Rozdział 7

Przewodniczący Wojenno-Rewolucyjnej Rady Wolnej Republiki Ałąjskiej, były zastępca ministra obrony, były generał brygady, Gnor Gin, był zadowolony. Więcej — był szczęśliwy.

Epidemię udało się opanować nieoczekiwanie szybko.

Okazało się, że wyśmienici ałajscy mikrobiolodzy, na czele z lekarzem wojskowym drugiej kategorii Maggą, nie bacząc na żebracze subsydia, nie siedzieli z założonymi rękami, ale opracowali bardzo skuteczną szczepionkę, która ratowała nawet będącego niemal w ostatnim stadium choroby.

Nie dość tego; na przekór panującemu bałaganowi i ruinom, udało się zachować medyczny personel i znaczną część medycznego parku sanitarnych furgonów. Furgony te, oznaczone tradycyjnie symbolem ptaka Bu, którego jaja, według legendy, dawały człowiekowi drugie życie, ganiały teraz po całej republice, nie pomijając najbardziej zapyziałych jej zakątków, dzieląc życiodajną ciecz za pomocą jednorazowych strzykawek, produkcję których również cudem udało się uruchomić.

Naród Ałaju, zapomniawszy w swojej niezbywalnej wielkoduszności poprzednie krzywdy, chętnie podzielił się i szczepionką, i strzykawkami z bratnim narodem byłego Imperium, dziś Karhońskiej Demokracji. Za tę pomoc Gnor Gin wytargował — bez jednego strzału — u świeżo upieczonego sąsiedniego rządu nie tylko sporne ujście Arichady, ale i niektóre inne strategicznie ważne terytoria, na które hercogowie ałajscy nawet nie zamierzali nastawać.

Sanitarne furgony jeździły do dzielnic biedoty, do biur, do ocalałych przedsiębiorstw, gdzie witano ich jak najbliższych, i dzielni sanitariusze, których los ustrzegł od niesławnej śmierci w obronie cudzych interesów, szybko i sprawnie robili zastrzyki.

Meldowano co prawda, że u pewnej (szczęściem małej) grupy ludzi szczepionka wywołuje swoistą reakcję alergiczną, w wyniku której zaszczepiony zasypia naprawdę twardym snem na dwie doby, ale wszyscy śpiący natychmiast są dostarczani do odpowiedniego centrum medycznego, gdzie okazuje się im niezbędną pomoc.

Adiutant przy jakiejś okazji zauważył, że wśród śpiących, niestety, znalazło się wielu aktywistów nowego reżimu, niezastąpionych specjalistów i w ogóle potrzebnych i niezwykłych ludzi.

— Zbyt dużo pracowali w ostatnim czasie — powiedział premier nowego rządu. — A każda szczepionka, jak wiadomo, osłabia organizm. Nasza władza troszczy się o nich, bracie-adiutancie. Niech odpoczną.

Zasłużyli na to…

Gnor Gin był kiepskim żołnierzem i kiepskim sztabowcem, ale za to dochrapywał się funkcji od samego dołu począwszy, specjalizując się w organizowaniu wojennych parad i pokazowych ćwiczeń. Ponieważ w czasie wojny tych pożytecznych działań nie organizowano, pętał się po ministerstwie, wyszukując usterki w mundurach i strasznie drażniąc hercoga. W końcu cierpliwość Jego Ałajskiej Wysokości wyczerpała się, polecił zatem wysłać pana generała na pierwszą linię, ale że akurat zaczęły się ludowe niepokoje i okrutnym szturmem zajęto pałac, więc decyzją powstańców (żadnego z przywódców generał nie widział nigdy w życiu na oczy) kierowanie rządem postanowiono powierzyć staremu żołnierzowi, wiernemu synowi ludu, Gnorowi Ginowi, który nie splamił swego uczciwego imienia, wysyłając na rzeź kwiat ałąjskiego narodu.

