Rozdział 2

Referowałem szczegółowo i dokładnie. Rysowałem wykresy, montowałem listy, kreśliłem schematy i mapy. Od czasu do czasu Jednooki Lis włączał we mnie Gaga i wypytywał o to, co widział Bojowy Kot w domu Kornieja Jaszmyy, z kim się Korniej spotykał i jakich rozmów lubił słuchać. Stawszy się pułkownikiem Gigonem, wysłuchałem zapisów opowieści Gaga i za każdym razem dziwiłem się, że mamy zupełnie różne głosy. Dobry jest ten system: dwaj w jednym. Kociaka, jak widać, wszyscy brali za całkowitego bałwana (choć całkowitym bałwanem akurat nie był) i roztrząsali przy nim absolutnie poważne rzeczy, istoty których mógł dojść tylko pułkownik Gigon.

Oto pan Korniej otwiera Gagowi oczy na bydlęcą istotę rządzącej ałajskiej dynastii, oto pokazuje doniesienia ziemskich agentów… Wielu z nich już namierzyliśmy, ale jeszcze kilka nazwisk nie zaszkodzi.

Brać będziemy wszystkich, co do jednego. Tyle że w Imperium też jest ich pełno, generale, oto mam listę na Imperium, ale jak będziemy ich tam szukać?

— Proszę się nie niepokoić, wasza wysokość — powiedział Jednooki Lis i zapalił śmierdzącego skręta. — W temacie interwencji od dawna i pomyślnie współpracujemy z imperialną służbą bezpieczeństwa. Proszę o wybaczenie, nie meldowałem o tym wcześniej.

Zatkało mnie. Podczas gdy dwa państwa od kilku lat wściekle tarmoszą się wzajemnie, ich wywiady, okazuje się… I to jeszcze bez mojej wiedzy… Już miałem przywołać pluton, ale się rozmyśliłem. Poza tym, nie wiadomo komu aktualnie służy pluton egzekucyjny. Dlatego powiedziałem tylko: — Dobrze, panie generale. Umówmy się tak: do koronacji nie jestem dla pana żadną „wysokością”, tylko pułkownikiem Gigonem, pańskim podwładnym. Będzie nam łatwiej.

Rzeczywiście łatwiej. Rzucaliśmy do siebie karteczki z nazwiskami i systematyzowaliśmy je.

— Barugga, sierżant służby archiwistycznej, naprawdę Siemienkow Gustaw Adolfowicz…

— Rejestrator merostwa Ginga vel Michelson Kari Iwanowicz.

— Pani Gion, żona komendanta pałacu, czyli Olga Siergiejewna Kulko… Och, ci są ciągle pod ręką.

— Pułkownik służby kryptologicznej Kregg, inaczej Igor Stiepanowicz Scheldon…

— Genug, starszy mentor Szkoły Sępów, inaczej Wiktor Jeanowicz Przezdiecki…

Wielu, wielu ich było — tych, którzy nazywali siebie Progresorami. Podano nam herbatę z biszkoptami, pochłanialiśmy je, nie patrząc i ciągle rozkładaliśmy i rozkładaliśmy na ogromnym generalskim stole przeklęte karteczki. Sądząc po opowiadaniach Gaga i moich rzadkich spotkaniach w domu Kornieja, byli to wspaniali, znakomici ludzie, szczerze życzliwi nieszczęsnej Gigandzie, dla której dobra wykonywali ogromną pracę, często brudną, często krwawą, często niewdzięczną i nadzwyczaj niebezpieczną, o czym nie wiedzieli do końca. Szkoda ich było, ale…

Nagle przyszła mi do głowy szalona, niemożliwa myśl.

— Wasza ekscelencjo, czy mój, właściwie: nasz resort, nie dysponuje informacjami o ludziach całkowicie czarnoskórych?

Jednooki Lis popatrzył na mnie ze zdziwieniem, chyba nawet kapsel na pustym oczodole wytrzeszczył.

— Czarnoskórzy? Dlaczego nie pomarańczowi? Zresztą… Pstryknął palcami i skądś pojawił się referent bez twarzy i wieku. Generał szepnął mu coś na ucho; nie zdążyliśmy rozłożyć kolejnej dziesiątki fiszek, gdy tamten pojawił się ponownie i zameldował, że tak, na głównej wyspie Archipelagu Tiuriu, w plemieniu Czuwających-W-Nocy, zajmuje się pielęgnacją barbarzyńskiego kultu niejaki Aueo, o przezwisku Czarny Czarodziej, i że czarodziej ów, według sprawozdań etnografów, czarny jest jak sumienie tyrana.

