XXIII

Stacja Wielkiej Centrali zawsze przypominała Keithowi cztery obiadowe talerze rozstawione w czworobok, lecz dziś, z niewiadomej przyczyny, kojarzyła mu się z listkiem czterolistnej koniczyny, zawieszonym w gwiezdnej przestrzeni. Każdy z płatków, czy talerzy, miał kilometr średnicy i osiemdziesiąt metrów grubości, co czyniło ze stacji największą w historii konstrukcję, wyprodukowaną na obszarze Wspólnoty. Podobnie jak w przypadku o wiele mniejszego dysku centralnego Starplex, na zewnętrznym obwodzie kolistych elementów rozmieszczono wejścia do śluz cumowniczych, z których wiele nosiło znaki firmowe korporacji handlowych stacjonujących na Ziemi. Komputer pokładowy kapsuły podróżnej Lansinga odebrał instrukcje od kontrolera ruchu przy Wielkiej Centrali i skierował pojazd do okrągłego tunelu dokowego, sąsiadującego z olbrzymią karbowaną płytą grodzi, oznaczonych stylizowanym żółtym symbolem Towarzystwa Zatoki Hudsona, wkraczającego obecnie w piąty wiek swej działalności.

Dzięki przezroczystej osłonie kapsuły Keith mógł bez przeszkód zlustrować otoczenie. Na tle firmamentu dryfowały bezwładnie martwe statki. Holowniki zmierzały do komór dokowych, wlokąc za sobą szczątki maszyn. Jeden z ogromnych talerzy był całkowicie wygaszony, jakby został potężnie trafiony w czasie bitwy.

Gdy tylko kapsuła została zabezpieczona, Lansing wszedł na teren stacji. W przeciwieństwie do Starplex, na którym wprowadzono udogodnienia dla ras Wspólnoty, Wielka Centrala należała wyłącznie do ludzi z Ziemi i warunki panujące na pokładzie ściśle odpowiadały ziemskim standardom. Na dyrektora oczekiwał wysłannik rządu. Miał złamaną rękę. Prawdopodobnie doznał urazu podczas bitwy, gdyż siatkę usztywniającą nakładano z reguły po upływie siedemdziesięciu dwóch godzin od wypadku. Adiutant zaprowadził Keitha do reprezentacyjnego biura Petry Kenyatta, Premier Ludzkiego Rządu w prowincji Tau Ceti.

Kenyatta, Afrykanka około pięćdziesiątki, wstała aby powitać gościa. — Witam, doktorze Lansing — wyciągnęła prawą dłoń. Keith potrząsnął nią. Uścisk kobiety był silny, prawie bolesny. — Jestem zaszczycony. — Proszę usiąść.

— Dziękuję. Zanim mężczyzna zdążył usadowić się w fotelu — na zwyczajnym, nie samoprzekształcalnym siedzeniu — ponownie syknęły rozsuwane drzwi i weszła inna kobieta, nieco młodsza od Kenyatty.

— Przedstawiam panu Komisarza Amundsen; jest zwierzchnikiem sił policyjnych Narodów Zjednoczonych na Tau ceti. Keith uniósł się lekko. — Bardzo mi miło.

— Rzecz jasna, termin „siły policyjne” to zwykły eufemizm, wymyślony przez nas na użytek niewtajemniczonych — dorzuciła Amundsen, zajmując miejsce. Lansing poczuł nagły skurcz żołądka.

— Nasze posiłki z Układu Słonecznego i Epsilon Indii są już w drodze — poinformowała Komisarz. — Będziemy gotowi do inwazji na Rehbollo, kiedy tylko się tu zjawią. — Inwazji na Rhebollo? — powtórzył Keith wstrząśnięty.

— Jasne — parsknęła oficer. — Chcemy dorwać te cholerne świnie w pół drogi do Andromedy. Dyrektor potrząsnął głową.

— Przecież jest już po wszystkim. Atak z zaskoczenia udaje się raz. Oni nie mają zamiaru wracać.

— W ten sposób upewnimy się najlepiej?- poparła koleżankę Kenyatta.

— Narody Zjednoczone nie wyrażą na to zgody! — zaoponował Keith.

— Narody Zjednoczone — oczywiście nie — żachnęła się Amundsen. — Delfinom brak stanowczości w tych sprawach. Lecz mamy pewność, że Ludzki Rząd będzie głosował za naszym rozwiązaniem.

Zbulwersowany mężczyzna zwrócił się do wyższej rangą kobiety.

