dopóki nie pokaże mi swojego świata-Sfery.
— Posłuchaj — powiedziałem — czy nie uważasz, że jesteś trochę niesprawiedliwy? W końcu przebyłem sześćset tysięcy lat, żeby zobaczyć twój świat. A jak dotąd zobaczyłem tylko zaciemniony stok w Richmond i — wskazałem ręką na otaczającą mnie ciemność — to, a także słyszę twoje nie kończące się pytania!
— Spójrz na to w ten sposób, Nebogipfelu — ciągnąłem. — Wiem, że chcesz pewnie, abym ci złożył pełne sprawozdanie z mojej podróży przez czas oraz z tego wycinka historii, który widziałem, kiedy zmierzałem do twojej teraźniejszości. Jak mogę ci o tym opowiedzieć, skoro nie mam pojęcia o rezultacie tej historii? Nie mówiąc już o tej drugiej historii, której byłem świadkiem.
W tym momencie przerwałem, żywiąc nadzieję, że uczyniłem wystarczająco wiele, by go przekonać.
Uniósł rękę do twarzy; cienkimi, bladymi palcami poprawił swoje gogle, jak dżentelmen poprawiający binokle.
— Poradzę się w tej sprawie — odezwał się wreszcie. — Jeszcze porozmawiamy.
I odszedł. Patrzyłem, jak cicho stąpa gołymi stopami po miękkiej, gwiaździstej podłodze.
Po mojej kolejnej drzemce Nebogipfel powrócił. Uniósł rękę i skinął; był to sztywny, nienaturalny gest, jak gdyby Morlok dopiero niedawno się go nauczył.
— Chodź ze mną — powiedział.
Z ożywieniem — zabarwionym niemałym strachem — porwałem marynarkę z podłogi.
Razem z Nebogipfelem wszedłem w ciemność, która otaczała mnie przez tak wiele dni. Snop słonecznego światła coraz bardziej pozostawał za mną w tyle. Odwróciłem się i spojrzałem na małą plamkę, która była moim niegościnnym domem, na pozostawione w nieładzie tace, z ułożonymi na kupę kocami i krzesłem — być może jedynym krzesłem na świecie! Nie powiem, że patrzyłem na ten widok z nostalgią, gdyż czułem się nieszczęśliwy i przestraszony podczas całego pobytu w tamtej świetlnej klatce, ale zastanawiałem się, czy kiedykolwiek znów ją zobaczę.
Pod naszymi stopami wieczne gwiazdy wisiały jak milion lampionów unoszonych na powierzchni niewidocznej rzeki.
Podczas drogi Nebogipfel wyciągnął niebieskie gogle, bardzo podobne do tych, które nosił. Wziąłem je, ale zaprotestowałem:
— Po co mi one? Nie jestem tak oślepiony jak ty...
— Nie są przeznaczone dla światła, lecz ciemności. Załóż je.
Uniosłem gogle ku twarzy. Wspierały się na dwóch obręczach z jakiegoś giętkiego materiału, który opasał też niebieskie szkiełka samych gogli; kiedy uniosłem gogle ku twarzy, obręcze oplotły z łatwością moją głowę i zacisnęły się lekko.
Obróciłem głowę. Pomimo zabarwienia gogli nie miałem wrażenia niebieskości. Snop słonecznego światła wydawał się tak jasny jak zawsze, a obraz Nebogipfela był równie wyraźny jak przedtem.
— Chyba nie działają — orzekłem.
Zamiast odpowiedzi Nebogipfel opuścił głowę.
Zrobiłem to samo — i zachwiałem się, gdyż pod moimi stopami i pod miękką podłogą gwiazdy dosłownie płonęły. Te światła już nie były przyćmione z powodu połysku podłogi lub kiepskiego przystosowania się mojego wzroku do ciemności; wyglądało to tak, jakbym stał nieruchomo w nocy nad jakimś gwiaździstym niebem w górach Walii lub Szkocji! Czy możecie sobie wyobrazić, jak ogromnych doznałem wówczas zawrotów głowy?!
Dostrzegłem teraz oznakę zniecierpliwienia u Nebogipfela — wydawało się, że bardzo chce iść dalej. Szliśmy w milczeniu.
Wydawało mi się, że po kilku krokach Nebogipfel zwolnił tempo i zobaczyłem teraz, dzięki goglom, że kilka stóp przed nami jest ściana. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej czarnej jak sadza powierzchni, ale odznaczała się tylko taką samą miękką, ciepłą strukturą jak podłoga. Nie mogłem zrozumieć, jakim cudem tak szybko dotarliśmy do skraju tej komory. Zastanawiałem się, czy aby nie znajdowaliśmy się na jakimś ruchomym chodniku, który pomagał nam iść, Nebogipfel nie podał mi jednak żadnych wyjaśnień.
— Powiedz mi, co to za miejsce, zanim je opuścimy — odezwałem się.
Odwrócił ku mnie swoją głowę o lnianych włosach.
— Pusta komora.
— Jak szeroka?
— Na około dwa tysiące mil.
Próbowałem ukryć zdumienie. Dwa tysiące mil?! Czy znajdowałem się sam w więziennej celi dostatecznie dużej, by pomieścić ocean?
— Macie tu sporo miejsca — powiedziałem spokojnie.
— Sfera jest rzeczywiście duża — odrzekł. — Jeśli jesteś przyzwyczajony tylko do odległości planetarnych, może być ci trudno ocenić, jak duża. Sfera wypełnia orbitę pierwotnej planety, którą nazywaliście Wenus. Ma powierzchnię prawie trzysta milionów razy większą niż powierzchnia Ziemi...
— Trzysta milionów?
Moje zdumienie spotkało się jedynie z beznamiętnym spojrzeniem Morloka, a także kolej na oznaką tego bliżej nie sprecyzowanego zniecierpliwienia. Rozumiałem jego niepokój, a jednak czułem się urażony, a także trochę zażenowany. Dla tego Morloka byłem czymś w rodzaju irytującego Afrykanina przybyłego do Londynu, który musi pytać o cel i pochodzenie najprostszych rzeczy, takich jak widelec lub para spodni!
Dla mnie Sfera była szokującą konstrukcją, jak piramidy dla jakiegoś neandertalczyka! Dla tego zadowolonego z siebie Morloka Sfera wokół Słońca była częścią historycznego umeblowania świata, nie bardziej godną uwagi niż krajobraz ujarzmiony w trakcie tysiącletniego rozwoju rolnictwa.
Otworzyły się przed nami jakieś drzwi — rozumiecie, nie odsunęły się, lecz odskoczyły tak, jak migawka w aparacie fotograficznym — i ruszyliśmy naprzód.
Straciłem dech i prawie się cofnąłem. Nebogipfel obserwował mnie ze swoim zwykłym, analitycznym spokojem.
W wielkim jak świat, wyściełanym gwiazdami pokoju zwróciło na mnie swe oczy milion morlokowych twarzy.
Musicie sobie wyobrazić to miejsce: jedno olbrzymie pomieszczenie bez ścian, z dywanem gwiazd i zawile skonstruowanym sufitem, które ciągnęły się w nieskończoność. Oprócz czarnego i srebrnego nie było tam żadnego innego koloru. Podłoga poprzedzielana była przegrodami sięgającymi klatki piersiowej, choć nie wzniesiono tam ścian działowych: nigdzie nie było żadnych zamkniętych obszarów, nic, co by przypominało nasze biura lub domy.
I znajdowali się tam Morlokowie, garstka bladych istot, które rozproszyły się na całej przezroczystej podłodze; ich twarze przypominały szare płatki śniegu, rozsiane na gwiaździstym dywanie. W całym pomieszczeniu słychać było ich głosy: zalała mnie fala nieprzerwanego, płynnego paplania, które przypominało szmer oceanu i bardzo różniło się od ludzkiej mowy, a także od suchego tonu, którego Nebogipfel przywykł używać w moim towarzystwie.
W miejscu zetknięcia się dachu z podłogą biegła nie kończąca się linia, całkowicie prosta i lekko rozmazana z powodu kurzu i mgiełki. Nie zakrzywiała się łukowato, jak to człowiek czasami widzi, gdy przygląda się bacznie oceanowi. Trudno to opisać — wydawać się może, że takie rzeczy wykraczają poza ludzką intuicję, dopóki się ich nie doświadczy — ale w tamtej chwili, kiedy tam stałem, wiedziałem, że nie znajduję się na powierzchni żadnej planety. W oddali nie było żadnego horyzontu, za którym szeregi Morloków znikałyby jak oddalające się statki pełnomorskie; wiedziałem natomiast, że zwarcie zarysowane kontury Ziemi są bardzo daleko. Posmutniałem i byłem dość przestraszony.
Podszedł do mnie Nebogipfel. Zdjął gogle i odniosłem wrażenie, że zrobił to z ulgą.
— Chodź — powiedział łagodnie. — Boisz się? Chciałeś to zobaczyć. Przejdziemy się. I porozmawiamy sobie.
Z ogromnym wahaniem — zrobienie kroku naprzód, co oznaczało oddalenie się od mojej olbrzymiej celi więziennej, było dla mnie autentycznym wysiłkiem — ruszyłem za Morlokiem.
Wywołałem spore poruszenie wśród morlokowej ludności. Zewsząd otoczyły mnie ich małe twarze, z olbrzymimi oczami i bez podbródków. Podczas drogi cofałem się przed nimi, gdyż odżył we mnie strach przed ich zimnymi ciałami. Niektórzy wyciągali ku mnie swoje długie, owłosione ramiona. Poczułem ich zapach: nader znajomy, słodki, stęchły zaduch. Większość z nich chodziła w pozycji wyprostowanej, jak człowiek, choć niektórzy woleli biegać susami jak orangutany, muskając knykciami podłogę. Wielu z nich miało włosy — zarówno na czaszce jak i plecach — rozmaicie uczesane; niektórzy, takjakNebogipfel, nosili je ułożone bardzo prosto i prymitywnie, inni zaś fantazyjnie i ozdobnie. Znalazło się jednak kilku, których włosy były postrzępione i potargane tak jak u Morloków napotkanych przeze mnie w świecie Weeny, i z początku podejrzewałem, że ci osobnicy są nadal dzicy, nawet tutaj, w tym pokoju-mieście; zachowywali się jednak równie swobodnie jak reszta i postawiłem hipotezę, że te rozwichrzone czupryny to po prostu kwestia gustu — tak jak człowiek czasami zapuszcza sobie długą brodę.
Zdałem sobie sprawę z tego, że mijam Morloków niezwykle szybko — znacznie szybciej, niż pozwalało na to moje tempo. Prawie się potknąłem, gdy to sobie uświadomiłem. Spojrzałem w dół, ale nie dostrzegłem nic, co by odróżniało odcinek przezroczystej podłogi, po której stąpałem, od jakiegokolwiek innego; wiedziałem jednak, że muszę się znajdować na jakimś ruchomym chodniku.
Tłok, blade twarze Morloków, brak kolorów, płaskość horyzontu, moja nienaturalna prędkość przechodzenia przez ten dziwaczny krajobraz — a nade wszystko złudzenie, że płynę nad bezdenną studnią gwiazd — to wszystko stwarzało pozory snu! Ale potem jakiś ciekawski Morlok podchodził zbyt blisko, aż do moich nozdrzy docierał jego nieprzyjemny zapach — i ponownie przywoływany byłem do rzeczywistości.
To nie był sen: uświadomiłem sobie, że jestem zagubiony, zdany na łaskę losu w tym morzu Morloków, i znów musiałem się zmagać, by iść pewnym krokiem, by nie zaciskać pięści i nie walić nimi w zaciekawione twarze, które zewsząd na mnie napierały.
Zobaczyłem Morloków przy ich tajemniczych zajęciach. Niektórzy spacerowali, inni rozmawiali, a jeszcze inni jedli mdłą, nieokreśloną papkę, którą mi zaserwowano. Wszyscy zachowywali się tak spontanicznie jak kocięta. Ta obserwacja, w połączeniu z całkowitym brakiem jakichkolwiek zamkniętych przestrzeni, pozwoliła mi zrozumieć, że Morlokowie ze Sfery nie potrzebują prywatności, nie w takim sensie, jak my ją rozumiemy.
Wydawało się, że większość Morloków pracuje, lecz nie potrafiłem zgłębić tego, co robią. W powierzchniach niektórych ich przegród zainstalowano szyby z niebieskiego, lśniącego szkła i Morlokowie dotykali tych szyb swoimi cienkimi, glistowatymi palcami lub z przejęciem do nich mówili. W odpowiedzi na szklanych płytach pojawiały się wykresy, obrazy i napisy. W niektórych miejscach ta niezwykła maszyneria była trochę bardziej rozwinięta i zobaczyłem skomplikowane modele — nie potrafiłem powiedzieć, co przedstawiały — które zjawiały się nagle w powietrzu. Na rozkaz Morloka model obracał się lub rozwierał, ukazując swoje wnętrze, lub rozpadał się w zanikających układach fruwających kostek kolorowego światła.
I na dodatek to wszystko odbywało się przy nieustannym potoku płynnej, gardłowej mowy Morloków!
Minęliśmy miejsce, w którym z podłogi wyłoniła się nowa przegroda. Wzniosła się w całkowitej i skończonej postaci, jak coś, co wynurza się z kadzi z rtęcią; kiedy przestała rosnąć, stała się cienką, wysoką na mniej więcej cztery stopy płytą, w której pojawiły się trzy niebieskie okna. Kiedy przykucnąłem, żeby zerknąć przez przezroczystą podłogę, niczego nie dostrzegłem pod powierzchnią: żadnej skrzynki czy podnośnika. To było tak, jakby przegroda powstała z niczego.
— Skąd ona się wzięła? — zapytałem Nebogipfela.
Odpowiedział po namyśle, najwidoczniej dobierał słowa:
— Sfera ma pamięć. Posiada maszyny, które umożliwiają jej magazynowanie tej pamięci. A forma bloków danych — miał na myśli przegrody — przechowywana jest w pamięci Sfery, by zgodnie z życzeniami można ją było odtwarzać w tej materialnej postaci.
Aby mnie zabawić, Nebogipfel spowodował kolejne ekstruzje: na jednym filarze zobaczyłem wyłaniającą się tacę zjedzeniem i wodą, jakby zastawił ją jakiś niewidzialny majordom!
Zdumiała mnie idea ekstruzji z jednorodnej i niczym się nie wyróżniającej podłogi. Przypomniała mi o platońskiej teorii idei, objaśnionej przez kilku filozofów: mianowicie każda rzecz posiada, w jakiejś sferze bytu, idealną formę — jest nią na przykład esencja krzesła, suma stołowości i tak dalej — i kiedy jakaś rzecz tworzona jest w naszym świecie, znajduje swoje odbicie we wzorach zmagazynowanych w platońskim nadświecie.
Cóż, oto znalazłem się w urzeczywistnionym platońskim wszechświecie: ta olbrzymia, opasująca Słońce Sfera „zalana” była sztuczną, boską pamięcią — pamięcią, której pokoje przemierzałem nawet podczas naszej rozmowy. A w tej pamięci zmagazynowany był ideał każdej rzeczy, której mogłaby zapragnąć dusza, przynajmniej dusza Morloka.
Cóż to by była za wygoda móc zgodnie z potrzebami sprawiać, by aparatura i sprzęt powstawały i znikały! Uświadomiłem sobie, że mój wielki, przewiewny dom w Richmond można by zredukować do jednego pokoju. Rano można by rozkazać, aby meble w sypialni wtopiły się w dywan i zostały zastąpione wyposażeniem łazienki, a potem stołem kuchennym. Jak przy pomocy czarów można by sprawić, aby różne przyrządy mojego laboratorium wypływały ze ścian i sufitu, aż będę gotowy do pracy. I wreszcie wieczorem mógłbym zawezwać stół jadalny wraz z kominkiem i tapetą, które stwarzałyby miłą atmosferę; być może również istniała możliwość stworzenia stołu pełnego jedzenia!
Uświadomiłem sobie, że wszystkie nasze zawody — budowniczych, hydraulików, cieśli i tym podobnych — zniknęłyby w jednej chwili. Gospodarz domu — właściciel takiego inteligentnego pokoju — musiałby zatrudniać jedynie perypatetyczną sprzątaczkę (choć pewnie i tę sprawę pokój mógłby też załatwić!), i być może mechaniczna pamięć pokoju byłaby od czasu do czasu uzupełniana, aby dotrzymywać kroku najnowszym modom...
Tak pracowała moja płodna wyobraźnia, jak zawsze pozostająca poza kontrolą.
Wkrótce zacząłem odczuwać zmęczenie. Nebogipfel zaprowadził mnie do wolnej przestrzeni — choć wszędzie wokół widziałem Morloków w oddali — i tupnął nogą w podłogę. Wynurzyło się coś w rodzaju schronienia: miało jakieś cztery stopy wysokości i dość duży dach wsparty na czterech grubych filarach, przypominało solidny stół. Pod tym schronieniem wyrosły koce i podstawek zjedzeniem. Z wdzięcznością wszedłem do tej chaty — to była pierwsza zamknięta przestrzeń, którą mogłem się cieszyć od chwili przybycia na Sferę — i wyraziłem uznanie za to, że Nebogipfel mi ją zapewnił. Posiliłem się wodą i zielonkawą, serowatą substancją, zdjąłem gogle — ogarnęła mnie nieskończona ciemność morlokowego świata — i zasnąłem, składając głowę na zwiniętym kocu.
To dziwne, małe schronienie było moim domem przez kilka następnych dni, gdy z Nebogipfelem kontynuowałem obchód miasta-komory Morloków. Za każdym razem gdy wstawałem, Nebogipfel kazał podłodze wchłonąć schronienie i powodował jego powstanie w każdym miejscu, gdzie się zatrzymywaliśmy — tym samym nie musieliśmy dźwigać bagażu! Zauważyłem, że Morlokowie nie sypiają, i przypuszczam, że moje błazeństwa w chacie były źródłem sporej fascynacji dla mieszkańców Sfery — chyba tak, jak wybryki orangutana przyciągają oko cywilizowanego człowieka — i kiedy próbowałem zasnąć, biały lud tłoczył się wokół mnie, przybliżając swoje małe okrągłe twarze, tak iż spoczynek byłby niemożliwy, gdyby Nebogipfel nie pozostawał przy mnie i nie zapobiegał takim przejawom zainteresowania.
