ROZDZIAŁ IX

Ku zdziwieniu Jima następnego ranka Tee Jay przyszedł na zajęcia. Miał na sobie podkoszulek z napisem Snoop Doggy Dog i dziwny, nieobecny wyraz twarzy. Jim wszedł do klasy niosąc pod pachą gruby folder. Rzucił go na biurko, po czym stał przez chwilę, spoglądając kolejno na każdego ucznia: Sue-Robin Caufield, flirtującą i rozgadaną; Davida Littwina, ze zmarszczonymi brwiami wpatrującego się w swój stolik, jakby nie mógł pojąć, skąd się tu wziął; śmiejącą się głośno Muffy Brown; Raya Vito, z przymkniętymi oczami flirtującego z Amandą Zaparelli – teraz, kiedy miała już proste zęby, wzbudziła jego gwałtowne zainteresowanie.

Jim potarł brodę grzbietem dłoni. Przez całą noc miał koszmary i rano nie ogolił się zbyt dokładnie. Włosy nie dały się ułożyć tak, jak chciał, a w szufladzie znalazł tylko jedną czystą koszulę – była to koszula w niebieską kratę, którą zazwyczaj wkładał do prac przy samochodzie. Brakowało jej dwóch guzików, ale przynajmniej była uprasowana.

– Miło mi powitać Tee Jaya z powrotem w klasie i jestem pewny, że wam również – zaczął. – To, co przydarzyło się Elvinowi, było straszną tragedią, lecz chyba łatwiej będzie nam ją znieść wiedząc, że sprawca nie jest jednym z nas.

Mówiąc Jednym z nas”, obrócił się i spojrzał na Tee Jaya. Tylko oni obaj wiedzieli, że Tee Jay naprawdę był zamieszany w morderstwo i nawet jeśli sam nie zabił Elvina, to przecież stał i patrzył, jak Umber Jones dźga nożem jego przyjaciela. Ale Jim chciał, aby chłopiec czuł, że należy do klasy i zawsze może się zwrócić do nich o pomoc. To był jedyny sposób, w jaki mógł wyrwać go spod okropnego wpływu wuja.

– Dzisiaj przeczytamy „Dlaczego głaskał koty” Merrilla Moore’a. Strona sto osiemnaście w książce „Współczesna poezja amerykańska”. Chcę, żebyście najpierw przeczytali go sami i spróbowali zrozumieć. To trudny i dziwny wiersz, jednak chciałbym od każdego z was usłyszeć, co o nim sądzi.


Głaskał koty z najrozmaitszego powodu

Na przykład, kiedy wszedł do domu i czuł,

Że podłoga może się zapaść razem ze ścianami

Zgodnie z niektórymi prawami magii.

To właśnie chyba głosił znak nad drzwiami:

Naruszenie praw przez intruzów takich jak on.


Lecz nie miał nic do stracenia i nic do zyskania,

Więc zawsze wchodził…


Wciąż jeszcze czytał po cichu wiersz, kiedy dostrzegł czarny dym kłębiący się nad parapetem. Dym gęstniał i rósł lekko wirując, aż stopniowo przybrał postać wuja Umbera, z początku niewyraźną i zniekształconą, ale potem całkiem dobrze widoczną.

Jim usiłował na niego nie patrzeć, jednak okazało się to niemożliwe, gdyż Umber Jones podszedł prosto do jego biurka i stanął tuż przed nim. Jego twarz wyglądała jak upudrowana popiołem, a oczy jak dwie czerwone kulki. Przypominał zombie, ale przemówił swoim zwykłym, grubym i groźnym głosem:

– Zrobił pan to, o co prosiłem, i porozmawiał z człowiekiem zwanym Chill?

Jim skinął głową. Zauważył, że Sharon podniosła głowę znad książki i spogląda na niego marszcząc brwi, jakby czuła, że dzieje się coś dziwnego. Jim nie chciał, aby Umber Jones zaczął podejrzewać, że któryś z uczniów wie o jego istnieniu, ale kiedy zerknął na Tee Jaya, zorientował się, że chłopiec widzi wuja równie wyraźnie jak on.

– W porządku, panie Rook… i co ten Chill miał do powiedzenia?

Jim nie odpowiedział. Umber Jones podszedł jeszcze bliżej do biurka i wyciągnął rękę.

– Nie dosłyszałem, panie Rook. Może niech pan mówi trochę głośniej.

Jim nadal spoglądał na niego i nic nie mówił. Umber Jones patrzył na niego przez jakiś czas, a potem zaczął odkręcać prawe ramię. W końcu zdjął je, ukazując ukryte w nim ostrze.

– Widzi pan ten nóż, panie Rook? To ostrze ma moc Ghede, który jest najbliższym współpracownikiem Barona Samedi. Kiedy Baron Samedi potrzebuje zwłok, dostarcza mu je Ghede. Chyba nie chce pan zostać takimi zwłokami?

