Keith siedział w swoim biurze, rozpatrując projekty odnalezienia potomka matmatów. Był pierwszy dzień miesiąca. Holo na jego biurku przestawiło się automatycznie, ukazując teraz Rissę w szortach i bezrękawniku podczas wycieczki przez Wielki Kanion. Projekcja obrazu Emilly Carr przełączyła się na widok Lakę Superior autorstwa A.Y. Jackson.
— Przybył Jag Kandaro em-Pelsh — zaanonsował FANTOM.
— Wpuść go — rzucił Keith nie podnosząc wzroku znad sprawozdania, które czytał.
Wmaszerował Jag i usadowił się w fotelu. Obie pary ramion skrzyżował na masywnej piersi.
— Ja chcę lecieć na poszukiwanie młodego matmatów — oświadczył. Dyrektor odchylił się do tyłu i zmierzył Waldahudena spojrzeniem. — Ty? Płytki zębowe Jaga szczęknęły wyzywająco. — Ja.
Lansing głęboko wciągnął powietrze, wykorzystując czas powolnego wydechu na zebranie myśli. — To delikatna misja — zaznaczył.
— A ty nie ufasz mi ani trochę — dodał z przekąsem astrofizyk. Poruszył górnymi rękami — Zdaję sobie z tego sprawę, lecz atak na Starplex nastąpił bez upoważnienia Królowej Trath. Z kolei agresja na Tau Ceti, o której opowiedziała nam Rissa, była aktem odwetu. Zakończenie konfliktu jest teraz w zasięgu ręki — o ile wy, ludzie, nie zechcecie go rozdmuchać. Pytanie, co wybierzemy, Lansing? Dajemy temu spokój? Czy walczymy dalej? Osobiście jestem gotów do zgody, jak gdyby… — Jak gdyby nigdy nic?
— Alternatywą jest wojna. A ja nie chcę wojny i wierzę, że ty też jej nie pragniesz. — Ale…
— Wybór należy do ciebie — przerwał ostro Jag. Zaofiarowałem współpracę. Jeśli chcesz tylko… — jak brzmi ta ludzka metafora? — …wyrwać swój kawał mięsa, odmawiam współpracy. Jednak odnalezienie młodego i sprowadzenie go do domu będzie wymagać najwyższej specjalizacji w zakresie mechaniki skrótów. Magnor jest niezły w tej dziedzinie, lecz ja jestem lepszy. Doprawdy, na obszarze całej Wspólnoty nie ma lepszego specjalisty niż ja. Wiesz, że to prawda. Gdyby było inaczej — nie wyznaczono by mnie na ten statek. — Thor jest godny zaufania — odrzekł Keith po prostu. Prawa para waldahudeńskich oczu przeszywała wzrokiem Lansinga, w chwilę później spoczęło na nim również spojrzenie lewej pary oczu.
— Wybór należy do ciebie — powtórzył Jag. — Masz moje sprawozdanie. — Wskazał sprawozdanie, które dyrektor wciąż ściskał w dłoni. — To ja zaproponowałem, żeby wysłać patrolowiec w ramach poszukiwań małego matmata. I powinienem się znaleźć na pokładzie tego statku.
— Jedyne, czego naprawdę chcesz — wpadł mu w słowo Keith — to dostęp do matmatów dla twojej rasy. Co więcej, sprowadzenie ich dziecka do domu przysporzyłoby ci więcej prestiżu. Waldahuden poruszył dolnymi rękami.
— Twoje słowa są dla mnie krzywdzące, Lansing. Doprawdy, matmaci nawet jeszcze nie wiedzą, że na pokładzie tej stacji znajduje się tysiącosobowa załoga, a co dopiero o tym, że jest to reprezentacja czterech różnych ras.
