Projektanci Starplex planowali biuro dyrektora w pomieszczeniu przyległym do mostka, lecz Keith nalegał, by to zmienić. Dowódca powinien być widoczny dla całej załogi, a nie zamknięty w ciasnym pokoiku. Przygotowano obszerny czworokątny pokój, cztery metry na cztery, na czternastym pokładzie, mniej więcej pośrodku trójkątnego segmentu modułu drugiego. Przez oszkloną ścianę mógł widzieć moduł trzeci, a także dziewięćdziesięciostopniowy fragment miedzianej powierzchni centralnego dysku, szesnaście pięter niżej. Tą część statku oznaczono nazwą Starplex napisaną waldahudeńskim pismem klinowym.
Keith siedział za długim, prostokątnym biurkiem z autentycznego mahoniu. Na blacie stały hologramy w ramkach. Jeden przedstawiał Rissę w egzotycznej hiszpańskiej kreacji tanecznej, drugi uwieczniał Saula, w bluzie Harvardu, z dziwaczną kozią bródką, tak modną wśród młodych ludzi. Na następnym widniał model Starplex w skali 1:600. Za biurkiem, pod ścianą, stał kredens, a w nim gablota z globusami Ziemi, Rehbollo i Monotonii, oraz zabytkowa plansza do gry w go z jasnymi i ciemnymi pionami, wykonanymi z polerowanej masy perłowej i gładzonego łupku. Nad kredensem wisiała oprawiona reprodukcja obrazu Emily Carr, przedstawiająca totem Haida, postawiony w leśnych ostępach na jednej z wysp Archipelagu Królowej Chorlotty. Rozłożyste, zasadzone w donicach rośliny ustawiono po obydwu stronach oszklonej szafy. Oprócz tego w pokoju znajdowała się leżanka, trzy funkcjonalne krzesła i stolik do kawy.
Keith zdjął buty i oparł nogi na blacie biurka. Na mostku nie wypadało mu iść w ślady Thora, lecz gdy był sam, mógł sobie pofolgować. Rozparty w czarnym fotelu, właśnie zapoznawał się z raportem Heka na temat przechwyconych sygnałów, gdy zabuczał brzęczyk u drzwi.
— Jag Kandaro em-Pelsh z tej strony — zaanonsował FANTOM.
Dyrektor westchnął, usiadł prosto i wykonał dłonią przyzwalający gest. Drzwi rozsunęły się i Jag wkroczył do środka. Po chwili nozdrza Waldahudena zafalowały i Keithowi przemknęło przez myśl, że może Jag poczuł zapach jego nóg. — Czym mogę służyć, Jag? — rzucił oficjalną formułkę. Gość dotknął regulatora na oparciu jednego z krzeseł. Mebel zmienił kształt, przystosowując się do jego sylwetki. Usiadł i poszczekując rozpoczął swój wywód. Jednocześnie przemówił głos translatora.
— Poznałem wielu ciekawych bohaterów waszej, ziemskiej literatury, lecz największe wrażenie zrobił na mnie Sherlock Holmes.
Lansing ze zdumieniem uniósł brew. Miał już do czynienia z Jagiem opryskliwym, Jagiem aroganckim… Teraz miał okazję zobaczyć, kiedy główny spec od fizyki zachowuje się jak młodzik.
— A szczególnie — ciągnął Waldahuden z zapałem — podziwiam jego umiejętność zamykania w prostych sentencjach skomplikowanych procesów myślowych. Oto jedno z moich ulubionych cytowanych przez niego twierdzeń: „Prawda jest resztą, zawartą w prawdopodobieństwie tego, co może być, gdy rzeczy, które nie mogą się zdarzyć zostaną pominięte w rozważaniach”.
Keith z trudem powstrzymał uśmiech. W rzeczywistości cytat z Conan Doyle’a brzmiał: „Odrzućmy niemożliwe, a to, co pozostanie, jakkolwiek nieprawdopodobne, musi być prawdziwe”. Lecz biorąc pod uwagę, że tekst przełożono na waldahudeński i z powrotem na angielski, wersja Jaga nie była najgorsza. — I co w związku z tym? — spytał niecierpliwie.
— Moje pierwotne analizy dowodzące, że przeniesiona tutaj gwiazda czwartej generacji jest tylko efektem jakiegoś rodzaju anomalii, musiały zostać zmodyfikowane z chwilą, gdy ujrzeliśmy drugi, identyczny obiekt w okolicach Rehbollo 376A. Postępując w myśl maksymy Holmesa doszedłem do wniosku, że wiem, skąd pochodzą obydwie zielone gwiazdy, jak również ta czerwona — celowo przerwał, czekając na zachętę ze strony szefa. — No skąd? — warknął Keith zirytowany. Jag tylko na to czekał. — Z przyszłości! — wypalił.