W ciągu wszystkich tych dni, kiedy Nebogipfel oprowadzał mnie po świecie Morloków, nie napotkaliśmy nigdy ściany, drzwi lub innej poważniejszej bariery. O ile mogłem się zorientować, przez cały czas znajdowaliśmy się w jednej komorze: była to jednak komora o zdumiewających rozmiarach i sprawiała wrażenie jednolitości, gdyż wszędzie widziałem ten sam obraz Morloków wykonujących swoje tajemnicze zadania. Najprostsze kwestie praktyczne takich środowisk były dość zaskakujące; na przykład zastanawiałem się nad prozaicznymi problemami z utrzymaniem stałej i stabilnej atmosfery — gdy temperatura, ciśnienie i wilgotność pozostają na równym poziomie — na takim wielkim obszarze. A jednak Nebogipfel dał mi do zrozumienia, że to tylko jedna z wielu mozaikowo porozmieszczanych komór, które łączą Sferę między biegunami.
Niebawem pojąłem, że w tej Sferze nie ma miast w nowoczesnym tego słowa znaczeniu. Populacja Morloków zajmowała wszystkie te ogromne komory i nigdzie nie było stałych miejsc dla jakiejkolwiek działalności. Jeśli Morlokowie chcieli stworzyć teren do pracy — lub go uprzątnąć, aby robić tam coś innego — odpowiednie urządzenia można było wytłoczyć bezpośrednio z podłogi lub je doń wtłoczyć. Dlatego zamiast miast znajdowały się tam skupiska ludności o większym zagęszczeniu — skupiska, które zgodnie z potrzebą przesuwały się i migrowały.
Budząc się pewnego razu, wygramoliłem się ze schronienia i usiadłem po turecku, popijając wodę. Nebogipfel pozostał w pozycji stojącej, sprawiając wrażenie, że go to nie męczy. Potem zobaczyłem, jak podchodzi do nas dwóch Morloków, na widok których zbyt szybko przełknąłem wodę; zakrztusiłem się i krople wody opryskały mi marynarkę oraz spodnie.
Przypuszczałem, że owa para to byli rzeczywiście Morlokowie, tyle że różnili się od tych, których do tej pory widziałem: podczas gdy Nebogipfel miał trochę poniżej pięciu stóp wzrostu, ci wyglądali jak karykatury z kreskówki — mierzyli jakieś dwanaście stóp! Jeden z wysokich stworów dostrzegł mnie i przybiegł susami, brzęcząc metalowymi łubkami na nogach; przeskakiwał przegrody niczym jakaś olbrzymia gazela.
Pochylił się i zerknął na mnie. Jego czerwonoszare oczy były wielkości talerzy i cofnąłem się przed nim ze strachu. Czuć było od niego przypalonymi migdałami. Miał długie i krucho wyglądające kończyny, a jego skóra wydawała się naciągnięta na tym powiększonym szkielecie: dostrzegłem profil piszczeli — osadzonej w jednym goleniu i całkiem widocznej przez mocno naciągniętą skórę — której długość wynosiła co najmniej cztery stopy. Do tych długich nóg przyczepione były jakieś elastyczne, metalowe łubki, które najwidoczniej miały zapobiegać ich pękaniu. Wydawało się, że ta chuda bestia nie ma więcej torebek włosowych od przeciętnego Morloka, więc jej włosy były rozsiane na tym rozciągniętym szkielecie bardzo szkaradnie.
Stwór zamienił kilka płynnych sylab z Nebogipfelem, po czym przyłączył się do swego towarzysza i — rzucając mi przez ramię zaciekawione spojrzenia — poszedł własną drogą.
Odwróciłem się oszołomiony do Nebogipfela; po tamtej wizji on wydawał się oazą normalności.
— To są... — tu Nebogipfel wymówił płynnie słowo, którego nie potrafiłem powtórzyć — z wyższych szerokości geograficznych. — Spojrzał za naszymi dwoma gośćmi. — Pewnie zauważyłeś, że nie są przyzwyczajeni do tego obszaru równikowego. Łubki pomagają im chodzić i...
— Wcale tego nie zauważyłem — wtrąciłem. — Czym się różnią wyższe szerokości geograficzne?
— Grawitacją — odparł.
Zaczynałem go powoli rozumieć.
Sfera Morloków — jak już powiedziałem — była tytaniczną konstrukcją, która wypełniała orbitę zajmowaną niegdyś przez Wenus. I — jak Nebogipfel powiedział mi teraz — obracała się wokół osi. Kiedyś rok wenusjański trwał dwieście pięćdziesiąt pięć dni. Obecnie — powiedział Nebogipfel — wielka Sfera obraca się w ciągu zaledwie siedmiu dni i trzynastu godzin!
— I dlatego rotacja... — zaczął Nebogipfel.
— ... powoduje siłę odśrodkową, która na równiku symuluje grawitację ziemską. Tak, rozumiem.
Byliśmy przyczepieni do tej podłogi dzięki wirowaniu Sfery. Ale z dala od równika okręg cyrkulacji punktu wokół osi obrotu był mniejszy i dlatego grawitacja realna ulegała zmniejszeniu: w rzeczywistości na biegunach Sfery siła ciążenia kurczyła się do zera. I to właśnie w tych niezwykłych, rozległych obszarach niskiej grawitacji żyły i przystosowały się do niej takie nadzwyczajne zwierzęta jak tamci dwaj skaczący Morlokowie.
Uderzyłem się grzbietem dłoni w czoło.
— Czasami myślę, że jestem największym głupcem w historii! — wykrzyknąłem do ogłupionego Nebogipfela. Przecież nigdy nie pomyślałem, żeby zapytać o źródło mojego „ciężaru” tutaj, na Sferze. Cóż to za naukowiec, który nie zakwestionował — a nawet nie zaobserwował właściwie — grawitacji, która pod nieobecność czegoś tak wygodnego jak planeta przytrzymywała go przy powierzchni tej Sfery? Zastanawiałem się, jak wiele innych cudów nie dostrzegam po prostu dlatego, że nie przyszło mi na myśl o nie zapytać — a jednak dla Nebogipfela takie osobliwości stanowiły jedynie część świata, były nie bardziej dziwne od wschodu słońca lub skrzydła motyla.
Wyciągnąłem z Nebogipfela szczegóły na temat życia Morloków. To było trudne, gdyż nie bardzo wiedziałem, jak w ogóle sformułować pytania. Może się to wydawać dziwnym oświadczeniem, ale jak miałem na przykład zapytać o maszynerię, która podpierała tę przekształcającą się podłogę? Wątpliwe, czy mój język zawierał pojęcia niezbędne nawet do sformułowania pytania, tak jak neandertalczykowi brakowałoby narzędzi językowych, by zapytać o działanie zegara. A jeśli chodzi o uwarunkowania społeczne i inne zwyczaje, które w niewidoczny sposób rządziły życiem milionów Morloków w tej ogromnej komorze, pozostawałem takim ignorantem, jakim mógłby być dzikus — świeżo przybyły ze środkowej Afryki do Londynu — w kwestiach ruchów społecznych, sieci telefonicznych i telegraficznych, poczty i tym podobnych. Nawet ich urządzenia kanalizacyjne pozostawały dla mnie tajemnicą!
Zapytałem Nebogipfela, jaki system rządów funkcjonuje u Morloków.
Wyjaśnił mi — pomyślałem, że trochę protekcjonalnym tonem — że Sfera jest dostatecznie duża dla kilku narodów Morloków. Te narody różniły się między sobą głównie formą rządów, jakie wybierali. Prawie u wszystkich postępowały jakieś procesy demokratyczne. W niektórych obszarach parlament przedstawicielski był wybierany drogą Powszechnego Prawa Głosu, podobnie jak nasz parlament Westminsterski. Gdzie indziej prawo głosu ograniczone było do elitarnej podgrupy złożonej z tych, których z racji usposobienia lub wyszkolenia uważano za szczególnie zdolnych do rządzenia: myślę, że najbliższymi wzorcami w naszej filozofii są klasyczne republiki lub być może idealna forma republiki w wyobrażeniu Platona; i przyznaję, że to podejście przemawiało do moich instynktów.
Ale w większości rejonów maszyneria Sfery umożliwiała formę prawdziwego Powszechnego Prawa Głosu, w której mieszkańcy nadążali za bieżącymi debatami za pośrednictwem niebieskich okien w swoich przegrodach, a potem niezwłocznie tą samą drogą podawali swoje preferencje dotyczące każdej sprawy. Tym sposobem zarządzanie odbywało się po kawałku, a wszystkie ważniejsze decyzje zależne były od zbiorowego kaprysu ludności.
Nie ufałem takiemu systemowi.
— Ale chyba jest kilka osób, którym nie wolno dawać takiej władzy! A co z chorymi lub słabymi na umyśle?
Spojrzał na mnie z wyższością.
— Nie mamy takich słabości.
Miałem ochotę rzucić wyzwanie temu utopiście — nawet tutaj, w sercu jego urzeczywistnionej Utopii!
— A jak udaje warn się to zapewnić?
Nie odpowiedział mi od razu. Zamiast tego ciągnął:
— Każdy członek naszej dorosłej populacji jest rozumny i zdolny do podejmowania decyzji w imieniu innych — i ufa się mu, że tak postępuje. W takich okolicznościach najczystsza forma demokracji jest nie tylko możliwa, lecz również wskazana, gdyż wspólnota wielu umysłów podejmuje decyzje lepsze od decyzji jednostki.
Żachnąłem się.
— Co w takim razie z tymi wszystkimi innymi parlamentami i senatami, które opisałeś?
— Nie wszyscy zgadzają się, że rozwiązania w tej części Sfery są idealne — przytaknął. — Czyż nie jest to istotą wolności? Nie wszyscy z nas są dostatecznie zainteresowani mechanizmami rządzenia, by chcieć w nich uczestniczyć, i dla niektórych powierzenie władzy innym poprzez przedstawicielstwo — lub nawet bez żadnego przedstawicielstwa — jest bardziej pożądane. Jest to uzasadniony wybór.
— Świetnie. Ale co się dzieje, gdy takie wybory są w sprzeczności?
— Mamy dużo miejsca — odparł poważnie. — Nie wolno ci o tym zapominać; nadal myślisz w kategoriach planety. Każdy dysydent może odejść i ustanowić konkurencyjny system gdzie indziej...
Te narody Morloków były płynne, jednostki przyłączały się i odchodziły zgodnie z bieżącymi upodobaniami. O ile mogłem się zorientować, nie było ustalonych terytoriów i majątków, a nawet stałych granic; narody były zwykłymi grupami osób przebywających ze sobą dla własnej wygody, zbiorowiskami rozsianymi na całej Sferze.
U Morloków nie było wojen.
Długo trwało, nim w to uwierzyłem, ale w końcu dałem się przekonać. Nie było powodów do wojen! Dzięki mechanizmom podłogi nie brakowało żywności, więc żaden naród nie mógł wysuwać argumentów nakazujących podbój z powodów ekonomicznych. Dzięki wielkości Sfery puste tereny były dostępne w stopniu prawie nieograniczonym, a więc konflikty terytorialne nie miały sensu. I co najważniejsze, umysłów Morloków nie toczył rak religii, która na przestrzeni wieków wywołała tyle sporów.
— A zatem nie macie Boga — powiedziałem do Nebogipfela z pewnym dreszczykiem; choć sam mam pewne skłonności do religii, wyobraziłem sobie, jak bym zszokował duchownych z moich czasów, zdając im relację z tej rozmowy!
— Nie potrzebujemy Boga — odparł Nebogipfel.
Morlokowie uważali nastawienie religijne — w przeciwieństwie do podejścia racjonalnego — za dziedziczną cechę, która nie posiada znaczenia większego od niebieskich oczu lub kasztanowych włosów.
Im bardziej Nebogipfel objaśniał mi tę koncepcję, tym większy to miało dla mnie sens.
Która koncepcja Boga przetrwała całą mentalną ewolucję ludzkości? Ba, dokładnie taka forma, której wyczarowanie z wyobraźni odpowiadało ludzkiej próżności: Bóg bardzo potężny, a jednak zaabsorbowany błahymi sprawami człowieka. Któż mógłby czcić surowego Boga — nawet wszechmogącego — gdyby On w ogóle nie interesował się bagatelnymi zmaganiami ludzi?
Można by sobie wyobrażać, że w jakimkolwiek sporze między ludźmi kierującymi się rozumem i tymi, którzy bazują na religii, ci pierwsi powinni zwyciężyć. To przecież dzięki rozumowi wynaleziono proch strzelniczy! A jednak — przynajmniej aż do naszego dziewiętnastego wieku — nastawienie religijne na ogół odnosiło zwycięstwo, a naturalna selekcja funkcjonowała tak, iż mieliśmy społeczeństwo religijnie nastawionych owiec, które — tak mi się czasem zdawało — dawały się oszukać byle jakiemu, gładko wysławiającemu się kaznodziei.
Wyjaśnienie tego paradoksu jest takie, że religia daje ludziom jakiś cel, o który mogą walczyć. Religijny człowiek skropi kawałek „świętej” ziemi swoją krwią, poświęcając znacznie więcej niż tylko ekonomiczną lub inną wartość tej krainy.
— Ale my już uporaliśmy się z tym paradoksem — powiedział mi Nebogipfel. — Opanowaliśmy nasze dziedzictwo: już nie rządzą nami dyktaty przeszłości, ani w kwestii naszych ciał, ani umysłów...
A jednak nie poszedłem śladem tej intrygującej koncepcji — oczywiste pytanie brzmiało: „Zatem pod nieobecność Boga jaki jest cel waszego życia?” — gdyż zachwyciło mnie wyobrażenie, jak Sir Darwin, tak powszechnie krytykowany przez Kościół w swoich czasach, nie posiadałby się z radości, widząc ten ostateczny triumf swych idei nad fanatyzmem religijnym!
Właściwie — jak się okazało — prawdziwy cel cywilizacji Morloków zrozumiałem dopiero znacznie później.
Byłem jednak pod wrażeniem wszystkiego, co ujrzałem w tym sztucznym świecie Morloków — nie jestem pewien, czy mój pełen szacunku podziw został oddany w mojej relacji. Ten gatunek Morloków faktycznie opanował swoje odziedziczone słabości; odstawili na bok dziedzictwo dzikusa — spadek po nas! — i skutkiem tego osiągnęli stabilność oraz zdolności prawie niewyobrażalne dla człowieka z roku 1891: dla człowieka takiego jak ja, który dorósł w świecie rozdzieranym codziennie przez wojny, chciwość i nieudolność.
I to opanowanie ich własnej natury zdumiewało jeszcze bardziej z powodu kontrastu z tamtymi drugimi Morlokami — Morlokami Weeny — którzy, pomimo swoich uzdolnień w kierunku mechaniki oraz innych kierunków, najwidoczniej popadli w konflikt z tkwiącym w nich dzikusem.
Omówiłem z Nebogipfelem konstrukcję Sfery.
— Wyobrażam sobie wielkie projekty inżynieryjne, które pozwoliły rozbić olbrzymie planety... Jowisz, Saturn... i...
— Nie — zaprzeczył Nebogipfel. — Nie było żadnego takiego projektu, pierwotne planety, od Ziemi na zewnątrz, nadal krążą po orbicie wokół jądra Słońca. Wszystkie planety razem wzięte nie zapewniłyby dostatecznej ilości materiału, by nawet rozpocząć konstrukcję takiego tworu jak ta Sfera.
— A zatem jak...?
Nebogipfel opisał mi, jak Słońce zostało okrążone przez wielką flotę statków kosmicznych dźwigających olbrzymie magnesy, których konstrukcji — obejmującej obwody elektryczne, których oporność w jakiś nie znany sposób zmniejszono do zera — nie potrafiłem zgłębić. Statki okrążały Słońce z coraz większą prędkością i pas magnetyczny zacieśnił się wokół mierzącej milion mil „przepony” Słońca. I — jakby ta wielka gwiazda była miękkim owocem pochwyconym w miażdżący uścisk dłoni — ogromne strumienie materii słonecznej, która już sama w sobie jest namagnesowana, zostały oderwane od równika, by trysnąć z biegunów gwiazdy.
Potem kolejne floty statków kosmicznych zajęły się tą olbrzymią chmurą uniesionej materii, formując ją wreszcie w otaczającą Słońce skorupę; następnie skorupa ta została ścieśniona — ponownie przy użyciu ukształtowanych pól magnetycznych — i przekształcona w lite struktury, które widziałem wokół siebie.
Otoczone skorupą Słońce nadal świeciło, gdyż nawet ogromne, oderwane masy niezbędne do konstrukcji tego wielkiego tworu, były zaledwie niewidocznym ułamkiem całkowitej masy Słońca; i wewnątrz Sfery Słońce świeciło wiecznie nad ogromnymi kontynentami, z których każdy mógłby połknąć miliony rozpłaszczonych Ziemi.
— Planeta taka jak Ziemia — powiedział Nebogipfel — może przechwycić jedynie znikomy ułamek energii Słońca, podczas gdy reszta marnuje się i znika w otchłani kosmosu. Teraz cała energia słoneczna jest wychwytywana przez otaczającą Sferę. I jest to główne uzasadnienie konstrukcji Sfery: wykorzystaliśmy gwiazdę...
Nebogipfel powiedział mi, że za milion lat Sfera przechwyci dość dodatkowej materii słonecznej, by uzyskać pogrubienie swojej warstwy o jedną dwudziestopiątą cala — znikomo małą warstwę, ale obejmującą zdumiewająco duży obszar! Przetworzoną materię słoneczną wykorzystywano do dalszej budowy Sfery. Tymczasem część energii słonecznej wykorzystywana była do tego, aby zapewnić funkcjonowanie Wnętrza Sfery i dać Morlokom energię, której potrzebowali do rozmaitych projektów.
Z pewnym podnieceniem opisałem Nebogipfelowi, co widziałem podczas mojej podróży przez przyszłość: rozjaśnienie Słońca i te strumienie przy biegunach i jak Słońce potem zniknęło w czerni, gdy okryła je Sfera.
Zdawało mi się, że Nebogipfel spojrzał na mnie z pewną dozą zazdrości.
— A więc — odezwał się — faktycznie obserwowałeś budowę Sfery. Trwało to dziesięć tysięcy lat...
— Dla mnie jednak, gdy siedziałem w wehikule, minęło zaledwie kilka chwil.