Przysunął nóż pod nos Jima, aż ostrze prawie dotknęło jego brody.

– Może jednak powie mi pan, co powiedział Chill zeszłego wieczoru?

– Powiedział, żeby poszedł pan do diabła.

– Oczywiście – zaśmiał się Umber Jones. – Chyba nie oczekiwał pan, że odda dziewięćdziesiąt procent swoich zysków ot tak, ponieważ kazał mu to zrobić jakiś nauczyciel z college’u?

– Nie, prawdę mówiąc, nie.

Jeszcze dwóch czy trzech uczniów podniosło wzrok znad książek.

– Ale przekazał mu pan wiadomość, no nie? I ostrzegł go, co będzie, jeśli nie zrobi tego, co mu kazano?

– Tak.

– Więc następnym razem, kiedy pan się z nim zobaczy, będzie bardziej chętny do współpracy?

– O czym pan mówi? Co pan chce zrobić?

– Zamierzam przekonać go tak, jak zawsze przekonuję wszystkich, którzy mi się opierają.

– Jeśli komuś znów stanie się krzywda… – zaczął Jim.

W tej samej chwili John Ng zerwał się z miejsca. Na jego twarzy malowała się panika.

– Panie Rook! – zawołał, trzymając w ręce amulet. – Panie Rook, on tu jest, prawda? To z nim pan rozmawia! Spójrzcie na mój kamień! Zrobił się cały czarny!

Sharon również się poderwała.

– Wyczuwam go, panie Rook! Niech pan nie udaje, że go tu nie ma!

Inni uczniowie, zaskoczeni, rozglądali się na wszystkie strony.

– Kto tu jest? O kim oni mówią?

– To ten człowiek w czerni! – wrzasnął John. – To ten facet, który zabił Elvina! Nikt go nie widzi, tylko pan Rook, ale on tu jest. Jest tu wśród nas, w tym pokoju!

Tee Jay obrócił się na krześle.

– Zamknij się, ty wietnamski głupku! O czy ty mówisz, do diabła, jaki facet ubrany na czarno?

– On tu jest! – oświadczyła Sharon. – Wiem, że tu jest!

– Ty też się zamknij, suko – warknął na nią Tee Jay. – Zwariowałaś czy co?

– Tee Jay! – skarcił go Jim. W tym momencie poczuł zimne dotknięcie na twarzy i leżącą przed nim książkę opryskały kropelki krwi.

Zaszokowany, przycisnął dłoń do policzka. Umber Jones mierzył go gniewnym spojrzeniem, obnażając pożółkłe zęby w groteskowym uśmiechu.

– Powiedziałem panu, żeby im pan nic nie mówił, no nie? Nie usłuchał mnie pan.

W klasie zapadła głucha cisza. Wszyscy uczniowie patrzyli na Jima szeroko otwartymi oczami. Krew ciekła mu między palcami i skapywała z łokcia.

– Nic im nie powiedziałem – odparł. – Byli dostatecznie wrażliwi i inteligentni, więc domyślili się sami.

Umber Jones zdawał się rosnąć i puchnąć, aż osiągnął ponad dwa metry. Miał na sobie czarny garnitur i zapinaną na guziki czarną kamizelką, którą Jim wyraźnie widział, chociaż wydawała się dziwnie przezroczysta. Patrząc przez nią mógł dostrzec twarze swoich uczniów

– Ricky’ego, Beattie i Shermy Feldstein.

– Teraz, kiedy już o mnie wiedzą – oznajmił Umber Jones – może przydałaby im się mała lekcja, żeby wiedzieli, co się stanie, jeśli o mnie komuś powiedzą.

– Nie dotykaj ich, ani się waż! – krzyknął Jim.

– A kto mnie powstrzyma?

– Słuchaj, zrobię wszystko, co chcesz! Chcesz, żebym wrócił i porozmawiał z Chillem?

Dobrze, zrobię to. Tylko zostaw w spokoju moich uczniów!

– Zrobisz, co zechcę, bez względu na to, czy ich zostawię w spokoju, czy nie. Jest pan moim przyjacielem, panie Rook, pamięta pan?

Jim skoczył, usiłując złapać Umbera Jonesa za ramię, ale jego ręce przeszły przez tamtego jak przez dym. Umber Jones machnął uzbrojonym ramieniem i rozciął Jimowi lewy rękaw marynarki, a potem drasnął go w czubek nosa. Gdyby Jim nie cofnął w porę głowy, Umber Jones rozciąłby mu nozdrze.

