Posiadasz nie tylko klucz do przyszłości… lecz również do przeszłości — słowa szklanego człowieka rozbrzmiewały echem w mózgu Keitha. Mężczyzna z namysłem obrzucił wzrokiem drzewa, jezioro, błękitne niebo. Dobra, dobra… Niech Szklisty mówi, co chce: że to nie więzienie, ZOO, czy Bóg wie co — i że można stąd wyjść w każdej chwili.
Lansing wciąż miał kompletny mętlik w głowie. Zbyt wiele wrażeń, jak na jeden raz, mimo iż Obcy faktycznie natrudził się nad odtworzeniem swojskiej okolicy. Równie dobrze mógł to być efekt wywołanego w umyśle złudzenia. Keith cały czas podejrzewał, że coś takiego miało miejsce. W dodatku czuł zawroty głowy, więc postanowił przysiąść na murawie. Z początku przykucnął, lecz po chwili zrezygnował z niewygodnej pozycji i usiadł, prostując nogi. Ze zdumieniem zauważył źdźbła trawy, przyczepione do nogawek spodni.
Szklisty unosił się nad ziemią w pozycji lotosu dwa metry od niego.
— Przedstawiłeś się jako G.K. Lansing… Co oznacza „G”? — zapytał.
— Gilbert.
— Gilbert… — Obcy w zamyśleniu pokiwał głową, jakby potwierdzał bardzo ważny fakt.
— Na co dzień używam mojego drugiego imienia — wyjaśnił Keith zmieszany. Parsknął z dezaprobatą i dodał: — Też byś tak zrobił na moim miejscu, gdyby nadano ci imię „Gilbert”. — Ile masz lat? — Czterdzieści sześć.
Czterdzieści sześć? Tylko czterdzieści sześć?! — w głosie dziwnego przybysza pobrzmiewało zdumienie i jakaś niepojęta tęsknota.
— Hm…Tak. To znaczy oczywiście czterdzieści sześć ziemskich lat. — Taki młody… — westchnął Szklisty.
Keith w osłupieniu uniósł brwi, myśląc o swej łysince na czubku głowy.
— Opowiedz mi o swojej partnerce — poprosił nagle obcy.
Oczy mężczyzny zwęziły się nagle.
— A co cię to może obchodzić? — spytał zaczepnie, obrzucając intruza podejrzliwym spojrzeniem.
Odpowiedział mu znajomy, dźwięczny śmiech.
— Wszystko mnie obchodzi… — odparł nieznajomy.
— Lecz co ma do tego moja żona? Czy nie ma już ważniejszych tematów?
— A dla ciebie są…?
Keitha zamurowało.
— No… chyba nie… — wymamrotał zmieszany, po czym dodał pewniej — …raczej na pewno nie.
— Wobec tego opowiedz mi o niej — nalegał tamten łagodnie — bo to chyba… ona? Prawda? — Oczywiście, że to kobieta. — Więc opowiedz, proszę… Keith wzruszył ramionami.
— Dobrze. Ma na imię Rissa. To skrót od imienia Clarissa. Nazywa się Clarissa Maria Cervantes. — Uśmiechnął się na to wspomnienie. — Jej nazwisko nieodłącznie przywodzi mi na myśl Don Kichota.
— Kogo?
— Don Kichota. Człowieka z La Manchy. Bohatera powieści, której autorem był pisarz o nazwisku Cervantes. — Przerwał na chwilę i zerknął na Szklistego. — Polubiłbyś Cervantesa. Napisał kiedyś książkę o szklanym człowieku… Ale do rzeczy. Don Kichot, błędny rycerz owładnięty marzeniami o szlachetnych czynach, żył w wiecznej pogoni za nieosiągalnym celem. A właśnie… — Zamilkł, tknięty jakąś myślą.
— Tak…? — zachęcił go przybysz łagodnie.
— No proszę… Czy to nie zabawne? Właśnie Rissa uważała mnie za faceta pełnego donkiszoterii.