— Powiedziałeś mi, że to twoja druga wyprawa w przyszłość. I że podczas pierwszej dostrzegłeś jakieś różnice.
— Owszem. — Jeszcze raz stanąłem oko w oko z tą intrygującą tajemnicą. — Różnice w rozwoju historii... Nebogipfelu, kiedy wybrałem się w przyszłość po raz pierwszy, waszej Sfery w ogóle nie zbudowano!
Streściłem mu, jak poprzednim razem zawędrowałem znacznie dalej od tego roku Pańskiego 657 208. Podczas tamtej pierwszej podróży byłem świadkiem, jak ląd skolonizowała fala bogatej zieleni, gdy zima została wyrugowana z Ziemi i Słońce z niewyjaśnionych powodów stało się jaśniejsze. Ale — w przeciwieństwie do mojej drugiej podróży — nie dostrzegłem oznak regulacji osiowego pochylenia Ziemi, ani nie byłem świadkiem spowolnienia jej rotacji. I — co było najbardziej zdumiewającą różnicą — bez budowy osłaniającej Słońce Sfery Ziemia pozostała jasna, a nie została wygnana w stygijskie ciemności Morloków.
— Tak więc — powiedziałem Nebogipfelowi — przybyłem do roku Pańskiego 802 701 — odległego od twojej teraźniejszości o sto pięćdziesiąt tysięcy lat — a jednak nie mogę uwierzyć, że gdybym zawędrował tak daleko tym razem, zastałbym ponownie taki sam świat!
Streściłem Nebogipfelowi to, co zobaczyłem w świecie Weeny, zamieszkałym przez Elojów i zwyrodniałych Morloków. Nebogipfel zastanowił się nad tym.
— W całej ewolucji ludzkości nie odnotowano takiego stanu rzeczy, w całej zarejestrowanej historii... mojej historii — stwierdził. — A ponieważ Sfera po zbudowaniu jest samowystarczalna, trudno sobie wyobrazić, aby w naszej przyszłości możliwa była taka barbaryzacja.
— A więc sam widzisz — zgodziłem się. — Podróżowałem w dwóch, wykluczających się wersjach historii. Czy historia może być jak glina, którą można wiele razy lepić?
— Być może — wymamrotał Nebogipfel. — Czy po powrocie do własnej ery — do roku 1891 — miałeś przy sobie jakieś dowody swoich podróży?
— Niewiele — przyznałem. — Przywiozłem jednak kilka kwiatów — ładnych, białych, podobnych do malw — które Weena... które pewna Elojka włożyła mi do kieszeni. Moi przyjaciele zbadali je. Nie potrafili rozpoznać, do którego rzędu roślin te kwiaty należą, i pamiętam, jak komentowali owocolistki...
— Przyjaciele? — zapytał ostrym tonem Nebogipfel. — Zostawiłeś relację z podróży przed ponownym wyruszeniem w przyszłość?
— Nic na piśmie. Ale zdałem dość obszerną relację kilku przyjaciołom przy kolacji. — Uśmiechnąłem się. — O ile znam jednego z nich, to cała sprawa bez wątpienia została w końcu spisana w jakiejś popularnej, sensacyjnej formie — być może przedstawiona w książce beletrystycznej...
Nebogipfel podszedł do mnie.
— A więc właśnie w tym — jego cichy głos przybrał dziwnie dramatyczny ton — tkwi twoje wyjaśnienie.
— Wyjaśnienie?
— Rozbieżności historii.
Stanąłem naprzeciw niego, przerażony tym, co zaczęło mi świtać w głowie.
— Chcesz powiedzieć, że moją relacją — moim proroctwem — zmieniłem historię?!
— Tak. Ostrzeżonej ludzkości udało się uniknąć degradacji i konfliktu, które w rezultacie doprowadziły do prymitywnego, okrutnego świata Elojów i Morloków. Zamiast tego nadal się rozwijaliśmy; wykorzystaliśmy Słońce.
Czułem się niezdolny stawić czoło konsekwencjom tej hipotezy, choć jej prawda i jasność od razu mnie uderzyły.
— Ale niektóre rzeczy nie uległy zmianie! — wykrzyknąłem. — Wy, Morlokowie, nadal chowacie się w ciemnościach!
— Nie jesteśmy Morlokami — powiedział łagodnie Nebogipfel. — W każdym razie nie takimi, jakich zapamiętałeś. A jeśli chodzi o ciemności, to po cóż nam potrzebna powódź światła? Wybraliśmy ciemność. Nasze oczy są doskonałymi przyrządami zdolnymi do postrzegania wielu pięknych rzeczy. Bez brutalnie oślepiającego blasku słońca możemy dostrzec wszystkie niuanse nieba...
Drażnienie Nebogipfela nie było w stanie odciągnąć mojego umysłu od prawdy i musiałem spojrzeć jej w oczy. Spuściłem wzrok na swoje ręce — duże, zmaltretowane, poznaczone bliznami od wieloletniej pracy. Moim jedynym celem, któremu poświęciłem wysiłek tych rąk, było zgłębianie czasu! Ustalenie, jak sprawy się rozwiną na kosmologicznej skali wykraczającej poza moje niewiele znaczące, kilkudziesięcioletnie życie. Wydawało się jednak, że osiągnąłem znacznie więcej.
Mój wynalazek był czymś znacznie potężniejszym od zwykłej machiny podróżującej w czasie: był wehikułem historii, niszczycielem światów!
Byłem mordercąprzyszłości: uświadomiłem sobie, że zdobyłem większą władzę niż sam Bóg (o ile wierzyć św. Tomaszowi z Akwinu). Zakłócając funkcjonowanie mechanizmu historii, unicestwiłem biliony przyszłych pokoleń — ludzi, którzy się nigdy nie urodzą.
Trudno mi było żyć z tą świadomością. Zawsze żywiłem nieufność do władzy jednostkowej — nie spotkałem ani jednego człowieka dość mądrego, by mu ją powierzyć — lecz teraz zagarnąłem większą władzę, niż jakikolwiek człowiek, który kiedykolwiek żył!
Obiecałem sobie wtedy, że jeśli kiedykolwiek odzyskam mój wehikuł czasu, to wrócę do przeszłości, aby wprowadzić jedną, ostateczną, rozstrzygającą poprawkę do historii, i nie dopuszczę do tego, bym kiedykolwiek wynalazł tę piekielną machinę.
I uświadomiłem sobie, że nigdy nie zdołam odzyskać Weeny. Gdyż nie tylko spowodowałem jej śmierć — okazało się teraz, że nie dopuściłem do tego, by w ogóle mogła zaistnieć!
W mojej emocjonalnej rozterce ból z powodu tej straty rozbrzmiewał jak słodki i wyraźny dźwięk oboju w hałasie jakiejś wielkiej orkiestry.
Któregoś dnia Nebogipfel zaprowadził mnie do miejsca, które prawdopodobnie było najbardziej niepokojącą rzeczą, jaką widziałem w ciągu całego pobytu w tamtym mieście-komorze.
Zbliżyliśmy się do obszaru o powierzchni mniej więcej pół mili kwadratowej, gdzie przegrody wydawały się niższe niż gdzie indziej. Gdy się tam zbliżaliśmy, uświadomiłem sobie, że słyszę coraz większy hałas — paplaninę dobywającą się z elastycznych gardeł — i znacznie wyraźniejszy odór Morloków, ich charakterystyczną stęchłą, mdlącą słodycz. Nebogipfel kazał mi zaczekać na skraju polanki.
Przez gogle mogłem zobaczyć, że powierzchnia oczyszczonego obszaru żyje. Pulsowały na niej kwilące, wiercące się, drepczące pędraki. Tysiące tych morlokowych niemowląt przewracały się, rączkami i stopkami chwytały się nawzajem za kępki rozwichrzonych włosów. Kulały się jak młode małpki i szturchały mniejsze przegrody informacyjne, które już wcześniej opisałem, lub wpychały sobie jedzenie do swoich czarnych ust; tu i ówdzie przechadzali się w tym tłumie dorośli, podnosząc niemowlę, które upadło, rozstrzygając jakiś drobny spór, uspokajając łkające dziecko.
Rozejrzałem się po tym morzu niemowląt z zaintrygowaniem. Być może ktoś — lecz nie ja, zatwardziały kawaler — mógłby uznać widok takiego zbiorowiska ludzkich dzieci za urzekający, lecz to byli Morlokowie... Musicie pamiętać, że ze swoją glistowatą bladością skóry, chłodem ciała i splątanymi niczym pajęczyna włosami, Morlok — nawet jako dziecko — nie wywiera przyjemnego wrażenia na człowieku. Jeśli pomyślicie o olbrzymim blacie stołu zajętym przez roje wijących się larw, będziecie mieli niejakie pojęcie o uczuciu, jakiego wtedy doznałem!
Zwróciłem się do Nebogipfela.
— A gdzie są ich rodzice?
Zawahał się, jakby szukał odpowiedniego sformułowania.
— Nie mają rodziców. To farma rozrodcza. Gdy niemowlaki dostatecznie dorosną, zostaną przetransportowane do żłobka, albo na Sferze, albo...
Przestałem go jednak słuchać. Zmierzyłem Nebogipfela od stóp do głów, ale włosy Morloka maskowały kształt jego ciała.
Z nagłym zaskoczeniem dostrzegłem teraz jeszcze jedną z rzeczy, których — mimo iż rzucały mi się w oczy od chwili, kiedy tu przybyłem — moja inteligencja nie pozwoliła mi zauważyć: nie było tu śladu odmienności seksualnej, ani w Nebogipfelu, ani w żadnym spotkanym przeze mnie Morloku, ani nawet w moich dostosowanych do niskiej grawitacji gościach, których ciała pokrywała rzadka sierść i których można było tak łatwo podejrzeć. Przeciętny Morlok zbudowany był jak dziecko, bez różnic płciowych, z tym samym brakiem podkreślonych krągłości bioder i piersi... Uświadomiłem sobie zszokowany, że nic nie wiem — nawet wręcz nie pomyślałem, żeby zapytać — o miłości i narodzinach Morloków!
Nebogipfel opowiedział mi trochę o wychowaniu i edukacji młodych Morloków.
Morlok zaczynał swoje życie na tych farmach rozrodczych i kontynuował je w żłobkach — z bólem przypomniałem sobie, że cała Ziemia jest taka — i tam, oprócz podstaw cywilizowanego zachowania, młodzieńca uczono jednej zasadniczej umiejętności: zdolności uczenia się. To tak, jakby zamiast wbijania do głowy biednemu dziewiętnastoletniemu uczniowi mnóstwa bzdur na temat greki i łaciny oraz niejasnych twierdzeń geometrycznych uczono go, jak się skupić i korzystać z bibliotek oraz wchłaniać wiedzę — jak, nade wszystko, myśleć. Po tym szkoleniu nabywanie wszelkiej konkretnej wiedzy zależało od bieżących potrzeb i skłonności jednostki.
Kiedy Nebogipfel streścił mi tę metodę, jej logika uderzyła mnie nieomalże siłą fizyczną. Oczywiście! — powiedziałem sobie — to tyle, jeśli chodzi o szkoły! Cóż to za kontrast z ignorancją i niekompetencją, które składały się na mój własny, nieodżałowany okres szkolny!
Zapragnąłem zapytać Nebogipfela o jego własny zawód.
Wyjaśnił mi, że z chwilą, gdy data moich urodzin została ustalona, został ekspertem — korzystając z dokumentów swego ludu — w zakresie moich czasów oraz ich zwyczajów; i zdał sobie sprawę z kilku ważnych różnic między normami naszych ras.
— Nasze zajęcia nie są takie wyczerpujące jak wasze — powiedział. — Mam dwa zamiłowania — dwa powołania. — Oczy Morloka były niewidoczne, przez co jeszcze trudniejsza stawała się interpretacja jego uczuć. Wyjaśnił: — Fizyka i szkolenie młodych.
Wszelkiego rodzaju edukacja i szkolenie trwały przez cały okres życia Morloka i często się zdarzało, że jednostka podążała drogą trzech lub czterech „karier”, jak moglibyśmy je nazwać, kolejno lub nawet równolegle. Odniosłem wrażenie, że ogólny poziom inteligencji Morloka znacznie przewyższa poziom ludzi z mojego stulecia.
Mimo to Nebogipfel zaskoczył mnie wyborem swoich powołań; do tamtej pory myślałem, że Morlok musi się specjalizować wyłącznie w fizyce, bo taką miał zdolność rozumienia moich, czasami chaotycznych relacji na temat teorii wehikułu czasu oraz rozwoju historii.
— Powiedz mi — odezwałem się lekkim tonem — która z twoich zdolności sprawiła, że zostałeś moim nadzorcą? Znajomość fizyki, czy umiejętność niańczenia?
Wydało mi się, że jego czarne usta, za którymi kryły się małe zęby, rozciągnęły się w uśmiechu.
Potem uderzyła mnie prawda — i poczułem, że zaczyna mnie przygniatać pewne upokorzenie na tę myśl. Jestem wybitną jednostką na tle moich czasów, a jednak trafiłem w ręce kogoś, kto bardziej niż czymkolwiek innym zajmuje się niańczeniem dzieci!
A jednak, uświadomiłem sobie, czym było moje błądzenie, kiedy po raz pierwszy przybyłem do roku 657 208, jeśli nie działaniami dziecka?
Teraz Nebogipfel zaprowadził mnie do narożnika strefy dziecinnej. To szczególne miejsce zakrywała konstrukcja, której wielkość i kształt przypominały małą oranżerię wykonaną z bladego, przeświecającego materiału podłogi — właściwie była to jedna z niewielu części tego miasta-komory, które było zakryte. Nebogipfel zaprowadził mnie do wnętrza. W pomieszczeniu nie było ani mebli, ani aparatury, z wyjątkiem kilku przegród z pobłyskującymi ekranami, które zauważyłem już gdzie indziej. Na środku podłogi znajdowało się coś, co przypominało małą paczkę — być może z ubraniem — którą wy tłoczono ze szkła.
Zauważyłem, że Morlokowie, którzy doglądali tego miejsea, byli poważniejsi od tych, którzy pilnowali dzieci. Na swoje blade włosy mieli zarzucone luźne fartuchy — podobne do kamizelek z wieloma kieszeniami — wypchane narzędziami, których przeznaczenie było dla mnie przeważnie niepojęte. Niektóre narzędzia pobłyskiwały niejasno. Pomyślałem, że ta najnowsza rasa Morloków ma coś w sobie z inżyniera: to był dziwny atrybut w tym morzu niemowlaków; i choć rozpraszała ich moja obecność, inżynierowie obserwowali ten mały pakunek na podłodze i co jakiś czas przesuwali nad nim przyrządy.
To rozbudziło moje zainteresowanie i ruszyłem w kierunku pakunku na środku. Nebogipfel pozostał z tyłu, pozwalając mi iść w pojedynkę. Dziecko miało zaledwie kilka cali długości i nadal tkwiło do połowy w szkle, jak rzeźba wyciosana z jakiegoś skalistego podłoża. Właściwie wyglądało trochę jak posąg: pomyślałem, że tu są zaczątki dwóch ramion, a tam coś, co może przemienić się w twarz — powleczona włosami i rozcięta cienkimi ustami tarcza. Wytłaczanie pakunku wydawało się powolne i zastanawiałem się, jaką trudność sprawia ukrytym urządzeniom wyprodukowanie tego konkretnego tworu. Może był on szczególnie skomplikowany?
A potem — był to moment, który będzie mnie prześladował do końca życia — te usteczka otworzyły się! Usta rozwarły się z delikatnym puknięciem i rozległo się kwilenie — słabsze od piszczenia maleńkiej kotki; i miniaturowa twarzyczka zmarszczyła się, jakby coś ją lekko zaniepokoiło.
Cofnąłem się zszokowany, jakby ktoś mnie uderzył.
Wydawało się, że Nebogipfel przewidział moją reakcję. Powiedział:
— Musisz pamiętać, że przemieściłeś się w czasie o pół miliona lat: odstęp między nami jest równy dziesięciokrotnemu wiekowi twojego gatunku...
— Nebogipfelu, czy rzeczywiście jest prawdą, że wasze młode — że ty sam — jesteście wytłaczani z tej podłogi, produkowani w nie bardziej godny sposób niż filiżanka wody?
Pomyślałem, że Morlokowie faktycznie „opanowali swoje genetyczne dziedzictwo” — gdyż zlikwidowali płeć i odrzucili narodziny.
— Nebogipfelu — zaprotestowałem — to jest... nieludzkie.
Przekrzywił głowę; najwyraźniej to słowo nic dla niego nie znaczyło.
— Nasza polityka ma na celu zoptymalizowanie potencjału ludzkiej formy — my też jesteśmy ludźmi — powiedział poważnym tonem. — Tę formę narzuca kolejność miliona genów i tym samym ilość ewentualnych jednostek ludzkich — mimo że wielka — jest skończona. I wszystkie te jednostki mogą być — zawahał się — wyobrażone przez inteligencję Sfery.
Powiedział mi, że pogrzebami również zajmuje się Sfera, przekazując opuszczone ciała zmarłych do podłogi bez ceremonii czy szacunku, do rozbioru i powtórnego wykorzystania ich materiału.
— Sfera gromadzi materiały wymagane do obdarzenia życiem wybraną jednostkę i...
— Wybraną? — Stanąłem oko w oko z Morlokiem i gniew oraz gwałtowność, które wypędziłem ze swoich myśli już tak dawno temu, znów zalały moją duszę. — Jakież to rozumne. I cóż jeszcze wyrozumowałeś, Morloku? A co z czułością? Co z miłością?!
Wyszedłem z tej ponurej chaty rozrodczej i rozejrzałem się po olbrzymim mieście-komorze, gdzie rzędy cierpliwych Morloków wykonywały swoje niezrozumiałe zadania. Miałem ochotę na nich krzyknąć, zdruzgotać ich obrzydliwą doskonałość; wiedziałem jednak, nawet w tej mrocznej chwili, że nie mogę sobie pozwolić, by ich postrzeganie mojego zachowania ponownie przyjęło zły obrót.