Klasa widziała tylko uskakującego i miotającego się Jima, jego rozcięty rękaw i lejącą się krew. Muffy zaczęła wrzeszczeć, a kiedy Jim zatoczył się na stolik Jane Firman, ona też podniosła krzyk. Chłopcy wołali przestraszeni:

– Trzymajcie go! Niech go ktoś przytrzyma! Sprowadźcie pana Wallechinsky’ego! Nie pozwólcie mu upaść!

Tee Jay nagle wstał i krzyknął:

– Nie! Słyszycie mnie? Nie wołajcie nikogo! Zamknijcie się i zostańcie na swoich miejscach!

Wszyscy nagle zamilkli, oprócz Muffy, która żałośnie pociągała nosem. Umber Jones cofnął się od Jima, unosząc wysoko ostrze i tocząc okrutnymi szkarłatnymi ślepiami. Jim wyjął chusteczkę higieniczną z pudełka na biurku i przycisnął ją do policzka. Był wstrząśnięty i obolały, ale najgorsze było to, że czuł się bezsilny. Powinien ochraniać swoich studentów, a nie potrafił.

– Słuchajcie mnie uważnie – powiedział Tee Jay. – Wyjdziecie stąd i nikomu nie powiecie ani słowa o tym, co tu widzieliście. Ten człowiek w czerni, o którym mówił pan Rook, jest prawdziwy, nawet jeśli nie możecie go zobaczyć. Ja go widziałem. Widziałem go w dniu, w którym zginął Elvin, i widzę go teraz, wyraźnie jak na dłoni.

Stał na środku klasy, spoglądając po kolei na każdego z nich.

– Może przedtem nie wierzyliście w jego istnienie, ale spójrzcie na to skaleczenie na policzku pana Rooka i powiedzcie mi, skąd się wzięło. Jeśli nie chcecie, żeby przytrafiło się wam to samo, trzymajcie buzie na kłódkę i nie rozmawiajcie o tym z nikim. A jeśli potrzebujecie bardziej przekonujących argumentów, idźcie do zakładu pogrzebowego i spójrzcie na ciało Elvina.

– Kim jest ten mężczyzna w czerni? – zapytał go Russell Gloach.

– Kimś w rodzaju ducha, to wszystko.

– Ducha? – mruknął zdziwiony Ray. – Duchów przecież nie ma.

– No, może raczej duszą bez ciała. On nie jest martwy… tylko potrafi opuszczać swoje ciało.

– Skąd tyle o nim wiesz? – zapytała Sue-Robin.

– To duch kogoś, kogo znam. Dlatego tu jest.

– Czy nie możesz mu powiedzieć, żeby zostawił nas w spokoju? – spytała żałośnie Jane.

Miała łzy w oczach i była bardzo przestraszona.

Tee Jay energicznie potrząsnął głową.

– To nie jest taki rodzaj ducha, któremu można wydawać jakiekolwiek rozkazy. Chcecie żyć długo i szczęśliwie? Więc traktujcie go z szacunkiem i trzymajcie się z daleka.

Rozumiecie?

Jim wyszedł przed klasę i nie patrząc na Tee Jaya powiedział:

– Słuchajcie wszyscy, Tee Jay ma rację. We własnym interesie nie powinniście mówić nikomu o tym, co tu dziś zaszło. Nawet rodzinie czy najbliższemu przyjacielowi.

– A co możemy zrobić z tym duchem? – spytała Beattie, nerwowo rozglądając się po klasie.

Jim zerknął na Umbera Jonesa, lecz ten opuścił głowę, tak że zasłoniło ją rondo kapelusza.

– Nic nie możemy zrobić – odparł Jim. Klasa wyczuła rezygnację w jego głosie i zamilkła.

Jim otarł twarz. Policzek przestał krwawić, jednak przydałoby się go obmyć. Powinien pójść prosto do gabinetu lekarskiego, ale nie zamierzał zostawiać klasy sam na sam z Umberem Jonesem.

– Wracajmy do wiersza – powiedział. – Tee Jay… zechcesz usiąść na swoim miejscu?

Chłopak wzruszył ramionami i klapnął na swoje krzesło.

Jim wrócił za biurko i usiadł. Przed nim leżał zalany krwią podręcznik. Zerknął na Umbera Jonesa, lecz ten pozostał na swoim miejscu, wciąż kryjąc twarz w cieniu szerokiego ronda kapelusza.

Wszyscy szeptali i wiercili się niespokojnie.

– No już, wracajmy do wiersza – powtórzył Jim. – On nie uczyni wam krzywdy, jeśli zrobicie to, co powiedział Tee Jay… A teraz chcę, żebyście wszyscy zastanowili się, czy to zapadanie się podłóg i znikanie ścian było prawdą, czy tylko alegorią? A jeśli tak, to alegorią czego? I co miał na myśli autor, mówiąc o innych prawach magii”?