— Byłoby ogromnym błędem zaogniać konflikt, pani premier. Waldahudeni wiedzą, jak zniszczyć skrót.

Nie odpowiedziała, lecz szafirowe oczy Amundsen rozszerzyły się ze zdumienia. — Chyba się przesłyszałam. Co pan powiedział?

— Potrafią odciąć nas od reszty galaktyki. Wystarczy, że przerzucą jeden ze swoich statków do Tau Ceti, aby tego dokonać. — Na czym polega technika?

— Na… Nie mam zielonego pojęcia. Lecz nie wątpię, że jest skuteczna.

— Tym ważniejszy powód, aby ich zniszczyć — ucięła Afrykanka.

— Jak im się udało was zaskoczyć? — zagadnęła szefowa policji. — Tutaj, do Tau Ceti, przenieśli transferem jeden ogromny statek bazę, który z miejsca wypuścił sforę myśliwców. Z tego, co zrozumiałam z opowiadania doktor Cervantes, gdy tu gościła, wysłali tropem Starplex pojedynczy myśliwiec. Jak to się stało, że nie zauważyliście przybycia pierwszego napastnika? — Nowo przybyła gwiazda odgradzała nas od skrótu.

— Kto zażądał przesunięcia stacji na taką pozycję? — drążyła Amundsen. Keith zawahał się.

— Ja — zdecydował w końcu. — Ja wydaję wszystkie rozkazy na pokładzie Starplex. Prowadziliśmy astronomiczne prace badawcze i musieliśmy odsunąć statek od skrótu, aby je ułatwić. Na mnie spada pełna odpowiedzialność.

— Nie ma strachu — syknęła Amundsen, wyszczerzając zęby w trupim uśmiechu. — Świnie nam za to zapłacą.

— Niech pani ich tak nie nazywa — przerwał Lansing ku swemu własnemu zdumieniu. — Co?

— Proszę nie nazywać ich w ten sposób. To są Waldahudeni. — ostatnie słowo wymówił jak szczeknięcie, z doskonałym akcentem i chrapliwością. Kobieta była zaskoczona. — A wie pan, jak oni nas nazywają,? Mężczyzna zaprzeczył nieznacznym gestem.

— Gargtelkin — oznajmiła z przekąsem. — „Ci, którzy kopulują poza sezonem”. Keith z trudem opanował śmiech. Po czym spoważniał. — Nie możemy doprowadzić do wojny z Waldahudenami. — To oni zaczęli — padła odpowiedź.

Lansing powrócił myślami do swej starszej siostry i młodszego brata. Przypomniał sobie stary, czarno-biały film, a w nim pojedynek hymnów i Marsyliankę zagłuszającą Wacht am Rhein. Zaś najsilniej utkwił mu w pamięci obraz młodej Drogi Mlecznej, nakrytej dłonią jego wyciągniętej ręki. — Nie — stwierdził krótko.

— Co pan rozumie przez „nie”? — zaperzyła się Amundsen i powtórzyła z naciskiem. — To oni zaczęli wojnę.

— Myślę, że to wszystko jedno. Bez różnicy. Istnieją żywe istoty zbudowane z ciemnej materii. Są skróty w międzygalaktycznej przestrzeni. Pojawiają się gwiazdy, powracające z przyszłości. A pani chce dochodzić, kto zaczął? To nieważne. Skończmy z tym. Skończmy z tym tu i teraz.

— Przecież właśnie o tym mówimy — wtrąciła Premier Kenyatta. — Trzeba skończyć z tym raz na zawsze. Trzeba przylać świniom w ich włochate dupska.

Mężczyzna wzdrygnął się. Oto kryzys wieku średniego — dla nich wszystkich, ludzi i Waldahudenów.

— Pozwólcie mi na lot do Rehbollo. Pozwólcie mi na rozmowę z Królową Pelsh. Zostałem wytypowany do misji dyplomatycznej. Proszę mnie wysłać, abym omówił warunki pokoju. Pozwólcie mi zbudować pierwszy most.

— Zginęli ludzie — odparła nieubłaganie Amundsen. — Właśnie tu, w Tau Ceti, ludzkie istoty poniosły śmierć.