Chciałem uciec nawet od Nebogipfela. Uświadomiłem sobie, że okazał mi pewną uprzejmość i względy: większe, niż być może na to zasługiwałem, i prawdopodobnie większe, niż ludzie z moich czasów okazaliby jakiemuś dzikusowi z okresu pół miliona lat przed narodzeniem Chrystusa. Mimo to jednak wyczułem, że Morlok był zafascynowany i rozbawiony moimi reakcjami na proces narodzin. Być może spreparował ten niezwykły pokaz po to, by wywołać u mnie właśnie takie skrajne emocje! Cóż, jeśli Nebogipfel miał taki zamiar, to udało mu się. Teraz jednak moje uczucie upokorzenia i ślepego gniewu tak się spotęgowało, że prawie nie mogłem patrzeć na jego twarz porośniętą ozdobnie ufryzowanymi włosami.
Nie miałem jednak dokąd pójść! Wiedziałem, że czy mi się to podoba, czy nie, Nebogipfel to mój jedyny punkt odniesienia w tym dziwnym świecie Morloków: jedyna żywa istota, której imię znałem, i — o ile orientowałem się w polityce Morloków — mój jedyny obrońca.
Być może Nebogipfel do pewnego stopnia wyczuł te sprzeczne uczucia, które mną targały. Tak czy owak, nie narzucał mi się ze swoim towarzystwem; zamiast tego odwrócił się i jeszcze raz wytłoczył z podłogi moją chatkę do spania. Wszedłem do środka i usiadłem w najciemniejszym kącie, oplatając się ramionami — skuliłem się jak jakieś leśne zwierzę, które przywieziono do Nowego Jorku!
Przebywałem tam przez kilka godzin — być może spałem. Wreszcie poczułem, że częściowo doszedłem do siebie; trochę zjadłem i zrobiłem pobieżną toaletę.
Myślę, że przed incydentem z farmą rozrodczą intrygowało mnie to, co widziałem w świecie Nowych Morloków. Zawsze uważałem się przede wszystkim za racjonalnie myślącego człowieka i fascynowała mnie wizja, w jaki sposób społeczeństwo myślących istot może się urządzić — w jaki sposób można wykorzystać naukę i technikę do zbudowania lepszego świata. Na przykład duże wrażenie wywarła na mnie tolerancja Morloków dla różnych podejść do polityki i kwestii rządzenia. Ale widok tamtej do połowy sformowanej istotki wytrącił mnie całkowicie z równowagi. Być może moja reakcja pokazuje, jak głęboko zakorzenione są podstawowe wartości i instynkty naszego gatunku.
Jeżeli prawdą było, że Nowi Morlokowie opanowali swoje dziedzictwo genetyczne, usunęli skazę starożytnych oceanów, to w tamtej chwili wewnętrznego wzburzenia zazdrościłem im spokoju!
Wiedziałem, że muszę uciec od towarzystwa Morloków — może mnie tolerowano, ale nie było tu dla mnie miejsca tak, jak go nie ma dla goryla w hotelu w Mayfair — i powziąłem nowe postanowienie.
Wynurzyłem się ze schronienia. Nebogipfel już tam czekał, jakby w ogóle nie oddalił się od chatki. Przesunął ręką po piedestale i schronienie rozpłynęło się na powrót w podłodze.
— Nebogipfelu — odezwałem się z ożywieniem — musi być dla ciebie oczywiste, że nie pasuję do tego miejsca tak, jak jakieś zwierzę, które zbiegło z ZOO i włóczy się po mieście.
Nie odpowiedział; jego spojrzenie wydawało się obojętne.
— Jeżeli nie jest waszym zamiarem przetrzymywanie mnie w charakterze więźnia lub okazu w jakimś laboratorium, to nie chcę tu zostać. Proszę o dopuszczenie mnie do mojego wehikułu czasu, abym mógł wrócić do moich czasów.
— Nie jesteś więźniem — zaprzeczył. — To słowo nie ma odpowiednika w naszym języku. Jesteś istotą rozumną i jako taka masz prawa. Jedyne ograniczenia odnośnie twojego zachowania są takie, abyś więcej nie krzywdził innych swoimi działaniami...
— Które to ograniczenia przyjmuję — wtrąciłem sztywno.
— ... i — ciągnął — nie odjechał w swoim wehikule.
— A więc to tyle, jeśli chodzi o moje prawa — warknąłem do niego. — Więc jednak jestem tu więźniem i to więźniem w czasie!
— Choć teoria podróżowania w czasie jest dość jasna, a konstrukcja twojego urządzenia oczywista, nie rozumiemy jeszcze zasad jego działania — odrzekł Morlok.
Pomyślałem, że musi to oznaczać, iż jeszcze nie pojęli wagi plattnerytu.
— Ale — ciągnął Nebogipfel — uważamy, że ta technika mogłaby przynieść wielkie korzyści naszemu gatunkowi.
— Nie wątpię w to!
Wcześniej byłem skłonny współpracować z Nebogipfelem — do pewnego stopnia — bo próbowałem zapewnić sobie korzystną pozycję. Teraz jednak, gdy tyle się dowiedziałem o Morlokach, zdecydowany byłem przeciwstawić się im. Wyobraziłem sobie, jak ci Morlokowie, wraz ze swoimi czarodziejskimi urządzeniami i zadziwiającą bronią, wracają odpowiednio przystosowanymi wehikułami czasu do Londynu roku 1891.
Morlokowie zapewniliby mojej ludzkości bezpieczeństwo i dobrobyt. Przewidywałem jednak, że nowoczesny człowiek, pozbawiony swojej duszy i, być może, swoich dzieci, nie przeżyłby dłużej niż przez kilka pokoleń!
Zgroza, którą przejęła mnie ta perspektywa, spowodowała gwałtowny przepływ krwi przez moje tętnice szyjne — a jednak nawet w tamtej chwili jakiś odległy, racjonalny zakątek mojego umysłu wskazywał mi pewne trudności związane z tym obrazem. „Słuchaj” — powiedziałem sobie — „gdyby wszyscy nowocześni ludzie zostali zniszczeni w ten sposób — a nowoczesny człowiek jest przecież przodkiem Morloka — to, po pierwsze, Morlokowie nie mogliby nigdy powstać, a tym samym przechwycić mojej machiny i powrócić przez czas... To paradoks, prawda? Bo nie może być i tak, i tak”. Musicie pamiętać, że nie rozwiązany problem mojego drugiego lotu przez czas — wraz z rozbieżnością historii, której byłem świadkiem — nadal kotłował się w jakiejś odległej cząstce mojego mózgu i w głębi duszy wiedziałem, że moje rozumienie filozofii kryjącej się za tym podróżowaniem w czasie jest nadal, w najlepszym razie, ograniczone.
Ale odsunąłem od siebie te wszystkie myśli, kiedy stałem oko w oko z Nebogipfelem.
— Nigdy. Przenigdy nie pomogę wam nauczyć się podróżować w czasie.
Nebogipfel zmierzył mnie wzrokiem.
— A zatem, w granicach, które ci wyznaczyłem, możesz swobodnie podróżować do wszystkich miejsc w naszych światach.
— W takim razie proszę, abyś mnie zabrał do miejsca — obojętne, gdzie może się ono znajdować w tym sztucznie przerobionym Układzie Słonecznym — gdzie nadal żyją tacy ludzie jak ja.
Myślę, że rzuciłem mu to wyzwanie spodziewając się, iż zaprzeczy, jakoby to było możliwe. Ale, ku mojemu zdziwieniu, Nebogipfel ruszył w moim kierunku.
— Niezupełnie są tacy jak ty — odrzekł. — Ale mimo to... chodź.
I po tych słowach ruszył ponownie przez tamtą olbrzymią, zaludnioną równinę. Pomyślałem sobie, że jego ostatnie słowa były bardziej okrutne niż złowieszcze, ale nie potrafiłem zrozumieć, co miał na myśli — tak czy inaczej nie miałem innego wyboru, jak tylko za nim podążyć.
Dotarliśmy do pustego obszaru o szerokości mniej więcej ćwierć mili. Już dawno temu przestałem się orientować w tym olbrzymim mieście-komorze. Nebogipfel założył gogle, ja nadal miałem na nosie swoje.
Nagle — bez ostrzeżenia — promień światła trysnął z dachu i przebił nas jak szpikulec. Podniosłem głowę i spojrzałem w ciepłe, żółte światło, dostrzegając drobinki kurzu, które opadały kaskadą w powietrzu; przez chwilę myślałem, że zaprowadzono mnie z powrotem do mojej świetlnej klatki.
Czekaliśmy przez kilka sekund — nie zauważyłem, czy Nebogipfel wydał jakieś rozkazy niewidocznym maszynom, które sprawowały nadzór nad tym miejscem — ale potem podłoga pod moimi stopami gwałtownie drgnęła. Potknąłem się, gdyż przypominało to niewielkie trzęsienie ziemi i było zupełnie niespodziewane, ale szybko odzyskałem równowagę.
— Co to było?
Nebogipfel pozostawał niewzruszony.
— Może powinienem był cię ostrzec. Zaczęliśmy się wznosić.
— Wznosić?
Zobaczyłem teraz, że szeroka na mniej więcej ćwierć mili tarcza ze szkła uniosła się z podłogi i dźwigała Nebogipfela oraz mnie w górę. To było tak, jakbym stał na szczycie jakiegoś olbrzymiego filara, który wystrzelił z podłoża w górę. Już wznieśliśmy się na wysokość około dziesięciu stóp i nasze tempo wydawało się wzrastać; poczułem powiew wietrzyku na czole.
Poszedłem kawałek w kierunku skraju tarczy i obserwowałem, jak pode mną roztacza się olbrzymia, urozmaicona równina Morloków. Jak okiem sięgnąć, komora rozciągała się we wszystkich kierunkach, idealnie płaska, równomiernie zaludniona. Podłoga wyglądała jak jakaś skomplikowana mapa, przedstawiająca być może konstelacje, wymalowana srebrnymi nitkami na tle czarnego atłasu — i zakrywająca prawdziwą panoramę gwiezdną pod spodem. Kilka srebrzystych twarzy zwróciło się w naszym kierunku, kiedy podążaliśmy w górę, ale większość Morloków wydawała się całkiem obojętna.
— Nebogipfelu, dokąd jedziemy?
— Do Wnętrza — odparł spokojnie.
Uświadomiłem sobie, że światło uległo zmianie. Wydawało się znacznie jaśniejsze i bardziej rozproszone — już nie było ograniczone do jednego promienia, który można by widzieć na dnie studni.
Wyciągnąłem szyję. Tarcza światła nade mną poszerzała się przez cały czas, kiedy patrzyłem, i tym samym mogłem teraz dostrzec pierścień nieba wokół środkowej tarczy Słońca. To niebo było błękitne i pocętkowane wysoko stojącymi, pierzastymi chmurami, ale odznaczało się dziwną strukturą, kolorową plamistością, którą z początku przypisywałem moim goglom.
Nebogipfel odwrócił się ode mnie. Tupnął nogą w podstawę naszej platformy i wytłoczony został pewien przedmiot. Na początku nie potrafiłem go rozpoznać — był to płytki półmisek, z którego środka wystawał kij. Dopiero gdy Nebogipfel go podniósł i ustawił nad głową, rozpoznałem, co to jest: zwykły parasol do osłonięcia jego bladego ciała przed słońcem.
Tak przygotowani, wznieśliśmy się w światło — snop poszerzył się — i moja dziewiętnastowieczna głowa znalazła się na trawiastej równinie!
— Witamy we Wnętrzu — oznajmił Nebogipfel, który wyglądał komicznie ze swoim parasolem.
Nasz szeroki na ćwierć mili filar ze szkła pokonał ostatnie jardy drogi bezdźwięcznie. Czułem się, jakbym się unosił niczym jakiś pomocnik iluzjonisty na scenie. Zdjąłem gogle i osłoniłem oczy rękami.
Platforma zatrzymała się i jej krawędź zlała się z łąką porośniętą krótką, szczeciniastą trawą, która była tak gładka, jak gdyby stanowiła wylany betonowy fundament. Mój cień wyglądał jak wyraźna, ciemna plama, wyrastająca bezpośrednio pode mną. Było tu oczywiście południe; codziennie i przez cały dzień w całym Wnętrzu było południe! Oślepiające słońce padało na moją głowę i kark — podejrzewałem, że wkrótce nabawię się poparzeń — ale w tym momencie przyjemny dotyk tego „pojmanego” światła słonecznego wart był poświęcenia.
Obróciłem się, przyglądając się krajobrazowi.
Trawa — niczym nie wyróżniająca się jej połać — rosła wszędzie, do samego horyzontu, tylko że na tym spłaszczonym świecie nie było żadnego horyzontu. Spojrzałem do góry, spodziewając się, że zobaczę, jak świat ulega naturalnemu skrzywieniu: w końcu nie byłem już przyklejony do zewnętrznej powierzchni takiej skalistej kulki jak Ziemia, lecz stałem we wnętrzu olbrzymiej, wydrążonej skorupy. Nie było jednak takiego efektu optycznego; zobaczyłem jedynie dalsze połacie trawy i być może kilka kęp drzew lub krzewów w oddali. Niebo stanowiło błękitną płaszczyznę usianą wysoko zawieszonymi, jasnymi chmurami, które stapiały się z lądem na płaskim szwie mgiełki i kurzu.
— Czuję się, jakbym stał na jakimś olbrzymim blacie stołu — powiedziałem do Nebogipfela. — Myślałem, że będzie to przypominać ogromny krajobraz w kształcie półmiska. Cóż to za paradoks, że nie potrafię stwierdzić, czy jestem wewnątrz jakiejś ogromnej Sfery, czy na zewnętrznej powierzchni gigantycznej planety!
— Istnieją sposoby, by to stwierdzić — odparł Nebogipfel spod swojego parasola. — Spójrz do góry.
Odchyliłem głowę do tyłu. Z początku widziałem tylko niebo i słońce — mogło to być jakiekolwiek niebo Ziemi. Potem stopniowo zacząłem dostrzegać coś poza chmurami. Była to ta plamistość nieba, którą zaobserwowałem, kiedy się wznosiliśmy, lecz nieoczekiwany efekt przypisałem wadzie gogli. Plamy przypominały akwarelowe malowidła w oddali, w niebieskim, szarym i zielonym kolorze, lecz z podkreślonymi szczegółami, tak iż największe łaty wydawały się pomniejszone na tle najmniejszych skrawków chmur. Przypominało to mapę lub kilka map nałożonych na siebie i oglądanych z dużej odległości.
I to właśnie ta analogia doprowadziła mnie do prawdy.
— To druga strona Sfery, poza Słońcem... Przypuszczam, że kolory, które widzę, to oceany, kontynenty i łańcuchy górskie, a być może nawet miasta!
To był nadzwyczajny widok — jak gdyby skaliste powłoki tysięcy rozłożonych Ziemi rozwieszono niczym futerka wielu królików. Ogrom Sfery sprawiał, że nie widać było krzywizny. Czułem się raczej, jakby wciśnięto mnie między dwie warstwy, między tę spłaszczoną trawiastą prerię i wieko w postaci utkanego nieba, ze Słońcem zawieszonym pośrodku niczym latarnia i z otchłanią kosmosu w odległości zaledwie kilku mil pod moimi stopami!
— Pamiętaj, że kiedy patrzysz na drugą stronę Wnętrza, sięgasz wzrokiem poza orbitę Wenus — ostrzegł mnie Nebogipfel. — Z takiej odległości sama Ziemia zmniejsza się do wielkości zwykłego punktu światła. Wiele tutejszych elementów topograficznych zbudowano na znacznie większą skalę od samej Ziemi.
— Muszą tu być oceany, które mogłyby połknąć Ziemię! — rozważałem na głos. — Przypuszczam, że siły geologiczne w takiej strukturze są...
— Nie ma tu żadnej geologii — wtrącił Nebogipfel. — Wnętrze i jego krajobrazy to twór sztuczny. Wszystko, co tu widzisz, zaprojektowano w zasadzie tak, aby miało obecną postać — i z pełną świadomością utrzymywane jest w takiej formie. — Wydawało się, że popadł w niezwykle refleksyjny nastrój. — Wiele rzeczy w tej historii różni się od tamtych, które opisałeś. Ale niektóre rzeczy pozostają niezmienne: to jest świat, na którym bez przerwy panuje dzień — w przeciwieństwie do mojego świata, gdzie króluje noc. Rzeczywiście rozdzieliliśmy się na dwa skrajnie różne gatunki, światła i ciemności, tak jak w tamtej alternatywnej Historii.
Nebogipfel zaprowadził mnie teraz do krawędzi naszej szklanej tarczy. Pozostał na platformie, z parasolem przekrzywionym nad głową; ja jednak ruszyłem śmiało na otaczającą nas trawę. Ziemia pod moimi stopami była twarda, ale po wielu dniach stąpania po miękkiej, giętkiej podłodze, z przyjemnością poczułem dotyk odmiennej powierzchni. Choć krótka, trawa była ostra i szczeciniasta, z gatunku powszechnie spotykanych w pobliżu wybrzeży morskich; kiedy się pochyliłem i wbiłem palce w podłoże, stwierdziłem, że gleba jest dość piaszczysta i sucha. W jednym z małych wyżłobień wyrytych przez moje palce pojawił się mały chrząszcz, który pospiesznie zniknął z widoku, zakopując się głębiej w piasku.
Nad trawą rozległ się szmer wiatru. Zauważyłem, że nie ma ptasiego śpiewu; nie usłyszałem również odgłosów żadnego innego zwierzęcia.
— Gleba nie jest zbyt żyzna — zawołałem do Nebogipfela.
— Tak — potwierdził. — Ale — użył niewyraźnego słowa, którego nie potrafiłem rozpoznać — dochodzi powoli do siebie.
— Co powiedziałeś?
— Chodzi mi o złożony system roślin, owadów i zwierząt, które razem funkcjonują we wzajemnej zależności. Minęło dopiero czterdzieści tysięcy lat od wojny.
— Jakiej wojny?
Nebogipfel tylko wzruszył ramionami — jego ramiona wzdrygnęły się, powodując, że włosy na jego ciele zaszeleściły — w geście, który mógł skopiować jedynie ode mnie!
— Kto wie? Jej powody poszły w niepamięć, a kombatanci — narody i ich dzieci — nie żyją.
— Powiedziałeś mi przecież, że nie ma tu wojen — oskarżyłem go.
— Nie ma wśród Morloków — odrzekł. — Ale we Wnętrzu... Ta spowodowała wiele zniszczeń. Zrzucono wielkie bomby. Tutejsza Ziemia została zniszczona, a całe życie unicestwione.
— Z pewnością jednak rośliny, mniejsze zwierzęta...