Klasa milczała. Wiedzieli, że Umber Jones nadal pozostaje w pokoju, czy widzą go, czy nie. Wuj Umber zdjął kapelusz, przygładził dłonią popietatoszare włosy i z ironicznym uśmiechem spojrzał na Jima,

– Chill przestraszył cię, prawda? – powiedział tym swoim głosem przypominającym stęk wleczonego po cemencie worka.

Jim zignorował go i wskazał na siedzącego w odległym kącie Grega.

– Jak myślisz, co poeta rozumiał przez „niektóre prawa magii”? – zapytał.

Greg wykrzywił twarz w tuzinie różnych grymasów, zanim zdołał wykrztusić:

– Przesądy… no, wie pan, o czym mówię? Takie jak te związane z rozsypywaniem soli czy przechodzeniem pod drabiną…

– Bardzo dobrze, Greg. Rozmaite tabu, o tym pisał. To określenie pochodzi od polinezyjskiego słowa „tabu”, oznaczającego święty lub szczególnie ważny obiekt.

Umber Jones zauważył:

– Ktoś powinien opatrzyć panu ten policzek. Paskudne skaleczenie.

– Nie przeszkadzaj – odparł spokojnie Jim, chociaż wciąż trząsł się ze złości. – Te dzieci muszą się uczyć.

Ich oczy spotkały się na moment. Potem Umber Jones oświadczył:

– W porządku. Przyślę do pana posłańca z wiadomością.

– Tylko nie Elvina, proszę. Niech spoczywa w pokoju.

– Elvin? On nie chce spoczywać w pokoju. Z przyjemnością wychodzi na spacery.

Jim nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Ale Umber Jones już zaczął drgać i blaknąć, a po kilku chwilach jego dym rozwiał się i zniknął, jakby go nigdy nie było.

– Poszedł sobie – oświadczył John Ng. – Spójrzcie na mój kryształ. Znowu jest przezroczysty.

– Naprawdę poszedł? – zapytała Rita.

– Tak – potwierdził Jim. – Myślę, że da nam wreszcie spokój.

– Czego on chciał? – nalegała Sherma.

– Nie powinniście się tym przejmować – powiedział Jim. – Przykro mi tylko, że zostaliście w to zamieszani.

– No, Tee Jay, powiedz nam, czego on chce – zażądał Russell. – Wygląda na to, że jesteście dobrymi kumplami.

– Słyszałeś, co powiedział pan Rook. On niczego od was nie chce. Żąda tylko odrobiny szacunku i dyskrecji – odparł Tee Jay i przytknął palec do ust tak, jak zrobił to Umber Jones, kiedy zaglądał przez okno. Potem odwrócił się do Jima i powiedział: – Ktoś musi panu opatrzyć to skaleczenie, panie Rook. Może zaprowadzę pana do higienistki?

W jego głosie było coś, co kazało Jimowi natychmiast odłożyć zakrwawiony podręcznik.

– W porządku, Tee Jay. To nie potrwa długo – zwrócił się do pozostałych uczniów. – Może tymczasem napiszecie wiersz o waszych przesądach… o wszystkim, co was przeraża.

O rozbitych lustrach, omijaniu pęknięć chodnika, o liczbie trzynaście…

Spojrzeli na niego, wciąż stropieni i zdenerwowani. Wyszedł zza biurka i przeszedł między stolikami, poklepując uczniów po ramionach i ściskając ich ręce.

– Słuchajcie – powiedział – zdarzyło się tu coś bardzo dziwnego i niebezpiecznego.

Jednak dopóki nie stracimy głowy… póki będziemy trzymać się razem, wszystko będzie dobrze.

Tee Jay wstał i wziął go pod rękę.

– Chodźmy, panie Rook. Naprawdę ktoś musi obejrzeć pański policzek.

Wyszli z klasy i poszli korytarzem. Obok przeszedł pan Wallechinsky, wciąż noszący plaster na policzku. Jim zasłonił ręką twarz.

– Jak leci, panie R.? – powitał go woźny.

Jim odparł:

– Wspaniale.

Minęli zakręt na końcu korytarza i Tee Jay przystanął.

– Panie Rook… muszę panu coś powiedzieć. Wiem, że mnie pan nienawidzi. Wiem, że uważa pan, że pomogłem wujowi Umberowi zabić Elvina, ale to wcale nie było tak…

Jim oparł się plecami o ścianę, W oddali słyszał miarowy pisk sportowych butów uczniów na wypastowanej drewnianej podłodze. Nie był nastawiony zbyt przyjaźnie czy współczująco.

Kołnierzyk miał mokry od krwi i wciąż trząsł się ze złości. Jednak Tee Jay mówił bardzo poważnie i wyglądał teraz jak dawniej, a nie jak rozwścieczony chuligan, który pobił Elvina w toalecie.

