Rozdział 9

„Dom Kornieja” w żaden sposób nie był podobny do „Domu Leonida”, zresztą nie był to dom, ale cały kompleks budynków i pomieszczeń, w których znajdowały się sale sportowe, arsenał, lazaret, centrum informacyjne, nie mówiąc już o słynnym Korniejowym muzeum, w którym nie byłem, ale o którym słyszałem.

Nie mogłem prowadzić flyera, za bardzo byłem rozkojarzony. Leonid Andriejewicz, pomrukując coś jak: „Ci dzisiejsi — juści!”, wypchnął mnie z fotela pilota i dał po dawnemu tak ostro, że zacząłem się obawiać o jego życie. O swoje też. Dołem płynęły, czasem stając na boku, złote pszeniczne pola.

Natomiast na podejściu do „Domu Kornieja” wielki pilot wyłączył i tak niemal bezgłośny silnik, i poszybował wcale nie na lądowisko, ale niemal pół kilometra od domu, prawie w krzaki.

— Potrafi pan pełzać. Maksymie? — zapytał. — Bardzo bym nie chciał niepokoić mieszkańców.

— Pełzać potrafię — zameldowałem. — Ale panu nie zalecam. A co się tyczy mieszkańców domu, to wszyscy, o ile wiem, pognali na pokład, na czele z gospodarzem.

I właśnie sobie przypomniałem, że Korniej Janowicz Jaszmaa jest jednym z „podrzutków”, kryptonim „Elbrus”, o ile się nie mylę. Nie, nie mylę się. Oto i jeszcze jeden przypadek…

— Nie sądzę, by nas oczekiwał — powiedział Gorbowski — ale asekuruje się na pewno. Niech pan sobie wyobrazi. Maksymie, że musi pan przedostać się do sztabu chontyjskiego, powiedzmy, wywiadu, nie zaalarmowawszy i nie uszkodziwszy wartowników, tym bardziej że żywych wartowników nie ma. Drzwi, powiedzmy, są zamknięte na hasło. Wszystkie drzwi. Oto plan domu — podał mi tabliczkę. — Pańskie ruchy?

Dom, powtarzam, był mi nieznany, ale wszystkie bloki — standardowe. Korniej Jaszmaa nie lubił przesady. Jakiś czas badałem schemat, potem oddałem go Gorbowskiemu.

— Na razie widzę jedną drogę — powiedziałem. — Załóżmy, że wszystkie drzwi są rzeczywiście zablokowane. Na podwórku od strony ślepej ściany jest pokrywa, to system cyrkulacji basenu. Niestety, nie jest to basen w sali gimnastycznej, ale w muzeum. Nie wie pan przypadkiem, czym zasiedlił Jaszmaa basen, Leonidzie Andriejewiczu?

— Przypadkiem wiem — odparł Leonid Andriejewicz. — Znajduje się tam ichtiomammal. Tego ichtiomammala obiecał mu nieboszczyk Paul Gniedych. Mam wielką nadzieję, że to biedne zwierzę przeżyje i mnie z panem. Proszę mu nie zrobić krzywdy, Maks, bardzo proszę.

— Żeby tylko on mnie nie skrzywdził — burknąłem. Ichtiomammal, jak świadczy nazwa, jest rybopodobnym ssakiem z planety Jajła, o wymiarach sporej orki, ma gęstą futrzaną okrywę i mnóstwo zębów. Najprzyjemniejsze w tej istocie jest to, że nigdy nie śpi, a przez cały czas krąży wzdłużścian swojego więzienia. A jeśli Korniej Janowicz zapomniał ją nakarmić przed odlotem…

— Rozkaz, szefie — powiedziałem. — Wielcem rad, szefie. Proszę nie skąpić datków dla licznych wdów i sierot po mnie… Przypuśćmy, że wyjdę z basenu cało. Z rękami, z nogami. Co dalej?

— Dalej? — Leonid Andriejewicz zamyślił się. — Dalej, gołąbeczku, zupełnie bezszelestnie, zupełnie jak w tym chontyjskim lokalu, przenika pan do gabinetu gospodarza. Tam przy pulpicie powinien siedzieć człowiek. Z nim proszę postępować jeszcze delikatniej niż z ichtiomammalem…

— Na rany Chrystusa, Leonidzie Andriejewiczu — powiedziałem. — Nie boję się płynąć i utonąć. Ale co ja mogę zrobić ichtiomammalowi? On ma gardziel szerszą niż pochłaniacz energii. Połknie mnie jak ziarnko słonecznika, bez wahania… A ten człowiek to kto?

— Masz ci los — zdziwił się Leonid Andriejewicz. — Stary staruch wie, a młody oper się nie domyśla.

Przecież u Kornieja Janowicza mieszkali dwaj aborygeni z Gigandy. Jeden się zbuntował, zażądał odesłania do domu, a drugi był mądrym chłopcem, uczonym wielce; ten ci został w tym domu, żeby nauki pobierać… Zapamiętaj tylko, że ten chłopczyk może okazać się nie takim prostym chłopczykiem, ale operem jak ty, tak więc nie rozluźniaj się.

— Czy to znaczy, że KOMKON l prowadzi własną grę?

— Tam się dowiesz, kto prowadzi własną grę. Ale uważaj, żeby wszyscy zostali żywi. Sam mówiłeś, że zagrożenie dla ludzkości… No, maszeruj, gołąbeczku, a ja tu sobie poleżę na trawce…

No i masz tego dobrego Leonida Andriejewicza, myślałem, zdejmując ubranie. Nie forsuj się, zwierza nie zamęcz, zadanie wykonaj… Z drugiej strony — nie za bardzo się zasiedziałem po gabinetach? Ale choćbyś był mistrzem, zręczniejszy od ichtiomammala nie będziesz… Co on mnie, na śmierć posyła? Nigdy w wodzie na nikogo nie polowałem, chociaż jakie tu, do czarta, polowanie… Massaraksz, czy on zwariował?