— Etnografowie, to ci numer — prychnął generał. — Myślałem, że wszyscy są w wojsku…

— Można tam posłać któregoś? — zapytałem.

— Proszę nie zapominać, pułkowniku, że jesteśmy w podziemiu. Zresztą… Weźmy tych etnografów: przecież przy okazji i o zdrowie tubylców dbają, to znaczy, nie oni lecz Jego Ałajska Wysokość…

— Nie wolno go tam zostawiać — powiedziałem. — Niech choćby jeden zostanie, to tyle nawyrabia!

Zwłaszcza ten, Woldemar Mbonga. Czy pan wie, generale…

— Na razie nie wiem — oświadczył Jednooki Lis, zapisując fiszkę. — Weźmiemy go tak jak wszystkich.

Wyobraziłem sobie nagle, jak Woldemar Mbonga wysiada z „widma” gdzieś w naszych Woniejących Źródłach, przemierza wiejską drogę i pyta napotkaną staruszkę, jak dojść do stolicy. I słyszy w odpowiedzi: stolica niedaleko, tylko, synku, tyle już lat żyję w Księstwie Ałajskim, a Murzyna ani razu nie widziałam…

Potem podano obiad czy też kolację — okien w podziemiu nie było. Dopiero wtedy postanowiłem zadać swoje pytanie: — Wasza ekscelencjo… Jak zginął mój ojciec?

Jednooki Lis wytarł wargi serwetką, westchnął i opowiedział. Nie opuszczał żadnych szczegółów, jak prawdziwy wywiadowca. Opowiadał nie synowi, informował współpracownika. Monotonnym głosem, jakby czytał z kartki. Nazywał rzeczy po imieniu, albo używał terminów medycznych. Opowiadanie było długie, jak i agonia ałajskiego hercoga.

Rozluźniłem się w fotelu, przymknąłem oczy. Nigdy nie byliśmy szczególnie sobie bliscy z ojcem; on zajmował się polowaniem, polityką i wojną, nie aprobował mojego chaotycznego czytelnictwa i malowania, zabronił spotykania się z młodą baronówną Tregg, a kiedy złamałem zakaz, wepchnął mnie do szkoły wywiadu i swoim grzmiącym głosem przykazał Jednookiemu w razie czego po prostu rozstrzelać mnie, za co pan generał nie tylko nie będzie ukarany, ale nawet otrzyma pochwałę… A jeśli młody hercog znajdzie się w uprzywilejowanej sytuacji w stosunku do innych kursantów, to rozstrzela się pana generała…

— Tak — powiedziałem. — A mama?

— Księżna żyje — odpowiedział generał i, przysięgam, oczy mu zwilgotniały. — Ale lepiej, żeby pan jej nie oglądał. Przynajmniej na razie. Lekarz, którego pan przytaszczył ze sobą, to istny skarb…

Oto cała historia. Panowie Progresorzy, gdy znajdą się u mnie na rozmowie, zaczną, oczywiście, negować wszelki swój udział w przewrocie, albo oświadczą, że nie chcieli tego, że naród, doprowadzony do rozpaczy stuleciami głodu, eksploatacji i wojny, sam dokonał gniewnego zrywu i zakatował swoich katów.

A oni tylko zbierali tu informacje… Smocze mleko, komuż na Ziemi potrzebna była informacja o Gigandzie? Kto tam aż tak bardzo chciał wiedzieć, co to są epidemie, ataki na bagnety, spalone sioła i zburzone miasta? Dziesięciu psychicznych, podobnych do Kornieja? Okłamują nawet siebie, że się nie wtrącają, nie mogą się nie wtrącać, taka ich natura… Dobra, kiedy ten… jak mu tam… Rząd Narodowego Zaufania (czy ludowej jedności?) zawiśnie na placu Skrzywdzonej Niewinności, powiemy narodowi, że zeszli z nieba na ziemię Gigandy — jak to opisywano w pstrych broszurach, których poważni ludzie nawet za książki nie uważali — chytrzy i źli agresorzy, którzy postawili sobie za cel zniewolenie narodu Gigandy albo zjadanie naszych niemowląt, albo dokonywanie na nas nieludzkich eksperymentów, albo… ach, są specjaliści, wymyślą coś. Potrzebne jest potężne kłamstwo, bo prawda jest zbyt straszna.