Lansing namyślał się przez chwilę. Do diabła, nie cierpiał być popędzany. Lecz ta cholerna świ… lecz Jag miał rację. — W porządku — zdecydował wreszcie. — Zgoda. Ty i Butlonos, jeśli wyraża zgodę. Czy Rumowy Jeździec jest w jako takim stanie do następnej wyprawy?
— Doktor Cervantes i Butlonos oddali go do naprawy w Wielkiej Centrali — rzekł Waldahuden. — Rombus Twierdzi, że statek jest gotów do kosmicznej podróży. Dyrektor podniósł wzrok. — Interkom: Keith do Thora.
Hologram głowy Thoralda Magnora pojawił się w powietrzu nad pulpitem biurka. — Tak, szefie? — Co z naszą jazdą przez skrót?
— Nie ma sprawy — odparł pilot. — Oddalenie zielonej gwiazdy pozwala teraz na dowolny kąt wejścia. Chcesz, żebym zaprogramował lot? Lansing potrząsnął głową.
— Nie dla całej stacji. Tylko dla Rumowego Jeźdźca i pojedynczej, jednoosobowej kapsuły. Zamierzam powrócić do Wielkiej Centrali, żeby spotkać się z Premier Kenyatta — ponownie spojrzał na Waldahudena. — Bez względu na to, co powiedziałeś, Jag, słono przyjdzie za to zapłacić.
To był ostateczny, wielki rajd przez dwadzieścia skrótów wokół galaktyki — szybka inspekcja wszystkich aktywnych punktów wyjściowych. Rumowy Jeździec, z Jagiem i Butlonosem na pokładzie, wystrzelił z doków Starplex i po tradycyjnym akrobatycznym popisie Butlonosa pomknął w stronę skrótu.
Jak zwykle portal napęczniał w chwili kontaktu ze statkiem. Purpurowy obszar nieciągłości przesunął się od dziobu do rufy, wyrzucając pojazd w innym sektorze kosmosu. Wyjście z pierwszego portalu nie przyniosło nic szczególnego. Były tam tylko gwiazdy, nieco mniej stłoczone, niż po drugiej stronie.
Jag uważnie śledził aparaturę. Robił skan hiperprzestrzeni, poszukując jakiegokolwiek skupienia dużej masy w promieniu dnia świetlnego od skrótu. Odnalezienie potomka matmatów stanowiło nie lada problem. Niewidzialna ciemna materia z powodu wszystkich specyficznych właściwości była niezwykle trudna do wykrycia, podobnie jak emitowane przez nią bardzo słabe sygnały radiowe. Lecz nawet u młodego matmata ciężar dochodził do 1037 kg. Taka masa musiała tworzyć w lokalnej czasoprzestrzeni wgłębienie, wykrywalne w hiperprzestrzeni.
— Nic? — zapytał Butlonos. Jag tylko rozłożył dolne ramiona.
Delfin wygiął się w zbiorniku i Rumowy Jeździec zawrócił łukiem w kierunku portalu. — Znów my lecimy — ćwierknął Butlonos.
Statek pikował w cel… — i wystrzelił w sąsiedztwie pięknego systemu gwiazdy podwójnej. Strumienie gazu z rozdętego, spłaszczonego czerwonego giganta ciągnęły w stronę jego maleńkiego, błękitnego towarzysza.
Jag sprawdził przyrządy. Nic. Rumowy Jeździec wykonał podwójną pętle, śmignął w dół, kierując się na skrót i zanurkował, skąpany przez mgnienie oka w radiacji Soderstroma. Spektakl binarnej pary ustąpił miejsca panoramie nowego firmamentu. Połowę nieba zasnuwała żółto różowa mgławica, zaś w jej sercu tętnił pulsar, na przemian rozjarzający się i przygasający w kilkusekundowych odstępach. — Nic — rzucił Jag. Delfin ponownie zawrócił do skrótu. Ekspansja punktu. Pierścień purpury. Dwa nie dopasowane fragmenty nieba. Inny sektor kosmosu.
