Rozdział 10

W południe na plac przywieziono kuchnie polowe, ludzie porzucili oskardy i łopaty, i ustawili się w długich kolejkach, pobrzękując błyszczącymi metalowymi menażkami i kociołkami. Pilnujący tłumu gwardzista w dziarsko załamanym berecie, stojący przedtem w rozkroku na wieży budki transformatorowej, też przycupnął. Automat trzymał pod ręką. Kolejkowicze przerzucali się uwagami: — Nie, panowie, wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego. Mniemałem, że zaczną się masowe egzekucje, potem będziemy szukali swego majątku…

— A ja uważam, że her… że Jego Ałajska Wysokość ma rację. Chcesz żreć, to bądź uprzejmy popracować.

— Ale dlaczego wszyscy? Dlaczego ja, członek honorowy kolegium adwokatów, powinienem machać kilofem i nosić te grudy?

— Coś panom powiem: hercoga podmieniono.

— Co to za bzdury? Jak pan na to wpadł? Niejednokrotnie byłem w pałacu na audiencjach i znakomicie pamiętam młodego Gigona.

— Może i pamiętasz… A mnie szwagier opowiadał, jego brat cioteczny służył w Bojowych Kotach.

Hercoga Gigona otruli karhońscy agenci. Stary hercog, oczywiście, cierpiał, ale bez następcy nie można, szczególnie w takich czasach. Znaleźli więc w Bojowych Kotach chłopca, jak dwie krople wody…

— …Jasne, i zaczął ten chłopiec gadać trzema językami, wspaniale jeździć konno i tak dalej.

— Ale, panowie, kiedy zaczną rozstrzeliwać to bydło? Kiedy będziemy mogli wrócić do swoich domów?

— Lepiej niech pan podziękuje, panie adwokacie, że pracujemy tu, w centrum. Buntowników ujętych z bronią w ręku wysłali za rzekę, żeby gasili pożary w fabrykach, a bez maski tam pewna śmierć…

— A ja tak myślę: może ci chłopcy i byli oszustami, ale epidemię opanowali.

— Niech pan przestanie, nie było żadnej epidemii.

— Co ty pieprzysz, czterooki: nie było, nie było… Jak to nie było, kiedy ja trzy doby z kibla nie złaziłem?

— Nie było epidemii. Była brudna woda, zepsute konserwy…

— Jeszcze niech pan powie: nie myli rąk…

— A ja mogę jeszcze coś dodać, to wszystko niebieskodupcy nam urządzili. Tam są sami czarownicy.

Mają w nosie naszą technikę i naukę też. Młody hercog, jak się zagotowało w stolicy, uciekł samolotem na Archipelag…

— Przecież mówił pan, że go otruto!

— To zdaniem szwagra otruli, a po mojemu, uciekł. A jego awionetkę strąciły szczurojady z kutra desantowego. Trafił hercog na taką wysepkę, gdzie mieszkają karły. A te karły, musicie wiedzieć, nawet wśród dzikich uważane są za dzikie. I on tam zaprzyjaźnił się z jednym wróżbiarzem z tych karłów, obiecał mu górę wszystkiego. Wróżbiarz powróżył i wróciła prawowita władza… Tylko poczekajcie, jak się skończy muzyka, sami usłyszycie wróżby…

— Po prostu wstyd słuchać tych bredni. A co się, w takim razie, w Imperium porobiło? Karhon też ten karzeł zaczarował?

— No, nie cały Karhon, tylko ichnią księżniczkę, to pewne.

— Panowie, panowie, takie słuchy gorsze niż rozruchy. Pokój z Kartonem rodził się od dawna, mam znajomego kuriera w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Teraz nie będzie żadnego hercogstwa Ałaju, po ich ślubie powstanie Ałajskie Imperium Karhonu…

— Dobre! Żeby i szczurojady się nie czuły pokrzywdzone…

— A ktoś tę księżniczkę widział?

— Było zdjęcie w porannych gazetach. Dziwne: szczurojadka, a wszystko ma.

— Panowie, a słyszeliście o zagranicznych agentach? O ludziach z Kontynentu Mgieł?

— Przecież chce pan uchodzić za człowieka kulturalnego, nikt nie mieszka na Kontynencie Mgieł.