– No dobrze – mruknął Jim. – A jak było?

– Zaczęło się to sześć miesięcy temu, kiedy wuj Umber niespodziewanie stanął w drzwiach. Powiedział, że wrócił z długiej podróży po Europie, Afryce czy skądś tam, i że chce znowu nas poznać. Nie pamiętałem go. Miałem tylko dwa lata, kiedy opuścił L.A.

Mamie chyba się nie spodobał, ale w końcu był bratem ojca, więc co miała zrobić? Ja uważałem, że jest wspaniały. Był zabawny i znał mnóstwo tych niesamowitych opowieści o ceremoniach voodoo i ołtarzach z ludzkich kości, o kapłankach mówiących nieznanymi językami. Nauczył mnie wszystkiego. Pokazał mi. Sprawił, że przekonałem się, iż voodoo jest jedyną prawdziwą religią, rozumie pan? I tak jest, to jedyna religia, która jest rzeczywista.

Jedyna dająca dowody na to, w co wierzysz.

– No cóż, w tym muszę ci przyznać rację – rzekł Jim, odejmując dłoń od policzka i pokazując Tee Jayowi krew na palcach.

– Przepraszam, panie Rook. Nie chciałem tego.

– A Elvin? Co z Elvinem? Pewnie tego też nie chciałeś. Jednak Elvin nie żyje, a przynajmniej wszyscy tak sądzą.

– Właśnie o tym chcę teraz z panem porozmawiać. Dopiero wtedy, gdy wuj Umber zabił Elvina, przekonałem się, do czego jest zdolny. Powiedział, że zamierza nauczyć Elvina szacunku… Nie miałem pojęcia, że chce go zabić. Przysięgam.

– Byłeś tam, kiedy to się stało. Dlaczego nie próbowałeś go powstrzymać?

Tee Jay potrząsnął głową.

– Jego nic nie powstrzyma, panie Rook. Może wezwać na pomoc Voduna, Barona Samedi i mnóstwo duchów, o jakich pan nigdy nie słyszał. Widzi pan, kiedy w latach siedemdziesiątych mieszkał w Venice, zarabiał na życie myjąc samochody białych ludzi.

Obiecał sobie, że już nigdy nie będzie się tak poniżać. Chciał znaleźć prawdziwą władzę. Nie polityczną, lecz magiczną. I przyrzekł sobie, że pewnego dnia wróci do L.A. i zdobędzie wszystko, stanie się szanowany i bogaty, i żaden biały człowiek nie pstryknie na niego palcami i nie nazwie go „chłopcem”. Nie pozwoli nikomu na brak szacunku wobec siebie i takich jak on.

– I dlatego zabił Elvina?

Tee Jay przełknął ślinę i skinął głową.

– Elvin zawsze śmiał się z voodoo. Próbowałem przekonać go, że to jedyna religia, jaką czarny człowiek może wyznawać, ale on tylko szydził ze mnie. Mogłem to znosić, kiedy jednak zaczął obrażać Barona Samedi, przestało mi to być obojętne. Powiedział: „Zamierzasz odgryzać łby drobiu, łazić z twarzą pomalowaną na biało i w czarnym kapeluszu?” Wtedy go uderzyłem. Żałuję, że to zrobiłem, ale nie powinien tak mówić. Nie o czymś, w co naprawdę wierzę.

– I co się wtedy stało? – spytał Jim. – Twój wuj przyszedł do szkoły? Skąd wiedział, że jesteś zły na Elvina?

– Zadzwoniłem do niego do domu, bo bałem się, że doktor Ehrlichman każe mnie zapuszkować. Wuj Umber zapytał mnie, co się stało, więc opowiedziałem mu wszystko.

Powiedział, że zajmie się tym, i tak też zrobił. A raczej zrobił to jego Dym…

Tee Jay głęboko wciągnął powietrze. Jim widział, że chłopiec jest bliski łez.

– Kazał mi zawołać Elvina do kotłowni. Powiedziałem Elvinowi, że mam trochę niezłej trawki. Przyszedł tam, a wuj Umber dmuchnął na niego tym swoim proszkiem, i Elvin zesztywniał jak trup. Nie mógł się poruszyć, nie mógł mówić, jednak przez cały czas patrzył na mnie, jakby błagał, wie pan? Wuj Umber powiedział, że na Haiti zadają bluźniercom za karę dwieście pchnięć nożem…

Tee Jay znów zamilkł na dłuższą chwilę, a potem powiedział:

– Tak właśnie postąpił z Elvinem, na moich oczach. Byłem przerażony, panie Rook, cholernie przerażony. Wiedziałem, że jeśli spróbuję go powstrzymać, zrobi ze mną to samo.

