Rozdział 3

Droga do stolicy okazała się długa; wtedy, nocą, „huraganem” dojechali do schronienia o wiele szybciej.

Deszcz przestał padać po północy, asfalt wysechł i tylko w niewielkich jamach połyskiwała woda.

Wyjazd ze schronienia — hercog zdecydował, że ma całkowite prawo nosić nazwę „narianga”, co znaczy „lisia nora” — był zamaskowany według wszelkich prawideł sztuki militarnej, a nawet bardziej. Za kierownicą sanitarki, starutkiej, pochlastanej odłamkami, siedział Gugu — tak hercog nazwał swojego szofera. Gigon co i rusz zerkał na jego zabandażowaną głowę i uśmiechał się, bo pomysł był okropnie zuchwały i zgoła niewykonalny. W sanitarce siedzieli i leżeli ranni, dziesięciu, nad wszystkim dominowała ohydna woń gangreny, a wszystkie bandaże były zakrwawione.

— Nie będą się pchali — powiedział Gugu. Miał na rękach białe bawełniane rękawiczki. — Wszyscy się boją zarazy, pilnują się. Kto by miał ochotę przejść wojnę, ocaleć, a potem rżnąć na rzadko, aż mózg z tyłka wylezie… Przepraszam, wasza wysokość.

— Znowu „wysokość”? — ryknął hercog. — Ciebie i twoją „wysokość” pierwszy lepszy patrol capnie i będzie miał rację, smocze mleko! Ugog się nazywam, sanitariusz Ugog, i nie ja jestem teraz twoim przełożonym, a ty moim!

Znowu grał rolę Bojowego Kota, ale tym razem świadomie. Na wszelki wypadek — wszak kodowe słowo znał tylko Jednooki, a mało to się może z nim stać w tym czasie? W końcu ma człowiek swoje lata, poharatany, wielokrotnie ranny… I co potem: przez całe życie bawić się w Bojowego Kota? Zresztą tej roli nie trzeba będzie grać długo, tyle że grać trzeba uczciwie…

— Nie mam pojęcia, Kociaku — powiedział Gugu, wykonując rozkaz hercoga — jak mogliśmy przegrać tę wojnę.

— Ty wiesz lepiej, mnie tu nie było, wylegiwałem się po lazaretach, odpoczywałem w sanatoriach.

— Komunikaty były pomyślne — kontynuował szofer. — Dobra, komunikatom mało kto wierzy, ale i chłopcy, których do nas z frontu kierowali, też opowiadali, że oto przeszliśmy do kontrataku, wybiliśmy szczurojady z Czerwonych Młynów, zapędziliśmy w lasy i tam wszystkich spalili. Powiadają, że generała Dryggu uwolnili z obozu pracy i on tym wszystkim kierował.

A brygada desantowa z Archipelagu przybyła samowolnie. Nie chcemy, mówią, pilnować niebieskodupców, kiedy ojce i matki w niebezpieczeństwie. Stary hercog zamierzał co dziesiątego rozstrzelać za złamanie regulaminu, ale potem tylko ręką machnął i kazał dać po butelce na pysk z własnych piwnic. Na lotnisku był jeszcze jeden pas cały, no to wsiedli i polecieli. Wylądowali szczurojadom za plecami, rozbili bazę lotniczą i jeszcze coś tam… W sumie, wszyscy świętują, marzą o wejściu do Karhonu, i masz ci los! Mówi radiostacja wojenno-rewolucyjnego komitetu! Dynastia została obalona, krwawy hercog… — szofer zerknął zezem na pułkownika Gigona — no, w sumie, dynastię obalono.

— I wszyscy się zgodzili? Mam na myśli tam, na froncie?

Przecież szczurojady przeżyły to samo! Utworzyli front, ale do Karhonu już dojść nie mogli. Ani paliwa, ani wozów, a najważniejsze, już sił nie mieli, wojować nie było za kogo. Generał Dryggu się zastrzelił. Ja, powiada, za jakiś inny kraj wojowałem. A jak zabrakło wroga, zaczęły się stare porachunki, najpierw do oficerów pyskowali, a potem zaczęli rżnąć. Miastowi się po wojsku kręcą, podpuszczają, żeby zwrócić broń przeciwko własnym ciemięzcom. Ech, jakby szczurojady nie zawiodły, do tej pory byśmy zwycięsko wojowali!