Keith przywołał wspomnienie Saula Ben-Abrahama. Lecz nie był to straszliwy obraz, wciąż powracający w jego pamięci… Obraz czaszki Saula wybuchającej tuż przed jego oczami fontanną czerwieni niczym krwawy kwiat. Teraz wspominał Saula żywego, z wielką czarną broda, rozciętą szerokim łukiem uśmiechu, Saula, ściskającego w garści kufel piwa domowej roboty. Saul Ben-Abraham nigdy nie chciał wojny. Wyruszył do statku obcych z przesłaniem pokoju i przyjaźni.

A drugi Saul? Saul Lansing-Cervantes — chłopak niezdolny do powtórzenia najprostszej melodii, pielęgnujący idiotyczną kozią bródkę, zawodnik jednej z drużyn baseballowych Harvardu, wielbiciel czekolady — jako obiecujący genialny fizyk, zostałby z miejsca powołany na stanowisko operatora hipernapędu, gdyby doszło do wojny.

— Wcześniej też zginęli ludzie, a nie szukaliśmy zemsty — warknął. Rombus miał rację. Daj temu spokój, powiedział. Daj sobie spokój z tym wszystkim. Lansing poczuł, że wreszcie opuszcza go milcząca zawziętość, którą dusił w sobie od osiemnastu lat. Ogarnął wzrokiem obydwie kobiety.

— W imię poległych — i tych wszystkich, którzy musieliby zginąć w przyszłej wojnie — musimy zdławić iskrę, nim wybuchnie pożar.


* * *

Dyrektor wrócił do kapsuły podróżnej, opuścił Wielką Centralę i pognał z powrotem do skrótu. Spór pomiędzy nim a Premier Kenyattą i Komisarz Amundsen trwał wiele godzin. Jednak Keith nie dawał za wygraną. Znalazł wiatrak, którego szukał i z którym musiał się zmierzyć. To była gra warta świeczki… walka o pokój. Nierealne marzenie?

Pomyślał o pełnym cudów życiu prapradziadka. O samochodach i samolotach, laserach i lądowaniu na Księżycu… Pomyślał o cudach w swoim własnym życiu. I o wszystkich cudach, które jeszcze nastąpią.

Nic nie jest niemożliwe. Nawet pokój. Każda technika na dostatecznie wysokim poziomie niczym się nie różni od magii.

Na dostatecznie wysokim poziomie… Rasy dorosły. Osiągnęły stan dojrzałości. Był do tego przygotowany. Przynajmniej on jeden. Inni też muszą to zrozumieć.

Borman, Lovell i Anders przysłaniali Ziemię rozpostartą dłonią. Zaledwie ćwierć wieku później ten sam świat rozpoczął proces rozbrojenia. Einstein nie dożył tych czasów, lecz jego nierealne marzenie, aby zagnać nuklearnego dżina z powrotem do butelki, stało się rzeczywistością.

A teraz zarówno ludzie, jak i Waldahudeni mogli zamknąć w dłoniach całą galaktykę i dane im będzie wspólnie przeżyć wiele jej obrotów.

Pomiędzy rasami trzeba zaprowadzić pokój. Keith mógł tego dokonać. Jakby nie było, co innego pozostało do roboty średniemu z trojga dzieci, mającemu przed sobą miliardy lat życia?

Kapsuła dotknęła skrótu, purpurowe holo wchłonęło przejrzystą kulę, która wynurzyła się z powrotem w sąsiedztwie zielonej gwiazdy.

Wysoko w górze trwał na posterunku Starplex, jak srebrzysto-miedziany brylant na tle rozgwieżdżonego nieba. Lansing dostrzegł otwarte grodzie śluzy cumowniczej numer siedem i znikający w nich brązowy klin Rumowego Jeźdźca, kończącego właśnie proces lądowania. Widocznie Jag i Butlonos przywieźli najświeższe wiadomości, dotyczące poszukiwań dziecka matmatów. Z bijącym sercem Keith włączył program, kierujący przebiegiem cumowania kapsuły.


* * *

Dyrektor wpadł na mostek. Co prawda opuścił stację tylko na krótki czas, lecz teraz nade wszystko pragnął uściskać Rissę, która nadal pełniła swoje obowiązki, mimo że przypadał dyżur zmiany delta. Trzymał żonę w objęciach przez kilka sekund, chłonąc ciepło jej ciała. Pucharek grzecznie odtoczył się od stanowiska dyrektora, na wypadek gdyby Keith chciał teraz zająć miejsce przy konsoli. Mężczyzna gestem skłonił go do powrotu, a sam usiadł w fotelu na audytorium z tyłu sali.

Ledwie zdążył to zrobić, znów rozwarły się drzwi mostka. Keith rozpoznał kaczkowaty chód Jaga.

