XXV

Keith siedział w biurze na pokładzie czternastym, przeglądając najświeższe wiadomości z Tau Ceti. Raport był krótki. Na Rehbollo siły podległe Królowej Trath stłumiły powstanie przeciwko niej, a dwudziestu siedmiu konspiratorów stracono podczas zbiorowej egzekucji, której dokonano tradycyjną metodą. Skazańców wrzucono do wrzącego szlamu.

Lansing przejrzał blok danych. Raport, lakoniczny i naiwny, był pierwszym przekazem dotyczącym politycznych zamieszek na Rehbollo, jaki kiedykolwiek trafił do rąk dyrektora. Niewykluczone, że informacja nie mijała się z prawdą, choć najprawdopodobniej waldahudeński rząd desperacko próbował zdystansować się od nieszczęsnego skandalu. Zadźwięczał dzwonek.

— Przyszedł Jag Kandaro em-Pelsh — zaanonsował FANTOM. Keith zrobił głębszy wdech. — Wpuść go — polecił.

Jag wszedł i zajął miejsce w fotelu. Lewą parę oczu skierował na dyrektora, zaś prawa, lustrowała pokój w poszukiwaniu zagrożenia.

— Przypuszczam, że w tej sytuacji będę musiał wypełnić parę formularzy, które wy, ludzie, tak uwielbiacie — rozpoczął.

— Jakich formularzy?

— Formularzy dotyczących mojej dymisji ze stanowiska na pokładzie Starplex. Nie mogę tu dłużej służyć. Keith wstał, by rozprostować kości.

Wszystko musi mieć kiedyś swój czas… dojrzałość, przejście kryzysu wieku średniego, stabilizacja. Wszystko musi mieć swój czas. — Dzieci bawią się w wojnę żołnierzykami — rzekł głośno. — Infantylne rasy posyłają prawdziwych żołnierzy. Może już najwyższy czas, żebyśmy trochę dorośli. Waldahuden milczał przez dłuższą chwilę. — Niewykluczone — odparł.

— Wszyscy mamy lojalność zakodowaną w genach — podjął mężczyzna. — Nie będę się domagał twojej rezygnacji.

— Sugerowałeś, że jestem czemuś winien. Zaprzeczyłem. Mówiłem prawdę, a ty wciąż nie umiesz tego pojąć. Może… może twoi pobratymcy nigdy nie zdołają mnie zrozumieć…Iz wzajemnością. — Jag zawahał się. — Nic z tego… Najwyższy czas, żebym wrócił na Rehbollo.

— Przed nam i jeszcze mnóstwo pracy — zaoponował łagodnie dyrektor.

— Niewątpliwie tak. Lecz już zrealizowałem cel, jaki sobie wyznaczyłem. — Aha… — mruknął Lansing w przebłysku zrozumienia. — Chcesz powiedzieć, że osiągnąłeś wystarczającą sławę, by zdobyć Pelsh?

— Otóż to. Udział w odkryciach związanych z matmatami zapewni mi pozycję najwybitniejszego uczonego na Rehbollo — Jag zamilkł na moment. — Pelsh wkrótce podejmie decyzję. Nie mogę dłużej zwlekać. Keith rozważył w myśli jego słowa… — Żadna waldahudeńska kobieta nigdy nie pracowała na Starplex. Po upływie mojej kadencji przekażę stanowisko dyrektora przedstawicielowi Ibów. Przypuszczam, że Pucharek będzie godnym następcą. Jednak, gdy minie termin jego urzędowania, przypadnie kolej na was — a wiem, że Waldahudenowie zażądają, by dowódcą została kobieta. A gdybyście tak razem powrócili na pokład Starplex? Jak słyszałem, Pelsh jest wprost stworzona na kierownicze stanowisko. Futro Jaga zmarszczyło się w wyrazie zdumienia.

— Nie możemy tego zrobić — rzekł po chwili. — Mimo wszystko nadal będziemy częścią większej grupy. Męski dwór musi towarzyszyć swej pani do końca jej życia. Keith wybałuszył oczy.