— Podoba ci się wojaczka, czy co? Przecież jesteś sanitariuszem.

— Milcz, Kociaku! Wiesz, ilu takich jak ty na własnych plecach przetaszczyłem? Może dywizję, może więcej.

— Milczę — pośpiesznie zgodził się hercog. — Powiedz, skąd się wzięli miastowi?

— Miastowi? Wiadomo, z miasta. Jak tam się to u nich nazywa… Związek walki jakiejś tam. Kogoś z kimś. Słusznie robią u mnie we wsi, że zawsze miastowych tłuką. Nawet poborców podatkowych zawsze biliśmy. Podatek płaciliśmy, a poborców tłukliśmy. Tym, co przyjeżdżali do wsi, szefostwo nawet dopłacało za ryzyko. O tym mówi pewna legenda, że niby za waszego… to znaczy młodego hercoga pradziada wszystko to się zaczęło. Poborcy wracają do miasta, skarżą się. No to przyślą oddział karny, ci wysieką całą wieś, a w następnym roku — ta sama historia. Znudziło to starego hercoga Inggu, sam przyjechał. Co wy tu, sucze syny, krzyczy, moich sług krzywdzicie? Spalę wasze domy, zatańczycie wtedy!

I wychodzi do niego ówczesny starosta i żałośnie powiada tak: Wasza Ałajska Wysokość, co począć, nie lubimy miastowych! Wtedy objął go stary hercog i mówi, że niby ałajskim wieśniakiem kraj stoi, bijcie ich ile wlezie, tylko podatki płaćcie…

— No to niby czemu zaczęliście ich słuchać? — odruchowo zapytał Gigon, któremu przeleciała koło ucha ta w najwyższym stopniu zajmująca opowieść.

— A kogo jeszcze mamy słuchać? Z waszych przecież nikt nie przyjechał. — Szofer zamilkł.

— Nie miał kto przyjechać — powiedział hercog. — Dzielili tu władzę.

— To świństwo — oburzył się szofer. — Zobacz, cały beton zrąbany, jak dojedziemy? Kiedy zdążyli, przecież nikt nie bombarduje?

Rzeczywiście, z przodu, zamiast kiepskiego, dziurawego i pokruszonego betonu, ciągnął się pas błota, w którym utonął nawet żwir podkładu. Na pierwszych metrach wóz zawył, aż po piasty zakopawszy się w rozmiękłej drodze.

Hercog chwycił za klamkę, ale Gugu ryknął: — Siedź, zarazo, bez ciebie się obejdzie, trzymaj kierownicę! Twoja waga w porównaniu z moją… Sam wyskoczył i wrzasnął: — Hej, nieboszczyki, wyłazić, poleżycie w ziemi! Dało się słyszeć, jak zaczęli zeskakiwać lekko i ciężej ranni. Stękając i jęcząc, z zadziwiającą łatwością i zręcznością wypchnęli ciężarówkę, potem zaczęli znosić z pobocza drągi, kamienie, odłamki betonu i podkładać je pod koła. Hereog tylko kręcił głową i skręcał gdzie trzeba.

Słońce było już dość wysoko. Po obu stronach drogi ciągnął się las, wierzchołki wszystkich drzew były ścięte na tej samej wysokości, jakby w powietrzu świsnęła gigantyczna brzytwa. Hercog próbował przypomnieć sobie, jakie działania tu prowadzono, i nie przypomniał sobie. Natomiast zauważył, że z przodu widnieje jakiś obiekt.

— Gugu — zawołał, przekrzykując ryk silnika — chyba posterunek kontrolny przed nami!

— Zaraza — zaklął szofer. — Znowu sam będę… Hej, nieboszczycy, hop do trumny!

Ranni chętnie wleźli do samochodu, wóz natychmiast osiadł. W ten sposób, w ryku silnika i Gugu, jakoś tam doczołgali się do wagonika wymalowanego na biało, a potem długo jeszcze musieli czekać, aż raczy stamtąd wyjść jakieś szefostwo.

— Toż to oni, gnoje, drogę zniszczyli, żeby nikt do nich szybko nie podjechał i nie powystrzelał — powiedział Gugu, oburzony. Bandaże na jego głowie były mocno zachlapane błotem, rękawiczki również nie były już białe.

