Rozdział 4

Na głównym placu Arkanara stoi pomnik odlany ze wspaniałego irukańskiego brązu. Pomnik przedstawia człowieka w długopołym ubraniu; ma mądrą, dobrą, współczującą twarz. Głowa człowieka znajduje się przy tym nie na szyi, ale ów trzyma ją, jak wojskową furażerkę, na zgięciu łokcia lewej ręki, a prawą błogosławi spacerujących po placu mieszczan w jaskrawych odświętnych ubraniach. Prawą nogą człowiek zgniata obrzydliwego wyrodka z dwoma mieczami w krótkich łapach i wyolbrzymionymi genitaliami, co jest niezawodną oznaką nieczystości.

Posąg wyobraża niewinnie zamordowanego Rebę-męczennika, a zgniatany to przeklętej pamięci don Rumata Estorski. Jego zbrodnie oburzyły nawet mieszkańców piekła, które go zrodziło. Owi mieszkańcy zmuszeni byli zabrać swojego rozzuchwalonego współplemieńca z powrotem w mrok. Zgodnie z tradycją, w dniu ślubu pod pomnik przychodzą młodożeńcy, aby poprosićświętego męczennika o większą liczbę dzieci i popluć na stwora.

Stereofotografia przedstawiająca plac z pomnikiem wisiała w gabinecie przewodniczącego KOMKON-u l, Jeana-Claude’a Wołodarskiego, i miała przypominać odwiedzającym go Progresorom o niewdzięczności ich pracy. Sam Jean-Claude Wołodarski, umieściwszy swoje sto dwadzieścia kilogramów w fotelu i nastroszywszy wąsy, był przepełniony cichym, spokojnym, ale trwałym oburzeniem.

— Nie wydaje się panu, Kammerer, szanowny przyjacielu, że pański resort zaczyna brać na siebie nie przynależne mu funkcje?

Maksym Kammerer patrzył w ekran sennymi, nic nie rozumiejącymi oczami. Od czasu Wielkiego Objawienia praktycznie nie było żadnych nadzwyczajnych wydarzeń, panowała tak okrutna rutyna, że aż nachodziła ochota, żeby samemu zorganizować jakieś spiski i likwidować je potem w miarę możliwości.

Maksym już nieraz zasypiał przy biurku, co wywoływało wśród młodszych współpracowników masę plotek na najmarniejszym poziomie.

— Wcale mi się nie wydaje, drogi Jean-Claude — powiedział w końcu. — Chciałbym, nawet dla odmiany, choć trochę pofunkcjonować, ale niestety…

— Zwracałem się już do ośrodka BPI — kontynuował Jean-Claude. — Odesłali mnie do pana, ponieważ zamknąć i utajnić może tylko pan.

— I dano Mu władzę zawiązywania i rozwiązywania — melancholijnie mruknął Maksym. — No, co pan tam ma?

Jakby pan nie wiedział? — Koniuszki wąsów Jean-Claude’a zaczepnie wyprostowały się do góry i chyba nawet przebiegły po nich niewielkie błękitne iskry. — W BPI zamknięto dostęp do informacji o Gigandzie.

Do całości informacji, rozumie pan?

— Rozumiem — powiedział Maksym, nic nie rozumiejąc. Od pierwszych dni powstania instytucji Progresorów ich działalność była zawsze na widoku i kontrolowana. Dzieci w przedszkolach bawiły się w rajd barona Pampy po irukańskich tyłach, kobiety plotkowały na temat strojów przepięknej księżnej Soańskiej, mężczyźni dyskutowali o tym, jak można trafić osławionego na estorskim dworze szermierza, dona Mao. lewym mieczem przy czwartym wypadzie. Progresorstwo było modne. Potem baron Pampa zmarł ze starości w swoim rodowym zamku Bau, księżnej Soańskiej nie ratowały przed otyłościążadne krawieckie sztuczki, a niezrównanego dona Mao, bez jakichkolwiek wypadów, zaszlachtował w podłej spelunie jakiś fartowny nędzarz. Tym samym progresorstwo stało się tak samo zwyczajną sprawą, jak wypas wielorybich stad.

Potem jakiemuś mądrali w Radzie przyszło do głowy, że trzeba progresorstwo utajnić, dla zasady. Na wszelki wypadek. W każdym razie Kammerer, przeglądając protokoły z tamtych lat, żadnych poważnych przyczyn nic znalazł, ale lekarze i nauczyciele, zawsze mający w Radzie przygniatającą większość. zakaz chętnie zaakceptowali z powodu swojego tradycyjnego konserwatyzmu. W wyniku tego na Saraksz pojawił się absolutnie nieprzewidywalny Maksym i zaczął gruchotać szczęki oraz wieże obrony przeciwbalistyczncj. Natomiast w Radzie pojawił się cholernie wściekły Sikorski i wszystko wróciło do normy. Od tej pory nie podejmowano prób podobnego typu, a cała informacja stała się znowu ogólnie dostępna — z wyjątkiem przypadków dotyczących tajemnicy prywatności. Niektórzy Progresorzy nie chcieli, żeby otoczenie znało ich zawód. Dostęp do komunikatów z Gigandy. schematów migracji plemion na Saule, czy czegoś w tym rodzaju, mógł otrzymać każdy uczeń — za zgodą Nauczyciela, rzecz jasna.

— Żąda hasła, czy jak? — zapytał Maksym.