Sektor, w którym rozpanoszyła się inna zielona gwiazda, wypchnięta ze skrótu. Butlonos skręcił w popłochu, by uniknąć zderzenia.
Tym razem skaning zabrał więcej czasu. Pobliskie słońce przesłaniało pole hiperprzestrzennej penetracji skanera. W końcu Jag zdecydował, że tu również nie znajdą młodego matmata.
Następny obrót delfina — i Rumowy Jeździec przeszył śrubą wlot do transferu. Wypadli w pobliżu jądra galaktyki przez portal Prekursora — pioniera wszystkich skrótów sieci. Niewykluczone, że uaktywnili go sami jej twórcy. Niebo płonęło żarem bezliku stłoczonych, czerwonych słońc. Butlonos szturchnął kontrolkę końcem pyska. Natężenie pola ekranów ochronnych wzrosło do maksimum. Znajdując się tak blisko serca galaktyki, mogli dostrzec brzeg fioletowego akrecyjnego dysku wokół centralnej czarnej dziury. — Nie tutaj — szczeknął Waldahuden.
Delfin zawrócił statek po zwykłej linii prostej. Nie groziło im, co prawda, pochwycenie w żarłoczne grawitacyjne sidła, jednak wolał nie ryzykować.
Teraz wynurzyli się w obcym, na pierwszy rzut oka, pustym regionie kosmosu. Jednak hiperprzestrzenne skanery sygnalizowały obecność materialnej, niewidocznej masy.
— Ty nie przypuszczasz, tu? — ćwierknął z ożywieniem Butlonos. Jag wzruszył czworgiem ramion.
— Nie zaszkodzi spróbować — mruknął, programując pokładowe radio na odbiór w zakresie pasma dwudziestu jeden centymetrów.
— Dziewięćdziesiąt trzy odrębne częstotliwości w ciągłym użytku — rzekł głośno. — Jeszcze jedna społeczność matmatów.
Od pierwszego napotkanego skupiska istot z ciemnej materii dzieliły ich dziesiątki tysięcy lat świetlnych, lecz z drugiej strony rasa matmatów liczyła sobie miliardy lat. Niewykluczone, że wszyscy jej przedstawiciele mówili tym samym językiem. Jag przeskanował kakofonię, wychwytując dominującą grupę częstotliwości. Wszystkie były zajęte, więc zaczął nadawać na nieco wyższym zakresie.
— Poszukujemy kogoś zwanego Junior — komputer statku wymienił oryginalne imię młodego matmata. Zapadła cisza, dłuższa niż wymagany czas obiegu sygnału, jednak w końcu nadeszła odpowiedź. — Nie ma tu nikogo o tym imieniu. Kim jesteście?
— Nie czas na pogawędki. Ale wrócimy — Jag przerwał łączność. Statek wykonał w tył zwrot i pomknął do skrótu.
— Ich to brzydko zaskoczyło — zauważył delfin, gdy przeszli przez transfer.
Wyskoczyli w sąsiedztwie globu wielkości Marsa, równie suchego, lecz o barwie żółtawej, nie czerwonej. W oddali lśniło słońce planety, błękitnobiała gwiazda o średnicy dwa razy większej od pozornej średnicy Słońca, widzianego z Ziemi. — Tutaj nic — rzucił Jag.
Tym razem Butlonos pozwolił sobie na luksus i poprowadził Rumowego Jeźdźca w taki sposób, aby kula żółtej planety dokładnie zaćmiła słoneczną tarczę. Korona — feeria purpury, granatu i bieli — przedstawiała cudowne zjawisko, a jej rozpiętość niebie przeszła oczekiwania Jaga i Butlonosa. Przez moment napawali się widokiem, po czym dokonali następnego transferu.
Także z tego punktu wyjściowego wychynęła niedawno gwiazda, lecz bynajmniej nie zielona. Podobnie jak w przypadku Tau Ceti, był to czerwony karzeł, mały i ostygły. Jag przejrzał odczyt skanerów. — Nic — warknął.