— Chcesz powiedzieć, że rywale, którzy ubiegali się o jej względy, nie spróbują szukać szczęścia gdzie indziej?

— Oczywiście. Pozostaniemy jedną rodziną. Ślubowaliśmy Pelsh już w dzieciństwie.

— Przecież wszyscy — cała wasza szóstka — możecie pełnić służbę na Starplex… Jag zaprzeczył ruchem dolnych ramion.

Starplex jest dla najlepszych i najbardziej inteligentnych. W rozmowie z Waldahudenem nigdy nie wyraziłbym lekceważenia wobec pozostałych adoratorów mojej pani, lecz tobie mogę wyjawić prawdę. Z moich czterech konkurentów trzej nawet nie próbowali ze mną rywalizować. Nigdy. Tylko jeden stanowił, i stanowi, poważne zagrożenie. To było jasne od początku. Pozostali… to przeciętniacy.

— Sądziłem, że Pelsh należy do królewskiego rodu. Wybacz, ale czemu jej wszyscy konkurenci nie wywodzili się spośród potomków najwybitniejszych rodzin?

— Wielbiciele nie rezygnują ze swej pozycji, nawet gdy przedmiot ich uczuć obdarzy łaską jednego z nich. Zręcznie dobrana grupa adoratorów obejmuje też kilku członków, którzy zadowolą się gorszą pozycją. Doprawdy, męski dwór złożony z samych, jak wy to nazywacie, supermenów byłby z góry skazany na niepowodzenie. Lansing przemyślał jego słowa. — Cóż… — westchnął. — Jeśli jedynym sposobem, aby cię tu zatrzymać, jest sprowadzenie na pokład całej twojej rodziny, zrobię co w mojej mocy.

— Nawet… nie przypuszczałem, że się na to zgodzisz — wyjąkał Jag. Keith puścił oko — Jestem Ziemianinem.

— A więc — prawdziwy spór o Pelsh rozgorzał pomiędzy mną a jednym z rywali. Nie jest on, rzecz jasna, bezimienny. — Cztery waldahudeńskie źrenice spojrzały prosto w oczy człowieka. — To Gawst Dalajo-em-Pelsh…

— Gawst! — wykrzyknął z niedowierzaniem dyrektor. — Ten, który poprowadził atak na Starplex? — Ten sam. Umknął matmatom i powrócił na Rehbollo. Lansing potrzebował kilku chwil, by przetrawić wiadomość. — Pomogłeś mu, co? — rzekł z goryczą. — Nic podobnego.

— Gdybyś tego nie zrobił, cała zasługa sprowadzenia Starplex podczas kryzysu na Rehbollo przypadłaby właśnie jemu. Mógłby zostać wybrańcem Pelsh. Natomiast godząc się na współpracę mogłeś liczyć, że sława przypadnie wam obu.

— Na pokładzie Starplex przebywa dwustu sześćdziesięciu Waldahudenów — odparł fizyk.

Keith ze zrozumieniem pokiwał głową, lecz okoliczności zajścia nadal nie dawały mu spokoju. — Jeśli nie ty, to może spiskował z nim ktoś z załogi…

— Powiedziałem — fuknął Jag. — O niczym nie wiem. Oczywiście teraz rząd Królowej Trath postawi Gawsta przed sądem. Niewykluczone, że buntownik wkrótce straci wolność, a może i życie… — dodał po chwili. — Podtrzymuję moją ofertę — oświadczył dyrektor.

— Powinienem… powinniśmy to przemyśleć. — Waldahuden zawahał się i uczynił coś, czego nie zrobił dotąd żaden z jego ziomków. Powiedział: „dziękuję”…


* * *

Był wieczór. Światła korytarza przygasły. Jak zwykle przed kolacją Keith zajrzał na mostek, by zamienić parę słów z kierownikiem zmiany gamma. Waldahuden, Stelt zameldował, że wszystko idzie gładko, co Lansing przyjął bez zdziwienia, gdyż w razie trudności wezwanoby go natychmiast. Uspokojony, życzył wszystkim dobrej nocy i ruszył w stronę głównego szybu.