Lansing wybuchnął sardonicznym śmiechem. Jednak chrapliwe, urywane dźwięki, jakie wydawał, zbyt przypominały szczekanie i wcale nie musiały zabrzmieć ironicznie dla uszu Waldahudena. — Z przyszłości? — zapytał z przekąsem.
— To najlepsze wytłumaczenie. Zielone gwiazdy nie mogły ewoluować we wszechświecie tak młodym jak nasz. Pojedyncze ciało niebieskie tego typu można by jeszcze uznać za wybryk natury, lecz wielokrotny zbieg okoliczności jest wysoce nieprawdopodobny. Mężczyzna z powątpiewaniem potrząsnął głową.
— Ale przecież mogą pochodzić… nie wiem — może z jakiegoś wyjątkowego regionu kosmosu. Może znajdowały się w sąsiedztwie czarnych dziur i napięcia grawitacyjne spowodowały przyspieszenie procesów reakcji syntezy.
— Już nad tym myślałem — odparł Jag. — Otóż to. Brałem pod uwagę wszelkie możliwe scenariusze, wśród których znalazł się również ten. Lecz żaden z nich nie odpowiada faktom. Opracowuję właśnie dane radiometryczne, oparte na proporcjach izotopów w próbkach, zebranych przeze mnie i Butlo — nosa w górnych warstwach atmosfery pobliskiej zielonej gwiazdy. Wiek zawartych w nich atomów metali ciężkich wynosi dwadzieścia dwa miliardy lat. Gwiazda sama w sobie nie jest, oczywiście, tak stara, jak wiele atomów pierwiastków wchodzących w jej skład.
— Myślałem, że cała materia jest w tym samym wieku — wtrącił Keith. Jag rozłożył dolne ramiona.
— To prawda, że z wyjątkiem śladowej ilości materii powstałej bez udziału energii i z wyjątkiem prostych reakcji, gdy neutrony mogą zasadniczo przekształcać się w pary proton-elektron i na odwrót, wszystkie podstawowe cząstki we wszechświecie powstały wkrótce po wielkim wybuchu. Lecz atomy, utworzone z tych cząstek, podlegają ciągłej przemianie. Mogą powstawać lub ulegać zniszczeniu w każdej chwili, zależnie od procesów syntezy lub rozpadu.
— Masz rację — przyznał Keith z zakłopotaniem. — Przepraszam. Więc powiadasz, że atomy ciężkich metali w tej gwieździe uformowały się na długo przed powstaniem wszechświata?
— Właśnie. I jedynym sposobem, w jaki można by to wytłumaczyć byłby fakt, że przybyły do nas z przyszłości.
— Ale… ale twierdziłeś przecież, że te zielone słońca są miliardy lat starsze, niż jakakolwiek przeciętna gwiazda. Chcesz mi wmówić, że te obiekty cofnęły się w czasie o miliardy lat? To zakrawa na absurd. Jag poprzedził odpowiedź pogardliwym prychnięciem.
— Mentalne przeskoki w czasie powinny być możliwe szybciej, niż przerzucanie w przeszłość przedmiotów materialnych. Jeżeli przyjmiemy, że podróże w czasie w ogóle mogą mieć miejsce, będzie to tylko kwestia odpowiednio rozwiniętej technologii i dostatecznej ilości energii. Spodziewam się, że rasa, dysponująca potęgą pozwalającą ruszać z posad gwiazdy, spełniła już dawno obydwa warunki. — Myślałem, że podróże w czasie są niemożliwe. Jag podniósł obydwie pary rąk.
— Dopóki nie odkryliśmy skrótów, błyskawiczny transport na międzygwiezdne odległości również wydawał się niemożliwy. Dopóki nie wynaleziono hipernapędu, niemożliwi; były podróże z prędkością nadświetlną. Nawet nie próbuję zgadywać, jak przebiega transfer czasowy, lecz mamy dowód, że istnieje. — Nie mamy żadnej alternatywy? — dopytywał Keith.