Jeszcze raz skrót otworzył się jak karminowe usta, by przełknąć statek. Kompletna ciemność. Żadnych gwiazd.
— Obłok pyłowy — stwierdził Jag, falując futrem ze zdumienia. — Ciekawe. Nie było go tutaj, gdy ostatnim razem przechodzono tym wyjściem… — przeszedł do analizy. — Głównie drobiny węgla, jakkolwiek występuje również kilka złożonych molekuł, zawierających formaldehydy i śladowe ilości aminokwasów, do tego… — myślę, że Cervantes będzie chciała tu wrócić — wykrywam DNA. — W obłoku? — ćwierknął Butlonos z niedowierzaniem.
— W obłoku — potwierdził Jag. — Samopowielające się cząsteczki, bujające swobodnie w kosmosie. — Ale nie matmata, racja? — Racja — mruknął Waldahuden.
— Kiedy indziej rozmyślania — delfin okręcił statek, odpalił dysze rufowe i wycofał statek przez wejście skrótu.
Jeszcze jeden nowy sektor, z którego dopiero co wystrzeliła obca gwiazda. Tym razem intruz był błękitnym słońcem typu-O, nakrapianym mnóstwem purpurowych plam słonecznych. Takiej masy piegów nie powstydziłby się rudzielec w czasie lata. Rumowy Jeździec został teraz wyrzucony akurat na skraju jednego ze spiralnych ramion Drogi Mlecznej. Po jednej stronie nieba było aż gęsto od lśniących, młodych gwiazd, rozsianych z rzadka po drugiej stronie. Wysoko w górze widniała gromada kulista, milionowe skupisko sędziwych, czerwonych słońc. A także…
— Bingo! — zawołał Jag, lub przynajmniej wyszczekał coś, co mogło tak brzmieć po angielsku. — Jest tutaj! — Ja go widzę — przytaknął Butlonos. — Ale…
— A niech to susza wypali! — zaklął Waldahuden. — Został schwytany! — Racja. Schwytany w sieć — zgodził się delfin.
I rzeczywiście. Młode z pewnością musiało zabłąkać się tutaj zaledwie na kilka dni wcześniej, zanim przybyła błękitna gwiazda, wypchnięta z portalu w przybliżonym kierunku, co matmat. Wszystko wskazywało na nieuniknione zderzenie. Co prawda mały okazał się zaskakująco ruchliwy, jak na swobodnie dryfującą planetkę, lecz przyciąganie gwiazdy było olbrzymie. Istotę z ciemnej materii dzieliło od jej powierzchni zaledwie czterdzieści milionów kilometrów — mniej niż odległość Merkurego od Słońca.
— Nie ma mowy, żeby zdołał osiągnąć prędkość ucieczki — orzekł Jag. — Nawet nie jestem pewien, czy da radę utrzymać się na orbicie. Ruch wirowy może porwać go do środka. Z drugiej strony, ten matmat nigdzie nie ucieka.
— Zrób sygnał — doradził Butlonos i włączył nadajnik statku, żeby transmitować nagraną wiadomość na wszystkich częstotliwościach, których używali członkowie społeczności matmatów.
Znajdowali się mniej więcej trzysta milionów kilometrów od gwiazdy. Transmisja potrzebowała z górą piętnastu minut, aby dotrzeć do matmata, a żadna odpowiedź nie mogła nadejść szybciej, niż przed upływem następnego kwadransa. Czekali. Jag z nerwów wyłaził ze skóry, zaś Butlonos zabawiał się malowaniem sonarowej karykatury zdenerwowanego Jaga. Żadna odpowiedź nie nadeszła.
— Cóż… — rzekł z namysłem Waldahuden. — Gwiazda emituje zbyt silny szum radiowy, więc może nie zdołaliśmy wychwycić przekazu matmata. Albo on nie mógł nas usłyszeć. — Albo — podchwycił Butlonos — matmat może nie żyje.