Lianna Karendaughter, gibka i seksowna w czarnym, obcisłym kombinezonie, siedziała na ławce w rozszerzonej części korytarza tuż przed drzwiami windy.

Czysty przypadek… Z pewnością nic nie wiedziała o jego rutynowej inspekcji. Musiała czekać na kogoś innego.

Keith po raz pierwszy ujrzał ją z rozpuszczonymi włosami. Nawet nie przypuszczał, że sięgają dziewczynie aż do połowy pleców. — Witaj Keith. — Ciepły uśmiech rozpromienił jej twarz. — Cześć Lianno. Czy… miło spędziłaś dzień?

— Och, wspaniale! Na naszej zmianie — wreszcie chwila wytchnienia. Przez cały dyżur beta pływałam i trenowałam szermierkę. A ty? — Nieźle. Całkiem nieźle.

— To dobrze… — umilkła i wbiła spojrzenie w kauczukową na podłogę. Gdy podniosła głowę, wyraźnie unikała wzroku mężczyzny. — Ja… ach, przypomniałam sobie, że Rissa dziś wyjechała…

— To prawda. Wzięła kapsułę i wróciła do Wielkiej Centrali. Jak podejrzewam — uśmiechnął się pod nosem — chce się wybronić od medalu i parady na swoją cześć.

— I tak sobie myślę… — ciągnęła Lianna — że być może przez to będziesz musiał zjeść kolację w samotności… — Przypuszczam, że tak… — tętno Keitha przyspieszyło. Widział uśmiech kobiety. Jej równe, białe zęby, alabastrowo gładką skórę i najpiękniejsze czarne, migdałowe oczy, nie dające mu spokoju nawet w snach.

— Zastanawiałam się, czy nie zechciałbyś mi towarzyszyć. Mam WOK w apartamencie. Mogę przyrządzić twojego ulubionego kurczaka na chrupko, jak obiecałam. — Patrzyła wyczekująco.

Lansing ogarnął szybkim spojrzeniem postać… dziewczyny — pomyślał. Dwudziestosiedmiolatki. Dwadzieścia lat młodszej od niego. Poczuł dreszcz podniecenia. Może to tylko niewinna propozycja. Może Liannie naprawdę żal podstarzałego faceta lub zwyczajnie próbuje spoufalić się z szefem. To przecież tylko kolacja… porcja kurczaka… może odrobina koniaku… a może…

— Lianno… zdajesz sobie sprawę, że jesteś niezwykle piękną kobietą. — Podniósł rękę, nie pozwalając jej dojść do słowa. — Wiem, nie powinienem tego mówić, lecz spotkaliśmy się prywatnie. Jesteś przepiękną kobietą. — Spuściła oczy. Przerwał i zagryzł dolną wargę. Wtedy w jego mózgu rozbłysła jedna myśl. Nie rań Clarissy. Zranisz jedynie sam siebie.

— Mimo to — dodał głośno — pozwól, że będę podziwiał cię z daleka.

Na ułamek sekundy zajrzała mu w oczy i znów opuściła wzrok. — Rissa jest bardzo szczęśliwa kobietą… — szepnęła.

— Nie. To ja jestem prawdziwym szczęściarzem — poprawił. — Do jutra Lianno.

Skinęła głową.

— Dobranoc, Keith.

Wrócił do siebie, zjadł kanapkę, przeczytał do poduszki parę rozdziałów powieści Robertsona Daviesa i wcześnie zapadł w sen. I spał jak suseł, w całkowitej zgodzie z samym sobą.


* * *

Nazajutrz początek dnia dla zmiany alfa nie zapowiadał nic nadzwyczajnego. Rombus wjechał na salę punktualnie jak w zegarku. Thor rozsiadł się w fotelu pilota, oparł nogi na konsoli i zaczął dyktować instrukcje dla automatycznego nawigatora. Lianna była całkowicie pochłonięta omawianiem planu całodziennej pracy z maleńkimi holograficznymi głowami swoich inżynierów. W drugim rzędzie Keith prowadził cichą rozmowę z Rissą, która dopiero co wróciła z Wielkiej Centrali.