— Ależ durnie — z pogardą ocenił hercog. — Już byśmy sto razy ich obeszli i zrobili na ciepło.

— Strateg — z szacunkiem powiedział Gugu. — Marszałek Nagon-Gig, jak się patrzy.

Z wagonika wyszedł, drapiąc się jednocześnie wszędzie, napuszony człowiek w żołnierskim mundurze, typowy jeżozwierz. Gabarytami jeżozwierz nie ustępował szoferowi, ale był jakiś spuchnięty, spłowiały i jakby nawet zapleśniały. W każdym razie zalatywało od niego właśnie pleśnią.

— Dawaj papiery! — zażądał.

— Po co ci papiery? Przecież nie umiesz czytać — odburknął hercog, ale papiery podał.

Jeżozwierz zrobił czytelniczą minę i długo badał dokument, poruszając wargami.

— Co jest w wozie? Broń? Narkotyki? Baby?

— Baby, baby — powiedział hercog. — Idź, rypnij sobie. Jeżozwierz obszedł wóz, szczęknął drzwiami, po czym wrócił zadziwiająco szybko.

— Zwariowaliście! Przecież ich nie dowieziecie! Lepiej tu ich rozwalimy, żeby się nie męczyli…

— Patrzcie go, jaki dobry — powiedział Gugu. — Czyżby u was w stolicy nie wiedzieli, że doktor Magga wymyślił lekarstwo na wszystkie choroby?

— Na wszystkie? — Jeżozwierz nie uwierzył.

— Na wszystkie — potwierdził Gugu. — Oprócz twojej głupoty.

— Smocze mleko! A ty kim jesteś? Mordę owinąłeś, żeby gębę uciekającego arystokraty ukryć, tak?

Gugu ryknął jeszcze głośniej niż wtedy, kiedy wypychał samochód. Ryczał o tym, że trzykrotnie płonął w transporterze opancerzonym, a w tym czasie panowie jeżozwierze przeczekiwali w okopach, ryczał o moralnym obliczu panów jeżozwierzów, o niektórych szczegółach intymnego życia panów jeżozwierzów, o zachowaniu żon panów jeżozwierzów w czasie wojny, o najszlachetniejszym pochodzeniu dzieci panów jeżozwierzów, o tym, jak panowie jeżozwierze…

— Och, jak dobrze… — powiedział zasłuchany jeżozwierz. — Cywilny człowiek nawet nie zrozumie, jak dobrze. Tak, arystokraci tak nie potrafią, tylko generał Dryggu potrafił, za to go, bydlaki, wykończyli…

W tym czasie drzwi wagonika otworzyły się znowu i pojawiła się w nich chwiejna postać w czarnym mundurze i zielonym kołpaku.

— Oj, jajogniot się ocknął — bąknął wystraszony jeżozwierz. — Dodali mi jajogniota dla pewności, poję go przez cały czas, żeby nie donosił… Macie coś do picia? Nie dla siebie potrzebuję, wam to też pomoże…

Hercog z żalem wyjął ze schowka manierkę i podał jeżozwierzowi.

— Mają, mają! — radośnie wrzasnął za siebie jeżozwierz. I dodał cicho: — Jedźcie szybciej, nie kuście licha, ten tu na kacu pięciu ludzi rozstrzelał…

Gugu nie trzeba był długo namawiać.

— Dlaczegośmy go nie zabili? — zapytał zdziwiony, kiedy posterunek został daleko z tyłu.

— Bo nie jesteśmy jąjogniotami — odpowiedział hercog.

— Jajognioty nie jajognioty, a jak zaczniemy doprowadzać wszystko do porządku, to tę drogę będą mi tu wylizywali.

— Wierzysz, że będziemy coś doprowadzać do porządku? — zapytał hercog.

— Inaczej bym cię nie woził, Kociaro! — odpowiedział Gugu i wsunął do ust drogiego papierosa z osobistych zapasów ałajskiego hercoga.