— Cóż, tak jak mówiłem, brałem pod uwagę wszelkie dopuszczalne możliwości. Nawet taką, że skrót działa teraz jak brama do wszechświatów równoległych, więc zielone gwiazdy przybyły raczej stamtąd, a nie z przyszłości. Jednak pomijając ich wiek, są uformowane z materii, która mogła powstać tylko w specyficznym wszechświecie, po swoim specyficznym wielkim wybuchu, pod wpływem panujących tam, specyficznych praw fizycznych.
— W porządku — przerwał mu dyrektor, podnosząc dłoń. — Lecz po co wysyłać gwiazdy z przyszłości w przeszłość?
— Nareszcie — sapnął z ulgą Waldahuden. — To pierwsze sensowne pytanie, jakie dzisiaj zadałeś.
— A jaka jest odpowiedź…? — wysyczał dyrektor przez zaciśnięte zęby. Jag wzruszył czworgiem ramion. — Nie mam pojęcia.
Schodząc na dół w półmroku zimnego korytarza, Keith doszedł do wniosku, że każda z ras na pokładzie Starplex odcina się od pozostałych na swój sposób.
Jedną z ulubionych metod, podkreślających, że ludzie mają obcych gdzieś, było nieustanne wymyślanie i puszczanie w obieg perfidnych słówek-skrótów, tworzonych z pierwszych liter pospolitych nazw. Przedstawiciele reszty gatunków nazywali je teraz „akronimami”, jako że tylko w ludzkim języku istniało określenie tego zjawiska. Już na etapie planowania Starplex wśród ziemskich specjalistów utarła się nazwa ZOO na określenie Zespolonego Obszaru Ogólnośrodowiskowego, czyli ogólnie dostępnego rejonu stacji, posiadającego warunki korzystne dla wszystkich ras.
— Ha, to faktycznie jedno wielkie cholerne ZOO — mruknął pod nosem Keith. — Jak więzienie… Wszystkie rasy mogły funkcjonować w azotowo-tlenowej atmosferze, jakkolwiek Ibowie wymagali nieco wyższej koncentracji dwutlenku węgla w mieszance oddechowej, niż ludzie. Na wspólnym terenie grawitacja nie przekraczała 0,82 wartości ciążenia ziemskiego. Obowiązywało zatem ciśnienie waldahudeńskie, lekkie dla ludzi i delfinów, oraz wynoszące zaledwie połowę tego, do którego przywykli Ibowie. Utrzymywano wysoki poziom wilgotności również ze względu na Waldahudenów, których zaraz atakował ból głowy, jeśli powietrze było zbyt suche. Oświetlenie we wspólnych rejonach miało odcień czerwonawy, zbliżony do ziemskiego zachodu Słońca. Na tym obszarze światło musiało być stonowane, gdyż rodzinną planetę Ibów wiecznie spowijała gruba warstwa chmur. Tysiące komórek optycznych, rozsianych po ich siatce sensorycznej, mogły ulec zniszczeniu pod wpływem zbyt ostrego blasku.
Na tym nie koniec. Obszar Ogólnośrodowiskowy obfitował w wiele innych problemów. Keith przepuścił przejeżdżającego właśnie Iba. Gdy istota go mijała, jedna z dwóch błękitnych, luźno zwisających rurek na końcach jej pompy wyrzuciła twardą, szarą kuleczkę, która poturlała się po podłodze. Zamknięty w bąblu mózg nie sprawował świadomej kontroli nad funkcjami fizjologicznymi. Nauczenie Ibów korzystania z toalety było biologiczną niemożliwością. Na Monotonii kuleczki odchodów wyłapywali padlinożercy, rozkładając je w przewodzie pokarmowym na niezbędne Ibom składniki odżywcze. Na pokładzie Starplex podobną rolę spełniały miniaturowe FARTy wielkości ludzkiego buta. Właśnie jeden z nich na oczach Keitha śmignął przez korytarz, wessał granulkę i pognał wyżej.
Lansing w końcu przeszedł do porządku dziennego nad paskudzeniem przez Ibów na każdym kroku. Dzięki Bogu, ich fekalia nie cuchnęły. Jednak ani mu było w głowie przyzwyczajać się do zimna, wilgoci i innych „warunków” zgotowanych załodze przez waldahudeńskich konstruktorów…
Keith nagle zamarł. Doszedł właśnie do ukośnej przybudówki korytarza w kształcie litery T, gdy gdzieś z góry dotarły do niego odgłosy zażartej kłótni. Rozróżnił głos mężczyzny, krzyczącego coś po japońsku, i wściekłe ujadanie Waldahudena. — FANTOM — rozkazał cicho. — Przetłumacz. Nowojorski akcent:
— Jesteś słabeuszem, Teshima. Zwykłym cherlakiem. Nie zasługujesz na samicę. — Idź uprawiać seks sam ze sobą! Keith zmarszczył brwi czując, że komputer nie do końca oddał sprawiedliwość oryginalnej intencji słów Japończyka. Znów nowojorski akcent z translatora: — W mojej ojczyźnie byłbyś ostatnim, najmniej znaczącym z grona adoratorów najbrzydszej i najbardziej słabowitej kobiety… — Podaj tożsamość tych mówców — szepnął dyrektor.