Rutynowy porządek przerwało wtargnięcie Jaga. Zamiast dumnie wkroczyć Waldahuden dosłownie wpadł na mostek jak burza.

— Znalazłem! — wrzasnął. Choć sądząc po wzburzonym falowaniu jego futra, trafniejszy byłby przekład: „Eureka!”

Lansingowie jak na komendę równocześnie obrócili się w jego stronę. Jag nie podszedł do stanowiska. Przemierzył salę i stanął na przedzie, mniej więcej dwa metry od konsoli Thora.

— Co znalazłeś?! — odkrzyknął Keith prosto z mostu.

— Odpowiedź! — wydyszał podniecony astrofizyk. — Znalazłem odpowiedź! — Wziął głębszy wdech. — Wysłuchajcie mnie przez moment. Ten fakt wymaga pewnych wyjaśnień. Lecz jedno ogłaszam na wstępie — to my kierujemy materią! Tworzymy jej różnorodność. Jesteśmy twórcami przemian. O, bogowie gór, rzek, dolin i równin! Twórcami wszelkich przemian! — Jego oczy rozbiegły się po zebranych. Jedno spoczęło na Liannie, drugie na Rombusie, trzecie na Rissie, a czwarte skierował na Thora i Keitha, siedzących przed nim w jednej linii.

— Teraz wiemy, że podróże w czasie z przyszłości w przeszłość są możliwe — mówił dalej. — Ujrzeliśmy na własne oczy, jak dokonały tego gwiazdy czwartej generacji i kapsuła, zbudowana przez Heka i Azmi. Lecz spróbujmy rozważyć wywołane tym skutki. Przypuśćmy, że jutro w południe użyłem maszyny czasu, by wysłać siebie samego z powrotem do dnia teraźniejszego. Co się wtedy stanie?

— Cóż… — mruknął Lansing. — Wtedy będziemy tu mieli dwóch Jagów: jednego z dzisiaj i jednego z jutra.

— Tak jest. A teraz zastanówmy się głębiej. Jeżeli będzie mnie dwóch, moja masa też się podwoi. Ważę sto dwadzieścia trzy kilogramy, a drugie tyle oznacza już dwieście czterdzieści sześć kilo masy Jaga na pokładzie statku.

— Sądziłam, że to niemożliwe — wtrąciła Rissa. — Zaprzecza temu prawo zachowania masy i energii. Skąd pochodzi to dodatkowe sto dwadzieścia trzy kilo? Jag triumfował.

— Z przyszłości! — szczeknął. — Nie rozumiesz? Przemieszczenie w czasie to jedyna dopuszczalna metoda, aby pokonać to prawo. Jedyny sposób na przyrost całkowitej masy systemu. — Długa sierść falowała w nieustannym tańcu. — A gwiazdy z przyszłości? Wraz z przybyciem każdej następnej masa obecnego Wszechświata się powiększa. Ponadto nawet gwiazdy czwartej generacji są zbudowane z pierwotnych, odtworzonych cząsteczek subatomowych. Poprzez zawrócenie w czasie do przeszłości cząsteczki te zostają istotnie skopiowane, podwajając swoją masę całkowitą.

— Interesujący efekt uboczny, bez wątpienia… — zauważył Rombus. — Jednak nie tłumaczy, w jakim celu gwiazdy są wysyłane w przeszłość.

— Ależ oczywiście, że tłumaczy! Podwojenie masy to nie tylko efekt uboczny — absolutnie nie! To właśnie główny cel całego przedsięwzięcia. — Przedsięwzięcia? — Keith myślał, że się przesłyszał.

— Tak! Wielkiego przedsięwzięcia ocalenia Wszechświata! Gwiazdy zawraca się w czasie, aby powiększyć masę całego Wszechświata. Dyrektorowi opadła szczęka.

— Dobry Boże… — wyszeptał w przebłysku nagłego zrozumienia.