— Mieszkają, tylko pod ziemią. I okazuje się, że przez cały ten czas nam szkodzili. To oni skłócili nas z Karhonem…

— No, z Karhonem to my od trzystu lat wojowaliśmy… Ludzie rozmawiali głośno, starając się przekrzyczeć szczekaczki. Ze szczekaczek, dla podtrzymania ducha, wylewała się muzyka marszowa, klasyczne marsze szły na zmianę ze współczesnymi: „Twardy pancerz i szybkie transportery”, „Artylerzyści, hercog rozkaz dał” i, oczywiście, „Purpurową zorzą zaciągnął się horyzont”.

Nagle marsze umilkły i słychać było tylko, jak brzęczą łyżki. Potem głośnik odkaszlnął i powiedział w nieznanym języku: Korniej Janowicz Jaszmaa! Jego Ałajska Wysokość hercog Gigon oczekuje pana w swojej podmiejskiej rezydencji w celu rozmów o losie zakładników. Ma pan zapewnione wolne wejście i wyjście. Korniej Janowicz Jaszmaa…

— No co, nie mówiłem? Sami słyszycie. Niebieski karzeł czaruje co godzinę, żeby wszystko się udało młodemu hercogowi…

Młody hercog przez te dni dobrze jak łapał po dwie godziny snu na dobę. Siedział przy ojcowym biurku, tym z giętymi nóżkami, przewracał papiery, podpisywał faktury i rozkazy o dymisjach i awansach. Od czasu do czasu w gabinecie pojawiał się Jednooki Lis i podsuwał nowe listy do egzekucji. Na każdej hercog niezmiennie stawiał rezolucję: „Do prac przy odbudowie”.

— Ale, wasza wysokość…

— Za mało zostało Ałajczyków, panie generale, za mało. Karhon zasymiluje nas za dwa pokolenia… I nawet mój następca nie będzie czystej krwi Ałajczykiem… Co tam na moście?

— Zanitowali jeszcze dwie kratownice, ale naczelny inżynier powiada, że ciężki transport na razie jest wykluczony…

— Mogłoby się wydawać, że most jest odbudowywany po to, żeby można się było po nim przejechać lekkim powozem! Proszę przekazać inżynierowi, że osobiście dla niego zrobię wyjątek i jego rozstrzelam.

— Tak jest, wasza wysokość.

— Proszę dopilnować, żeby jakiś idiota nie strzelił do pana Jaszmyy.

— Wszystkie posterunki dostały zdjęcia, wasza wysokość. Pod strażą znaleźli się marynarze. Ci, co… Jakie są dalsze dyspozycje?

— Do przemysłowego rejonu, do pożarów…

— Ale to właśnie oni…

— Do pożarów… Gdzie jest Jaszmaa, smocze mleko?

— Już meldowałem, że lądowanie „widma” odnotowano trzy godziny temu.

— Ojce-smoki, co on tu, pełznie? Generale, proszę iść i czekać na niego przy wejściu. Całkowita lojalność.

Proszę pamiętać, że oni mogą jak nic zniszczyć całą Gigandę…

— Przecież, powiedzmy sobie, mocno trzymamy ich za gardło…

— Niemniej ludzie są ludźmi… Proszę iść, generale.

— Tak jest, wasza wysokość.

— Hercog został sam, piekącymi oczami zlustrował ojcowski gabinet. Rezydencja podmiejska, rzecz jasna, została dokładnie splądrowana, tyle tylko że jej nie spalono. Do gabinetu przetaszczono resztki mebli, na pocięte fotele i sofy narzucono pokrowce z juty, żeby nie było tak wstyd. Plamę krwi na dywanie jakoś udało się zaprać, ale brunatny kleks został. Widocznie panowie buntownicy przeprowadzali tu swoje przesłuchania. Hercog przypomniał sobie, jak wybuchł granat w loży z komitetowcami i jak potulna od razu zrobiła się sala, jak wychodzili na scenę krótkotrwali panowie życia i przysięgali wieczną wierność…

Co, zresztą, nie zwalniało od prac remontowych…

— Wasza Ałąjska Wysokość!