On zabije każdego, kto stanie mu na drodze, panie Rook…

– Więc czemu go nie opuścisz, jeśli jesteś tak cholernie przestraszony? Dlaczego nie wrócisz do domu?

Tee Jay wbił oczy w podłogę.

– On mi nie pozwoli – wymamrotał.

– Ach tak? I to jedyny powód? Po prostu ci nie pozwoli? Daj spokój, Tee Jay, znam cię trochę lepiej.

– To jeden z powodów. A poza tym ja wierzę w voodoo, panie Rook. Naprawdę wierzę.

Ono daje moc. Czuję ją w rękach i w myślach. Nigdy nie czułem się taki silny. Nigdy nie byłem taki pewny siebie. Pierwszy raz w życiu czuję, że jestem kimś ważnym, że mam jakąś przyszłość, rozumie pan? Czuję, że jestem panem mojego losu.

– Rozumiem. Masz przed sobą przyszłość, obojętnie kogo skrzywdzisz?

– Nie chciałem śmierci Elvina, panie Rook, przysięgam. To już się nie powtórzy.

– A jeśli Chill nie zechce oddać Umberowi Jonesowi dziewięćdziesięciu procent zysków?

Przysięgniesz, że twój wuj nie tknie go palcem?

– Chill jest handlarzem narkotyków. Wie, co ryzykuje.

– Och, pewnie. Jednak to nie oznacza, że można go zabić. Powinno zająć się nim prawo.

Nie podnosząc głowy, Tee Jay powiedział:

– Panie Rook… to nie takie proste. Jestem między młotem a kowadłem. Szanuję pana, bo jest pan chyba jedynym białym człowiekiem, który rozumie, co dzieje się w mojej głowie, ale voodoo jest takie fascynujące… Daje poczucie władzy. Dzięki niemu czarni ludzie czerpią ze studni swego dziedzictwa. A pan zawsze mówił, abyśmy nie wypierali się naszego dziedzictwa, prawda?

– Nie jestem uprzedzony do voodoo – powiedział Jim. – Szanuję voodoo tak samo jak katolicyzm, szintoizm czy jakąkolwiek inną wiarę. Jednak nie lubię przemocy i przymusu. A przede wszystkim nie pochwalam morderstw. Powinieneś pójść do rodziców Elvina i powiedzieć im, jaki czujesz się silny teraz, kiedy odkryłeś voodoo.

– Lepiej zaprowadzę pana do higienistki – odparł Tee Jay.

– Dziękuję, chyba sam trafię – mruknął Jim i ruszył korytarzem, zostawiając Tee Jaya.

Chłopiec spoglądał za nim przez chwilę, a potem zawołał:

– Panie Rook! Niech mnie pan nie odpycha, proszę! Robię, co mogę, przysięgam!

Jim przystanął, ale nie odwrócił się.

– Obiecuję, panie Rook, że zrobię wszystko, żeby już nikomu nie stała się krzywda!

– A jeśli wuj Umber znów zechce kogoś zabić? Po czyjej staniesz stronie? Jego czy mojej? – zapytał Jim.

– Jestem krwią z jego krwi, panie Rook. Musi pan to zrozumieć.

– Właśnie – powiedział Jim i powlókł się do gabinetu lekarskiego.


Reszta dnia minęła spokojnie. Kiedy chłopcy poszli do warsztatu spawać i naprawiać samochody, a dziewczyny słuchały wykładu o gospodarstwie domowym, Jim przeprowadził z Jane Firman indywidualną lekcję rozpoznawania słów. Potem pracował z Davidem Littwinem nad jego jąkaniem.

Lubił Davida. Mimo wady wymowy chłopiec był zawsze chętny do współpracy i nigdy nie obrażał się na innych, kiedy z niego drwili. Jim nie udawał, że jego uczniowie nie mają wad.

Wcześniej czy później będą musieli stawić czoło światu, który nie wybacza jąkania się, fatalnego akcentu czy ociężałego myślenia. Chciał, żeby jego uczniowie nabrali pewności siebie, ale nie przekonywał ich, że będzie im łatwo żyć i zawsze będą otoczeni przez wybaczających przyjaciół i życzliwie nastawionych nauczycieli. Pewnego dnia jakiś niecierpliwy pracodawca zapyta Davida, czy jest nadzieja, że otrzyma odpowiedź do Bożego Narodzenia, i chłopak będzie musiał sobie z tym poradzić.

Od kiedy David rozpoczął naukę w drugiej klasie specjalnej, poczynił znaczne postępy, ale Jim nie zamierzał wmawiać mu, że ludzie będą czekać w nieskończoność, podczas gdy on s-s-syka, usiłując powiedzieć, o co mu chodzi.

Pod koniec dnia rozległo się pukanie do drzwi klasy i weszła Susan.