— Wszystko. Nie rozumiesz. Wszystko na przestrzeni miliona mil kwadratowych umarło, z wyjątkiem trawy i owadów. I dopiero od niedawna jest na tym lądzie bezpiecznie.
— Nebogipfelu, jacy tu żyją ludzie? Czy są podobni do mnie?
Przerwał na chwilę.
— Niektórzy przypominają twoją archaiczną postać. Są jednak nawet starsze formy — wiem o pewnej kolonii zrekonstruowanych neandertalczyków, którzy ponownie wynaleźli religie tamtego wymarłego ludu... I są też tacy, którzy rozwinęli się bardziej od ciebie: którzy różnią się od ciebie tak jak ja, choć pod innymi względami. Sfera jest naprawdę duża. Jeśli chcesz, zabiorę cię do kolonii tych, którzy są podobni do twojego gatunku...
— Och, nie jestem pewien, czego chcę! — odparłem. — Myślę, że przytłacza mnie to miejsce, ten świat światów, Nebogipfelu. Chcę zobaczyć go w całości, zanim zdecyduję, gdzie spędzę moje życie. Czy możesz to zrozumieć?
Nie rozważał mojej propozycji; wydawało się, że bardzo chce się wydostać ze światła słonecznego.
— No dobrze. Kiedy będziesz chciał się ze mną ponownie zobaczyć, wróć na platformę i zawołaj moje imię.
W ten sposób zaczął się mój samotny pobyt we Wnętrzu Sfery.
W tym świecie wiecznego południa nie było cyklu dni i nocy, według którego można by liczyć upływ czasu. Miałem jednak swój zegarek kieszonkowy: pokazywany przez niego czas oczywiście nic nie znaczył wskutek moich przemieszczeń w czasie i przestrzeni, ale służył do wyznaczania dób.
Nebogipfel wytłoczył z platformy schronienie — prostą, kwadratową chatkę z małym oknem i rozszerzającym się drzwiami, które już wcześniej opisałem. Pozostawił mi tacę z wodą i jedzeniem i pokazał mi, jak mogę uzyskać więcej: wystarczyło wepchnąć tacę z powrotem w powierzchnię platformy — było to dziwne uczucie — i po kilku sekundach wysuwała się nowa, w pełni zaopatrzona taca. Ten nienaturalny proces przyprawiał mnie o mdłości, ale nie miałem innego źródła jedzenia i przezwyciężyłem skrupuły. Nebogipfel zademonstrował również, jak wepchnąć przedmioty w platformę, by je oczyścić, tak jak czyścił nawet własne palce. Skorzystałem z tego, by wyczyścić ubranie i buty, i choć spodnie wróciły bez jednej zmarszczki, nie mogłem się przemóc, by wsunąć w ten sposób część własnego ciała. Myśl o wepchnięciu ręki lub nogi — lub jeszcze gorzej, twarzy — w tę miękką powierzchnię przekraczała moje możliwości i nadal myłem się w wodzie.
Nawiasem mówiąc, nadal nie miałem sprzętu do golenia, moja broda była więc długa i bujna, stanowiła przygnębiającą, zwartą masę szarych jak żelazo włosów.
Nebogipfel pokazał mi, jak mogę poszerzyć zakres stosowania gogli. Dotykając ich powierzchni w pewien sposób, mogłem sprawić, by powiększały obrazy odległych przedmiotów, przybliżając i wyostrzając je tak, jakbym je oglądał z bliska. Natychmiast założyłem gogle i zogniskowałem je na odległym cieniu, który uważałem za kępę drzew; okazał się on jednak zwykłym skupiskiem skał, które wyglądały na mocno skruszałe lub stopione.
Przez kilka pierwszych dni wystarczało mi po prostu tam być, na tamtej zmaltretowanej łące. Zacząłem regularnie chodzić na długie spacery; zdejmowałem buty, ciesząc się dotykiem trawy i piasku pieszczących mnie między palcami stóp, i często rozbierałem się do majtek w gorącym świetle słonecznym. Wkrótce zbrązowiałem jak jagoda i choć czubek mojego łysiejącego czoła uległ poparzeniu, to było jak kuracja w Bognorze!
Wieczorami wycofywałem się do mojej chatki. Po zamknięciu drzwi było tam dość przytulnie i spałem dobrze: marynarka służyła mi za poduszkę, a ciepła, miękka platforma pode mną spełniała rolę posłania.
Większość czasu spędzałem na penetrowaniu Wnętrza za pomocą moich powiększających gogli. Siadywałem na obrzeżu platformy lub kładłem się na skrawku miękkiej trawy, z głową wspartą na zrolowanej marynarce, i rozglądałem się po mocno zróżnicowanym krajobrazie nieba.
Część nieba, która znajdowała się naprzeciw mnie, za Słońcem, musiała leżeć na równiku Sfery; spodziewałem się więc, że ten rejon będzie najbardziej podobny do Ziemi — gdzie grawitacja była najsilniejsza, a powietrze sprężone. Ten środkowy pas był względnie wąski — liczył nie więcej niż jakieś dziesiątki milionów mil szerokości. (Mówię dość niefrasobliwie „nie więcej”, ale oczywiście wiedziałem, że Ziemia byłaby znikomą cząstką, zwykłym pyłkiem na tym ogromnym tle!) Za tym środkowym pasem powierzchnia wydawała się monotonnie szara, trudna do rozróżnienia przez filtr błękitnego nieba i widziałem jedynie niewiele szczegółów. W jednym z tych rejonów na dużej szerokości geograficznej znajdowała się srebrno-biała plama pocętkowana szarymi kształtami morskimi, która przypominała mi nieco Księżyc; w innym była to łata w żywym pomarańczowym kolorze — o dość dokładnym kształcie eliptycznym — której natury w ogóle nie potrafiłem pojąć. Przypomniałem sobie szczupłych Morloków, którzy przyszli z zewnętrznych rejonów o niskiej grawitacji, położonych z dala od równika, i zastanawiałem się, czy w tych odległych światach o niskiej grawitacji na mapie wyższych szerokości geograficznych Wnętrza nie żyją być może zdeformowani ludzie.
Kiedy przyjrzałem się temu wewnętrznemu, podobnemu do Ziemi, środkowemu pasowi, to nawet on wydawał się słabo zaludniony; dostrzegłem lśniące w nieustannym świetle słonecznym olbrzymie oceany i pustynie, które mogłyby wchłonąć światy. Te nieużytki lądowe i wodne oddzielały wyspiarskie światy: regiony urozmaicone i niewiele większe od Ziemi, gdyby ją rozłożyć na tamtej powierzchni.
W jednym miejscu zobaczyłem świat trawy i lasów, z miastami pełnymi pobłyskujących budynków wznoszących się ponad drzewami. Gdzie indziej rozpoznałem świat skuty lodem, którego mieszkańcy musieli radzić sobie z przetrwaniem jak moi przodkowie w epokach lodowych w Europie. Zastanowiłem się, czy być może nie schłodzono go poprzez umieszczenie na jakiejś olbrzymiej platformie, która miała go wynieść poza atmosferę. Na niektórych z tych światów dostrzegłem piętno przemysłu: złożoną strukturę miast, przypominający mgłę dym fabryk, nitkowate mosty przerzucone nad zatokami, piórkowate kilwatery statków na otoczonych lądem morzach i czasami smugi dymu rozchodzące się w górnych partiach atmosfery, które według moich wyobrażeń musiały być wytwarzane przez jakieś latające pojazdy.
Tak wiele rzeczy wydawało się dość znajomych, a równocześnie niektóre światy całkowicie przekraczały moją zdolność pojmowania.
Dostrzegłem miasta, które po prostu unosiły się w powietrzu, ponad własnymi cieniami, olbrzymie budynki — chiński mur musiał wydawać się przy nich karzełkiem — które rozciągały się na przestrzeni sztucznie stworzonych krajobrazów... Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jacy ludzie muszą żyć w takich miejscach.
W niektóre dni budziłem się we względnej ciemności. Wielka powłoka chmur opadała na ląd i niebawem zaczynał padać ulewny deszcz. Przyszło mi do głowy, że pogoda w tym Wnętrzu musiała zostać wyregulowana — tak jak bez wątpienia wszystkie inne czynniki środowiskowe — gdyż bez trudu mogłem sobie wyobrazić olbrzymie wyładowania cykloniczne, które mogły się wyzwalać wskutek szybkiego wirowania tego ogromnego świata. Trochę spacerowałem podczas tej pogody, rozkoszując się wonią świeżej wody. W takie dni, kiedy intrygującą, drugą stronę Wnętrza i jej wątpliwy horyzont skrywały deszcz oraz chmury, to miejsce znacznie bardziej przypominało Ziemię.
Po długich oględzinach za pośrednictwem teleskopowych gogli stwierdziłem, że trawiasta równina wokół mnie jest rzeczywiście tak monotonna jak wtedy, gdy spojrzałem na nią po raz pierwszy. Pewnego dnia — było jasno i gorąco — postanowiłem spróbować dotrzeć do wspomnianego już zgrupowania skał, które stanowiło jedyne urozmaicenie zamglonego horyzontu, nawet w najbardziej pogodny dzień. Zapakowałem trochę jedzenia i wody do torby, którą zrobiłem na poczekaniu z mojej wytrzymałej marynarki, i ruszyłem w drogę; doszedłem tak daleko, jak tylko zdołałem, nim zmogło mnie zmęczenie, a potem położyłem się, żeby spróbować się przespać. Nie mogłem jednak znaleźć sobie wygodnej pozycji w słońcu i po kilku godzinach zrezygnowałem ze snu. Poszedłem kawałek dalej, ale zgrupowanie skał wcale się nie przybliżało i zacząłem się bać, ponieważ byłem tak daleko od platformy. A co, jeżeli się zmęczę lub przytrafi mi się coś złego? Nigdy nie zdołam zawołać Nebogipfela i utracę szansę powrotu do własnych czasów: prawdę mówiąc, umrę w trawie jak jakaś zraniona gazela. I to z powodu spaceru do nieznanych skał!
Czując się idiotycznie, zawróciłem do mojej platformy.
Kilka dni po tym wydarzeniu obudziłem się, wynurzyłem się z chatki i uświadomiłem sobie, że światło jest trochę jaśniejsze niż zwykle. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że dodatkowe oświetlenie pochodzi od ostro świecącego punktu w odległości kilku radianów od nieruchomego Słońca. Porwałem gogle i przyjrzałem się nowej gwieździe.
Była to płonąca wyspa-świat. Kiedy ją obserwowałem, wielkie eksplozje druzgotały jej powierzchnię, wysyłając w górę chmury, które rozkwitały jak urocze, martwe kwiaty. Pomyślałem, że wyspa-świat musi już być pozbawiona życia, gdyż nic nie mogło przeżyć pożaru, którego byłem świadkiem, lecz eksplozje nadal mnożyły się na jej powierzchni. A wszystko to odbywało się w dziwnej ciszy!
Wyspa-świat płonęła przez kilka godzin jaśniej od Słońca i wiedziałem, że obserwuję wielką tragedię, której sprawcą jest człowiek lub jego potomkowie.
Wszędzie na moim skalistym niebie — teraz zacząłem tego intensywnie szukać — dostrzegałem piętno wojny.
Znalazłem świat, w którym wielkie obszary lądowe wydawały się pogrążone w stanie wycieńczającej i niszczycielskiej wojny: zobaczyłem brązowe ścieżki rozrytego krajobrazu, ogromne transzeje, szerokie na setki mil, w których — jak sobie wyobrażałem — ludzie walczyli i umierali rok po roku. Gdzie indziej było płonące miasto, nad którym biegły łukowate smugi białych oparów i zastanawiałem się, czy użyto tam jakiejś broni powietrznej. Odkryłem też świat potwornie spustoszony przez wojnę, kontynenty były poczerniałe i wyjałowione, z konturami miast ledwie widocznymi przez przetaczające się kłęby czarnych chmur.
Zastanawiałem się, jak wiele tych nieszczęść nawiedziło Ziemię po moim wyjeździe!
Po kilku dniach zacząłem regularnie zdejmować gogle na dłuższe okresy czasu. Zacząłem odczuwać, że ten podniebny dach, zabarwiony wszędzie kolorami wojny, jest nieznośnie przygnębiający.
Niektórzy ludzie z moich czasów wysuwali argumenty za wojną — przypuszczam, że powitaliby jaz radością jako, na przykład, rozluźnienie napięcia między wielkimi mocarstwami. Ludzie uważali wojnę — zawsze następną — za wielką czystkę, za ostatnią wojnę, którą trzeba przeprowadzić. Ale widziałem teraz, że tak nie jest: ludzie prowadzili wojny z powodu wciąż tkwiącego w nich dzikusa, a wszelkie usprawiedliwienia były zwykłym racjonalistycznym wytłumaczeniem, podsuwanym nam przez nasze nadmiernie rozrośnięte mózgi.
Wyobraziłem sobie, jak by to było, gdyby gdzieś tu umieszczono Wielką Brytanię i Niemcy w postaci dwóch kolejnych kolorowych plam na tle tego skalistego nieba. Pomyślałem o tych dwóch narodach, które z mojej szerokiej perspektywy wydawały mi się teraz pogrążone w stanie bezsensownego chaosu gospodarczego i moralnego. I powątpiewałem, czy w 1891 roku w którymkolwiek z tych krajów żył człowiek, który wówczas potrafiłby mi wskazać zalety wojny, bez względu na jej wynik! I jak absurdalny oraz bezcelowy wydawałby się taki konflikt, gdyby Brytanię i Niemcy rzeczywiście umieszczono we Wnętrzu tej monstrualnej Sfery.
Miliony niezastąpionych ludzi w całej Sferze ginęły w konfliktach — dla mnie tak odległych i nic nie znaczących jak malowidła na suficie katedry — i można by pomyśleć, że ludzie, którzy żyją w Sferze — i widzą tysiąc wyspiarskich światów podobnych do własnego — zrezygnują ze swoich czczych ambicji i dostrzegą to, co ja teraz rozumiałem. Wydawało mi się jednak, że tak nie jest; nadal dominowały pierwotne instynkty ludzkie, nawet w roku Pańskim 657 208. Tutaj, w Sferze, nawet codzienna lekcja w formie tysiąca, miliona wojen, toczących się na całym żelaznym niebie, najwidoczniej nie była wystarczająca, by ludzie zdali sobie sprawę z daremności i okrucieństwa tego wszystkiego!
Stwierdziłem, że na zasadzie kontrastu moje myśli kierują się w stronę Nebogipfela i jego ludu oraz ich racjonalnie myślącego społeczeństwa. Nie będę udawał, że nie poczułem pewnej odrazy na myśl o Morlokach i ich nienaturalnych praktykach, ale teraz rozumiałem, że wynikało to z moich prymitywnych uprzedzeń i niefortunnych doświadczeń w świecie Weeny, które nie mogły stanowić podstawy do oceny Nebogipfela.
Mając czas na kontemplację, zdołałem się domyślić, jak mogło dojść do zatarcia różnic płciowych u Morloków. Rozważyłem, jak to jest u ludzi z lojalnością wobec bliźnich. Przede wszystkim człowiek musi walczyć o siebie i swoje dzieci. Potem walczy o rodzeństwo — chociaż chyba jednak mniej zaciekle, ponieważ wspólny spadek musi być podzielony. W następnej kolejności są dzieci rodzeństwa oraz dalsi krewni, o których walka byłaby coraz słabsza.
Tym samym działania i lojalność ludzi można przewidzieć z przygnębiającą dokładnością, gdyż tylko przy takiej hierarchii wierności — w nękanym niedostatkiem i niestabilnym świecie — można ocalić spadek dla przyszłych pokoleń.
Ale spadek Morloków był już zabezpieczony i to nie przez dzieci lub rodzinę, lecz wielkie, wspólne źródło, którym była Sfera. Tak więc odróżnianie i specjalizacja płci stały się nieważne, a nawet szkodliwe dla uporządkowanego postępu.
To ironia, pomyślałem, że taką właśnie diagnozę — o zanikaniu płci w świecie, który jest stabilny, dostatni i spokojny — postawiłem w odniesieniu do przepięknych i zdemoralizowanych Elojów, a teraz przekonałem się tutaj, że — w tej wersji wydarzeń — to ich szkaradni kuzyni, Morlokowie, osiągnęli ten odległy cel!
Przetrawiłem te wszystkie myśli w umyśle i powoli — trwało to kilka dni — dojrzała we mnie decyzja co do mojej przyszłości.
Nie mogłem pozostać we Wnętrzu; po tym, jak pod wpływem Nebogipfela otwarła się przede mną boska perspektywa, nie mogłem poświęcać życia i energii na żaden z bezsensownych konfliktów, które nękały te olbrzymie równiny niczym przemieszczające się pożary. Nie mogłem też pozostać z Nebogipfelem i jego Morlokami, gdyż nie jestem Morlokiem i gdybym miał żyć tak jak Nebogipfel, moje podstawowe ludzkie potrzeby uczyniłyby to życie nie do zniesienia.
Ponadto — jak już powiedziałem — nie mógłbym żyć, wiedząc, że nadal istnieje mój wehikuł czasu, machina zdolna do zniszczenia historii!
Zacząłem układać plan, który miał to wszystko rozwiązać, i wezwałem Nebogipfela.
— Po skonstruowaniu Sfery — powiedział Nebogipfel — doszło do rozłamu. Ci, którzy pragnęli żyć tak, jak ludzie żyli zawsze, wyemigrowali do Wnętrza. A ci, którzy chcieli odrzucić odwieczną dominację genów...
— ... stali się Morlokami. I tym samym wojny — bezsensowne i nieustanne — przetaczają się jak fale po tej nieograniczonej powierzchni Wnętrza.
— Tak.
— Nebogipfelu, czy celem Sfery jest utrzymywanie przy życiu tych pseudoludzi, tych nowych Elojów, aby dać im teren do prowadzenia wojen, nie niszcząc równocześnie ludzkości?
— Nie. — Uniósł parasol w dostojny sposób, który już nie wydawał mi się komiczny. — Oczywiście, że nie. Sfera jest przeznaczona dla Morloków, jak nas nazywasz: ma nam udostępniać energię gwiazdy w celu nabywania wiedzy. — Zamrugał swoimi olbrzymimi oczami. — Gdyż jaki cel mogą mieć inteligentne istoty, jeśli nie zbieranie i magazynowanie wszystkich dostępnych informacji?