— Człowiek to Hiroyuki Teshima, biochemik — poinformował FANTOM przez implant w uchu Keitha. — Waldahuden to Gart Dagyaro em-Holf, członek ekipy inżynieryjnej.
Lansing stał bez ruchu, obmyślając najlepsze rozwiązanie tej sytuacji. Obydwaj byli poważnymi naukowcami. A tu coś takiego…
Duże dzieci… Keith zdecydowanym krokiem skręcił do bocznej sekcji.
— Chłopcy — zagadnął spokojnie. — Może byście już dali sobie z tym spokój?
Waldahuden zaciskał wszystkie cztery pięści. Twarz Teshimy była purpurowa z wściekłości.
— Nie mieszaj się w to, Lansing — warknął Japończyk po angielsku.
Keith z namysłem otaksował podwładnych wzrokiem. Co począć? Nie było aresztu, żeby ich przymknąć, poza tym z jakiej racji mieli słuchać jego rozkazów w sprawie porachunków osobistych?
— Może wpadłbyś ze mną na drinka, Hiroyuki? — zaproponował w końcu. — A ty, Gart? Może sprawiłby ci przyjemność dodatkowy urlop jeszcze w tym cyklu?
— Największą przyjemność sprawiłby mi Teshima — szczeknął Waldahuden — zgnieciony w płonącą masę, pędzącą w głąb czarnej dziury.
— Dajcie spokój, chłopaki — próbował dalej Keith podchodząc bliżej. — Musimy razem jakoś żyć i razem pracować.
— Powiedziałem, Lansing, nie wcinaj się — wydyszał Teshima. — To nie twój zakichany interes.
Keith poczuł, że krew go zalewa. Nie mógł ich na siłę rozdzielić, ale nie mógł też pozwolić, by ktoś wszczynał burdy na korytarzach stacji. Jeszcze raz popatrzył na obydwu awanturników: drobnego, szpakowatego człowieczka w średnim wieku i tłustego, potężnego Waldahudena porośniętego futrem o kolorze dębowego drewna. Z żadnym z nich nie łączyła go bliższa znajomość, nie wiedział więc, czym może ich ułagodzić. Do diabła, nie miał nawet pojęcia o co się tak pożarli. Już otworzył usta, by powiedzieć coś… cokolwiek, gdy kilka metrów dalej rozsunęły się drzwi i wyjrzała młoda kobieta — Cheryl Rosenberg we własnej osobie — ubrana tylko w piżamę.
— Na Świętego Piotra, będziecie wreszcie cicho? Jest noc, przynajmniej dla niektórych z nas!
Teshima spojrzał na dziewczynę, wykonał lekki ukłon i zaczął się oddalać. Również Gart, w którego naturze leżał szacunek do istot rodzaju żeńskiego, również skłonił się krótko i odszedł w przeciwnym kierunku. Cheryl ziewnęła, cofnęła głowę i zasunęła drzwi.
Został tylko Keith. Stał, patrząc na plecy zdążającego w dół korytarza Waldahudena wściekły, że nie był w stanie opanować sytuacji. Potarł skronie. Wszyscy jesteśmy niewolnikami biologii, pomyślał smętnie. Teshima, nie potrafiący odmówić prośbie pięknej dziewczyny… Gart, niezdolny do nieposłuszeństwa wobec kobiecego rozkazu…
Gdy Gart zniknął z pola widzenia, Lansing ruszył w dół zimnego, wilgotnego holu. Czasami, stwierdził z goryczą, nic nie wskazywało na to, że jest tu dowódcą…
Rissa siedziała przy biurku, wykonując tę cześć swojej pracy, której nienawidziła najbardziej — obowiązki administracyjne, brzemię wciąż zwane „papierkową robotą”, choć ani słowo z tego nie było drukowane. Zabuczał brzęczyk i FANTOM oznajmił:
— Drezynka z tej strony.