Szklisty w zamyśleniu pokiwał głową. Keith nagle zdał sobie sprawę, że obcy mógł nie dostrzec żadnego związku pomiędzy dwoma różnymi, odmiennie brzmiącymi słowami: „Don Kichot” i „don-ki-szo-te-ria”. Wobec tego wyjaśnił:
— Człowiek „pełen donkiszoterii” to taki, który zachowuje się jak Don Kichot. To znaczy niepoprawny romantyk żyjący marzeniami. Idealista z uporem wierzący w zwycięstwo cnoty nad występkiem. — Keith zachichotał. — Rzecz jasna, nie miałem najmniejszego zamiaru uwielbiać z daleka mej czystej i cnotliwej żony. Ale… — tu spoważniał — …zawsze starałem się łagodzić konflikty między ludźmi i w miarę możliwości im zapobiegać. Dążyłem do tego, co niemożliwe i oto…
— I co…? — Przejrzysta, jajowata głowa z ciekawością pochyliła się w jego stronę.
— I oto… — Keith rozłożył ramiona, jakby chciał ogarnąć nimi nie tylko otaczający ich, symulowany krajobraz, lecz cały Wszechświat. — I oto osiągnęliśmy to, co niemożliwe… Dotarliśmy do odległych gwiazd! — Umilkł, zawstydzony swym uniesieniem. Dopiero po chwili kontynuował: — Lecz pytałeś przecież o Rissę… Zostaliśmy małżeństwem — rozumiesz, parą połączoną stałym związkiem — prawie dwadzieścia lat temu. Ona z zawodu jest biologiem, a dokładniej mówiąc: egzobiologiem. Specjalizuje się w badaniu pozaziemskich form życia.
— Kochasz ją? — zagadnął obcy nieoczekiwanie.
— Oczywiście. Bardzo ją kocham — odparł mężczyzna zaskoczony.
— Macie dzieci. — Ze strony Szklistego było to bardziej stwierdzenie oczywistego faktu, niż pytanie.
— Mamy — potwierdził Lansing. — Jedno dziecko. Syna. Ma na imię Saul. — Sol? Na cześć waszego Słońca?
— Nie. Saul — sprostował Keith i przeliterował: — S-A-U-L. Na cześć człowieka, który był moim najlepszym przyjacielem, zanim zginął, Saula Ben-Abrahama…
— Więc jak właściwie nazywa się twój syn? Nie czasem Saul Lansing-Cervantes?
— Ależ właśnie tak. — Keitha zdumiała łatwość, z jaką ta obca istota pojęła zasady nadawania ludzkich imion.
— Saul Lansing-Cervantes… — wyszeptał Szklisty i dziwnie zadumany opuścił głowę na pierś. Po chwili podniósł wzrok. — Wybacz… To tak melodyjne imię…
— Uśmiałbyś się, wiedząc, kto je nosi. — Lansing sam parsknął śmiechem. — Kocham mojego syna, lecz jak żyję, nie widziałem większego antytalentu muzycznego. Ten dziewiętnastolatek świata nie widzi poza nauką. Studiuje teraz fizykę na uniwersytecie, daleko stąd. Jest bardzo zdolny i sądzę, że kiedyś zdobędzie wielką sławę na tym polu.
— Saul Lansing-Cervantes… Twój syn — powtórzył nieznajomy uroczyście. — Fascynujące… Lecz odbiegliśmy od tematu Rissy.
Keith wpatrywał się w niego dłuższy czas, coraz bardziej zaintrygowany. W końcu dał za wygraną.
— To cudowna kobieta — rzekł. — Inteligentna. Ciepła i pełna radości życia. Piękna. — Mówisz więc, że tworzycie stałą parę?
— Oczywiście.
— A to oznacza… monogamię, o ile dobrze zrozumiałem? Nie wiążesz się z nikim innym? — drążył z uporem Szklisty.
— To chyba jasne. — Mężczyzna zaczynał się irytować.
— Bez wyjątku?