Powiedział, że pamięć Sfery jest jak ogromna biblioteka, w której zmagazynowana jest mądrość rasy, zgromadzona na przestrzeni pół miliona lat; wiele zaobserwowanych przeze mnie cierpliwych wysiłków Morloków poświęconych było dalszemu zbieraniu informacji lub klasyfikowaniu i reinterpretowaniu zgromadzonych już danych.
Ci Nowi Morlokowie byli rasą uczonych! Całą energię Słońca poświęcono rozwojowi — cierpliwemu, przypominającemu rozmnażanie się korali — wielkiej Biblioteki!
Potarłem się po brodzie.
— Rozumiem. Przynajmniej motyw. Przypuszczam, że nie odbiega on tak bardzo od pobudek, które zdominowały moje życie. Czy nie obawiasz się jednak, że pewnego dnia wasze poszukiwania dobiegną końca? Co zrobicie, kiedy, przykładowo, matematyka zostanie doprowadzona do perfekcji i przedstawiona zostanie ostateczna teoria na temat fizycznego kształtu wszechświata?
Pokręcił głową — kolejny gest, którego Nebogipfel nauczył się ode mnie.
— To niemożliwe. Pierwszą osobą, która to wykazała, jest człowiek z twoich czasów: Kurt Gödel.
— Kto taki?
— Kurt Gödel, matematyk, który urodził się jakieś dziesięć lat przed twoją wyprawą w czas...
Ten Gödel — dowiedziałem się z zaskoczeniem, kiedy Nebogipfel ponownie wykazał się głęboką znajomością moich czasów — wykaże w latach trzydziestych dwudziestego wieku, że matematyki nie można nigdy doprowadzić do końca; zamiast tego jej systemy logiczne muszą być zawsze wzbogacane poprzez udowadnianie prawdy lub fałszywości nowych aksjomatów.
— Myślenie o tym przyprawia mnie o ból głowy! Mogę sobie wyobrazić, jak potraktowano tego biednego Gödela, kiedy ogłosił tę wiadomość światu. Ba, mój stary nauczyciel algebry wyrzuciłby go z sali.
— Gödel wykazał — powiedział Nebogipfel — że nasze dążenia do zdobycia wiedzy i zrozumienia nigdy nie ustaną, bo nie istnieje coś takiego jak kres poznania.
Zrozumiałem go.
— Dał wam nieskończony cel.
Uświadomiłem sobie teraz, że Morlokowie przypominają świat mnichów, którzy niestrudzenie usiłują zrozumieć działanie mechanizmów naszego wielkiego wszechświata.
Wreszcie — u Końca Czasu — ta wielka Sfera, ze swoim maszynowym Umysłem i Morlokami — jego cierpliwymi sługami, stanie się czymś w rodzaju Boga, ogarniającego swym zasięgiem Słońce i nieskończoną wiedzę.
Zgodziłem się z Nebogipfelem, że nie może być wyższego celu dla inteligentnego gatunku!
Przećwiczyłem sobie w myśli następne słowa i wypowiedziałem je ostrożnie.
— Nebogipfelu, chcę wrócić na Ziemię. Pomogę wam przy moim wehikule czasu.
Spuścił głowę.
— Cieszę się. To niezmiernie pomoże nam w jego zrozumieniu.
Omówiliśmy dokładniej moją propozycję, ale nie musiałem go dalej przekonywać, gdyż Nebogipfel wydawał się nic nie podejrzewać i nie wypytywał mnie.
Przygotowałem się pospiesznie do opuszczenia tej bezsensownej prerii. Kiedy to robiłem, nie zdradzałem swoich myśli.
Wiedziałem, że Nebogipfel — pomimo swojego zapału, by poznać technikę podróżowania w czasie — zaakceptuje moją propozycję. I w świetle mojego zrozumienia godności Nowych Morloków poczułem pewien ból, że muszę go okłamać!
Rzeczywiście, chciałem wrócić na Ziemię z Nebogipfelem, nie miałem jednak zamiaru tam pozostawać, ponieważ z chwilą, gdy dopadnę mojej machiny, zamierzałem nią uciec w przeszłość.
Zmuszony byłem czekać przez trzy dni, nim Nebogipfel oznajmił, że jest gotowy do wyjazdu; powiedział, że to kwestia odczekania, aż Ziemia i nasza część Sfery ustawią się względem siebie w odpowiedniej pozycji.
Skierowałem myśli ku czekającej mnie podróży z niepokojem — ale nie obawą, bo przecież już przeżyłem jedną taką przeprawę przez przestrzeń międzyplanetarną, choć byłem wtedy nieprzytomny — a równocześnie z narastającym zainteresowaniem. Snułem domysły na temat napędu kosmicznego jachtu Nebogipfela. Pomyślałem o tym, jak Verne kazał swoim lubiącym dyskutować kanonierom z Baltimore wystrzelić z tamtej absurdalnej armaty kulę wypełnioną ludźmi, która miała przelecieć z Ziemi na Księżyc. Wystarczyło jednak kilka obliczeń w myśli, by wykazać, że przyspieszenie potrzebne do wystrzelenia pocisku z prędkością pozwalającą mu umknąć grawitacji ziemskiej byłoby zarazem tak duże, iż moje biedne ciało i ciało Nebogipfela zostałyby rozbryzgane wewnątrz metalowej skorupy jak dżem truskawkowy.
A więc jak?
Powszechnie wiadomo, że przestrzeń międzyplanetarna jest pozbawiona powietrza; nie moglibyśmy zatem polecieć na Ziemię jak ptaki, gdyż one poruszają się na zasadzie prucia powietrza skrzydłami. Bez powietrza nie mogło być prucia! Rozważałem możliwość, że być może mój jacht kosmiczny napędzany będzie przez jakiś nowoczesny silnik rakietowy, gdyż rakieta, która leci dzięki wyrzucaniu za siebie olbrzymich ilości spalanego paliwa, mogłaby funkcjonować w próżni kosmicznej, gdyby umieszczono w niej tlen do podtrzymywania procesu spalania...
Były to jednak proste teorie, które wynikały z mojego dziewiętnastowiecznego rozumowania. Skąd mogłem wiedzieć, co będzie możliwe w roku Pańskim 657 208? Wyobraziłem sobie jachty halsujące w strefie grawitacji słonecznej, jakby poruszały się pod wpływem jakiegoś niewyczuwalnego wiatru, lub, pomyślałem, można będzie w jakiś sposób manipulować polem magnetycznym lub innymi polami.
Konstruowałem tak w myślach kolejne teorie, aż przyszedł Nebogipfel, by po raz ostatni zabrać mnie z Wnętrza.
Kiedy opadaliśmy w ciemność Morloków, stałem z odchyloną do tyłu głową i patrzyłem na oddalające się światło słoneczne, i — tuż przed założeniem gogli — obiecałem sobie, że następnym razem, kiedy poczuję na twarzy ciepło gwiazdy ludzkości, będzie to już w moim stuleciu!
Spodziewałem się, że zostanę przetransportowany do jakiegoś morlokowego odpowiednika portu, gdzie wielkie, hebanowe jachty kosmiczne będą przycumowane do Sfery jak liniowce przy nabrzeżu.
Cóż, niczego podobnego tam nie było; zamiast tego Nebogipfel zaprowadził mnie — przemierzyliśmy nie więcej niż kilka mil za pośrednictwem ruchomej podłogi — do obszaru, który wyróżniał się jedynie brakiem przedmiotów i przegród oraz tym, że przebywało tam niewielu Morloków. Na środku tego obszaru znajdowała się mała, trochę wyższa ode mnie komora z przezroczystymi ścianami — podobna do kabiny dźwigu — która spoczywała na usianej gwiazdami podłodze.
Na znak Nebogipfela wszedłem do kabiny. Morlok podążył moim śladem i drzwi w kształcie membrany zamknęły się szczelnie za nami z syczącym odgłosem. Kabina była w przybliżeniu prostokątna; dzięki zaokrąglonym narożnikom i krawędziom wyglądała trochę jak podłużna pastylka. Nie było tam mebli, ale co kawałek przymocowano pionowe pręty.
Nebogipfel objął swoimi bladymi palcami jeden z nich.
— Powinieneś się przygotować. Przy starcie nastąpi nagła zmiana w ciążeniu.
Te spokojne słowa zaniepokoiły mnie! Oczy Nebogipfela, czarne pod osłoną gogli, patrzyły na mnie ciekawie i badawczo; jak zwykle wprawiało mnie to w zakłopotanie i zobaczyłem, jak Morlok zaciska palce na słupku.
A potem — nastąpiło to szybciej, niż potrafię opisać — podłoga rozsunęła się. Kabina wypadła ze Sfery, a wraz z nią ja i Nebogipfel!
Wykrzyknąłem i chwyciłem pręt jak dziecko trzymające się kurczowo nogi swojej matki.
Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że powierzchnia Sfery przemieniła się teraz w olbrzymi, czarny dach, który zasłaniał mi połowę wszechświata. Na środku tego sufitu dostrzegłem trochę jaśniejszy, prostokątny kształt: były to drzwi, przez które wypadliśmy i które zmniejszały się w miarę, gdy się od nich oddalaliśmy, a zresztą już i tak zamykały się nad nami. Drzwi znikały z majestatyczną powolnością, podkreślając fakt, że nasza kabina-kapsuła rzeczywiście zaczyna spadać w przestrzeń kosmiczną. Wiedziałem dokładnie, co się stało: każdy uczeń może uzyskać ten sam efekt, jeśli rozbuja nad głową nanizany na sznurek kasztan, a potem go puści. Cóż, „sznurek”, który przytrzymywał nas w obracającej się Sferze — spoistość jej podłogi — teraz zniknął i zostaliśmy bezceremonialnie wyrzuceni w przestrzeń kosmiczną.
A pode mną — prawie nie byłem w stanie patrzeć w dół — znajdowała się wypełniona gwiazdami jama, bezdenna jaskinia, w którą bez końca spadałem wraz z Nebogipfelem.
— Nebogipfelu, na miłość boską, cóż się nam przydarzyło? Czy nastąpiła jakaś katastrofa?
Spojrzał na mnie. Jego stopy niepokojąco unosiły się kilka cali nad podłogą kapsuły, gdyż wraz z jej spadaniem w otchłań kosmosu my też oderwaliśmy się od podłoża jak ziarnka grochu w pudełku od zapałek!
— Zostaliśmy wypuszczeni ze Sfery. Skutki jej wirowania są...
— Rozumiem to wszystko — wtrąciłem. — Ale dlaczego? Czy będziemy spadać do samej Ziemi?
Przeraziła mnie jego odpowiedź.
— W zasadzie tak — odparł.
A potem nie miałem już siły zadawać dalszych pytań, ponieważ uświadomiłem sobie, że też zaczynam fruwać w tej małej kabinie jak balon i równocześnie musiałem walczyć z mdłościami, które mnie ogarnęły na wiele minut.
Powoli odzyskałem panowanie nad własnym ciałem.
Kazałem Nebogipfelowi wytłumaczyć mi zasady tego lotu na Ziemię. I kiedy już to uczynił, uświadomiłem sobie, jak elegancko i ekonomicznie Morlokowie rozwiązali kwestię podróżowania między Sferą i jej kordonem planet, które przetrwały. Powinienem był to odgadnąć i porzucić wszelkie bezsensowne domysły na temat rakiet — a jednak, oto był kolejny przykład odczłowieczenia morlokowej duszy! Zamiast lotu w pretensjonalnym jachcie kosmicznym, który sobie wyobrażałem, miałem przelecieć z orbity Wenus na Ziemię w czymś tak niewyszukanym jak ta trumna w kształcie pastylki.
Niewielu ludzi z moich czasów zdawało sobie sprawę z tego, jak duża część wszechświata to próżnia, z rzadka usiana pływającymi w niej oazami ciepła i życia, i tym samym jak wielkie prędkości potrzebne są do tego, aby pokonać międzyplanetarne odległości w jakimś sensownym odstępie czasowym. Ale Sfera Morloków w strefie równikowej już poruszała się z ogromną szybkością. A więc Morlokowie nie potrzebowali ani rakiet, ani armat, aby osiągnąć prędkości międzyplanetarne. Po prostu wypuszczali kapsuły ze Sfery i pozwalali, by rotacja załatwiła resztę.
Tak samo postąpili z nami. Nebogipfel powiedział mi, że przy takiej prędkości powinniśmy dotrzeć w okolicę Ziemi w ciągu zaledwie czterdziestu siedmiu godzin.
Rozejrzałem się po kapsule, ale nie dostrzegłem śladu rakiet ani żadnej innej siły napędowej. Fruwałem w tej małej kabinie i czułem się jak niezdarny olbrzym; broda unosiła mi się przed twarzą, tworząc szarą chmurę, a marynarka ciągle marszczyła mi się na wysokości łopatek.
— Rozumiem zasady startu — powiedziałem do Nebogipfela. — Ale jak ta kapsuła jest sterowana?
Wahał się przez kilka sekund.
— Nie jest. Czy nie zrozumiałeś tego, co ci powiedziałem? Kapsuła nie potrzebuje żadnej siły napędowej, ponieważ prędkość, którą nadaj e jej Sfera...
— Tak tak — wtrąciłem ze zniecierpliwieniem — zrozumiałem to wszystko. Ale co by było, gdybyśmy teraz odkryli, że wskutek jakiegoś błędu przy starcie zbaczamy z prawidłowego kursu, że nie trafimy na Ziemię?
Uświadomiłem sobie bowiem, że bardzo nieznaczny błąd na Sferze, równy nawet ułamkowi radiana, mógłby — z powodu niezmierzonych odległości międzyplanetarnych — sprawić, iż miniemy Ziemię w odległości milionów mil. A wtedy prawdopodobnie dryfowalibyśmy do końca życia w próżni między gwiazdami, zwalając na siebie winę, dopóki nie skończyłoby nam się powietrze!
Nebogipfel wydawał się zmieszany.
— Nie było żadnego błędu.
— Mimo to — podkreśliłem — gdyby takowy zaistniał, być może wskutek wady mechanicznej, to jak, znajdując się w tej kapsule, mielibyśmy skorygować tor naszego lotu?
Zastanawiał się przez chwilę, nim odpowiedział.
— Błędy nigdy się nie zdarzają — powtórzył. — Dlatego ta kapsuła nie musi mieć napędu korekcyjnego, co sugerujesz.
Z początku nie dawałem temu wiary i kazałem Nebogipfelowi kilkakrotnie to powtórzyć, nim zaakceptowałem prawdę. Więc to prawda! Po wystrzeleniu statek leciał między planetami tak bezwładnie, jak ciśnięty kamień: moja kapsuła przemierzała przestrzeń kosmiczną tak bezradnie jak księżycowa kula armatnia Verne’a.
Kiedy zaprotestowałem przeciw głupocie takiego rozwiązania, odniosłem wrażenie, że Morlok doznaje szoku — jakbym zmuszał jakiegoś pastora o rzekomo otwartym umyśle do przyjęcia dyskusyjnego poglądu o wątpliwej wartości moralnej — i dałem sobie spokój.
Kapsuła obracała się powoli, przez co odległe gwiazdy i olbrzymia ściana w postaci Sfery wirowały wokół nas; myślę, że bez tej rotacji mógłbym sobie wyobrazić, iż jestem bezpieczny i odpoczywam, być może podczas jakiejś nocy na pustyni; spadanie jednak nie pozwalało zapomnieć, że znajduję się w kruchej klatce, która zlatuje swobodnie, bez zabezpieczenia i środków do jej kierowania. Przez kilka pierwszych godzin spędzonych w tej kapsule byłem sparaliżowany ze strachu! Nie mogłem się przyzwyczaić ani do przezroczystości otaczających nas ścian, ani do tego, że w trakcie tego lotu nie byliśmy w stanie nią sterować. Pod pewnymi względami podróż przypominała koszmar — spadanie w nieskończonej ciemności, bez możliwości, by coś zmienić w celu ocalenia życia. I oto w największym skrócie możecie zobaczyć zasadniczą różnicę między umysłem Morloka i człowieka. Bo któryż człowiek powierzyłby życie pojazdowi, który przemierza międzyplanetarne odległości w pocisku balistycznym, pozbawionym steru? Tak jednak postępowali Nowi Morlokowie: mając za sobą pół miliona lat ciągłego udoskonalania techniki, Morlok bez namysłu powierzał swoje życie maszynom, gdyż jego maszyny po prostu nigdy go nie zawodziły.
Aleja nie byłem Morlokiem!
Stopniowo jakoś odzyskałem spokój. Poza tym, że kapsuła powoli spadała przez całą drogę na Ziemię, godziny mijały w ciszy, którą przerywał jedynie cichy odgłos oddechu mojego towarzysza. W pojeździe było znośnie ciepło i tym samym całkowicie wygodnie. Ściany wykonano z tego samego materiału, co podatną na wytłaczanie podłogę i za pośrednictwem dotyku Nebogipfel dostarczał mi jedzenia, picia oraz innych potrzebnych rzeczy, choć wybór był mniejszy niż w Sferze, która posiadała większą pamięć od naszej kapsuły.
Tak więc żeglowaliśmy z całkowitą łatwością przez tę wielką katedrę międzyplanetarnej przestrzeni kosmicznej. Zacząłem się czuć, jakbym był bezcielesny i ogarnął mnie nastrój absolutnej obojętności oraz niezależności. Nie było to jak podróż, a nawet — po tych pierwszych godzinach — koszmar; zamiast tego zaczęło to przypominać sen.
W drugim dniu naszego lotu Nebogipfel zapytał mnie ponownie o moją pierwszą podróż w przyszłość.
— Udało ci się wydostać wehikuł z rąk Morloków — zachęcił mnie. — I poleciałeś dalej w przyszłość tamtej Historii...
— Przez długi czas po prostu trzymałem się swojego wehikułu — przypomniałem sobie — tak jak teraz kurczowo ściskam te drągi, nie dbając o to, dokąd zmierzam. Wreszcie zmusiłem się, by spojrzeć na moje chronometryczne tarcze i stwierdziłem, że wskazówki przeskakują z ogromną prędkością w przyszłość.
— Musisz uzmysłowić sobie — powiedziałem mu — że w tamtej Historii oś Ziemi i jej rotacja nie zostały skorygowane. Dzień i noc nadal trzepotały nad Ziemią jak skrzydła i Słońce wciąż przemieszczało się między punktami przesileń podczas zmian pór roku. Stopniowo jednak docierała do mojej świadomości zmiana: że pomimo mojej stałej prędkości przechodzenia przez czas migotanie dnia i nocy powróciło i stało się wyraźniejsze.