Wkrótce w dolinie pokazała się stolica. Dymy z licznych pożarów snuły się nad nią i nie wszystkie mógł ugasić deszcz. Szary całun przykrył ruiny hercogowego pałacu, bryłę centrum handlowego, sześcian Ministerstwa Obrony, most wysadzony przez Idi-Ałaj, Muzeum Historyczne zbudowane przez szalonego architekta na kształt grobowca, stadion sztuk walki na trzysta tysięcy widzów, stary teatr, według zwyczaju nazywany Imperatorskim i rejon fabryczny, skąd przede wszystkim wznosiły się słupy dymu; aż strasznie było sobie wyobrazić, co może się palić, powiedzmy, w fabryce paliw syntetycznych, ponieważ składniki tych paliw były wyłącznie toksyczne. Nad wszystkim sterczał z dymowej przykrywki wygięty gwóźdź Wieży Radiowej.

Przejechali ostatnią rubież obrony, rubież, która i tak się na nic nie przydała, natomiast ktoś bardzo chciał doprowadzić ją do całkowitej ruiny. Tu i tam walały się wyrwane wybuchami amunicji wieże wrytych w ziemię transporterów; kołpaki bunkrów, wykonanych ze zbrojonego betonu, leżały rozbite straszliwymi uderzeniami, jak gdyby wyszedł z morza pacyfista wysoki do nieba i zaczął realizować swoje stare marzenie.

Może to i lepiej, myślał hercog, przynajmniej wjazdu nic nie tamowało, jeśli tylko, oczywiście, nasi odlegli przyjaciele nie przywieźli tu czegoś poważniejszego… Chociaż nie powinni, to niezgodne z ich zasadami.

Posterunki zatrzymywały ich jeszcze dwukrotnie, ale za pierwszym razem Gugu ruszył do werbalnego szturmu i zwyciężył, a za drugim, kiedy brodaty jajogniot zaczął bardzo uważnie przyglądać się księciu, jeden z rannych w furgonie wydał z siebie tak żałosny przedśmiertny jęk, że wzruszył nawet kogoś takiego jak urzędnik bezpieki.

Dojechali do umówionej willi. Gugu wprowadził wóz na podwórko. Wydawało się, że mieszkańcy porzucili to miejsce, które niegdyś było arystokratyczną i prestiżową dzielnicą. Wszystko tu już rozgrabiono do spodu, a czego nie dało się ukraść — zostało zniszczone. Na środku podwórka stała kiedyś rzeźba Morskiej Dziewicy dłuta samego Trugga. Zostały z niej tylko płetwy na postumencie. Hercog bywał wcześniej w tym domu.

Na spotkanie wyszedł im kapral straży pałacowej, niemłody i zarośnięty chłopina z podbitym okiem.

Hercoga oczywiście poznał, mimo ogolonej głowy i brudnozielonego kitla sanitariusza, ale nawet okiem nie mrugnął, ponieważ nie wolno było mrugać oczami. Westchnął tylko głęboko i wyprowadził zza rogu motocykl „skoczek”, niegdyś należący do syna gospodarza. Hercog poznał również motocykl. Nie nowy, ale bajerancki, ze wszystkimi chromowanymi bambetlami i bardzo mocny. Właśnie na takich teraz ganiali obszarpańcy.

— Rozlokujcie się — rozkazał hercog szoferowi, a ten wypuścił znudzone poranione bractwo z furgonu.

Ustawili się w szeregu według wzrostu, chociaż ten mieli mniej więcej jednakowy, odpowiadający standardowi osobistej gwardii ałajskich książąt. — Czekajcie na mnie do wieczora. Jeśli nie wrócę… — Gigon zamyślił się i kontynuował: — Znaczy, że nie wrócę. Wtedy kapral wyprowadzi was z miasta według swojego uznania.

Jeszcze raz obejrzał sobie Gugu, ocenił przygotowania. Z pewnej odległości ujdzie. Z bliska też ujdzie, przecież nie będzie czasu się przyglądać. Nie powinno być czasu.

Po mieście pętały się jakieś amatorskie patrole, czasem ze strachu strzelały do okien, w których zwidywali im się snajperzy starego reżimu. Na Pierścieniu Kwiatowym zatrzymał go prawdziwy patrol: specwóz z dwoma policjantami i jajogniotem.

— Ugog — przeczytał z hercogowego dokumentu jajogniot. — Gdzie to takie nazwiska się rodzą: Ugog? W oddziałach karnych pewnie?

— W szkole młodszych medyków — spokojnie odpowiedział pułkownik Gigon. — Przecież tam jest napisane.

