Schron nazywał się obecnie „Lokal sztabowy Związku Walki o Oswobodzenie Ałaju”, a dostać się doń było nie łatwiej niż w czasach minionych. Hercog ochrypł, udowadniając, że powinien wręczyć raport samemu panu wicepremierowi, ponieważ on, młodszy lekarz Ugog, ma dla pana wicepremiera dodatkowo ustny komunikat, dla innych uszu nie przeznaczony. Kilka razy brutalnie go zrewidowano, ale rewidowali tak nieudolnie, że nawet pożałował, iż nie wziął pistoletu. Na koniec ulitowali się i odprowadzili do komory dezynfekcyjnej, gdzie długo polewali go nie wiadomo dlaczego płynem przeznaczonym do niszczenia wszy głowowych; widocznie był to jedyny środek posiadany w nadmiarze.
— Ale do pana starszego majordomusa… pardon, wicepremiera, i tak cię nie wpuszczą — uprzedził kancelista. — On nie sypia po nocach, sczerniał cały…
Wymachując otrzymaną z takim trudem przepustką, hercog kroczył wzdłuż niebywale długiego korytarza, pomalowanego na ponury zielony kolor. Wyprzedzali go i pędzili na spotkanie rowerami liczni kurierzy i gońcy, ale wiadomo było, że żadne doniesienie, żaden rozkaz nie dotrze do miejsca przeznaczenia w terminie. Obok drzwi stali wartownicy, karykaturalnie starając się przestrzegać jakiegoś podobieństwa do postawy wojskowej.
Spóźniam się, pomyślał pułkownik Gigon, zerknąwszy na wmurowany w ścianę zegar, ale natychmiast zrozumiał, że zegar stoi, i to pewnie od dawna.
Przy potrzebnych mu drzwiach stał chudy chłopiec. Wisiał na nim jak na wieszaku paradny mundur starszego pancermistrza z odprutymi naszywkami, a zamiast automatu w poprzek piersi zwisał dziadkowy karabin.
— Jak stoisz? — ryknął hercog. — Kto tak pełni służbę? Ochraniasz stajnię czy sługę narodu? Stajnie ałajskich hercogów ochraniane były znacznie lepiej.
— Przepraszam — powiedział wartownik i spróbował poprawić postawę. — Przepraszam, panie… eee… — Bezskutecznie próbował określić stopień i stanowisko ogolonego chłopaka w jakimś podejrzanym kitlu.
— Dowódca medycznego oddziału, Ugog — podpowiedział hercog, mocno podnosząc sobie stopień.
— Maszeruj zameldować: ze sprawą nie cierpiącą zwłoki. Specjalny raport Ludowego Departamentu Zdrowia przy Podkomitecie Totalnych Szczepień.
Pomyślał, że podczas rewolt i przewrotów sprawny jęzor znaczy o wiele więcej niż najobficiej ostemplowany dokument. Chłopiec otworzył drzwi i wszedł, ale niemal natychmiast wypadł z powrotem pod działaniem kopa. W drzwiach pojawił się bardzo ważny i bardzo zadowolony z siebie urzędas w dobrym ubraniu i o wyraźnie wojskowej postawie.
— Co za bydlę odważa się tu… — zaczął i zamilkł. Hercog uważnie wpatrzył mu się w twarz i zmartwiał.
— Gag? — szeptem zapytał przybyły. Hercog skinął głową.
— Przecież cię zabili. — Urzędnik nadal szeptał.
— A na pogrzebie byłeś? — ironicznie uśmiechnął się hercog. Poczuł olbrzymią ulgę. Trafił nie na uważnego sługę, ale na Bojowego Kota, współtowarzysza Gaga, pewnie, sądząc po belkach, kaprala.
— Nieźle się urządziłeś, kapralu — powiedział. — Cacy przydział… Pewnie referent?
Kapral-referent wciągnął go do przedpokoju.
— Jak zawołam wartowników… — powiedział niepewnie. — Nie wiesz, że Bojowe Koty są wyjęte spod prawa?
— Zawołaj, czemu nie wołasz — odpowiedział hercog. — Ot, smocze mleko! Ja, znaczy się, jestem Bojowym Kotem, a ty tu, znaczy, fruwającą księżniczką.
— Za mnie poręczono — powiedział kapral-referent. — Oczyściłem się przed narodem…
— Ty się oczyściłeś? A kto wieśniaków — dezerterów w Burym Jarze…
— Ciszej! — zasyczał referent. — Milcz, bracie-chwacie. Ja ciebie nie widziałem, ty mnie nie widziałeś…
— O, nie — powiedział hereog, burząc się gniewem Gaga. — To ja jestem czysty: już nie wiem który tydzień odkupuję swoją winę przed narodem w służbie sanitarnej, ludzi ratuję, smocze mleko! A ty tu na zwiększonych przydziałach chcesz przeczekać? O nie, na froncie mieliśmy wszystkiego po równo, tu też powinno być równo!