— Hercog uśmiechnął się. W drzwiach stał Bojowy Kot w nowiutkim mundurze i patrzył na hercoga płonącymi z zachwytu oczyma („Przecież to nasz Gag! Myśmy z nim w okopach, pod bombami…”).

— Wasza Ałąjska Wysokość! Jego ekscelencja kazali przekazać, że człowiek, którego pan oczekuje, przybył.

— Świetnie, Kociaku! Prowadź go tu, i nie próbuj być niegrzeczny, nie łap za rękawy, ten wujek może ci przyłożyć… „Proszę, pan pozwoli”… Wszystko jak należy, zrozumiałeś?

— Tak jest. Wasza Ałąjska Wysokość!

Korniej Janowicz Jaszmaa pozostał Progresorem do szpiku kości. Nie pozwolił sobie na paradowanie po ulicach stolicy w ziemskim terilenowym kombinezonie — zdobył gdzieś oficjalny strój do audiencji, na który niedbale narzucił długopoły czarny szynel jajogniota. Ale z daleka widać było, że nie jest Ałajczykiem, dlatego że Ałąjczycy chodzili teraz, wciągając głowy w ramiona i oglądając się za siebie, co i rusz nieżyczliwie łypiąc na siebie oczami.

— Dzień dobry, Kornieju Janowiczu — powiedział hercog po rosyjsku. — Proszę wejść i siadać. Nie tam, tam sprężyna wyskoczyła, a rozmowa będzie długa…

— Witaj, Bojowy Kocie. Od kiedy to jesteś hercogiem? I niedbale runął we wskazany fotel.

— Zawsze byłem, Komieju Janowiczu. Nie wpadł pan na pomysł, żeby wykonać głębokie mentoskopowanie, chociaż i na to się przygotowaliśmy… Zresztą, jaki sens grzebać się w pamięci jakiegoś żołnierzyka? Mam nadzieję, że pan wszystko zrozumiał?

— Nie wszystko — powiedział Korniej. — Bardzo nie wszystko.

— Operacja była przygotowywana długo, Kornieju Janowiczu, niemal połowę mojego życia. Szanowny panie Jaszmaa, przebywając w pańskim gościnnym domu nie marnowałem czasu. Kiedy pan na długo opuszczał swoją rezydencję, mój towarzysz, a pański pupil Dang, za pomocą szczególnego kodu budził we mnie pułkownika ałajskiego kontrwywiadu, a ja cały zanurzałem się w oceanie informacji, którą oferował mi BP1.

Jaszmaa nic nie powiedział, tylko patrzył na hercoga jasnymi, przezroczystymi oczami.

— Oczywiście, nawet nie próbowałem zrozumieć wszystkiego — kontynuował hercog. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, poskrzypując wysokimi desantowymi butami. — Przede wszystkim interesowało mnie progresorstwo i Progresorzy; historia, metody, nazwiska. Smocze mleko, panie Kornieju! — Przystanął nagle i wyciągnął rękę w stronę fotela. — Za kogoście nas uważali? Jeśli niepiśmienny don Reba domyślił się… powiedzmy, niezupełnie zwyczajnego pochodzenia Rumaty Estorskiego, to kontrwywiad kraju od wieków prowadzącego wojny miał nie namierzyć waszych ludzi? Ten numer udał się wam na Saraksz, gdzie panuje szczególna teoria powstania świata, ale na Gigandzie hipoteza o zamieszkałych innych światach istnieje od pięciuset lat! A legendy o tym, że człowiek spadł na powierzchnię Gigandy z niebios, jeszcze dłużej!

— Czy to preambuła? — uprzejmie zainteresował się Korniej.

— To koniec akapitu! — ryknął hercog. — Koniec całego tego waszego progresorstwa i potęgi! Proszę mi wybaczyć, panie Kornieju, że tak po prostu, po żołniersku, ale, naprawdę wyprowadza mnie pan z równowagi swoją udawaną obojętnością. Tak więc, piętnaście lat temu po raz pierwszy zarejestrowaliśmy lądowanie waszego „widma”. Mieliśmy dużo szczęścia, nawet sfilmowaliśmy to. Przy okazji, wiemy, że w chwili lądowania „widmo” przez jakiś czas jest bezbronne i każdy chłopak z ręcznym miotaczem rakiet…

Ale nie spieszyliśmy się. Po pierwszej, bardzo nieudanej próbie aresztowania waszego człowieka, zaniechaliśmy natychmiast tych prób i ograniczaliśmy się tylko do inwigilacji. Profesjonalnej inwigilacji, panie Kornieju! Bez „dreptaków” i urządzeń podsłuchowych!