— Dokładnie. — Czworo oczu Waldahudena wpiło się w Lansinga. — Od przeszło wieku zdajemy sobie sprawę, że materia widzialna stanowi niespełna dziesięć procent wszelkiej materii, obecnej we wszechświecie. Resztę stanowią neutrina i ciemna materia, taka, jak nasi gigantyczni przyjaciele matmaci. Zrozumieliśmy już, jakie formy przybrała materia Wszechświata, lecz nie wiemy ile jej jest. A los Wszechświata zależy właśnie od ilości zawartej w nim masy. Od tego, czy jej suma lokuje się poniżej, powyżej czy akurat na poziomie gęstości krytycznej. — Gęstości krytycznej? — podchwyciła Rissa.

— Otóż to. Wszechświat się rozszerza od chwili samego wielkiego wybuchu. Jednak — czy ekspansja będzie trwać wiecznie? To kwestia grawitacji. Zaś wartość grawitacji zależy od zgromadzonej masy. Jeżeli oscyluje poniżej gęstości krytycznej — ciążenie nigdy nie zdominuje siły pierwotnej eksplozji i Wszechświat będzie się rozszerzał w nieskończoność, rozrzucając cząstki materii coraz dalej i dalej. Zapanuje lodowata pustka, w której pojedyncze atomy rozdzieli przestrzeń wielu świetlnych lat. Rissa zadrżała. — W odwrotnym przypadku — ciągnął Jag — gdy całkowita masa Wszechświata przekroczy gęstość krytyczną — ciążenie przezwycięży siłę wielkiego wybuchu, spowalniając i, w efekcie, odwracając ekspansję. Wszystko zacznie zapadać się w sobie, kurczyć z chrzęstem w pojedynczą bryłę materii. W sprzyjających warunkach owa bryła eksploduje w następnym wielkim wybuchu, tworząc nowy Wszechświat, być może krańcowo różny od poprzedniego, lecz zbudowany z tych samych cząstek. — To brzmi nieco lepiej — kobieta odetchnęła.

— Owszem — odparł Jag. — Ale jeżeli — powtarzam, jeżeli! — Wszechświat posiada idealną gęstość krytyczną, oraz właśnie dlatego zachowa na zawsze stan równowagi? Ekspansja, spowodowana wielkim wybuchem zostanie wstrzymana siłami grawitacji — czyli asymptotycznie jej wartość spadnie do zera. Kosmos uniknie śmierci w mroźnej otchłani. A także nie skurczy się w supergęsty praatom. Będzie trwać w stabilnej konfiguracji miliardy miliardów lat.

— A co mamy właśnie teraz? — dopytywała Rissa. — Nasz Wszechświat przekroczył gęstość krytyczną, czy nigdy jej nie osiągnie?

— Według obecnych prognoz łączna masa materii widzialnej i niewidzialnej, łącznie z ciemną materią wynosi niespełna pięć procent poniżej gęstości krytycznej.

— Czyli nasz Wszechświat będzie wiecznie się rozszerzał, mam rację?

— Oczywiście. Kosmos umrze śmiercią naturalną, gdy nastąpi kies wszelkiego ruchu w temperaturze absolutnego zera. Rissa rozpaczliwie potrząsnęła głową.

— Lecz tak wcale nie musi być — dokończył Jag. — Jeśli oni powstrzymają ten proces… — To znaczy kto go powstrzyma? — przerwał Keith.

— Istoty z przyszłości — odparł Waldahuden. — Potomkowie ras Wspólnoty. Sam to mówiłeś, Lansing: osiągniesz nieprawdopodobnie sędziwy wiek, żyjąc wiele miliardów lat. Innymi słowy — będziesz nieśmiertelny. Cóż, prawdziwie nieśmiertelne jednostki zapewne poruszy śmierć Wszechświata, jako faktycznie jedyne zagrożenie dla ich wiecznego istnienia. — A co z entropią? — zagadnęła Lianna.