— Jakie tam hasło! — Machnął tłustą łapą Wolodarski. — Są tematy pod hasłami, służbowe, ale nie o to chodzi. BPI zachowuje się tak, jakby żadna Giganda nie istniała w ogóle.

— Dobra — powiedział Maksym. — Zaraz to sprawdzę. Będziemy w kontakcie.

Wyłączył ekran i dopiero teraz pozwolił sobie na zimny pot. Wmieszanie się w działalność BPI było niemożliwe z definicji — system sam siebie kontrolował, remontował i zajmował się swoją profilaktyką.

Istniał wraz z ludzkością, ale i niezależnie od niej. To był wierny, pewny, nieprzekupny i wszechwiedzący sekretarz każdego mieszkańca Ziemi. Nie, na pewno ten tłusty diabeł — tu Maksym z żalem pomyślał o własnych zbędnych kilogramach — coś poplątał i spanikował.

Odwrócił fotel do pulpitu BPI i wystukał: GIGANDA.

Zaraz cię, panikarzu, postawię pod najbliższąścianą. Żeby ci się służba nie wydawała miodem…

Na ekranie BPI pojawił się napis: INFORMACJI BRAK.

Teraz Maksym przypomniał sobie, że Giganda to nazwa potoczna, a jej odkrywca zarejestrował ją jako Areoju.

BPI odpowiedziało, że owszem, jest taka planeta w systemie gwiazdy EN O 175, ale, niestety, nie ma na niej niczego żywego, z wyjątkiem trzech rodzajów mchu.

Dezinformacja to już poważa sprawa. Nikt z Ziemian, łącznie z personelem serwisowym BPI, nie mógł wejść do systemu tak głęboko, żeby podmienić jedne wiadomości na inne.

Maksym podrapał się po czubku głowy i wywołał dział PROGRESORSTWO.

Pokazało się progresorstwo w całej swej sile i okazałości, i znajdowały się tam objęte najwyższym stopniem miłości i humanizmu zarówno Arkanar, jak i Nadzieja, i Saraksz, Sauła, i nawet Arka z jej jedynym mieszkańcem, ale Gigandy nie było. Nie było planety, na której jedynym zaludnionym kontynencie trwała niekończąca się, długotrwała wojna, nie było planety, w którą Progresorzy wpakowali masę trudu, środków, swoich istnień w końcu; nie istniała taka planeta, nie istniała, nie istniała…

Maksym odchylił się na oparcie fotela, doliczył do stu, potem ostrożnie, jednym palcem, wystukał: MARSZAŁEK NAGONGIG.

Ta osobistość dawno i trwale zapisała się w historii sztuki militarnej. Przy marszałku blado prezentował się i Dżyngis-chan, i Napoleon, i nawet Georgij Aleksandrowicz Żuków mógłby służyć u pana marszałka w najlepszym przypadku w charakterze ordynansa — o tyle Nagon-Gig przewyższał ich w wyrachowaniu i okrucieństwie. W ciągu piętnastu lat jego marszałkowania drobniutkie buntownicze księstwo Ałaju, kosztem imperium Karhonu, dziesięciokrotnie powiększyło swoje terytorium, za każdym razem trwale umacniając rubieże. Imperatorscy wynaleźli nawet prymitywną broń strzelecką, ale marszałka zupełnie to nie ruszało, kazał kuć podwójne kirysy i parł sobie do przodu, wieszając imperatorskich dowódców i ułaskawiając co mężniejszych żołnierzy przeciwnika. Zorganizował wspaniały wywiad, zawsze miał w zapasie prowiant, duch bojowy dywizji podtrzymywały słynne orkiestry wojskowe, wykonujące marsze, które stały się popularne nawet na Ziemi z powodu najwyższej muzycznej kultury, i gdyby nie ówczesny hercog Ałaju. który — zazdrosny o wojenną sławę Nagon-Giga — kazał go otruć na kolejnej triumfalnej uczcie, to z imperium Karhonu zostałoby tylko wspomnienie. Jeśli przeprowadzić jakieś ziemskie analogie, marszałek był kimś między Wallensteinem i Suworowem, przy czym z Aleksandrem Wasiliewiczem łączyła go namiętność do wojskowych aforyzmów, z których wiele przeszło do arsenału Progresorów.

Bez względu na całość dokonań, na ekranie pojawił się napis: INFORMACJI BRAK.

— To nic — powiedział do siebie Maksym i uśmiechnął się z przymusem. — Przeciążył się system, zmęczył się obsługą rozleniwionej ludzkości… Zaraz odpocznie, systemik nasz, i przestanie, systemik nasz, udawać głuptaska…

Po kilku minutach takiego gruchania Kammerer drżącymi rękami wywołał dział MARSZAŁKOWIE, ale i tam nie odnalazł upragnionego Nagon-Giga. Przez jakiś czas w otępieniu przeglądał wojenny życiorys Kim Ir Sena, po czym rzucił się do klawiatury i zaczął wystukiwać wszystkie znane mu personalia z Gigandy, oraz toponimy, hydronimy i całą resztę.

BPI na wszystko odpowiadało: INFORMACJI BRAK.

HERCOG AŁAJSK1 — wystukał Maksym kolejne hasło. Zamiast sakramentalnej odmowy, na ekranie nagle pojawiła się krwawa dłoń z rozcapierzonymi palcami wpisana w okrąg, po którym biegł niezgrabny napis: ODEJDŹ, KMIECIU! Był to rodzinny herb i dewiza hercogów Ałaju.

Загрузка...