— Nieudana próba… to Paweł Prochorow? — zapytał ochrypłym głosem Korniej.

— Dokładnie. Znany jednocześnie jako Grań Gug, wielki wynalazca i władca samochodowego imperium.

Pokornie przełknęliście naszą oficjalną wersję o awarii jego osobistego jachtu w czasie sztormu, a ciało było tak zmasakrowane o przybrzeżne skały, że nie dało się go w żaden sposób zidentyfikować, rodzina też pośpieszyła się z kremacją, z naszego, rzecz jasna, poduszczenia.

— Szkoda Paszki — powiedział Korniej. — To była dla nas duża strata.

— A pan myśli, że nam nie szkoda? Przecież Grań Gug faktycznie uratował wtedy hercogstwo od nieuchronnej porażki, właśnie jego diesle pozwoliły zrealizować szybki przerzut wojsk… Natomiast przekonaliśmy się, że fizyczne możliwości Ziemianina, na dodatek przygotowanego, o wiele przewyższają takie same mieszkańca Gigandy. Więc nie ciskaliśmy się, tylko przygotowywaliśmy swoją operację „Podrzutek”…

— Jak widzę, znacie tę historię — skinął głową Korniej.

— Oczywiście. BPI nie ma tajemnic przed Dangiem; zgódźmy się, że major jest genialny. Tak więc w czasie operacji „Podrzutek” zginęło dziesięciu naszych agentów, wielu z nich nie dorastałem nawet do pięt.

Tylko w dwóch przypadkach chwyciliście haczyk. Postawiliśmy na waszą miłość do człowieka. I nie pomyliliśmy się. Zabraliście dwa malutkie umierające smoczęta do swojego gniazda, a smoczęta wyrosły…

I wcale nie musiałem, to znaczy Gag, bić biednego majora, to on sam wymyślił, żeby było bardziej przekonująco, bo wy i tak niczego nie podejrzewaliście. Dzikusy z obcej planety, stale mordujące się wzajemnie. Tak o nas myśleliście…

— Proszę dalej, słucham pana, słucham — powiedział Korniej.

— A dzikusy, mam na myśli Ałajczyków, przeżyły właśnie dzięki wywiadowi i kontrwywiadowi. Już za mojego pradziada przejęto od tubylców z Archipelagu mentalny chwyt, dziś znany jako „dwa w jednym”.

Inaczej Imperium już dawno by nas zgniotło. Ale znaliśmy z wyprzedzeniem ich plany i udanie podsuwaliśmy ich agentom dezinformację. Drogi panie Kornieju! Wy, Progresorzy, bawiliście się w wywiad, a dla nas była to jedyna szansa przetrwania. Dlatego nie dziwcie się i nie obrażajcie, że ktoś okazał się lepszy. Nie mogliśmy nie okazać się lepsi…

— Rozumiem pana — powiedział Korniej. — W jakich warunkach trzymani są zakładnicy i jak się wam udało?

— Och, to było dość proste. Ponieważ nasze służby dysponowały już pełnymi listami waszych ludzi, zorganizowaliśmy tak zwaną epidemię i przeprowadziliśmy tak zwane szczepienia… Przejąłem w lazarecie od waszego kochanego lekarza paczkęśrodka nasennego, a nasi specjaliści potrafili to wyprodukować…

Nie wiecie o nas wielu rzeczy, przyjacielu Kornieju. A zakładnicy? Wszyscy, w tej liczbie i pański syn, mają się dobrze. Na razie. Ich zdrowie całkowicie zależy od tego, czy dogadamy się z panem. Proszę ich nie szukać. Awaryjne przekaźniki, pardon, zostały usunięte. Naszym chirurgom daleko do waszych, ale ogromne doświadczenie wojenne… Zostały, rzecz jasna, niewielkie blizny. Zresztą, nikt nawet się nie obudził. Miejsce znaleźliśmy przytulne, ale uciec się stamtąd nie da. Próba ucieczki, jak i próba uwolnienia, doprowadzi do natychmiastowego wybuchu. Proszę nawet nie próbować swoich hipnotycznych sztuczek, ponieważ wszystko jest zorganizowane według Zasady Martwej Ręki. Wie pan, siedzi żołnierzyk, trzyma przycisk… A rodowód tego żołnierzyka zbadany na pięć pokoleń wstecz…

— Wiem — skinął głową Korniej. — Dalej.