— Matmat jest w potrzasku — szczeknął Waldahuden, pokonując drogę do zwolnionego akurat stanowiska fizyka. — Utknął na bliskiej orbicie gwiazdy, która wynurzyła się z tego samego skrótu.

— Nadałeś wezwanie przez radio? — zagadnęła Rissa. — Jakiś odzew?

— Żadnego — odparł Jag. — Lecz gwiazda to prawdziwy zagłuszacz. Nasz przekaz mógł zaginąć w szumach podczas emisji lub straciliśmy odpowiedź gdzieś w eterze.

— Spróbuj usłyszeć szept podczas huraganu… — Lansing potrząsnął głową. — Nic z tego.

Butlonos wystrzelił jak korek na powierzchnię basenu przy sterburcie. — Tym bardziej — ćwierknął — jeśli matmat nieżywy. Keith popatrzył z uwagą na wydłużoną mordkę delfina.

— Słuszny argument — przyznał. — Jak możemy ocenić szansę przeżycia tej istoty? Rissa spochmurniała.

— Nikt z nas nie przetrwałby nawet ułamka sekundy bez wielowarstwowej osłony lub najsilniejszych ekranów ochronnych w bliskim sąsiedztwie gwiazdy. Ten mały jest całkiem bezbronny.

— Nie dość na tym — wtrącił Jag. — To czarny obiekt. Mimo że materia złożona z kwarków lśniących jest przezroczysta dla promieniowania elektromagnetycznego, pokrywający jego powierzchnię pył nie odbija nawet znikomej części promieniowania światła i ciepła gwiazdy. Młode mogło ugotować się od środka. — Więc co mamy teraz zrobić? — Keith rozłożył ręce.

— Po pierwsze — odparł astrofizyk — powinniśmy umieścić je w cieniu. Trzeba zbudować odbijający parasol z folii i rozwinąć go pomiędzy matmatem a słońcem.

— Czy nasze laboratorium nanotechniczne da sobie z tym radę na miejscu? — zapytał dyrektor. — Prawdę mówiąc, powinienem zlecić technikom z Nowego Pekinu wykonanie osłony i przerzucenie jej tutaj. Lecz widziałem, jaki u nich bałagan, gdy leciałem na konferencję.

Przy stanowisku OpW urzędował młody człowiek, rodowity Amerykanin.

— Dla pewności skonsultuję się z Lianną — odparł. — Jednak sądzę, że sobie poradzimy. Choć nie będzie to proste. Parasol musi mieć rozpiętość ponad stu tysięcy klików. Nawet płaszcz o grubości jednej molekuły pochłonie mnóstwo materiału.

— Bierzcie się do roboty — uciął Keith. — Ile czasu wam to zajmie?

— Przy odrobinie szczęścia sześć godzin. W najgorszym wypadku dwanaście. Rissa poruszyła się niespokojnie.

— Nawet jeśli osłonimy dziecko — co dalej? Przecież jest w pułapce. Lansing zerknął na Jaga.

— Czy możemy użyć parasola jako żagla słonecznego, aby wiatr słoneczny wypchnął matmata z gwiezdnej orbity?

— Dziesięć do trzydziestej siódmej kilogramów? — prychnął Waldahuden. — Nie ma mowy.

— Dobra, w porządku… A co powiesz na to? — zaryzykował dyrektor. — Otoczymy młode pewnego rodzaju siłowym pancerzem ochronnym, potem detonujemy gwiazdę, która przejdzie w nową i…

Przerwało mu istne staccato ujadania — waldahudeński śmiech.

— Masz nieposkromioną wyobraźnię, Lansing. Owszem, prowadzono badania teoretyczne nad kontrolowaniem reakcji przejścia w nową. Sam liznąłem nieco wiedzy na ten temat. Lecz nie jesteśmy w stanie zbudować żadnego ekranu, który ochroni matmata, oddalonego zaledwie o czterdzieści milionów kilometrów od nowej. Wyobraźnia Keitha faktycznie była nieposkromiona.

— Dobra. Spróbujmy inaczej. Przypuśćmy, że wepchniemy nową gwiazdę z powrotem do skrótu. Gdy przejdzie przez portal, zniknie jej przyciąganie grawitacyjne i uwolni małego.