— Popatrzcie! — Jajogniot plasnął w dłonie. To nie był etatowy pracownik, pewnie siedział przez całe życie gdzieś w jakiejś piwiarni i czekał, aż ktoś litościwy postawi kufelek. — Na kogo trafię: sanitariusz, dozorca albo fryzjer. Tylko obrońców krwawego systemu nie widać. Chodźmy na posterunek, wyjaśnimy…

Widać było, że policjanci, jak i wcześniej jeżozwierz, wstydzą się towarzystwa takiego typa; policjanci nie trafili na front z powodu zaawansowanego wieku.

— Przecież widzicie, to jest meldunek od samego doktora Maggi do samego wicepremiera — cierpliwie wyjaśniał hercog. — Raport o epidemiologicznym stanie, panie… eee…

— Panów już nie ma! — pochwalił się jajogniot. — Nawet to słowo zostało wycofane…

— No to jak będziemy do siebie mówili? — nie wytrzymał hercog.

Jajogniot zamyślił się głęboko.

— Nie wiem — oznajmił. — Pewnie będziemy mówili „mężczyzno”, „kobieto” i tak dalej… Jak każą, tak będziemy mówili! — Jajogniot niespodziewanie spurpurowiał. — Złaź z motocykla, szoruj do kabiny!

— Mężczyzno Tigga — zwrócił się do niego jeden z policjantów — lepiej od tych sanitariuszy trzymać się z daleka. Nie wiadomo, co mógł podłapać? Tu, na świeżym powietrzu, bakcyle odlatują, ale w zamkniętej przestrzeni kabiny…

Jajogniot nagle zbladł, czy to z powodu uczonych słów, czy też z innego powodu. Zacisnął nos palcami, oddał księciu dokumenty i zaczął wściekle popluwać na dłonie, jakby zmywając je śliną. Wąsaty policjant puścił oko do hercoga i ryknął: — Czego stoisz, grucho do lewatywy? Chcesz stworzyć korek na drodze? Jedź dalej!

Z powodu „gruchy do lewatywy” hercog wcale się nie obraził.

Mieszkańcy w większości siedzieli po domach — ci, którzy mieli domy. Po ulicach pętały się, oprócz patroli, jakieś podejrzane gromady z tobołami. Czasem taka grupa pędziła w pięknym kabriolecie; patrole strzelały do nich, ale bardziej na postrach. Tak, prawdziwych żołnierzy wieszano, a szabrownicy mieli się dobrze.

Oto, mściwie myślał hercog Gigon, macie, czegoście chcieli. Sądziliście, że dobrzy Ałajczycy, zrzuciwszy nienawistną dyktaturę, natychmiast wezmą się za pobieranie nauk i doskonalenie sztuk. Ale gdzie patrzy pan Jaszmaa junior? I w ogóle, jeśli jesteście Progresorami — to progresujcie, smocze mleko!

Na co czekacie? Aż się wszyscy nawzajem pozagryzamy albo zdechniemy z powodu zarazy?

Przemknął obok Imperatorskiego Teatru — teraz zasiadała w nim Rada Ludowa, to znaczy zespół wybitnie amatorski. Kątem oka zdążył zauważyć, że nad wieńczącą teatr wieżyczką łopoce flaga, znieważająca swoim kolorem najbardziej niewyrobiony gust.

Tak, pomyślał hercog, dobrze, że nie mają już tego… Sikorskiego. Ten na pewno wykurzyłby Lisa z jego nory i zrobił swoim zastępcą. W dwójkę wyczyściliby stolicę nie gorzej, niż nocne wozy z armatkami wodnymi. Gigon przypomniał sobie zimne spojrzenie ze stereozdjęcia w domu Kornieja i wzdrygnął się. I natychmiast pomyślał o Dangu — jak tam sobie radzi, wytrzyma, zrealizuje zamysł czy trzeba będzie blefować?

Jeśli nie przyleci Kammerer, mówił Dang, jeśli uda mi się wziąć Kammerera na siebie, to plan jest całkowicie wykonalny. Wykonalny nawet teraz, po przewrocie.

Hercog przejeżdżał teraz obok tego miejsca, skąd całe towarzystwo zgarnął czarny „huragan”. Za strefą parkową zaczynała się strefa ochronna, bunkier numer jeden, schronienie najjaśniejszej rodziny i jej otoczenia.

W dzieciństwie też mu się nie podobało to miejsce.

Загрузка...