— Bez wyjątku! — sapnął ze złością i na swoje nieszczęście dodał: — Jak do tej pory.
Intruz jakby tylko na to czekał.
— Jak do tej pory? — podchwycił. — Czyli jednak planujesz zmienić układy?
Tego było już za wiele. Co, do licha, ten natrętny, obcy stwór może wiedzieć o damsko-męskich układach? Keith spiorunował go wzrokiem.
— Daj z tym wreszcie spokój — warknął.
— Słucham…?
— Powiedziałem. Znajdź sobie jakiś inny temat.
— Dobrze… Czy czujesz się winny, Keith?
Lansinga o mało krew nie zalała.
— Czego ty, do diabła, chcesz? — wykrztusił. — Może mojej grupy krwi, co?
— To po prostu bardzo mnie interesuje… — stwierdził obcy niewinnie.
— To niech cię zainteresuje coś innego! — wybuchnął Keith.
— Przepraszam. Wobec tego… Gdzie po raz pierwszy spotkałeś Rissę?
Lansingowi opadły ręce.
— Na „La Belle Aurore” — rzekł, mierząc natręta wściekłym spojrzeniem. — Nasi byli szarzy, a ona w błękicie…[1]
— Przepraszam, chyba nie zrozumiałem…?
— To ja przepraszam. Przez chwilę inna cecha błędnego rycerza wzięła nade mną górę… Więc spotkaliśmy się na przyjęciu. To było w Nowym Pekinie, ziemskiej kolonii na Tau Celi IV. Pracowała w tym samym laboratorium, co mój kolega z lat szkolnych.
— Czy to była… jak to nazywacie? Miłość od pierwszego wejrzenia?
— Nie… Tak… Sam już nie wiem. — Keith znów zaczynał tracić cierpliwość.
Lecz przybysz jakby tego nie dostrzegał.
— Zatem jesteście małżeństwem od dwudziestu lat? — zapytał.
— Prawie. Nasza rocznica przypada w przyszłym tygodniu.
— Dwadzieścia lat… — westchnął Szklisty. — Tyle, co nic.
Lansing obruszył się.
— Ja bym raczej docenił, że aż tyle… — mruknął z wyrzutem.
— Wybacz mi mój komentarz — zmitygował się obcy. — Serdeczne gratulacje. — Zamilkł, zastanawiając się nad czymś. Wreszcie zadał następne pytanie: — A co najbardziej cenisz u Clarissy?
Mężczyzna lekko wzruszył ramionami.
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ma kilka takich cech… Przede wszystkim podoba mi się, że Rissa akceptuje siebie taką, jaką jest. Ja na przykład muszę trzymać fason. Dlatego nieraz udaję bardziej obytego i bystrego, niż naprawdę jestem. W gruncie rzeczy to typowe zachowanie ludzi na wysokich stanowiskach. Kryje się za nim zwykły lęk, że inni odkryją twoje słabe strony i osądzą, że ważna pozycja cię przerasta. Sam doświadczyłem tego na własnej skórze, ale Rissa nie podlega takiej słabości. Nigdy nie udaje kogoś, kim nie jest. — Szklisty skinął z uznaniem. — Podziwiam też jej równowagę psychiczną — ciągnął dalej Keith. — Jej wprost niezwykłe opanowanie. Jeśli sprawy przybierają zły obrót, ja ciskam się wytrącony z równowagi, a Rissa po prostu z uśmiechem robi, co się da, żeby doprowadzić wszystko do porządku. Jeżeli sytuacja jest beznadziejna, ona spokojnie przyjmuje stan rzeczy taki, jakim jest. — Mężczyzna westchnął. — Tak… Moja żona przewyższa mnie pod wieloma względami…
Szklisty rozważył w myśli słowa Keitha.
— Jest kimś, kogo warto zatrzymać przy sobie za wszelką cenę, Keith — rzekł wreszcie.
Zmieszany Lansing osłupiał, wpatrując się z niedowierzaniem w przejrzystą istotę…