Pysk Jaga zadrgał i wydał dźwięk, podobny do strzału z torby. Faktycznie, była to jedyna możliwość, którą odsuwał od siebie jak najdalej. W bliskim sąsiedztwie gwiazdy panował nieprawdopodobny upał. Na półkuli matmata, zwróconej w stronę słońca, mógł osiągnąć ponad 350 stopni Celsjusza — wystarczająco, by stopić ołów. Ani Jag, ani Delacorte nie zgromadzili jeszcze wszystkich szczegółowych informacji na temat metachemii kwarków lśniących. Ale tak wysoka temperatura uszkodziłaby wiele zwykłych cząsteczek złożonych.
Myśli Jaga zaprzątnął inny problem. Na czym polegają, o ile w ogóle istnieją, obrządki pogrzebowe matmatów? Czy chcieliby sprowadzić do domu te planetarne zwłoki? Zerknął na Butlonosa. Delfin unosił się na powierzchni wody udając nieżywego. Jag miał cichą nadzieję, że matmaci są równie wrażliwi…
— Wracamy — zdecydował Waldahuden. — Nie możemy działać na własną rękę.
Rumowy Jeździec pomknął jedną z trajektorii wynalezionych przez Butlonosa i przeszył cel pod dokładnym kątem, pozwalającym osiągnąć punkt wyjściowy, którym rozpoczęli całą serię skoków. Starplex trwał na posterunku, połyskując zielenią na tle nocy w szmaragdowym blasku gwiazdy czwartej generacji. W oddali czuwały istoty z ciemnej materii, zespolone pajęczyną gazowych macek. Pozostawało pytanie — co zrobić? rzeź jedną krótką chwilę Jag współczuł Lansingowi. Nie chciałby znaleźć się w nurtach rzeki, która teraz uderzy…
Keith był w swoim apartamencie. Szykował się do wyjazdu na konferencję z premier Kenyatta w Sztabie Głównym Wielkiej Centrali. Zadzwonił brzęczyk.
— Rombus chciałby się z panem widzieć — zaanonsował FANTOM. — Prosi o siedem minut pańskiego czasu.
Rombus? Tutaj? Keith naprawdę potrzebował teraz spokoju, by w samotności przemyśleć kwestie, które poruszy na spotkaniu. Z drugiej strony, sam fakt naruszenia prywatności domowej przez Iba był wystarczająco niezwykły, by wzbudzić ciekawość Lansinga.
— Czas ofiarowany — odpowiedział zgodnie z kanonami etykiety mieszkańców Monotonii.
— Czy mam przygasić światła podczas wizyty gościa Iba, proszę pana?
Keith wyraził zgodę skinieniem głowy. Jaskrawe panele stropowe pociemniały, a lśniąca biel lodowca na ściennym hologramie Lakę Louis przeszła w przyćmioną szarość.
Rozsunęły się skrzydła drzwi i wjechał Rombus. Jego płaszcz zamigotał w sekwencji powitania. — Witaj Keith. — Cześć, Rombus. Co mogę dla ciebie zrobić?
— Wybacz, że się wtrącam… — rozpoczął przyjemny głos z brytyjskim akcentem — lecz dziś na mostku poniósł cię gniew.
— Przepraszam, jeśli byłem opryskliwy — odparł Lansing zakłopotany. — Jag doprowadził mnie do szewskiej pasji… Lecz nie powinienem obracać złości przeciwko wam.
— Ach, doskonale skrywałeś złość. Wątpię, byś kogokolwiek uraził. Keith uniósł brwi. — Więc o co chodzi? Rombus milczał przez chwilę, po czym rzekł:
— Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad oczywistymi sprzecznościami, którym hołduje moja rasa? Mamy obsesję — jak mówicie wy, ludzie — na punkcie czasu. Nienawidzimy go marnować. Mimo to nie szczędzimy czasu na uprzejmości, a także, co zauważyło wielu z was, dokładamy starań, aby nie ranić uczuć.