Rissa odłożyła swój stylograf i poprawiła włosy. Zreflektowała się, że to śmieszne — dbać o stan fryzury przed spotkaniem z kimś, kto nawet nie jest człowiekiem.
— Wpuść ją — poleciła.
Ib wjechał do środka. FANTOM zdalnie odsunął krzesła pod ścianę, by zrobić dla niej miejsce.
— Wybacz, że śmiem ci przeszkadzać, dobra Risso — rzekł głęboki głos z oksfordzkim akcentem. Kobieta roześmiała się.
— Ależ nie przeszkadzasz ani trochę, możesz mi wierzyć. Każda chwila przerwy jest dla mnie wytchnieniem.
Płaszcz sensoryczny Drezynki uniósł się jak żagiel statku, aby mogła zerknąć na pulpit.
— Papierkowa robota — stwierdziła. — Wygląda na nudną.
— Otóż to — potwierdziła Rissa z uśmiechem. — Lecz co mogę dla ciebie zrobić?
Nastąpiła niezwykła jak na Iba chwila milczenia. Wreszcie Drezynka odezwała się.
— Przyszłam, aby dać ogłoszenie.
Kobieta zatrzymała na niej roztargniony wzrok.
— Ogłoszenie? — spytała zdumiona. Światełka zatańczyły na rozpostartej siatce.
— Z góry przepraszam, jeśli nie dobrałam odpowiedniego określenia. Chciałam oznajmić, z wielkim żalem, że nie będę w stanie dłużej tu pracować wydajnie zwłaszcza przez najbliższe pięć dni i później. Rissa uniosła brwi. — Opuszczasz nas? Rezygnujesz? Krótka seria błysków. — Tak.
— Ale Dlaczego? Myślałam, że fascynuje cię przedmiot naszych badań. Lecz jeśli chciałabyś zająć się czymś innym…
— Nie o to chodzi, dobra Risso. Badania są fascynujące i wartościowe, sprawiłaś mi zaszczyt, pozwalając na mój skromny w nich udział. Jednak przez pięć dni inne zobowiązania muszą mieć pierwszeństwo. — Jakie inne zobowiązania? — Muszę spłacić dług. — Wobec kogo?
— Wobec pozostałych zintegrowanych bioistnień. W ciągu pięciu dni muszę odejść. — Gdzie chcesz odejść? — Nie, nie odejść. Odejść. Rissa westchnęła i spojrzała na sufit.
— FANTOM, czy jesteś pewien, że prawidłowo przetłumaczyłeś słowa Drezynki? — Tak jest, proszę pani — odparł FANTOM przez implant.
— Drezynko, wybacz, lecz nie pojmuję różnicy, jaką robisz pomiędzy „odejść” i „odejść”.
— Nie odchodzę gdzieś w sensie fizycznym — wyjaśnił Ib. — Odchodzę na tamten świat. Odchodzę umrzeć. — Mój Boże! — przeraziła się Rissa. — Jesteś chora? — Nie.
— Ależ jeszcze nie osiągnęłaś odpowiedniego wieku, żeby umrzeć! Mówiłaś przecież, że czas życia Iba wynosi dokładnie sześćset czterdzieści jeden lat. A ty masz niewiele ponad sześćset.
Światełka na płaszczu Drezynki przybrały łososiowy kolor, lecz jakiekolwiek uczucie to wyrażało, najwyraźniej nie posiadało ziemskiego odpowiednika. Było niezrozumiałe, dopóki FANTOM nie poprzedził wtrąconym komentarzem przekładu jej następnych słów.
— Mam sześćset pięć lat, licząc według ziemskiego kalendarza. Mój okres życiowy musi być zakończony po piętnastu szesnastych normalnego cyklu. — Dlaczego?
— Przez popełnione w młodości przestępstwo zostałam pozbawiona za karę jednej szesnastej mego cyklu życiowego. W przyszłym tygodniu muszę być unicestwiona.
Rissa patrzyła na nią osłupiała, nie mogąc znaleźć słów. W końcu powtórzyła tylko cicho słowo „unicestwiona”, jakby liczyła na błąd w przekładzie translatora.
— To odpowiednie słowo, dobra Risso — pospieszyła z zapewnieniem Drezynka. Kobieta znów zamilkła na dłuższy czas. — Jaką zbrodnię popełniłaś? — zapytała wreszcie.
— Opowiadanie o tym to dla mnie wielki wstyd — wyznała Drezynka.
Rissa nie nalegała, mając nadzieję, że Ib powie coś więcej. Lecz tak się nie stało.