Do budynku dotarłem jakoś niezauważenie. Trawa była wysoka. Pokrywa, co prawda, zaopatrzona została w kod, ale kod był standardowy. Jakiś czas sterczałem nad tą czarną wodą, czekając, aż strumień zmieni kierunek i zanurkowałem. Poniosło mnie do przodu i musiałem jakoś przyhamować, żeby mnie nie wyrzuciło prosto na środek basenu. W końcu z przodu zamajaczyła jasna plama. Żadnego ichtiomammala w jej granicach nie widziałem, ale i widzieć nie mogłem, ponieważ włoski na tym zwierzu, o ile pamiętam, mają odpowiedni współczynnik załamania światła, co bardzo pomaga ichtiomammalowi w jego walce o przetrwanie.

Przy wylocie rury najeżyłem się, jak bajkowy bohater, którego Baba Jaga wpychała do pieca. Teraz należało doczekać się zmiany kierunku strumienia, bo właśnie w tym momencie miałem szansę wyskoczyć.

Massaraksz, przecież nie wiem, jaka jest odległość do krawędzi basenu! To ci Gorbowski, to ci dobroczyńca… Korniej też nie lepszy, nie wystarczyłby mu wypchany…

W końcu woda przestała na chwilę płynąć, w myślach wykonałem arkanaski gest odpędzający zło, odepchnąłem się z całej siły i popędziłem do góry. Natychmiast potężna siła ścisnęła moje żebra i powlokła, powlokła…

Ichtiomammal był przewidujący, skoczył za mną, ale zabrakło mu z pół metra, rozczarowany kłapnął więc zębami i zaczął rysować swoje kółka w basenie. A ja wisiałem w powietrzu, pochwycony manipulatorami trzymetrowego domowego robota, Manipulatory niespiesznie wciągały się, jednocześnie opuszczając mnie na podłogę.

— Szeregowy Dramba — niezbyt głośno zakomunikował robot. — Wykonuję polecenie człowieka Leonida, ratując człowieka Maksyma…

— Och, Leonidzie Andriejewiczu, jakżeś mnie zrobił w jajo, myślałem. Wszystko obmyślone super, połączył się z robotem i mnie odpowiednio ustawił. Teraz pójdę wszystkich chwytać i łapać…

— Ciszej, szeregowy Dramba — powiedziałem. — Kto jest w domu z ludzi?

— W domu jest żywy człowiek Dang — powiedział robot. — Serwomechanizmy w domu…

— Nie ma potrzeby o serwomechanizmach — przerwałem. — Gdzie jest człowiek Dang i co robi?

— Człowiek Dang siedzi przy pulpicie w gabinecie człowieka Kornieja — powiedział robot. — Ma wszystkie dostępy…

— Posłuchaj — oświadczyłem. — Człowiek Dang jest chory i może sobie zaszkodzić. Trzeba wejść do gabinetu, chwycić człowieka Danga, jak mnie przed chwilą podczas wyjmowania z basenu, i potrzymać w powietrzu aż do zmiany polecenia.

Szeregowy Dramba poturlał się po korytarzu, a ja za nim, zostawiając mokre ślady. Zacząłem marznąć.

Jakoś głupio aresztować człowieka na golasa. To znaczy — jeśli on jest goły, to nawet bardzo wygodnie, ale jeśli odwrotnie…

…Kiedy robot wturlał się do gabinetu, człowiek, który siedział przy pulpicie, nawet się nie odwrócił. Po ekranie płynęły różne znaczki, w większości dla mnie niezrozumiałe. Kiedy Dramba chwycił go i odwrócił do mnie, zobaczyłem, że człowiek jest młody, dość szczupły i posiada, jak rzadko, nicujące spojrzenie.

Chciałem powiedzieć coś takiego ładnego, książkowego, w stylu: „Trzeba umieć przegrywać, pułkowniku Schmultke!”. Na Saraksz w młodości lubiłem błysnąć czymś takim, ale teraz przede mną był jakiś inny wróg. Niebezpieczniejszy od całego wywiadu Imperium Wyspiarskiego, od załogi Białej Submariny.

Niebezpieczniejszy nawet niż Rudolf Sikorski — kiedy jeszcze znałem go pod ksywą Wędrowiec.

Niebezpieczny przez to, że potrafił postawić się całej planecie, o wiele silniejszej i potężniejszej niż jego własna…

— No i co? — uśmiechnąłem się. — „Odejdź, kmieciu!”, co? Zaraz zrobi palcami jakieś pas i zniknie. Ale nie zniknął, tylko powiedział spokojnie: — Wirus aktywowany, panie Kammerer. Wasi specjaliści już od dawna nie stykali się z czymś podobnym.

A zatrzymać wirus mogę tylko ja. Dlatego to ja będą dyktował warunki rozmów. Zgoda?

— Zaraz przyjdzie tu pewien człowiek — zacząłem.

— Już tu jestem — rzucił z kąta Leonid Andriejewicz. Huśtał się w hamaku. — Napaskudziłeś tu, gołąbeczku, aż nie wiadomo od czego zacząć… Ledwie namówiłem Kornieja Janowicza, żeby udał się na Gigandę i pozwolił nam pogadać konkretnie.

— Szefie — powiedziałem po chontyjsku — pan wysłał Komieja, wiedząc, co się tu?..

— Właśnie — odpowiedział również po chontyjsku. — Ale poleciał tam Korniej nie z pustymi rękami, przepraszam za ten mimowolny kalambur.

Zrozumiałem, z czym poleciał tam Korniej, i zrobiło mi się zimno.

Загрузка...