— Taak… owszem, drugie prawo termodynamiki przewiduje ostateczną śmierć cieplną każdego zamkniętego systemu. Jednak Wszechświat nie musi być całkowicie zamknięty. Istnieją uzasadnione hipotetyczne przesłanki, że nasz kosmos to tylko jeden z nieskończonej liczby Wszechświatów. Niewykluczone, że kiedyś uda się dostarczyć energię z innego kontinuum, lub po prostu zatrzymać ją w tym układzie, wywołując minimalną entropię, by nasze kontinuum zachowało wieczną stabilność. Tak czy inaczej upłyną niezliczone miliardy lat, zanim staną przed faktem realnego zagrożenia — miliardy lat, by znaleźć na nie antidotum.

— Ależ… to projekt na wprost niewyobrażalną skalę! — wykrzyknął Keith. — Pomyślcie, ile gwiazd musieliby przerzucić w przeszłość przy braku pięciu procent do gęstości krytycznej, aby ustabilizować poziom? Nawet po jednej na każdy skrót to za mało.

— O wiele za mało — przytaknął Jag. — Aktualne obliczenia wskazują na czterdzieści miliardów skrótów w naszej galaktyce. Przyjmijmy, że na każdą setkę słońc, nie tylko na obszarze Drogi Mlecznej, ale i we wszystkich galaktykach Wszechświata, przypada jeden zbudowany przez nich transfer. Gwiazdy stanowią w przybliżeniu dziesięć procent masy Wszechświata. Pozostałe dziewięćdziesiąt procent to ciemna materia. Gdy przez każdy portal ściągniesz tu jedną przeciętną gwiazdę, powiększysz masę kosmosu o jedną tysiączną jej aktualnej wartości. Aby masa całkowita wzrosła o jedną dwudziestą, czyli o pięć procent, musisz sprowadzić pięćdziesiąt gwiazd przez każdy skrót.

— Jeśli masz pod ręką maszynę czasu, nie musisz się bawić w zbawcę Wszechświata — odparł dyrektor. — Wystarczy, że przeżyjesz z dziesięć miliardów lat, wrócisz do przeszłości, pożyjesz sobie następne dziesięć miliardów, znów wrócisz — i tak dalej, w nieskończoność.

— A jakże. Ciekawe, ile takich cykli powtórzą nasi następcy, zanim stracą cierpliwość i wspólnym wysiłkiem opracują technikę, pozwalającą zrealizować ten projekt? Konieczność nieustannych skoków w czasie oferuje jedynie złudzenie wiecznego życia, nie tylko dlatego, że jakakolwiek budowla, czy inna konstrukcja nie przetrwa dłużej niż dziesięć miliardów lat. Pętla czasowa ogranicza nieśmiertelność. To sposób godny politowania w porównaniu z planem rzeczywistego przekształcenia Wszechświata i utrzymania go na zawsze w niezmiennej formie.

— Też tak myślę — mruknął Lansing z uznaniem. — To dopiero plan!

— O tak — przyznał Waldahuden. — Może nawet zakrojony na szerszą skalę, niż się z początku wydaje. Powiedz: ile wynosi aktualny wiek Wszechświata?

— Piętnaście miliardów lat — rzucił Keith bez namysłu. — To znaczy lat ziemskich, oczywiście. Jag poruszył dolną parą ramion w geście dezaprobaty.

— Obecnie, choć to standardowo wymieniana liczba, żaden astrofizyk nie da jej wiary — zaszczekał. — Piętnaście miliardów to kompromis w obliczeniach egzystencji Wszechświata poprzez dwie drogi rozumowania. Kosmos istnieje albo krócej, czyli dziesięć miliardów lat, albo dłużej, czyli co najmniej dwadzieścia. Do połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku za aksjomat przyjmowano wartość stałej Hubble’a — określającą szybkość ekspansji Wszechświata — wynoszącą w przybliżeniu osiemdziesiąt pięć kilometrów na sekundę na megaparsek, co oznacza, że Wszechświat nadal rozprzestrzenia się z ogromną prędkością od momentu wielkiego wybuchu — choć grawitacja zdążyła już nieco spowolnić tempo ekspansji — zatem nie może mieć więcej, niż dziesięć miliardów lat.