– Słuchaj – oświadczyła – kiedy mówiłam, że powinieneś trzymać się ode mnie z daleka, nie miałam na myśli trzech tysięcy mil i zawsze.

– Przepraszam – odparł Jim, wpychając plik wypracowań do walizeczki i zamykając ją z trzaskiem. – Byłem dziś bardzo zajęty.

– Skaleczyłeś się – powiedziała zatroskana. Podeszła i dotknęła jego policzka, a potem nosa. – Jak to się stało? Wyglądasz jak pan Wallechinsky.

– To nic takiego. Pęknięta szyba.

Zmarszczyła brwi.

– Czy dzieje się coś złego? – zapytała.

Wciąż myślał o tym, jak przymknęła oczy, kiedy powiedziała, że go kocha, i jak namiętnie go pocałowała.

– Wszystko w porządku – mruknął. – Miałem ciężki dzień, to wszystko.

Chciał wyjść zza biurka, ale Susan nie ruszyła się z miejsca, zagradzając mu drogę.

– Nie chcę, żebyś myślał, że jestem na ciebie zła – powiedziała. – Nadal chciałabym obejrzeć twoje mapy, jeśli kiedyś znajdziesz chwilę czasu.

– Ja nie mam żadnych map – oświadczył. – Ron Philips po prostu napuszczał nas na siebie.

– Nie masz map? – Susan zamrugała oczami. – Co chcesz przez to powiedzieć? A co z mapą północno-zachodniego przejścia Martina Frobishera?

Potrząsnął głową.

– Wymyśliłeś to? – zapytała z niedowierzaniem. – Po co to wymyśliłeś?

Zanim dokończyła zdanie, natychmiast zrozumiała dlaczego i zaczerwieniła się jak nastolatka.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie powinnam o to pytać. To było grupie. Słuchaj… zrobiłam z siebie kompletną idiotkę. Lepiej już pójdę.

Chwycił ją za rękę.

– Susan… Ja nie wiem, co zaszło między nami. Nie wiem, dlaczego powiedziałaś, że mnie kochasz, a potem zmieniłaś zdanie. Sądzę, że kobiety mają prawo bywać zmienne, ale bardzo chciałbym wiedzieć, co cię ode mnie tak nagle odepchnęło. Mam nieświeży oddech?

Rano w supersamie poznałaś Richarda Gere? Co?

– Nie rozumiem tego – przyznała Susan. – Uważasz, że między nami było coś, a nie było. Po prostu odwiozłeś mnie do domu. Rozmawialiśmy o mapach, i to wszystko. Potem wpadłeś na żywopłot i zamoczyłeś spodnie.

– Nie całowaliśmy się?

– Cmoknęłam cię w policzek.

– Cmoknęłaś, a nie pocałowałaś? Bez języczka?

– Języczka? – powtórzyła ze zdumieniem. – Jim… rozmawialiśmy o mapach, nic więcej. Od tego nie przechodzi się zaraz do pocałunków z języczkiem.

Jim przycisnął rękę do czoła.

– Coś mi się pokręciło. Myślałem, że całowaliśmy się. Myślałem, że powiedziałaś, że mnie kochasz, i pocałowaliśmy się.

Susan wzięła go za rękę.

– Jim… lubię cię i podziwiam twoją pracę z drugą klasą specjalną, ale nigdy nie mówiłam, że cię kocham. I uwierz mi, proszę… nigdy się nie całowaliśmy.

Jima nagle olśniło. Proszek pamięci! Sprawdzał proszek pamięci wyobrażając sobie, że Susan jest zakochana w nim po same uszy. Teraz przypomniał to sobie. Wiedział, że to tylko działanie proszku, ale mimo to nadal był przekonany, że całował się z Susan. To było najdziwniejsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznał. Nadal czuł jej wargi, czuł miękkość jej włosów i lekki oddech na swoim policzku. „Pokochałam cię od pierwszego wejrzenia”.

Powiedziała to tak wyraźnie, że mógł wyobrazić sobie każde słowo w lśniących, soczystych barwach, jak garść kolorowych cukierków.

– Jezu – wymamrotał oszołomiony.

– Słuchaj… – zaczęła Susan. – Może za jakiś czas moglibyśmy pójść na kolację. Albo na piknik.

– Jasne – powiedział i uścisnął jej rękę. – Chyba lepiej pójdę już do domu. Kotka Tibbles pewnie czeka na kolację.

Gdy wracał do Venice, zrobiło się parno i ujrzał wężowe języki błyskawic przelatujących nad górami Santa Monica, Zanim przejechał połowę drogi, usłyszał ogłuszający trzask pioruna i zobaczył rozpryski deszczu na chodnikach. Niebawem woda spływała kaskadą z dachu samochodu, a wycieraczki zaciekle śmigały tam i z powrotem po przedniej szybie.