— Właśnie tobie powierzyłam moje najbardziej osobiste wyznania, dotyczące mnie i mojego małżeństwa — przypomniała łagodnie. — Jestem twoją przyjaciółką, Drezynko.
Cisza. Może Ib toczył własną, wewnętrzną walkę. I przyjaźń zwyciężyła.
— Gdy byłam trzeciorzędną nowicjuszką — zajmowałam stanowisko zbliżone do pozycji absolwenta studiów u was — podałam nieprawdziwe rezultaty w raporcie z prowadzonego przeze mnie eksperymentu.
— Wszyscy popełniamy błędy, Drezynko — wtrąciła zaskoczona Rissa. — Nie mogę uwierzyć, że ukarali cię za to tak surowo.
Światełka Iba zamigotały w chaotycznej sekwencji. Prawdopodobnie były wyrazem konsternacji, gdyż FANTOM nie przeprowadził tłumaczenia. Odezwał się dopiero później:
— Wyniki nie były błędne przez przypadek — siatka sensoryczna na kilka sekund pociemniała. — Ja celowo sfałszowałam dane.
— Ach… — wykrztusiła Clarissa, próbując utrzymać emocje na wodzy.
— Nie sądziłam, aby eksperyment miał wielkie znaczenie — mówiła dalej Drezynka — i wiedziałam… myślałam, że wiem, jakie powinny być rezultaty. Gdy wracam do tego pamięcią, zdaję sobie sprawę, że wiedziałam tylko, jakimi chciałam je widzieć. — Światełka zgasły, przerwa. — W każdym razie inne badania opierały się na moich wynikach. Zmarnowano wiele czasu. — I dlatego zamierzają dokonać na tobie egzekucji?! Wszystkie sensory rozbłysły na raz, wyrażając absolutny szok.
— To nie jest doraźna egzekucja, Risso. Na Monotonii istnieją tylko dwie główne zbrodnie: uśmiercenie bąbla i połączenie się z więcej niż siedmioma komponentami. Cykl mojego życia został po prostu skrócony.
— Jednak… jeśli teraz masz sześćset pięć lat, jak dawno temu popełniłaś przestępstwo? — Zrobiłam to, gdy miałam dwadzieścia cztery lata. — FANTOM, który rok był wtedy na Ziemi? — A.D. 1511, proszę pani. Dobry Boże! — wykrzyknęła Rissa. — Drezynko, z pewnością nie mogą cię ukarać za błahe przewinienie, popełnione tak dawno temu. — Upływ czasu nie zmienia faktu, że to zrobiłam.
— Lecz dopóki przebywasz na pokładzie Starplex, chroni cię Statut Wspólnoty. Możesz poprosić o azyl. Damy ci adwokata.
— Risso, twoja troska mnie wzrusza. Lecz jestem gotowa spłacić mój dług.
— Ale to było tak dawno temu… Może już wszyscy o tym zapomnieli?
— Ibowie nie potrafią zapominać, przecież wiesz. Jako, że matryce naszego mózgu w bąblu formują się i nawarstwiają w stałej proporcji, wszyscy mamy pamięć absolutną. Lecz nawet gdyby moi współplemieńcy umieli zapominać, byłoby to bez znaczenia. Jestem związana słowem honoru. — Dlaczego nie wspominałaś o tym wcześniej?
— Moja kara nie wymaga publicznego rozgłosu. Zezwolono mi żyć bez piętna nieustannego wstydu. Jednak przepracowany tutaj przeze mnie okres czasu pozwala na poinformowanie was wszystkich w ciągu pięciu dni, że zamierzam odejść. Tak oto teraz, po raz pierwszy od pięciuset osiemdziesięciu jeden lat opowiadam komuś o mojej zbrodni — przygasła na chwilę. — Jeśli pozwolisz, poświęcę ostatnie dni mojego życia na uporządkowanie wyników naszego eksperymentu tak, abyś, wraz z innymi, mogła kontynuować go bez zbędnych trudności. Rissa czuła jeden wielki zawrót głowy.
— No cóż… tak — rzekła z wysiłkiem. — Chyba tak będzie najlepiej.
— Dziękuję. — Drezynka obróciła się i ruszyła w kierunku drzwi, lecz wcześniej jeszcze raz błysnęła feerią światełek. — Byłaś cudowną przyjaciółką, Risso.
Ib wyjechał z pokoju przez rozsunięte drzwi, a osłupiała Clarissa osunęła się na fotel.