— Gwiazda nie płynie w kierunku skrótu, lecz się od niego oddala — parsknął Jag. — Portalu nie przesuniemy. Gdyby zawrócenie gwiazdy leżało w naszej mocy, równie dobrze moglibyśmy wyrwać obiekt wielkości Jowisza z bliskiej orbity wokół słońca. A nie możemy. — Wywrócił oczami. — Może jeszcze jakieś genialne pomysły?

— Tak — odparł po chwili Lansing, patrząc wyzywająco na Waldahudena. — A jakże!


* * *

Gdy dyrektor skończył mówić, Jag jeszcze przez jakiś czas siedział z otwartym pyskiem, demonstrując wszem i wobec dwa im błękitno-białe łuki przejrzystych płytek zębowych. W końcu zdobył się na odpowiedź.

— Ja… Wiem, wspominałem, że takie rzeczy są możliwe… — szczeknął niepewnie. — Jednak nigdy nie prowadziłem doświadczeń na taką skalę. Keith wyrozumiale skinął głową. — To oczywiste. Dopóki nie masz lepszej propozycji…

— Cóż — przerwał mu z brooklyńską swadą astrofizyk. — Możemy pozostawić młode matmatów na około gwiezdnej orbicie. Zakładając, że jeszcze żyje, mogłoby teoretycznie — od momentu, gdy rozwiniemy przeciwsłoneczny parasol — spędzić tam resztę swej, choćby nie wiem jak długiej, naturalnej egzystencji. Lecz jeżeli twój plan zawiedzie, matmat zginie — Jag zniżył głos. — Wiem, że wciąż kieruje mną żądza sławy, Lansing. I skoro moja rola w tym zadaniu jest kluczowa, niewątpliwie osiągnę swój cel, o ile mu sprostamy. Lecz decyzja nie należy do nas. Właściwie przed tak ryzykownym przedsięwzięciem powinienem zapytać o zgodę naszego… naszego pacjenta. W tym wypadku jest to niemożliwe z powodu zakłóceń radiowych. Proponuję, żebyśmy zrobili to, co członkowie zarówno mojej jak i twojej rasy w podobnych okolicznościach. Zapytajmy najbliższych krewnych. Keith rozważył propozycję i zwolna przytaknął.

— Jasne, masz rację. Powodzenie tego przedsięwzięcia będzie miało przecież decydujący wpływ na nasze stosunki z mat — matami. Psiakrew, nieraz jestem zawzięty, jak dzika świnia.

— Nie ma sprawy — rzucił lekko Jag i zdecydował nie traktować jako obelgi niefortunnie dobranych słów dyrektora. — Plotka głosi, że będziesz miał bardzo dużo czasu, aby zdobyć więcej mądrości.


* * *

Lansing przemówił do mikrofonu.

— „»Starplex« do Kociego Oka. »Starplex« do Kociego Oka”.

Przez ten absurdalny francuski akcent Keith był prawie pewien, że usłyszy bonjour.

— Witaj, Starplex — odparł matmat. — Nie wypada pytać, ale czy…

— Tak — przerwał mu z uśmiechem mężczyzna. — Mamy wiadomości o waszym potomku. Już go zlokalizowaliśmy. Krąży po bliskiej orbicie wokół błękitnej gwiazdy, lecz nie potrafi wyrwać się stamtąd o własnych siłach.

— Źle — odrzekł Kocie Oko. — Źle. Keith przytaknął i dodał pospiesznie:

— Ale mamy plan, który może — powtarzam, może — umożliwić nam ocalenie dziecka. — Dobrze — odparł matmat. — Ten plan pociąga za sobą duże ryzyko. — Określ.

Keith pytająco spojrzał na Jaga, który wzruszył czworgiem ramion.

— Nie potrafię — wyznał człowiek. — Wcześniej nigdy nie podejmowaliśmy takich prób na większą skalę. Prawdę mówiąc, dopiero niedawno się dowiedziałem, że jest to teoretycznie możliwe. Może poskutkuje, może nie — i nie ma sposobu, żeby sprawdzić, która możliwość jest bardziej prawdopodobna. — Dostępny lepszy pomysł? — Nie. W gruncie rzeczy to nasz jedyny pomysł. — Przedstaw plan.

Lansing opisał plan przynajmniej na tyle, na ile pozwalał ograniczony zasób pojęć stworzonego wspólnie słownika.

— Trudne — uznał Kocie Oko.

— Tak.

Na częstotliwości używanej przez matmata nastąpił długi okres ciszy, lecz na pozostałych kanałach zapanował wzmożony ruch — społeczność istot z ciemnej materii dyskutowała nad wszelkimi wariantami. Wreszcie Kocie Oko przemówił ponownie.