— Rotacja Ziemi uległa spowolnieniu — stwierdził Nebogipfel.
— Tak. W końcu dni rozciągnęły się w wieki. Słońce przemieniło się w olbrzymią i gniewną kopułę, która błyszczała swoim pomniejszonym żarem. Od czasu do czasu płonęło jaśniejszym światłem; to były spazmy przypominające jego wcześniejszą jasność. Za każdym razem wracało jednak do swojej ponurej purpury. Zacząłem zwalniać prędkość przechodzenia przez czas...
Kiedy się zatrzymałem, krajobraz przypominał ten, który zawsze wyobrażałem sobie na Marsie. Olbrzymie, nieruchome słońce wisiało nad horyzontem, a nad przeciwną połową nieba nadal świeciły podobne do kości gwiazdy. Rozsiane na całej planecie skały jaśniały zjadliwą czerwienią i na każdej zwróconej w kierunku zachodnim płaszczyźnie poplamione były intensywną zielenią, jakby zaatakowane przez porosty.
Mój wehikuł stał na plaży, która opadała ku morzu, tak spokojnemu, iż mogło się wydawać pokryte taflą szkła. Powietrze było chłodne i dość rzadkie; czułem się jakby zawieszony na szczycie jakiejś odległej góry. Dolina Tamizy w niewielkim stopniu przypominała znajomą topografię; wyobraziłem sobie, jak powłoka lodu i powolny oddech mórz musiały wymazać wszelkie ślady krajobrazu, który znałem — i wszelkie ślady ludzkości...
Nebogipfel i ja nadal wisieliśmy w powietrzu, zawieszeni w przestrzeni kosmicznej w naszej błyszczącej klatce, a ja szeptem zdawałem mu relację o odległej przyszłości; w tej spokojnej atmosferze odkryłem dodatkowe szczegóły, których nie opowiedziałem moim przyjaciołom w Richmond.
— Zobaczyłem coś, co przypominało kangura — przypomniałem sobie. — Miało jakieś trzy stopy wzrostu... było przysadziste i obdarzone ciężkimi kończynami oraz zaokrąglonymi ramionami. Sadziło susami przez plażę. Przypominam sobie, że wyglądało na zdesperowane i uderzało słabo łapą w skały, najwyraźniej próbując wyrwać kilka garści porostów. Wyczuwało się w nim wielkie zwyrodnienie. A potem zobaczyłem ze zdziwieniem, że zarówno przednie jak i tylne łapy tego czegoś miały po pięć kruchych palców... I istota miała wypukłe czoło oraz patrzące wprost przed siebie oczy. Jej podobieństwo do człowieka było w najwyższym stopniu nieprzyjemne!
— Ale potem poczułem, że coś dotyka mojego ucha — ciągnąłem — jakby głaskał mnie jakiś włos, i odwróciłem się w siodełku. Tuż za machiną znajdowała się jakaś istota. Była podobna do stonogi, ale miała szerokość trzech lub czterech, a długość być może trzydziestu stóp, i jej ciało było rozczłonkowane, a purpurowe, chitynowe łuski szeleściły, gdy się poruszała. Wilgotne rzęski o długości stopy kiwały się w powietrzu i to właśnie jedna z nich mnie dotknęła. Teraz ta bestia uniosła swoją badylowatą głowę i rozwarła szeroko swoje szerokie usta, machając oślinionymi szczękami; miała rozstawione w sześciokąt oczy, które się obracały i wpatrywały we mnie.
— Dotknąłem dźwigni — mówiłem dalej — i oddaliłem się w czasie od tego potwora. Wyłoniłem się na tej samej plaży, ale teraz dostrzegłem mrowie przypominających stonogi stworzeń, które z chrzęstem swoich odwłoków ociężale właziły na siebie. Wyposażone były w ogromną liczbę nóg, na których pełzały, skręcając swe ciała w pętlę podczas ruchu. W środku tego roju dostrzegłem niski i zakrwawiony wzgórek i pomyślałem o smutnym, kangurzym stworzeniu, które zaobserwowałem wcześniej.
— Nie mogłem znieść tej rzezi! — kontynuowałem. — Nacisnąłem na dźwignie i skoczyłem o milion lat. Nadal istniała ta straszna plaża. Teraz jednak, kiedy odwróciłem się od morza, w oddali na wyjałowionym zboczu za sobą zobaczyłem stworzenie podobne do ogromnego, białego motyla, który migotał i trzepotał skrzydłami na tle nieba. Jego tors przypominał wielkością tułów małej kobiety, a blade i przezroczyste skrzydła były olbrzymie. Jego głos był ponury — dziwnie ludzki — i poczułem się strapiony na duszy.
— Po chwili zauważyłem jakiś ruch w pobliżu — podjąłem opowieść. — To przypominało skupisko czerwonych jak na Marsie skał, które przesuwały się na piasku w moim kierunku. Był to jakiś krab: istota o wielkości sofy, która pokonywała plażę na swoich kilku nogach i kiwała do mnie szarawoczerwonymi oczami na słupkach, które podobne były do ludzkich. Jej usta, skomplikowane jak jakaś maszyna, drgały i oblizywały się, kiedy istota się poruszała, a jej metaliczny kadłub poplamiony był zielenią niewzruszonych porostów. Kiedy szkaradny i kruchy motyl przefrunął nade mną, krab wyciągnął ku niemu swoje wielkie pazury. Chybił, ale wydaje mi się, że dostrzegłem skrawki bladego ciała pochwycone w uścisk jego wielkiej łapy.
— Kiedy później rozmyślałem o tamtym widoku — powiedziałem Nebogipfelowi — zaprawiony goryczą niepokój utwierdził się w moim umyśle. Wydaje mi się, że ten układ silnego drapieżcy i słabej ofiary może być konsekwencją stosunku łączącego Elojów i Morloków, który zaobserwowałem wcześniej. Ale ich formy tak się różniły: stonogi, a potem kraby...
— Na tak wielkich przestrzeniach czasu — upierałem się — ewolucyjna presja jest taka, że formy gatunków są dość plastyczne — tak uczy nas Darwin — a zoologiczna retrogresja jest siłą dynamiczną. Pamiętaj, że ty i ja — a także Eloje i Morlokowie jeśli spojrzeć na to z dość szerokiej perspektywy — jesteśmy tylko kuzynami w obrębie tej samej antycznej rodziny, która wywodzi się z błotnistych ryb.
Snułem przypuszczenia, że być może Eloje wznieśli się w powietrze w rozpaczliwej próbie ucieczki przed Morlokami, a ci drapieżcy wyszli ze swoich jaskiń, porzucając wreszcie wszelkie symulacje mechanicznych wynalazków, i pełzali teraz po tych zimnych plażach, czekając, aż jakiś motylowaty Eloj zmęczy się i spadnie z nieba. Tym sposobem ten odwieczny konflikt, zakorzeniony w społecznym upadku, został w końcu zredukowany do swoich bezmyślnych podstaw.
— Podróżowałem dalej w przyszłość — powiedziałem Nebogipfelowi — wykonując tysiącletnie kroki. Nadal jednak ten sam tłum skorupiaków pełzał wśród porostów i skał. Słońce się rozszerzało i ciemniało.
— Po raz ostatni — ciągnąłem — zatrzymałem się w momencie odległym o trzydzieści milionów lat, gdy Słońce przemieniło się w kopułę, która zdominowała szeroki pas nieba. Spadł śnieg: nieprzyjemny, bezlitosny deszcz ze śniegiem. Zadrżałem i musiałem wsunąć ręce pod pachy. Dostrzegłem teraz śnieg na szczytach wzgórz, blady w świetle gwiazd, a olbrzymie góry lodowe dryfowały na wiecznych morzach.
— Kraby zniknęły — dodałem — ale żywa zieleń rozległych porostów pozostała. Wydało mi się, że na mieliźnie morskiej dostrzegłem jakiś czarny przedmiot, który według moich domniemań wykazywał niemrawe oznaki życia.
— Zaćmienie — kontynuowałem — wskutek przejścia jakiejś wewnętrznej planety przez tarczę słoneczną, spowodowało teraz, że na Ziemię padł cień. Nebogipfelu, może ty czułbyś się swobodnie w tamtej krainie, ale mnie przejęła wielka zgroza i zszedłem z machiny, żeby dojść do siebie. A potem, kiedy pierwsza łukowata łuna purpurowego słońca wróciła na niebo, zobaczyłem, że ten stwór na mieliźnie faktycznie się rusza. To była kula mięsa; przypominała odciętą od tułowia głowę o szerokości mnie więcej jarda i miała dwie garście macek, które bujały się na mieliźnie. Stwór miał usta w kształcie dzioba i brakowało mu nosa. Jego duże i ciemne oczy wydawały się niemal ludzkie...
Już w chwili opisywania stwora cierpliwemu Nebogipfelowi dostrzegłem podobieństwo między tą wizją przyszłości i moim dziwnym towarzyszem podczas drugiej podróży przez czas — unoszącą się w powietrzu, płonącą zielonym blaskiem istotą, którą nazwałem Obserwatorem. Umilkłem. Czy to możliwe, zastanawiałem się, że mój Obserwator był jedynie istotą, która przyszła mnie odwiedzić z samego końca czasu wszechświata?
— Tak więc — podjąłem wreszcie — wdrapałem się ponownie na wehikuł — ogromnie się bałem, że pozostanę tam na zawsze, leżąc bezradnie w tamtym strasznym zimnie — i wróciłem do własnego stulecia.
Mówiłem szeptem. Olbrzymie oczy Nebogipfela wpatrywały się we mnie nieruchomo i dostrzegłem w nich szczątkowe przebłyski typowego dla ludzi zaciekawienia oraz zdumienia.
Wydaje się, że tych kilka dni w przestrzeni kosmicznej ma niewielki związek z resztą mojego życia; czasami okres, który spędziłem fruwając w tamtej kabinie, jest jak chwilowa przerwa, krótsza od jednego uderzenia serca w trakcie mojego dłuższego życia, a innymi razy czuję się, jakbym spędził w tamtej kapsule wieczność, dryfując między światami. To było tak, jakbym został „wyplątany” z własnego życia i mógł na nie spojrzeć z zewnątrz, jakby było ono niekompletną powieścią. Oto zobaczyłem, jak w młodości poświęcam cały czas eksperymentom, dziwnym wynalazkom i plattnerytowi, i w swoich dążeniach do nieosiągalnej perfekcji zrozumienia gardzę możliwością nawiązywania stosunków towarzyskich, a także poznania życia, miłości, polityki i sztuki — gardzę nawet snem! Wydawało mi się nawet, że zobaczyłem się po zakończeniu tej międzyplanetarnej podróży, kiedy już mam gotowy plan oszukania Morloków i ucieczki do własnej ery. Musicie zrozumieć, że nadal zamierzałem zrealizować ten plan, ale to było tak, jakbym obserwował poczynania jakiejś innej, mniejszej ode mnie postaci.
Wreszcie przyszło mi do głowy, że staję się czymś, co wykracza nie tylko poza mój rodzimy świat, lecz również poza wszystkie istniejące światy, a także przestrzeń i czas. Czym miałem się stać we własnej przyszłości, jeśli nie jeszcze raz drobinką świadomości targaną przez wichry czasu?
Dopiero gdy Ziemia była już dość blisko i stanowiła ciemniejszą plamę na tle przestrzeni kosmicznej, a światło gwiazd odbijało się wokół niej wyraźnie, powróciłem myślami do zwykłych trosk ludzkich i ponownie szczegóły moich planów — a także nadzieje i obawy związane z moją przyszłością — zaczęły mi się kołatać w głowie.
Nigdy nie zapomniałem tego krótkiego międzyplanetarnego epizodu i czasami — tuż przed zaśnięciem — wyobrażam sobie, że znów dryfuję między Sferą i Ziemią, i w trakcie tej wędrówki towarzyszy mi jedynie jakiś cierpliwy Morlok.
Nebogipfel zastanawiał się nad moją wizją odległej przyszłości.
— Powiedziałeś, że przebyłeś trzydzieści milionów lat.
— Albo i więcej — odparłem. — Być może zdołam przypomnieć sobie chronologię dokładniej, jeśli...
Zbył to machnięciem ręki.
— Coś tu nie pasuje. Twój opis rozwoju Słońca jest wiarygodny, ale według naszej nauki zniszczenie tej gwiazdy powinno nastąpić nie za kilkadziesiąt milionów, lecz za wiele tysięcy milionów lat.
Poczułem chęć, by się bronić.
— Zrelacjonowałem tylko to, co widziałem, uczciwie i dokładnie.
— Nie wątpię — powiedział Nebogipfel. — Ale nasuwa się jedyny wniosek, że w tej drugiej Historii — tak jak i w mojej — rozwój Słońca nie przebiegał bez ingerencji.
— To znaczy...
— To znaczy, że ktoś niezdarnie próbował wpłynąć na intensywność lub długowieczność Słońca, lub nawet, tak jak my, wydobywać z gwiazdy budulce.
Nebogipfel postawił hipotezę, że być może Eloje i Morlokowie nie stanowili całej ludzkości w tamtej marnej, zaginionej historii. Nebogipfel przypuszczał, że być może jakaś rasa inżynierów opuściła Ziemię i próbowała zmodyfikować Słońce, tak jak przodkowie Morloka.
— Ale próba nie udała się — stwierdziłem przerażony.
— Tak. Inżynierowie nie wrócili nigdy na Ziemię, która tym samym została wydana na pastwę powoli postępującej tragedii Elojów i Morloków. Równowaga Słońca została zachwiana, a okres jego trwania skrócony.
Byłem taki przerażony, że nie mogłem dalej o tym mówić. Przywarłem do pręta i zatopiłem się w myślach.
Znów pomyślałem o tamtej opuszczonej plaży, o ohydnych, zdegenerowanych formach ze śladami dawnego człowieczeństwa i kompletnym brakiem inteligencji. Już kiedy uznałem to za ostateczne zwycięstwo nieubłaganej presji ewolucji oraz retrogresji nad marzeniem umysłu człowieka, wizja ta była dość nieprzyjemna, ale teraz na dodatek zobaczyłem, że to być może sama ludzkość, kierując się swoją wygórowaną ambicją, doprowadziła do zachwiania równowagi między tymi dwiema wrogimi siłami i przyspieszyła proces samozagłady!
Ziemia przechwyciła nas w sposób bardzo dokładny. Musieliśmy wytracić prędkość o kilka milionów mil na godzinę, aby dopasować się do ruchu Ziemi wokół Słońca.
Kilkakrotnie okrążyliśmy brzuch planety po coraz mniejszej spirali. Nebogipfel powiedział mi, że kapsuła zostaje sprzężona z grawitacyjnym i magnetycznym polem planety — sprzężenie to wspomagały pewne materiały w kadłubie oraz manipulacja satelitami: sztucznymi księżycami, które krążyły po orbicie Ziemi i regulowały jej naturalne siły oddziaływania. Zrozumiałem, że w istocie wymieniamy się prędkością z Ziemią, która od tej pory już zawsze będzie obiegać Słońce w trochę większej odległości i trochę szybciej.
Trzymałem się blisko ściany kapsuły i obserwowałem, jak wyłania się ciemny krajobraz Ziemi. Tu i ówdzie dostrzegłem blask większych studni grzewczych Morloków. Zauważyłem kilka olbrzymich, smukłych wież, które zdawały się wystawać ponad samą atmosferę. Nebogipfel wyjaśnił mi, że z wież korzystają kapsuły podróżujące z Ziemi do Sfery.
Zobaczyłem pełzające po tych wieżach plamki światła: były to międzygwiezdne kapsuły z Morlokami, którzy mieli zostać przeniesieni do Sfery. Uświadomiłem sobie, że to właśnie za pomocą takiej wieży zostałem wystrzelony — nieprzytomny — w przestrzeń kosmiczną i zawieziony do Sfery. Wieże funkcjonowały jak windy wychodzące poza atmosferę i każda kapsuła wyrzucana była w kosmos wskutek działania serii manewrów sprzęgających — wykonywanych w odwrotnej kolejności, jeśli mnie rozumiecie — i podobnych do tych, które przeprowadzono w naszym przypadku.
Prędkość nabierana przez kapsuły przy wystrzeleniu nie dorównywała szybkości nadawanej przez rotację Sfery i dlatego podróż z Ziemi trwała dłużej niż powrót. Ale po przybyciu do Sfery pola magnetyczne wyłapywały kapsuły bez trudu i przyspieszały ich prędkość tak, że połączenie odbywało się w dość płynny sposób.
Wreszcie zanurzyliśmy się w atmosferze Ziemi. Kadłub zapłonął od ciepła spowodowanego tarciem i kapsuła zadrżała — był to pierwszy ruch, jaki poczułem od wielu dni — ale Nebogipfel mnie ostrzegł i byłem przygotowany, zapierając się o podporowe drągi.
Płonąc jak meteoryt, wytraciliśmy międzyplanetarną prędkość do reszty. Z pewnym niepokojem obserwowałem ciemny krajobraz, który roztaczał się pod nami podczas spadania — wydało mi się, że widzę szeroką, krętą wstęgę Tamizy — i zacząłem się zastanawiać, czy po przebyciu tej całej odległości w końcu nie grzmotnę w bezlitosne skały Ziemi!
Ale potem...
Moje doznania z ostatniego etapu chybotliwego lądowania są niejasne i fragmentaryczne. Wystarczy powiedzieć, że pamiętam jakiś pojazd podobny do ogromnego ptaka, który runął z nieba i w jednej chwili znaleźliśmy się w jego uścisku, jakby nas połknął. W ciemności poczułem duży wstrząs, kiedy pojazd stawił opór powietrzu, wytracając prędkość. Potem nasze dalsze lądowanie było nad wyraz łagodne.
Kiedy ponownie zobaczyłem gwiazdy, po ptasim pojeździe nie było śladu. Nasza kapsuła osiadła na suchej, jałowej ziemi Richmond Hill, mniej niż sto jardów od białego sfinksa.
Nebogipfel otworzył kapsułę i wyszedłem, zakładając pospiesznie gogle. Od razu zobaczyłem wyraźnie nocny krajobraz i po raz pierwszy mogłem dostrzec kilka szczegółów tego świata roku Pańskiego 657 208.