— Dalej jest jeszcze ciekawiej. Kociaku! — krzyknął hercog. W drzwiach pojawił się znany już zachwycony kursant.

— Jestem, Wasza Ałajska Wysokość!

— Proszę wina dla panów dyplomatów, najlepszego wina z Arichady, i coś na przekąskę, tylko nie konserwy. Konserw mam już… Tak właśnie przekaż starszemu krajczemu, dokładnie: najlepszego wina z Arichady, bo znowu podsunie jakiegoś kwasa, szczur tyłowy…

— Tak jest, Wasza Ałajska Wysokość! Mnie tu ze wsi moi paczkę przysłali… Jeśli nie odmówicie…

— Potem się rozliczymy, kursancie, hercog o długach pamięta…

— Umiejętnie pan z nimi postępuje — powiedział Korniej.

— A jak pan myślał? Człowiek potrzebuje idola, niech to będzie inny człowiek albo idea. Kursant wielbi mnie, a wy humanizm…

— A pan? — zapytał Korniej. — Co pan czci?

— Ja — powiedział hercog Ałaju — jestem zwolniony z tej konieczności. Zresztą, za jakieś dwa tygodnie zacznę wielbić przyszłą księżnę, właściwie Imperatorową. Przecież sam się, panie Komieju, szykuję na tron Imperatora, a tytuł jego jest taki, że na czczo człowiek nie wymówi…

— Ciągle pan żartuje — powiedział Korniej.

— Nie ja powinienem być smutny — odpowiedział w zamyśleniu hercog.

— Nieoczekiwanie szybko wrócił kursant z tacą. Nie tylko zdążył skoczyć do piwnic po wino, ale i pokroił na cienkie plasterki delikatne wędzone mięso, a pozostałą zakąskę rozłożył nie gorzej niż w restauracji.

— Hercog rozlał zielonkawe wino do wysokich kielichów, jeden podał Korniejowi i wzniósł toast: — Za szczęśliwe zakończenie sprawy!

— Niezłe wino — powiedział Korniej. — Co ja gadam, wyśmienite wino! Koniecznie muszę wziąć przepis…

— Na wszystko przyjdzie czas — hercog odstawił swój kielich na biurko. — Więc tak: zakładnicy są tylko częścią operacji. Gigandzka, że tak powiem, filia. Przejdźmy do drugiej części. Aktualnie na Ziemi major Dang, ten właśnie chory cherlak, którego pan tak wielkodusznie zabrał z ruin, na całego penetruje system BP1. Na razie tylko posłał dyskretną wizytówkę swoich możliwości do waszych władz. Ale jeśli o umówionej godzinie nie połączę się z nim, zaczną się prawdziwe nieprzyjemności. Zakłócenia procesów technologicznych, pożary, wybuchy… Wasze struktury są dość kruche, przyjacielu Komieju, szczególnie jeśli zajmie się nimi ktoś z łomem…

— Po co wam to? — zapytał Korniej. Jego twarz pozostawała spokojna, tylko oczy zaczęły żarzyć się gorączkowym blaskiem.

— Chociażby po to, żeby Ziemianie w końcu zrozumieli, że życie jest w rzeczywistości brutalne i okrutne.

Ale nieprzyjemności na tym się nie kończą. Major Dang postanowił podać do wiadomości publicznej pewną wiadomość, która nieprzyjemnie zdziwi nie tylko Ziemian, ale i waszych sojuszników na Tagorze.

Smocze mleko, tam bym chciał być!

— Tak — zamyślił się Korniej i zaczął gryźć płatek mięsa. — Tak to jest.