— Jednak szkoda, że cię nie zabili — posmutniał kapral-referent. — Bydlę z ciebie, Gag! Wszyscy chłopcy zginęli, i pan starszy mentor Giggu zginął — niespodziewanie pociągnął nosem — a ty żyjesz!
— Chyba usiądę — powiedział hercog i siadł na krześle.
Idź stąd, na wszystkie świętości, proszę — zaczął jęczeć kapral-referent. — Mnie zgubisz, matkę zgubisz…
Ja tu się ożeniłem, zajęliśmy mieszkanko zacne, przedtem tam mieszkał pan zarządca parku… Idź stąd, znajdę dla ciebie pracę, dobrą pracę, może nawet urządzę cię jako goryla…
— Chyba sobie zapalę. — Hercog wyjął z kieszeni kitla skrawek gazety i kapciuch.
— Tylko nie to! — zaczął wrzeszczeć szeptem kapral. — Pan wicepremier sam nie pali i innym nie pozwala, i nie wolno w jego obecności… Ojce-smoki! Przecież ty masz gazetę staro reżimową, za jej przechowywanie wiesz co teraz grozi?
— Uspokój się, bracie-chwacie — powiedział hercog. — Wyobraź sobie, że leżymy w okopie, nad nami bombowce szczurojadów robią drugie podejście… i od razu się uspokoisz.
— Tak? Nawiasem mówiąc, szczurojadów wyzywać też się zabrania. Szczurojady teraz są… no, bratnim narodem Karhonu!
— Posłuchaj mnie uważanie, durniu — powiedział hercog, ale sprzęt do palenia schował. — Słuchaj uważnie.
Mam dla pana wicepremiera informację, i to taką, że jeśli jej nie dostarczę, dam głowę. Ty też dasz głowę, jeśli mnie do niego nie wpuścisz. A jeśli zameldujesz, to obaj możemy dostać nagrodę i duży awans… Więc wybieraj.
— I tak bez meldunku nie wolno — znowu jęknął kapral-referent. — A co ja zamelduję? Że jakiś sanitariusz przyszedł, cały gównem wysmarowany?
— Powiesz: przyszedł człowiek, przyniósł meldunek od Woldemara. Zapamiętałeś? Od Woldemara, powiesz, pilna informacja.
— Od Woldemara… — Kapral pokręcił głową. — Co to za słowo takie, Woldemara? Narkot jakiś nowy?
— Nie twoja sprawa — oschle powiedział pułkownik Gigon. — Ruszaj szybciej. Bo zapalę! — zagroził.
Referent zniknął za metalowymi drzwiami. Starszy majordomus zaczął pełnić funkcję stosunkowo niedawno, z polecenia poprzednika, nie mającego potomków w linii męskiej. Mógł widzieć młodego hercoga ałajskiego tylko na portretach, ponieważ młody hercog w tym czasie na całego tworzył swoją legendę w charakterze kursanta szkoły Bojowych Kotów. Natomiast Gaga oczywiście pamiętał…
— Panie Andrieju! — Hereog runął na spotkanie wychodzącemu mężczyźnie, wywracając przy tym krzesło.
— Panie Andrieju, wielka bieda! — Zaczął niby to ze zdenerwowania mówić po rosyjsku.
Wicepremier w półwojskowym mundurze, wysoki, jasnowłosy i bardzo podobny do ojca, patrzył na niego z nieukrywanym zdziwieniem, potem wszystko zrozumiał, i, chwyciwszy za rękaw kitla, wprowadził hercoga do gabinetu.
— Zwariowałeś, Bojowy Kocie? — powiedział. — Jednak ojciec niepotrzebnie się z tobą niańczył. Czy ty nie wiesz, że powinieneś milczeć?
— Wcale nie powinienem milczeć, panie Andrieju — godnie odparował hercog. — Nie podpisywałem żadnego zobowiązania, nawiasem mówiąc. A pan Korniej mówił mi, kiedy… eee… odprowadzał: mów, co chcesz, czy to mało ludzi zwariowało podczas wojny?
— Rzeczywiście, zwariować z wami można — powiedział Andriej Jaszmaa, usiadł przy swoim biurku i chwycił głowę w ręce. — O jakiej biedzie mówiłeś? Wszyscy mają jakąś biedę.
— Panie Andrieju — hercog mówił szybko, zachłystując się słowami, co zawsze wypada przekonująco — melduję: wczoraj z Archipelagu przyleciał hydroplan. Niebieskodupcy powstali, wyrżnęli cały personel stacji meteorologicznej. Tym hydroplanem przywieźli rannych. A wśród nich pan Woldemar, cały taki, za przeproszeniem, czarny… Zresztą, co to ja, pana Woldemara nie pamiętam, jak mną po całej sali gimnastycznej ciskał? Nasi mówią, że próbował tubylców utrzymać, więc go… tego. Bardzo było z nim źle, zawieźliśmy go do szpitala, a tam nie chcą przyjąć, mówią, że już sczerniały, kazali spalić, żeby się nie rozniosło… O mało co nie zgarnęli nas z nim razem, ale ja przecież wiem, że wasza medycyna martwego na nogi postawi… Zawiozłem go w jedno tajne miejsce, on tam doszedł trochę do siebie, poznał mnie i kazał do pana… Jakąś ma informację. Sprawa życia i śmierci, powiada.