— Spróbujcie, ale… ale… dwieście osiemnaście minus jeden to o wiele mniej, niż dwieście siedemnaście.

Keith westchnął.

— Wiem…


* * *

„PDQ” (pilotowany przez walenia Melonogłowego) i Rumowy Jeździec (z Jagiem i Butlonosem na pokładzie) pomknęły przez skrót do sektora, który uwięził młode matmatów. Wspólnym wysiłkiem obydwa statki rozpostarły parasol o grubości jednej molekuły. Silniki neutralizujące, zamontowane na obrzeżu osłony, rozciągnęły ją, powstrzymując jednocześnie wiatr słoneczny przed zdmuchnięciem konstrukcji. Gdy tylko glob znalazł się w cieniu, temperatura jego nasłonecznionej półkuli zaczęła gwałtownie spadać.

Następnie Starplex przerzucił transferem 112 pospiesznie skonstruowanych boi, niosących pojemniki, zawierające specjalne wyposażenie. Patrolowce, za pomocą promieni traktorowych wprowadziły je na połączone orbity wokół matmata.

Na jednym z wysokich, wąskich monitorów Jag wyświetlił hiperprzestrzenną mapę, przedstawiającą poziom lokalnego pola grawitacyjnego z ośrodkiem w centrum gwiazdy. Linie wykresu były idealnie prostopadłe do powierzchni gwiazdy. Odchylały się jedynie tuż przed nadejściem orbitującego obiektu z ciemnej materii, który tworzył własne, mniejsze pole grawitacyjne.

Kiedy boje znalazły się na swoim miejscu „PDQ” przeleciał obok skrótu, bez dokonywania transferu i podtrzymywał kurs przez pół dnia. Wreszcie wszystkie obiekty stanęły w równym rzędzie. Rozpoczynał go Rumowy Jeździec, następne było młode matmatów, czterdzieści milionów kilometrów dalej płonęła błękitna gwiazda. Trzysta milionów kilometrów za nią znajdował się skrót. Szereg kończył „PDQ”, oddalony o miliard kilometrów. Melonogłowy zatrzymał go całe siedemdziesiąt dwie minuty świetlne od gwiazdy — wystarczająco daleko, by uznać jej najbliższą okolicę za dostatecznie pustą.

— Gotowy? — zaszczekał Jag do Butlonosa, unoszącego się w zbiorniku sterowniczym. — Gotowy! — odszczeknął delfin po waldahudeńsku.

Jag stuknął w przycisk i boje krążące wokół małego matmata ożyły. Każda z nich była wyposażona w generator sztucznej grawitacji, zasilany energią słoneczną czerpaną wprost z błękitnego słońca — ich potężnego przeciwnika. Powoli, unisono boje zwiększały moc. Równie wolno zaczęło rosnąć spłaszczające się zagłębienie w ścianie pola grawitacyjnego gwiazdy.

— Ostrożnie — mruczał Jag, z zapartym tchem wbijając wzrok w hiperprzestrzenną mapę. — Ostrożnie…

Zagłębienie robiło się coraz bardziej płaskie. Z największą uwagą czuwano, by nie spłaszczyć pola grawitacji matmata. Gdyby masa młodego została zniesiona, straciłoby spójność i eksplodowało jak balon.

Moc generatorów wciąż rosła, a zakrzywienie czasoprzestrzeni malało i nagle…

Odchylona od strony boi linia pola grawitacyjnego gwiazdy utworzyła prostą. Matmat znalazł się w warunkach, odpowiadających środowisku międzygwiezdnej pustki.

— Całkowita izolacja — uznał Jag. — A teraz spróbujmy go stąd wyciągnąć. — Włączyć hipernapęd — polecił Butlonos.

Gdy boje antygrawitacyjne, rozmieszczone sferycznie wokół młodego matmata, uruchomiły hiperprzestrzenne generatory pola, cała kula przybrała postać globu wielkości Merkurego, unoszącego się swobodnie w przestrzeni. W ułamku sekundy glob zapadł w nicość i zniknął.

Boje zaprogramowano, aby odciągnęły matmata od błękitnej gwiazdy możliwie najszybciej. „PDQ” oczekiwał w pobliżu punktu, gdzie niedawny więzień miał wypłynąć z hiperprzestrzeni, wystarczająco daleko od obcego słońca, aby pole hipernapędu mogło się zapaść bez przeszkód.