— Właśnie tak — potwierdził hercog. — Ale to tylko na wypadek, gdyby zakładnicy zamierzali złożyć z siebie ofiarę w imię własnej planety.

— Szantaż, jak rozumiem — powiedział Korniej.

— Szantaż — potwierdził hercog. — Tak właśnie jest. A co ma zrobić mały człowiek, do domu którego włamują się uzbrojeni włamywacze? Cierpieć, przystosowywać się, żeby doczekać sprzyjającego momentu…

— A co w zamian?

— Kapitulacja — powiedział hercog. — Pełna i bezwarunkowa. I, odpowiednio, reparacje i kontrybucja. Nie będzie, co prawda, aneksji, za daleko trzeba by było gnać z korpusem ekspedycyjnym. Przygotowałem tu taką listę: potrzebujemy polowych syntezatorów, maszyn budowlanych, medykamentów, wielu rzeczy potrzebujemy, jesteśmy zrujnowani…

— Pan doskonale wie, wasza wysokość, że zabrania się wprowadzać ziemskie technologie na planety objęte progresorstwem. Prócz tego olbrzymi psychologiczny i kulturowy szok…

— A to już — hercog ponownie napełnił kielichy — nie wasze zmartwienie. Jeśli uczciwie mówić, to i my, i Saraksz, i szczególnie Arkanar, jesteśmy waszymi zabawkami. Pokojami zabaw. Zabawy dla prawdziwych mężczyzn. Możliwość pobiegania, postrzelania, pokonspirowania, wyładowania instynktów. Ziemia jest dla was zbyt nudna, więc najbardziej niespokojne dusze idą do Progresorów, jak nasi znudzeni przodkowie do Czarnego Legionu… Wszystko to było, przyjacielu Komieju, i u nas, i u was; przecież jesteśmy podobni z natury. Myślę, że i pochodzenie mamy wspólne, chociaż wasi uczeni boją się do tego przyznać… Tak więc, szok? Jeśli przylecą mądrzy wujowie i przywiozą chytre maszynki, a z nimi swoje ideały, to rzeczywiście, nastąpi wstrząs dla umysłów, kryzys kultury, psychologiczny krach. Inna sprawa, kiedy ci sami wujkowie, przegrani w uczciwej walce, jeśli wywiad można nazwać uczciwym rzemiosłem, zaczynają wypłacać zwycięzcom daninę. Wtedy mamy triumf, wszech ogólny entuzjazm i niesłychane ożywienie. W wyniku tego i wasze cele zostaną osiągnięte, a my również na tym zyskamy…

— To niemożliwe. — Korniej zaprzeczył. — Rada nigdy na to nie pójdzie… Wie pan, czym to się może dla was skończyć? Mieszkańcy Gigandy siądą nam na kark i po prostu się zdemoralizują, jak tubylcy na Archipelagu.

— W końcu, przyjacielu Kornieju, możecie zaopatrzyć każdy wysłany tu mechanizm w blok autodestrukcji, żeby nasi mądrale przy nim nie majstrowali. Musimy tylko przeżyć kilka najcięższych lat…

— A potem się spodoba. To jest jak narkotyk.

— Czy moje słowo będzie dla pana gwarancją?

— Nie. Jest pan śmiertelny. Przy tym śmierć może nadejść ze strony najbliższego krewnego… Zbyt duża pokusa.

— Nie mam krewnych — powiedział hercog. — Dzięki waszym wysiłkom.

— Mieszkańcy byłego Imperium nie ścierpią — argumentował dalej Jasmaa — żeby kontrolowali naszą pomoc wyłącznie Ałajczycy. I wszystko zacznie się od nowa, tylko na wyższym poziomie.

— Nie mamy wyjścia. — Hercog był już lekko zniecierpliwiony. — Wiedzieliśmy, na co się porywamy. Teraz i wy wiecie. Pozwolimy na istnienie poselstwa ziemskiego na Gigandzie. Ludność dowie się, że to posłowie z Kontynentu Mgieł. I tak nikt nie wie, co się tam dzieje. Wystarczy. Totalitarne państwo, wie pan, ma swoje zalety… Zresztą, czym się różnią nasze olbrzymie kartoteki od waszego BPI? Tylko prędkością operacji, ale my się nigdzie nie spieszymy…

— Przy okazji — zapytał Korniej. — Jak to się stało, że pan i współpracownik Dang, tacy młodzi, macie takie wysokie stopnie?