— Nic nie rozumiem — powiedział wicepremier. — Przecież ma wmontowany awaryjny nadajnik…
— Może i miał coś wmontowanego — powiedział pułkownik Gigon — ale tak go bili… Uczciwie, ręce, nogi jak galareta. Trzymam go na przeciwbólowych, ale jakie tam my mamy przeciwbólowe… Suko sztabowa! — ryknął nagle, udając żołnierską histerię. — Przyjaciel tam zdycha, a ty tu sobie w gabinecie! Czy może tam u was czarnych nie uważają za ludzi, jak u nas niebieskodupców? No to tak mów, pójdę i dobiję go, bo już nie mogę patrzeć, jak on tam na śmierdzącej słomie…
— Proszę się uspokoić — lodowatym głosem polecił Andriej Jaszmaa. — Zaraz pojedziemy.
Podszedł do ściany, odsunął obraz przedstawiający marszałka Nagon-Giga w chwili podziału zdobyczy wśród kadry oficerów. Za obrazem znajdował się sejf. Jaszmaa junior wyjął z sejfu duży czarny sakwojaż, potem pistolet nietutejszej roboty, pokręcił broń w ręku i odłożył z powrotem do sejfu.
— Proszę wziąć ze sobą chłopców, takich pewniejszych, co to się zarazy nie boją — poradził hercog.
Chłopców pan były majordomus wziął tylko trzech, może naprawdę najodważniejszych. Oczywiście, gdyby chodziło o zwykłego ałajskiego urzędnika, to ten by dla powagi zabrał pluton ochrony, a my, państwo progresorstwo, skromnie, prosto… To i lepiej nawet.
Hercog zdecydowanie odmówił zajęcia miejsca w rządowym „huraganie”: — Pojadę przodem, będę pokazywał drogę, bo tam teraz wszystko poprzegradzane.
Wiedział, że terkot motocykla uprzedzi grupę o zbliżaniu się, kiedy będą o cztery bloki od celu.
Pędzili ostro. Wystraszone patrole odskakiwały pod ściany, policjanci salutowali, złodzieje, porzuciwszy toboły, chowali się w zaułkach.
W podwórku willi było cicho, tylko pod ścianą siedział lekko ranny i próbował z odłamków marmuru poskładać rozbite arcydzieło. Siedział na erkaemie, ale o tym wiedział tylko on i hercog.
Andriej Jaszmaa wylazł z wozu i dał znak dwóm swoim gnatołomom, żeby wzięli nosze. Gnatołomy protestowały, że to nie ich, gnatołomów, sprawa, ale hercog przygadał złośliwie: nie ubędzie was, posmakujcie naszego sanitarskiego chleba! Wspaniali są ci Ziemianie, pomyślał, a niby tacy sami ludzie…
W zaimprowizowanym lazarecie śmierdziało, ranni rozłożyli się wzdłużścian i przy wejściu, a na środku sali stał piękny obiadowy stół z poharatanymi brzegami. Na stole leżał, przykryty ocalałą, haftowaną złotem, portierą człowiek ogromnego wzrostu. Głowę i twarz miał owinięte brudnymi jak nieboskie stworzenie bandażami, widać było tylko zupełnie czarny nos, a taka sama, czarna, potężna niegdyś ręka, bezsilnie zwisała w dół. Były kapral straży pałacowej stał obok stołu w medycznym kitlu, i żeby było bardziej przekonująco, obracał w ręku, dureń, lewatywę.
Andriej Komiejewicz Jaszmaa postawił sakwojaż, rzucił się rannemu na pierś. I natychmiast potężne ręce mocno objęły wicepremiera wolnego Ałaju w poprzek ciała, zostawiając czarne ślady na jego jasnym trenczu.
Dwa gnatołomy zamarły z noszami w rękach, czując ostrza noży, trzeci też nie chciał ryzykować.
Lekko i ciężko ranni działali szybko i zgodnie. Panu premierowi zaklejono usta taśmą klejącą, a ręce i nogi związano specjalnie przygotowanym sznurem ze skóry żmii wodnej — jego wysokość dobrze znał wybitne umiejętności Ziemian.
— Proszę się nie ciskać, panie Jaszmaa — powiedział hercog Ałaju. — Nic szczególnego się nie dzieje. Po prostu nasz wywiad wojskowy wykonuje zaplanowaną jeszcze trzy lata temu operację „Progresor”.