To była szczera prawda. Gnorowi Ginowi nie powierzano nawet poboru rezerwy. Hercog również trzymał go w ministerstwie tylko w charakterze syna narodu.

— A co tam z bratem-wicepremierem?

Szukają, bracie-premierze. Sami wiecie, w jakim stanie mamy bezpiekę — powiedział adiutant. Według wszelkich reguł powinien być nie tu, a na obszarach odbudowywanych, ale generał już się do niego przyzwyczaił, a przyzwyczajenie generała stawało się teraz prawem.

Gnor Gin wiedział, w jakim jest stanie bezpieka. Jajognioty, gdy tylko zaczął się szturm na pałac, nie usiłowały bronić Jego Ałajskiej Wysokości z powodu braku czasu, ponieważ gorliwie zabrały się do zaciekłego palenia swoich archiwów. Archiwa były przygotowane do spalenia już wcześniej; szczerze mówiąc, były do tego gotowe przez cały czas. I wszyscy, w sumie, byli zadowoleni.

— Bez archiwum nie da się pracować — powiedział po głębokim namyśle generał. I dodał po chwili: — A z archiwami nie da siężyć.

Myśl była głęboka, w duchu marszałka Nagon-Giga.

— Referent na przesłuchaniu powiedział, że brata wicepremiera wyciągnięto podstępem. Niejaki Gag, były kursant szkoły Bojowych Kotów…

— Gag, Gag… — premier nachmurzył się. — Pamiętam, łapaliśmy już niejakiego Gaga… A co słychać o młodym hercogu? Dopóki żyje, krwawe podziemie ma sztandar.

— Znajdziemy, bracie-premierze — powiedział adiutant. — Nie ma w republice takiego domu, w którym może ten pokurcz kata znaleźć schronienie. Każdy uczciwy Ałajczyk…

— To nie wiec — przerwał mu Gnor Gin. — Potrzebuję jego głowy, by stuknąć nią o to biurko! I postukał knykciami o blat.

— Referenta rozstrzelać? — poinformował się adiutant.

— Według konieczności — mgliście odpowiedział premier.

— Czas, bracie-premierze — przypomniał adiutant. Gnor Gin podszedł do lustra. Nowy mundur, uszyty według jego osobistego projektu, leżał jak marzenie. Usłużnie podanym grzebieniem poprawił siwe skronie.

Wyglądam nie gorzej niż nieboszczyk hercog, pomyślał, tylko tej cholernej pogardy w oczach nie ma, za to jest zmęczenie i poważna państwowa troska…

Na korytarzu różnie poubierani wartownicy salutowali po staremu, ponieważ nowego rytuału jeszcze nie wypracowano, a honory przełożonym należy oddawać. Ach, przecież w intendenturze powinno być pod dostatkiem nowych mundurów, o ile, oczywiście, nie przepłynęły na czarny rynek…

Plac przed Ludowym Zgromadzeniem był nabity ludźmi. Z powodu odświętnego dnia wszyscy powkładali na siebie najlepsze ubrania, ale i tak wyglądali blado i ubogo. W tłumie wyróżniali się kolorami twarzy zdrowi niemłodzi mężczyźni — wyraźnie wieśniacy w wieku niepoborowym.

— Pozjeżdżali się ze wszystkich stron, wasza… bracie-premierze — wyjaśnił adiutant. — Jakby w mieście konfitury lały się strumieniami.

Liczni sanitariusze, manewrując kolbami, oczyszczali drogę do teatru.

— Dlaczego sanitariusze mają automaty? Z bronią wyglądają głupio — mruknął z niezadowoleniem premier.

— Coraz częściej napadają na furgony lekarskie — wyjaśnił adiutant. — Jakieś bydlaki wycwaniły się, żeby handlować szczepionką, więc doktor Mdgga zażądał… A poza tym sanitariusze są zdyscyplinowani, nie to co…

Nie dokończył, ponieważ musiał wyskoczyć do przodu i otworzyć drzwi przed szefostwem.