A mama zawsze chciała zobaczyć mnie w roli oświeconego władcy, na podobieństwo pradziada mojego, hercoga Innga, mecenasa sztuk; podsuwała mi stare kolorowe albumy, często prowadzała do pałacowej galerii i wyjaśniała alegoryczny sens płócien Uraggi czy grafik Gringa; latem zwiedzaliśmy stare zamki, a każdy miał swoją historię, swoją legendę…

— Pułkowniku, kolacja skończona — przypomniał Jednooki Lis.

Aha, to była kolacja. Na moje pytanie, skąd tu, pod ziemią, znalazły się takie obszerne i wygodne sale, kto i kiedy wybudował tu garaże, warsztaty, szpitale polowe, kto kupił taką ilość broni i wyposażenia, generał odpowiedział, że namotał wszystko jego poprzednik. Czarny Grom, i utrzymywał w tajemnicy nawet przed domem władców, a potem przekazał sekret następcy. Musiałem i ja milczeć, mówił Jednooki Lis. Wyposażenie wojskowe jest na liście kasacji albo strat bojowych; broń i zapasy… Gdybym się przyznał, co się tu wyrabia, od razu trafiłbym przed trybunał. „Wszystko, do ostatniego naboju, ma iść na potrzeby frontu, mawiał hercog, do ostatniej puszki tuszonki… „I miał rację, stary chytrus, dlatego że przystań Jego Ałajskiej Wysokości dziś była zajęta — rząd ukrywał się tam przed ludem czy też narodem jako całością. Z dużym zdziwieniem dowiedziałem się, że do rządu owego weszli: zastępca ministra obrony, starszy majordomus pałacu, młodszy koniuszy, bibliotekarz, jakiś żołnierz i dwaj nitownicy z Fabryki Maszyn Pancernych. Po licho tam nitownicy, przecież są głusi, pomyślałem. Zresztą, jeśli uwzględnić, że starszy majordomus nazywa się Andriej Jaszmaa. Andriej Korniejewicz Jaszmaa… Niełatwo będzie go przejąć. Ale koniecznie trzeba. Jego — w pierwszej kolejności.

Najprawdopodobniej trzeba będzie go zabić, od razu i nagle, bez naszej medycznej komedii. Bo ani on nie uwierzy, ani nie dopuszczą doń obcego lekarza zdrajcy, nasi właśni słudzy… Dobra, jeździł majordomus na urlop? Pewnie tak. A dokąd jeździł? Oczywiście, że na Ziemię. A gdzie mieszkał na Ziemi? Pewnie, że u Kornieja Jaszmyy. Czy mógł go tam Gag widzieć? To znaczy odwrotnie, czy on mógł tam widzieć Gaga?

Przecież Korniej mnie, to znaczy Gaga, pokazywał wszystkim.

Widział, odpowiedział Gag Jednookiemu Lisowi. Widział, wasza ekscelencjo, jak teraz pana. Jak pamiętam, z ojczulkiem, to znaczy z panem Korniejem, się sprzeczał. Dlaczego, powiada, matkę dręczysz?

Tarcia są tam u nich w rodzinie, a o co, pytam się, kłócić, kiedy na Ziemi wszystkiego do oporu? Świra dostają z dobrobytu…

Lis niecierpliwie przymknął Gaga i zaczęliśmy rozmyślać, jak dobrać się do Andrieja Komiejewicza.

— Jednak potrzebny jest nam żywy — powiedział Lis. — Przecież Jaszmaa, jak rozumiem, jest kuratorem właśnie Gigandy?

— Będziemy go mieli — odparłem. — Żywego. Ale muszę pojechać sam.

— Wasza wysokość — zaoponował Lis. — Nie ma pan prawa ryzykować…

— Pułkowniku Gigon — powiedziałem z naciskiem. — Z misją pojedzie pułkownik Gigon. A jeśli sprawa padnie, to i hercog Ałąju nikomu już nie będzie potrzebny.

Загрузка...