Ale, jak wykazują badania widma najdalszych gwiazd pierwszej generacji, zwłaszcza tych zebranych w gromady kuliste, proces ich zespalania się przebiega niemal dwukrotnie dłużej. Do tej pory trwaliśmy w przeświadczeniu, że w którejś z tych hipotez tkwi błąd. Lecz być może obydwie są słuszne… Może właśnie teraz obserwujemy jedynie pewien etap projektu, zakrojonego na kosmiczną skalę. Może zbyt pochopnie odrzuciłem sugestię Magnora o możliwości przenoszenia transferem całych gromad kulistych. Może te gromady, złożone z dziesiątków tysięcy słońc, już zostały wypchnięte z przyszłości w przeszłość. Niewykluczone, że pierwotnie Wszechświat zawierał o wiele, wiele mniej niż dziewięćdziesiąt pięć procent materii w stosunku do gęstości krytycznej, więc kluczowa faza projektu jest prawie na ukończeniu.

— Przecież podwojenie masy to efekt tymczasowy — wtrąciła Lianna z niepokojem. — Aby stać się samym sobą, powracając z dnia jutrzejszego do teraźniejszości powinieneś się pojawić w dwóch osobach. Jednak jutro jedno z twoich „ja” zniknie, powracając w przeszłość.

— Owszem — odparł Waldahuden. — Lecz między wyjściem z przyszłości a punktem docelowym w przeszłości musisz podwoić swój ciężar. Jeśli przestrzeń, rozdzielająca te punkty liczy dziesięć miliardów lat — wystarczy na bazie dokładnych obliczeń wpłynąć na rozwój Wszechświata. Na dobrą sprawę wcale nie będziesz musiał ciągle powiększać jego masy. Niech siła grawitacji powstrzyma moc pierwotnej eksplozji — jeśli potrafisz tego dokonać, kosmos zachowa swą stabilność — miejmy nadzieję — na zawsze. — Jag przerwał, by zaczerpnąć oddechu. — To największy, znany mi projekt zachowania masy na tak wielką skalę… — wykrztusił. — Alternatywą dla niego jest tylko wyrok śmierci dla całego Wszechświata… — Potoczył wzrokiem po audytorium. — Właśnie my dokonamy cudu. Zwykłe, materialne istoty — lecz istoty posługujące się rękami! — wypełnimy — co ja mówię — odmienimy los Wszechświata… Jesteśmy niezastąpieni!


* * *

Ceremonia, odprawiona w ich ulubionej waldahudeńskiej restauracji, była krótka. Za to zgromadziła o wiele większą publiczność, niż ich pierwsze, skromne zaślubiny w Madrycie, tylko w rodzinnym gronie. Jakakolwiek uroczystość stanowiła miłą odmianę na pokładzie Starplex.

Thorald Magnor został tego dnia mianowany mistrzem ceremonii, gdyż jako jedyny znał na pamięć rytuał i niezbędne formuły. — Czy ty, Gilbercie Keith — wyrecytował z namaszczeniem — pragniesz ponownie pojąć za żonę tę oto Clarissę Marię i przysięgasz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską w zdrowiu i w chorobie, na dobre i złe?

Lansing ogarnął żonę ciepłym spojrzeniem. Wspominał dzień, dwadzieścia lat temu, gdy po raz pierwszy przeżywali ten rytuał. Cudowny, szczęśliwy dzień… Stworzyli udane małżeństwo — zrównoważone intelektualnie, uczuciowo i psychicznie. Ona przyćmiewała teraz urodą i pewnością siebie tamtą Rissę sprzed lat. A on, wpatrzony w jej wielkie ciemnobrązowe oczy, rzekł drżącym z emocji głosem:

— Przysięgam — i zanim Thor, zwrócony teraz do Rissy, zdążył przemówić, Keith uścisnął rękę żony i dodał głośniej, by wszyscy słyszeli: — Na te wszystkie miliardy lat, które będzie nam dane wspólnie przeżyć. Rissa obdarzyła go promiennym uśmiechem.

„O, do licha — przemknęło Keithowi przez głowę — pomyśleć, że te dwadzieścia lat to tylko kropla w morzu…”

Загрузка...