Niebo błyszczało od gwiazd, a ciemna szrama utworzona przez Sferę znajdowała się w oddali i była mocno widoczna. Z wszechobecnego piasku unosił się zgniły zapach i dochodziła pewna wilgoć, jakby od mchu i porostów; i wszędzie powietrze było gęste od słodkawego zapachu Morloków.
Odczułem ulgę, że wydostałem się z pastylkowatej kabiny i poczułem twardy grunt pod stopami. Ruszyłem pod górę do pokrytego brązowymi płytami piedestału sfinksa i stanąłem tam, w połowie drogi na szczyt Richmond Hill, w miejscu, które — wiedziałem — było kiedyś moim domem. Trochę wyżej na wzgórzu stała nowa budowla: mała, przysadzista chata. Nie dostrzegłem żadnych Morloków. Był to ostry kontrast w stosunku do mojego pierwszego pobytu w tym miejscu, kiedy potykając się w ciemnościach odnosiłem wrażenie, że są wszędzie.
Po moim wehikule czasu nie było śladu — pozostały tylko wyryte głęboko w piasku rowki i dziwne, wąskie ślady stóp charakterystyczne dla Morloków. Czy wehikuł znów został zawleczony do wnętrza sfinksa? Tak więc historia się powtórzyła! A przynajmniej tak pomyślałem. Poczułem, że zaciskam bezwiednie pięści, tak szybko prysnął mój podniosły, międzyplanetarny nastrój; i zawładnęła mną trwoga. Uspokoiłem się. Czyżbym był głupcem, skoro spodziewałem się, że wehikuł czasu będzie na mnie czekał zaraz po wyjściu z kapsuły? Nie mogłem uciec się do przemocy — nie teraz! Nie, gdy mój plan ucieczki był taki bliski realizacji. Nebogipfel dołączył do mnie.
— Wygląda na to, że jesteśmy tu sami — odezwałem się.
— Dzieci zostały usunięte z tego obszaru.
Znów poczułem wstyd.
— Czy jestem taki... niebezpieczny? Powiedz mi, gdzie jest mój wehikuł?
Zdjął gogle, ale nie potrafiłem nic wyczytać z tych szaro-czerwonych oczu.
— Jest bezpieczny. Został przeniesiony w bardziej dogodne miejsce. Jeśli chcesz, możesz go sprawdzić.
Poczułem, jakby z wehikułem czasu łączył mnie jakiś stalowy kabel, który mnie teraz przyciągał! Pragnąłem pognać do machiny i wskoczyć na jej siodło, skończyć z tym światem ciemności i Morlokami i wyruszyć w przeszłość! Musiałem być jednak cierpliwy. Usiłując mówić spokojnym głosem, odparłem:
— To nie jest konieczne.
Nebogipfel poprowadził mnie w górę do małego budynku, który zauważyłem wcześniej. Był tak samo skonstruowany jak pozostałe budowle Morloków: prosto i bez spojeń; przypominał dom dla lalek i posiadał drzwi na zawiasach oraz pochyły dach. Wewnątrz znajdował się barłóg służący za łóżko, na którym leżał koc, krzesło i tacka z wodą oraz jedzeniem; wszystko to wyglądało pokrzepiająco solidnie. Mój plecak leżał na łóżku.
Odwróciłem się do Nebogipfela.
— To bardzo uprzejmie z waszej strony — podziękowałem szczerze.
— Szanujemy twoje prawa.
Wyszedł z mojej chatki. Kiedy zdjąłem gogle, jego postać przemieniła się w cień.
Zamknąłem drzwi z pewną ulgą. Przyjemnie było znów znaleźć się przez chwilę we własnym, ludzkim towarzystwie. Zawstydziłem się, że tak perfidnie planowałem oszukać Nebogipfela i jego lud! Ale dzięki mojemu planowi już pokonałem setki milionów mil — zbliżyłem się do wehikułu czasu na odległość kilkuset jardów — i nie mogłem znieść myśli o porażce w tym momencie.
Wiedziałem, że jeśli będę musiał skrzywdzić Nebogipfela, by uciec, uczynię to!
Po omacku otworzyłem plecak, znalazłem i zapaliłem świeczkę. Przyjemne żółte światło i kręta wstążka dymu przemieniły to nieludzkie pudełeczko w dom. Morlokowie zatrzymali mój pogrzebacz — mogłem się tego spodziewać — ale pozostawili mi większość pozostałych rzeczy. Znalazłem nawet mój składany nóż. Wykorzystując morlokową tacę jako prymitywne lustro, ściąłem za pomocą tego noża drażniącą mnie brodę i ogoliłem się tak dokładnie, jak tylko zdołałem. Zrzuciłem z siebie starą bieliznę i założyłem świeżą — nigdy bym się nie spodziewał, że założenie czystych skarpetek sprawi mi taką fizyczną przyjemność! — i pomyślałem czule o pani Watchets, która zapakowała mi te bezcenne rzeczy.
Na koniec — i to z największą przyjemnością — wyjąłem z plecaka fajkę, nabiłem ją tytoniem i zapaliłem od płomienia świeczki.
I w tym stanie, mając wokół siebie ten skromny dobytek oraz czując bogaty aromat mojego najwyborniejszego tytoniu, położyłem się na małym łóżku, naciągnąłem na siebie koc i zasnąłem.
Obudziłem się w ciemności.
Dziwne to było uczucie budzić się i nie widzieć światła dziennego — jakby wyrwano człowieka ze snu we wczesnych godzinach porannych — i nigdy nie czułem się pokrzepiony snem, przez cały czas, gdy przebywałem w Ciemnej Nocy Morloków; to było tak, jakby moje ciało nie potrafiło rozpoznać pory dnia.
Powiedziałem Nebogipfelowi, że chciałbym obejrzeć wehikuł czasu i byłem bardzo niespokojny, kiedy w pośpiechu robiłem toaletę i jadłem śniadanie. Mój plan miał niewiele wspólnego ze strategią: chciałem po prostu zabrać machinę przy najbliższej okazji! Liczyłem na to, że po obcowaniu przez wiele tysięcy lat ze skomplikowanymi maszynami, które mogły zmieniać kształt, Morlokowie nie poznają się na urządzeniu tak prymitywnie skonstruowanym jak mój wehikuł czasu. Myślałem, że nie będą się spodziewać, iż taka prosta czynność jak przyłączenie dwóch dźwigni przywróci wehikułowi zdolność działania, a przynajmniej modliłem się oto!
Wyszedłem z chaty. Po moich wszystkich przygodach dźwignie do wehikułu czasu nadal spoczywały bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Nebogipfel ruszył w moim kierunku. Jego wąskie stopy pozostawiły za sobą odciski podobne do śladów leniwca; ręce miał puste. Zastanawiałem się, jak długo stał w pobliżu, czekając, aż wyjdę.
Poszliśmy razem wzdłuż zbocza Richmond Hill, zmierzając na południe w kierunku Richmond Park. Wyruszyliśmy bez żadnych wstępów, gdyż Morlokowie nie zwykli prowadzić zbędnych rozmów.
Już powiedziałem, że mój dom stał na Petersham Road, na odcinku poniżej Hill Rise. Znajdował się w połowie drogi na zboczu prowadzącym na Richmond Hill, kilkaset jardów od rzeki, dając niezły widok od zachodniej strony — lub tak by przynajmniej było, gdyby panoramy nie przesłaniały drzewa — i mogłem częściowo zobaczyć łąki na Petersham za rzeką. No cóż, w roku Pańskim 657 208 wszystkie zasłaniające przeszkody zostały usunięte i patrząc w dół zbocza mogłem zobaczyć pogłębioną dolinę aż do miejsca, gdzie Tamiza płynęła w swoim nowym korycie, pobłyskując w świetle gwiazd. Tu i ówdzie dostrzegłem rozżarzone jak węgle otwory grzewczych studni Morloków, które cętkowały ciemny ląd. Duża część zbocza pokryta była piaskiem lub porośnięta mchem; widziałem jednak łaty czegoś, co wyglądało podobnie jak zaścielające Sferę miękkie szkło, które migotało we wzmocnionym świetle gwiazd.
Sama rzeka wyrzeźbiła sobie nowy kanał, oddalony o mniej więcej milę od swojego dziewiętnastowiecznego koryta; wydawała się odbiegać łukiem od Hampton do Kew, tak iż Twickenham i Teddington znajdowały się teraz po jej wschodniej stronie i odniosłem wrażenie, że dolina jest znacznie głębsza niż za moich czasów lub też Richmond Hill zostało uniesione wskutek jakiegoś procesu geologicznego. Przypomniałem sobie podobne przesunięcie Tamizy podczas mojej pierwszej wyprawy w czas. Tym samym wydało mi się, że rozbieżności ludzkiej historii to zwykła błahostka; powolne procesy geologiczne i erozyjne będą kontynuować swe cierpliwe dzieło bez względu na nie.
Poświęciłem chwilę, by spojrzeć w górę w kierunku Richmond Park, gdyż zastanawiałem się, jak długo te bardzo stare tereny leśne i stada danieli przetrwały wichry zmiany. Teraz park nie mógł być niczym więcej jak ciemną pustynią, zaludnioną jedynie kaktusami i garstką drzew oliwnych. Poczułem, jak serce się we mnie burzy. Być może ci Morlokowie byli mądrzy i cierpliwi — być może ich wytrwałe dążenia do wiedzy na Sferze należało oklaskiwać — ale to, że zaniedbali starożytną Ziemię, zasługiwało na potępienie!
Dotarliśmy w okolice Park’s Richmond Gate, niedaleko Star and Garter, może pół mili od miejsca, w którym stał mój dom. Na płaskim odcinku ziemi ustawiono prostokątną platformę z miękkiego szkła, która migotała w łaciatym świetle gwiazd. Wydawało się, że zrobiono jaz tej samej cudownej, szklistej substancji co podłogę Sfery; z jej powierzchni wzniesiono rozmaite podesty oraz przegrody, które rozpoznałem jako charakterystyczne konstrukcje Morloków. Teraz były one opuszczone; znajdowałem się tam tylko ja i Nebogipfel. I właśnie tam — na samym środku platformy — zobaczyłem przysadzistą i brzydką konstrukcję złożoną z mosiądzu i niklu, z elementami z kości słoniowej, które lśniły w świetle gwiazd jak wypłowiałe kości, z rowerowym siodłem na środku: to był mój wehikuł czasu, najwyraźniej nietknięty i gotowy zabrać mnie z powrotem do domu!
Poczułem, jak krew napływa mi do mózgu; stwierdziłem, że trudno mi iść spokojnie za Nebogipfelem, tym niemniej szedłem. Wsunąłem ręce do kieszeni marynarki i chwyciłem dwie dźwignie sterownicze. Znajdowałem się już dość blisko wehikułu, by zobaczyć śruby, na których musiałem zamontować dźwignie, aby machina zadziałała. Zamierzałem jak najszybciej uruchomić maszynę i wydostać się z tego miejsca!
— Widzisz — powiedział Nebogipfel — wehikuł jest nie uszkodzony. Przenieśliśmy go, ale nie próbowaliśmy grzebać w jego mechanizmach...
Próbowałem odciągnąć jego uwagę od tego tematu.
— Powiedz mi: jakie odnosisz wrażenie po dokładnych oględzinach wehikułu i wysłuchaniu moich teorii na ten temat?
— Twoja machina to nadzwyczajne osiągnięcie — wyprzedza czasy, w których została zbudowana.
Nigdy nie miałem zbytniej cierpliwości do komplementów.
— Ale to plattneryt umożliwił mi skonstruowanie jej — powiedziałem.
— Tak. Chciałbym dokładniej zbadać ten „plattneryt”. — Założył gogle i przyjrzał się migoczącym prętom kwarcowym przy machinie. — Rozmawialiśmy... trochę... o równoległych historiach, o możliwości istnienia kilku wersji świata. Sam byłeś świadkiem dwóch...
— Historii Elojów i Morloków oraz historii Sfery.
— Musisz traktować te wersje historii jako równoległe korytarze, które się przed tobą rozciągają. Twoja machina pozwala ci przemieszczać się tam i z powrotem wzdłuż korytarza. Korytarze istnieją niezależnie od siebie: patrząc przed siebie z dowolnego punktu, człowiek spoglądający wzdłuż jednego korytarza będzie widział kompletną i spój na historię — niczego nie może się dowiedzieć o innym korytarzu ani korytarze nie mogą na siebie wpływać. Ale w niektórych korytarzach warunki mogą być bardzo odmienne. W niektórych nawet prawa fizyki mogą być różne...
— Mów dalej.
— Powiedziałeś, że działanie twojej machiny zależy od przekręcenia wymiarów przestrzeni i czasu — ciągnął. — Od przemienienia podróży w czasie w podróż przez przestrzeń. Cóż, zgadzam się z tym: rzeczywiście tak funkcjonuje plattneryt. Ale jak to się dokonuje?
— Wyobraź sobie teraz — mówił dalej — wszechświat, inną Historię, w której to przekręcenie czasu i przestrzeni jest bardzo wyraźne.
Opisał mi wariant wszechświata, którego nieomal że nie mogłem sobie wyobrazić: w którym rotacja wpleciona jest w samą strukturę wszechświata.
— Rotacja obejmuje wszystkie punkty czasu i przestrzeni. Obserwator widziałby, że kamień rzucony z dowolnego miejsca na zewnątrz leci po spirali: jego bezwładność działałaby jak kompas, wirując wokół punktu startowego. Niektórzy nawet uważają, że być może nasz wszechświat poddany jest takiej rotacji, ale odbywa się to niezwykle powoli: jeden pełny obrót trwa tysiąc milionów lat... Koncepcja obracającego się wszechświata przedstawiona została po raz pierwszy kilkadziesiąt lat po twojej epoce... Właściwie, jej twórcą jest Kurt Gödel.
— Gödel? — Chwilę trwało, nim przypomniałem sobie to nazwisko. — Ten, który wykaże nieskończoność matematyki?
— Ten sam.
Obeszliśmy wehikuł, a ja ściskałem sztywnymi palcami dźwignie. Zamierzałem ustawić się w najdogodniejszym miejscu, by dotrzeć do wehikułu.
— Powiedz mi, w jaki sposób to wyjaśnia działanie mojego wehikułu.
— Jest to związane ze skręceniem osi. W obracającym się wszechświecie możliwe jest podróżowanie przez przestrzeń i docieranie przy tym do przeszłości lub przyszłości. Nasz wszechświat obraca się, ale tak wolno, że taka trasa miałaby długość stu tysięcy milionów lat świetlnych, a jej pokonanie zabrałoby bez mała milion milionów lat!
— A zatem to niezbyt praktyczne.
— Ale wyobraź sobie wszechświat o gęstości większej od naszego: wszechświat, który wszędzie byłby tak gęsty jak jądro atomu materii. Wówczas pełen obrót trwałby zaledwie kilka ułamków sekundy.
— Ale my nie jesteśmy w takim wszechświecie. — Machnąłem ręką w pustej przestrzeni. — To oczywiste.
— Być może jednak ty jesteś! Przez ułamki sekund dzięki twojej machinie, lub przynajmniej jej plattnerytowemu składnikowi. Moja hipoteza jest taka, że z powodu jakiejś właściwości plattnerytu twój wehikuł czasu przemyka do tego ultragęstego wszechświata i wyskakuje z niego, i przy każdym przejściu wykorzystuje to skręcenie osi rzeczywistości, aby przemieszczać się wzdłuż serii pętli w przeszłość lub przyszłość! Tak więc poruszasz się spiralnie przez czas...
Rozważyłem te koncepcje. Były naprawdę niezwykłe! Wydawało mi się jednak, że nie bardziej niż trochę nieprawdopodobne wnioski, które wysnułem z moich pierwszych myśli o przeplataniu się czasu i przestrzeni oraz płynności ich osi. Ponadto moje subiektywne wrażenia dotyczące podróżowania w czasie wiązały się z uczuciem skręcania — rotacji.
— Te hipotezy są zaskakujące — powiedziałem Nebogipfelowi. — Przypuszczam jednak, że oparłyby się nawet wnikliwej analizie.
Spojrzał na mnie.
— Wykazujesz imponującą elastyczność umysłu jak na człowieka z twojej rewolucyjnej ery.
Prawie nie usłyszałem jego końcowej uwagi. Znajdowałem się teraz dość blisko wehikułu. Nebogipfel ostrożnie dotknął palcem poręczy machiny. Pojazd zamigotał i delikatnie zadrżał, przecząc swojej masie, i wietrzyk zmierzwił włosy na ramieniu Nebogipfela. Morlok szybko cofnął rękę. Spojrzałem na śruby, powtarzając w myśli prostą czynność, która polegała na wyjęciu dźwigni z kieszeni i zamontowaniu ich na śrubach. To potrwa niespełna sekundę! Czy zdążę to zrobić, nim Nebogipfel za pomocą swoich zielonych promieni pozbawi mnie przytomności?
Otaczała mnie ciemność, a odór Morloka był silny. Za chwilę, pomyślałem w przypływie niepohamowanej energii, może ucieknę od tego wszystkiego.
— Czy coś się stało?
Nebogipfel obserwował mnie swoimi wielkimi, ciemnymi oczami, a jego ciało było wyprostowane i naprężone. Najwyraźniej coś podejrzewał! Czy się zdradziłem? Wiedziałem, że w otaczających mnie ciemnościach już uniesiono w moim kierunku lufy niezliczonych karabinów, miałem zaledwie kilka sekund, by uciec śmierci!
Krew łomotała mi w uszach — wyjąłem dźwignie z kieszeni — i z okrzykiem rzuciłem się do wehikułu. Wcisnąłem małe pręty na śruby i jednym ruchem szarpnąłem dźwignie do tyłu. Wehikuł zadrżał — w tej ostatniej chwili świadomości ujrzałem zielony błysk i pomyślałem, że przepadłem! — a potem gwiazdy zniknęły i wokół mnie zapanowała cisza. Doznałem niezwykłego uczucia skręcania, a potem tego strasznego spadania, powitałem jednak tę niewygodę z radością, ponieważ było to znajome uczucie podróżowania w czasie!
Ryknąłem z całych sił. Udało mi się — podróżowałem z powrotem w czasie — byłem wolny!
... A potem poczułem na gardle jakiś chłód, coś miękkiego, jakby jakiś owad tam usiadł i zaszeleścił.
Uniosłem rękę do szyi i dotknąłem włosów Morloka!