— Ach, to proste — powiedział hercog. — To się zdarzało i na Ziemi. Jak tam było u waszego klasyka?

„Matka moja nosiła mnie jeszcze w brzuchu, gdy zostałem zapisany…” — „… do Siemionowskiego pułku jako sierżant” — dokończył Korniej. — Brawo. Wspaniała pamięć. No więc, niech pan słucha, sierżancie. Będę mówił nie w imieniu swojej planety, a osobiście od siebie. Pan uważa, że chwyciliście nas za gardło…

— Za krtań — uściślił hercog.

— Niech będzie. Oczywiście, możemy zlikwidować Gigandę. Wystarczy przenieść tu energetyczne urządzenie…

— Nigdy tego nie zrobicie — powiedział hercog. — W przeciwnym wypadku byśmy nie zaczynali…

— Właśnie tak. Ale ja, osobiście, mogę urządzić wam los jeszcze gorszy. Gorszy, bo nieokreślony. Sam boję się tego, co chcę zrobić, ale zrobię. Skoro jest pan na bieżąco w sprawie „podrzutków”, to powinien pan znać imiona figurantów… Sądzę, że nieboszczyk Sikorski by mnie zrozumiał.

— Bardziej mi się pan podoba taki — powiedział hercog. — Nareszcie. Długo na to czekałem. Die Erde uber alles, przyjacielu Kornieju?

— Tak — powiedział Korniej. — Die Erde uber alles. Był pan godnym przeciwnikiem, herzogu, ale Ziemia nie może przegrać. Inaczej cała galaktyka poleci w diabły.

— Pan zwariował. — Hercog zbladł. — W takim razie lepiej nas rzeczywiście rozpylcie na atomy… Nie, nie macie prawa, to nieludzkie…

— Właśnie — powiedział Korniej Jaszmaa. Wstał z fotela, zrzucił pelerynę i gwałtownym szarpnięciem lewej ręki oderwał prawy rękaw ubrania wraz z rękawem koszuli. Na opalonej skórze obok łokcia widniała ciemna plama. Lewa ręka wyjęła z kieszeni podłużny futerał.

— Kornieju Janowiczu — poprosił hercog — proszę tego nie robić. Zakładnicy zostali wypuszczeni w tej samej chwili, kiedy pan przekroczył próg tego pokoju. „Wino z Arichady” to hasło…

Ale Korniej, wydawało się, nie słyszał go, jak nie słyszał kilka lat temu Progresor Lew Abałkin, który wpadł do piwnicy Muzeum Kultur Pozaziemskich. Brakowało tylko pistoletu w ręku hercoga Ałaju.

W przedpokoju dał się słyszeć jakiś hałas.

— Kociaku, wpuść go! — krzyknął hercog, nie odwracając się. Patrzył, jak szczupłe palce Kornieja wyjmują z futerału jasny krążek, jak wolno zbliżają go do łokcia prawej ręki…

— Korniej!!! — głos przybyłego zabrzmiał nieludzko. Pistolet w ręku Maksyma Kammerera tańczył. — Nie wolno! Na podłogę, Korniej! Rzuć! Natychmiast!

Korniej odwrócił się do drzwi.

— Zbyt długo czekałem na pana, Maks — powiedział. — Ale przecież Lowa i Rudolf nie umarli na darmo, prawda?

— Hercog wykorzystał pauzę i znalazł się między nimi. Nawet chwycił Kornieja za prawą rękę, chociaż świetnie wiedział, że tamten bez trudu błyskawicznie się uwolni.

— Panowie, panowie — zaczął mówić gorączkowo. — Panowie, nie wolno. Kammerer, proszę schować broń…

Komieju Janowiczu, proszę schować to obrzydlistwo… Jesteśmy ludźmi, a wy nie jesteście od nas lepsi; jesteśmy słabi, podli, tchórzliwi, okrutni, ale jesteśmy ludźmi.