Rumowy Jeździec ruszył w tym samym kierunku, używając dysz odrzutowych. Gdy mijał skrót, odebrał od Melonogłowego wiadomość radiową, na wyższym zakresie częstotliwości.

— „PDQ” do Butlonosa i Jaga. Dziecko matmatów przybyło. W rzeczywistą przestrzeń wskoczyło tuż przed moim nosem. Zapadnięcie pola hipernapędu oczekiwanie nastąpiło. Lecz dziecko żadnych oznak życia nie wykazuje i na moje wezwania nie odpowiada.

Futro Jaga zafalowało melancholijnie. Nikt nie wiedział na sto procent, czy młode przetrwa bez osłony swą błyskawiczną podróż w hiperprzestrzeni. Nawet jeśli przedtem tliła się w nim jeszcze iskierka życia, ta jazda mogła go zabić. Jak na złość, była to zagadka bez odpowiedzi.

Technika spłaszczania przestrzeni zawsze niosła z sobą pewne ryzyko. Dlatego oni sami, zamiast użyć hipernapędu Rumowego Jeźdźca, woleli skorzystać z silników odrzutowych, lecąc na spotkanie „PDQ”. Dla zabicia czasu, i aby odsunąć myśli o losie nieszczęsnego matmata, Jag wdał się w pogawędkę z Butlonosem, który, trzeba mu oddać sprawiedliwość, wyjątkowo prowadził statek po przepisowej linii prostej. — Wy, delfiny — zagaił — lubicie ludzi…

— Raczej tak — pisnął Butlonos po waldahudeńsku. Uwolnił płetwy od przekaźników sensorycznych i przełączył statek na sterowanie automatyczne.

— Dlaczego? — warknął ostro Jag. — Studiowałem historię Ziemi. Ludzie zanieczyszczają oceany, w których pływacie; polują na was i zamykają w zbiornikach; chwytają was w sieci do połowu ryb. — Żaden z nich czegoś takiego mi nie zrobił — odparł delfin. — Nie, ale…

— To właśnie różnica: my nie uogólniamy. Wyjątkowi źli ludzie wyjątkowe złe rzeczy nam robią. Tych, co robią, my nie lubimy. A resztę ludzkości według siebie oceniamy.

— Lecz to chyba oczywiste, że z chwilą odkrycia waszej inteligencji powinni zacząć traktować was lepiej.

— Ludzie odkryli, że inteligentni my jesteśmy, zanim my odkryliśmy, że oni są.

— Co? — zdumiał się Waldahuden. — Przecież to było widać, jak na dłoni. Budowali miasta i drogi, a także… — Nic z tego nie widzieliśmy.

— Faktycznie, przypuszczam, że nie… Ale pływali łodziami, sporządzali sieci, nosili ubrania.

— Nic z tego nas nie zastanowiło. O tych rzeczach my nie mieliśmy żadnego pojęcia, nie było z czym ich porównać. Mięczak muszlę buduje; ludzie tkaniną się okrywają. Osłona mięczaka mocniejsza. Powinniśmy uznać, że mięczak bardziej inteligentny? Mówisz, że ludzie rzeczy budują. My pojęcia budowania nie znamy. Że to oni łodzie budują — nie wiedzieliśmy. My myśleliśmy, może łodzie żyją, lub kiedyś były żywe. Niektóre jak pływające drewno smakowały, niektóre puszczały w wodę chemikalia tak jak niektóre żywe rzeczy robią. Czy wynalazek to jazda na grzbiecie łodzi? Uznaliśmy, że ludzie są jak pasożyty na skórze rekina. — Ależ…

— Oni naszej inteligencji nie dostrzegali. Dobrze nas obserwowali — i nie widzieli. My też obserwowaliśmy — i nic.

— Ależ z chwilą uznania ich inteligencji musieliście zdać sobie sprawę, jak bardzo was krzywdzą.

— Owszem, niektórzy dawniej nas krzywdzili. Ludzie uogólniają i całą swoją rasę winią. Ja się nauczyłem, pojęcie winy przodków — grzech pierworodny — w wielu ich wierzeniach najważniejsze. Każe delfinom za krzywdy wynagrodzić. Dla nas to sensu nie ma.

— Jednak teraz współpracujecie z ludźmi na każdym kroku, co moim współbraciom przychodzi z najwyższym trudem. Jak tego dokonaliście?

— Akceptując ich słabości — zaszczekał cienko Butlonos. — I chwaląc ich siłę.