Wejście do byłego Imperialnego Teatru, obecnie Ludowego Zgromadzenia, było wysłane dywanami, na których walała się różna broń — wchodzący byli dokładnie przeszukiwani, bo przecież bez kopyta chodziły po stolicy tylko małe dzieci.

— Załoga zbuntowanego krążownika „Ałajskie Zorze”, bracie-premierze. Pierwsi wdarli się do ostoi tyrana…

Premier miłościwie kiwnął głową i poszedł dalej. Imperialny Teatr był niegdyś piękny, stary i piękny, wspaniały właśnie z powodu swojego wieku. Kiedy po zwycięskiej insurekcji powstało Księstwo Ałaju, tyrani i despoci mieli na tyle rozumu, że niczego tu nie ruszali i nie przebudowywali, a tylko dawali pieniądze na restaurację. Kiedyś do tego wejścia podjeżdżały karety zaprzężone w szóstki zaggutskich iłganów, potem sapały pierwsze parowce, potem… Dużo różnych rzeczy było potem. Tu grywał wielki Linagg, tu błyszczała upajająca Baruchcha, tu wychodził się kłaniać wybitny komediopisarz Nigga, potem zdemaskowany jako imperialny szpieg… Według tradycji do każdej premiery tkano gobelin, przedstawiający scenę ze spektaklu, tak więc na ścianach nie było wolnego miejsca, a wzdłużścian stały bezcenne wazy starej dynastii Tuk, w których codziennie zmieniano kwiaty, przywożone przez umyślnych aż z Archipelagu…

Dziś gobeliny były częściowo podarte i rozkradzione, częściowo sprofanowane, bo używano ich też na onuce i pieluchy, a z bezcennych waz, tych, których się nie udało albo nie zdążyło rozbić, dolatywał niezbyt subtelny aromat.

— Wczoraj niby czyszczono… — blednąc, powiedział adiutant. — Kiedy zdążyli?

— Nie martw się, bracie-adiutancie — powiedział premier. — To tylko oznaka nieskończonej ludowej pogardy dla dziwactw arystokratów.

Adiutant westchnął i poprowadził go na scenę, wsuwając do generalskiej dłoni zwinięty w rurkę tekst przemówienia. Napiął je wybitny pisarz Liagga, całym sercem popierający nową władzę. Premier przejrzał je wcześniej, wykreślił z niego słowo „nieprzewidywalnych” z powodu jego całkowitej dla żołnierza niewymawialności, a resztę zaakceptował.

Premier z obawą zerknął do wypełnionej ludźmi sali. Tłoczyli się w niej żołnierze, marynarze, Jajognioty, lumpy z miejskich przedmieść, robotnicy w tradycyjnych niebieskich czapkach z daszkiem, wieśniacy i nie wiadomo kto jeszcze, nawet tubylcy z Archipelagu w swoich pasiastych spódniczkach z wysokimi fryzurami, utrwalonymi krwią wrogów.

A w loży hercoga siedzieli nieruchomo prawdziwi gospodarze kraju — członkowie egzekutywy Związku Walki Czegoś Z Czymś, i ich właśnie premier bał się najbardziej.

— „Synowie wolnego Ałąju! — powtarzał w duchu początek przemówienia. — W trudnej godzinie próby, kiedy zęby Gugu, krwawego smoka kontrrewolucji, gotowe są… „— Już czas! — Adiutant popchnął go dość bezceremonialnie. Na scenie, którą do niedawna zapełniały tylko wspaniałe dekoracje, pośpiesznie ustawiono mównicę, wciągnięto nową ałajską flagę: pomarańczowo— zielono-niebieską. Poruszając wargami, Gnor Gin podszedł do niej i zamarł. Wewnątrz, jak kochanek w szafie, siedział człowiek o bardzo znajomej twarzy i podrzucał na dłoni granat.

Загрузка...