— Lewa ręka Komieja opadła, jasny krążek poturlał się po dywanie, sam Korniej Jaszmaa również opadł na dywan, z szacunkiem podtrzymywany przez Jego Ałajską Wysokość.

— Co się z nim dzieje? — zapytał Kammerer, opuszczając pistolet.

— Śpi — odpowiedział hercog i podniósł krążek. — Umiejętność dosypywania czegoś do kielicha przeciwnika posiadłem już na pierwszym roku. Proszę zabrać tę rzecz i schować jak najdalej… Chociaż, może lepiej by było przechowywać detonatory na Gigandzie, w sejfie jakiegoś małego prywatnego banku. Ziemianie są zbytnio ciekawscy i porywczy.

— Pomyślimy o tym — powiedział Maksym. — A na razie, wasza wysokość, proszę mi pomóc położyć Komieja na kanapie.

— Jak tam mój Dang? — zapytał hercog, kiedy udało im się ułożyć lecące przez ręce ciało.

— Siedzi w Radzie i targuje się — wzruszył ramionami Kammerer.

Hercog z zadowoleniem pokiwał głową.

— Doskonale. Mam nadzieję, że w waszej Radzie siedzą ludzie ze zdrowym rozsądkiem.

— Nawet bardziej — odpowiedział Maksym. — Rzeczywiście uwolnił pan zakładników?

— Za dwie godziny przywiozą ich tu — powiedział zmęczonym głosem hercog. — W istocie blefowałem, ponieważ trudno jest śmiertelnikowi podnieść rękę na półboga… A pan rzeczywiście strzeliłby?

— Nie wiem — powiedział Maksym. — Chyba tak.

— No to jak, będziemy teraz omawiali warunki z panem?

— Słyszałem całą waszą rozmowę — machnął ręką Kammerer. — Sądzę, że Rada znajdzie jakieś mądre wyjście. Skoro już tak wyszło.

Do gabinetu energicznie wszedł Bojowy Kot. Miał nieszczęśliwą minę.

— Wasza Ałajska Wysokość — zaczął jęczeć — chciałem mu zastosować „podwójną klamrę”, a on się wywinął i na podłogę mnie cisnął…

— Wołałem cię, Kociaku? — zjadliwie zainteresował się hercog.

— Nie, ale…

— No to maszeruj do koszar… Nie, najpierw przynieś nam jeszcze wina.

— Ze środkiem nasennym? — zapytał Kammerer.

— Nie, jakie tam teraz środki nasenne — powiedział hercog. — Co nam wyszło? Myśmy dali pstryczka waszej pysze, wy naszej… Przysięgam, kiedy wyjął ten przeklęty detonator, o mało nie zerżnąłem się w gacie.

— Ja, analogicznie — westchnął Maksym.

— Wie pan co, przyjacielu Maksymie — powiedział hercog, po raz drugi gestem odprawiając kursanta, który przyniósł nową butelkę — a nie przeprowadzilibyśmy z waszym KOMKON-em 2 operacji prewencyjnej?

Oczywiście, kiedy skończymy z bieżącymi sprawami. W końcu, proszę przyznać, ałajski wywiad jest coś wart.

— Przyznaję — powiedział Maksym. — Chociaż nie rozumiem, jaką byśmy operację mogli wykonać wspólnie i, co najważniejsze, przeciwko komu?

— Zadziwia mnie pan, przyjacielu Kammererze — powiedział hercog, starannie przecierając kielichy serwetką. — Oczywiście, że przeciwko waszym ulubionym Wędrowcom. Póki jeszcze nie zaczęli wędrować po Gigandzie. Sprawa polega na tym, że już na Ziemi doszedłem do pewnych wniosków na ten temat.

Wyście skopali, przegapili takie fakty, że włosy stają dęba! Oto co znaczy brak stałego treningu! Nie będziemy ich na razie łapać, ale podrzucimy im swojego człowieka… Nawet wiem, gdzie i kiedy… I kogo…

Kammerer zakrztusił się winem.

— Masz ty, bracie, tupet — powiedział. — Chociażeś i hercog.

Jego Ałajską Wysokość rozłożył ręce i wykonał błazeński dyg.


Przekład: Eugeniusz Dębski

Загрузка...