— Owszem, rozmyślałem nad tym — potwierdził dyrektor. — Jak się wydaje, strata czasu na wymianę grzeczności podlega innym kryteriom, niż wiele poważnych przewinień.
— Właśnie — ciągnął Ib. — Dokładnie tak, z punktu widzenia człowieka. Lecz my postrzegamy to w inny sposób. Łączymy współpracę — nasze przysłowie mówi, że jesteśmy „piastami jednego koła” lub, jak wy mówicie, „palcami u jednej ręki” — z filozofią oszczędności czasu. Pospieszna i nieprzyjazna rozmowa marnotrawi więcej czasu, niż dłuższa, lecz ugodowa dyskusja. — Dlaczego?
— W następstwie przykrego spotkania, poświęcasz mu później więcej czasu w swoim umyśle. Wciąż na nowo roztrząsasz przebieg zdarzeń, rozmyślasz nad swoim każdym słowem, czy gestem — Ib przygasł na chwilę. — Ujrzałeś na przykładzie Drezynki, jak według naszego prawa karzemy przypadki bezmyślnego marnowania czasu. Jeśli któryś z moich współbraci zmarnotrawi dziesięć minut mojego czasu, postępowanie nakazuje skrócić jego życie również o dziesięć minut. Czy wiesz jednak, że jeżeli Ib zasmuci mnie opryskliwością, niewdzięcznością, czy rozmyślną złośliwością, prawo może zażądać wyższej kary — i odbiera winowajcy zmarnowany przez niego czas, pomnożony szesnastokrotnie? Podobnie jak Waldahudeni, posługujemy się wielokrotnością szesnastki tylko dlatego, że na tej liczbie opiera się nasz system rachunkowy. W rzeczywistości nie da się ściśle określić czasu, straconego na rozmyślania o przykrym zdarzeniu. Po wielu latach bolesne wspomnienie może… znów nasuwa mi się metafora. Chciałem powiedzieć: „może nieoczekiwanie do ciebie podjechać”, ty powiedziałbyś: „znienacka podnieść swój wredny pysk”. Zawsze lepiej rozwiązać napiętą sytuację drogą porozumienia, bez wzajemnej urazy.
— Wiec mówisz, że serio powinniśmy przykręcić śrubę Waldahudenom? Zwrócić im szesnastokrotnie za wyrządzone szkody? — Lansing energicznie kiwnął głową. — To faktycznie ma sens!
— Nie zrozumiałeś mnie… niewątpliwie z powodu mojej wątpliwej jasności wyrażania uczuć. Mówię: zapomnij o tym, co zaszło pomiędzy tobą a Jagiem; pomiędzy Ziemią a Rehbollo. Ogarnia mnie rozpacz na myśl, jak wiele twórczej inwencji — jak wiele czasu — zmarnujecie wy, ludzie, podczas tego konfliktu. Nie zważaj na wyboje, lecz staraj się je wygładzić — Rombus przerwał, dając Keithowi chwilę namysłu, po czym zakończył: — Cóż, wykorzystałem siedem minut, które mi ofiarowałeś. Wypada mi już odejść. — Ib potoczył się w stronę wyjścia.
— Tam zginęli ludzie! — krzyknął zanim Keith. — Myślisz, że tak łatwo puścić to płazem?
Rombus zahamował.
— Jeśli macie trudności, to tylko dlatego, że sami do nich doprowadziliście. Czy widzisz jakiekolwiek rozwiązanie, które przywróci zmarłych do życia? Znasz jakiś rodzaj odwetu, który nie pociągnie za sobą więcej ludzkich ofiar? — błysnęła feeria świetlnych punkcików. — Daj spokój…