Jag nie odpowiedział.


* * *

Rumowy Jeździec dotarł do celu i zahamował miliard kilometrów za skrótem, czyli 1,3 miliarda kilometrów od gwiazdy. Jag z Melonogłowym omówili przez radio dokładną trajektorię przemieszczenia matmata. Boje ponownie ruszyły, popychając i ciągnąc wielką, planetopodobną istotę, która, jak przewidywano, zaczęła z powrotem sunąć w kierunku błękitnego słońca, wpadając w jego pole grawitacyjne, wcześniej zneutralizowane. Jednak tym razem na drodze matmata pojawił się skrót. Jeśli plan się powiedzie, potomek matmatów dotknie portalu z lekkim przyspieszeniem dzięki przyciąganiu gwiazdy. Umieszczenie matmata w sąsiedztwie skrótu zabrało cały dzień, choć silniki odrzutowe boi pracowały na pełnych obrotach. Melonogłowy przerzucił do Starplex łącznika, ostrzegając, że wkrótce młode powróci na drugą stronę.

Tuż przed wejściem do portalu boje zmniejszyły prędkość, aby matmat dokonał transferu powoli. Przede wszystkim należało zapobiec wyjściu młodego wprost na zieloną gwiazdę w pobliżu Starplex. Po wyhamowaniu dostrojono trajektorię i wprowadzono go na precyzyjnie obliczony kurs.

Najpierw przez skrót przemknęło niewielkie stadko boi grawitacyjnych, potem przyszła kolej na „pacjenta”. Matmat dotknął niewidzialnego punktu, który rozciągnął się do rozmiarów napierającego globu. Gigantyczną czarną sferę otoczył płomiennopurpurowy nimb. Jag zachodził w głowę, jakie myśli, o ile młodociana istota żyje, kłębią się w jej umyśle podczas szokującej podróży.

A jeśli matmat żyje i dopiero pod wpływem wstrząsów odzyskał przytomność — co będzie, gdy wpadnie w panikę? Co będzie, jeżeli nie zdoła pojąć sensu swojej obecności częściowo w jednym, a częściowo w innym sektorze kosmosu? Może wstrzymać siłą własny transfer. Jag brnął w rozważaniach dalej. Jeśli stwór wtedy zdechnie i utknie w przejściu, to być może nie da rady go stamtąd usunąć. Wnętrze skrótu przylega ściśle do powierzchni przechodzącego obiektu, więc zastosowanie generatorów grawitacyjnych do asekuracji jest wykluczone. W efekcie Rumowy Jeździec i „PDQ” zostałyby uwięzione tutaj na zawsze — gdzieś na krańcu ramienia Perseusza, dziesiątki tysięcy lat świetlnych od którejkolwiek z rodzimych planet ich załogi.

Matmat uległ pewnej deformacji w momencie wejścia, gdy obrzeża skrótu zacisnęły się wokół niego. Było to zjawisko całkowicie naturalne i nie miało znaczenia dla solidnych pojazdów. Jednak istotę z ciemnej materii tworzył wyłącznie gaz — co prawda egzotyczny, złożony ze lśniących kwarków, lecz mimo wszystko gaz. Waldahuden obawiał się również, że młode zostanie przepołowione, jak podczas naturalnego procesu reprodukcji. Niespodziewany podział byłby z pewnością fatalny w skutkach, lecz struktura matmata okazała się nad podziw wytrzymała.

Wreszcie potomek matmatów zakończył transfer. Skrót ponownie się skurczył i zapadł w zwykły stan utajonej egzystencji. Jag poganiał Butlonosa, żeby przeskoczyli na drugą stronę już zaraz, natychmiast i obejrzeli rezultat swych starań. Ale zarówno oni, jak i Melonogłowy na „PDQ” musieli odczekać parę godzin, aby uniknąć kolizji z matmatem, czy choćby uderzenia fali jego potężnej grawitacji.

Dopiero gdy wysłana sonda potwierdziła bezpieczeństwo transferu, Butlonos zaprogramował komputer na lot powrotny. Rumowy Jeździec pierwszy zanurkował przez skrót.

Jag potrzebował kilku minut, żeby oswoić się z widokiem, jaki ujrzał po drugiej stronie. Młode było tam, gdzie powinno — w porządku. Starplex również. Lecz ze wszystkich stron napierali na niego matmaci, a sam statek, całkowicie pozbawiony oświetlenia, wyglądał na wymarły…

Загрузка...