Kiedy dotarł do swojego domu, zaparkował jak najbliżej cementowych schodów i wysiadł trzymając nad głową egzemplarz National Geographic. Szkoda rytuałów płodności ludu Motu z Papui-Nowej Gwinei – trochę się umoczą.

Wszedł po schodach. Myrlin obserwował go przez okno kuchni, ale gdy Jim nagle odwrócił się i zrobił okropnego zeza, pospiesznie opuścił rolety.

Kiedy Jim otwierał frontowe drzwi, zagrzmiało ponownie i zaczął padać jeszcze ulewniejszy deszcz, spływając strumieniem z dachu i wytryskując z rynien. Zapalił światło i wrzucił mokrą gazetę do kosza. Zostawił drzwi lekko uchylone i po kilku sekundach pojawiła się kotka, ocierając się o jego nogi i miauczeniem domagając się uwagi.

– No, już dobrze – powiedział.

Poszedł do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął talerz jambalayi, którą zrobił sobie jakieś dwa miesiące temu. Po dzisiejszym dniu nie był szczególnie głodny, ale miał przed sobą długi wieczór poprawiania prac i wiedział, że jeżeli czegoś nie zje, to o północy zacznie robić sobie obrzydliwe kanapki ze wszystkiego, co znajdzie w lodówce – z pikli, sera gorgonzola, przeterminowanej wędliny i masła orzechowego – i nad ranem będzie bardzo tego żałował.

Włożył talerz z jambalayą do mikrofalówki i włączył rozmrażanie, a potem otworzył puszkę piwa i wyjął konserwę z mięsem dla kotów. Kotka wpadła do kuchni gorączkowo przebierając łapami i zaczęła przełykać kawałki konserwowego królika, zanim zdążył nałożyć je na miseczkę.

– Kochasz tylko moje żarcie – powiedział do niej – a Susan wcale mnie nie kocha.

Wstał i przejrzał się w lustrze obok telefonu, ostrożnie dotykając policzka, żeby sprawdzić, jak goi się rana. Nóż Umbera Jonesa musiał być ostrzejszy niż brzytwa, ponieważ cięcie, choć głębokie na pół centymetra, już zdążyło się zamknąć. Skaleczenie na nosie było bardziej kłopotliwe: niewielkie, półkoliste nacięcie na samym czubku, lekko rozchylone. Przez jakiś czas nie będzie mógł wycierać nosa.

Wziął swoje piwo, przeszedł do stołowego i włączył telewizor. Wiadomości, mecz baseballu, „Simpsonowie”, znów mecz, zbliżenia jakichś obrzydliwych owadów, wiadomości.

Błyskawice przecięły niebo za oknem i obraz zaczął drgać. Jim podszedł do odbiornika i uderzył w pudło telewizora otwartą dłonią, ale obraz nadal drgał. W tym momencie znów usłyszał miauczenie kotki. Kiedy odwrócił się, zobaczył jakąś postać siedzącą na kanapie.

Była ledwie widoczna, szczupła i zwiewna, wydawała się bezcielesna, jakby wycięta z firanki.

Spojrzał na nią z niepokojem, jednak teraz, kiedy pogodził się już z istnieniem wędrujących dusz, nie był tak przerażony, jak przy pierwszej wizycie Umbera Jonesa. Przez chwilę patrzył na siedzącą postać, a potem ostrożnie podszedł do niej. Miała pochyloną głowę i dłonie splecione na podołku. Jim klęknął przed kanapą i wyciągnął rękę, by sprawdzić, czy zareaguje na dotknięcie, ale poczuł tylko zimne mrowienie, jakby zanurzył palce w wodzie z lodem.

Postać uniosła głowę. Miała smutną twarz i oczy skryte w cieniu, jednak Jim poznał ją od razu.

– Pani Vaizey – odezwał się. – Słyszy mnie pani, pani Vaizey?

– Słyszę cię – odparła.

Nie był pewny, czy naprawdę przemówiła, ale zrozumiał to, co powiedziała.

– Pani Vaizey… bardzo mi przykro, że tak się stało. Gdybym wiedział…

– Wiedziałam, co ryzykuję, Jim. A teraz, kiedy już jestem martwa, chyba możesz nazywać mnie Harriet, prawda?

– Czy Umber Jones przyłapał cię w swoim mieszkaniu?

Skinęła głową i powiedziała:

– Jego dusza właśnie wyszła z ciała, kiedy to się stało. Cielesna powłoka leżała na łóżku.

Twarz miał pomalowaną na biało, kapelusz położył obok siebie na poduszce, a w ręku trzymał laseczkę loa, jak Baron Samedi. Próbowałam mu ją zabrać, ale spóźniłam się. Jego Dym wrócił, przyłapał mnie i już nic nie mogłam zrobić. Wezwał na pomoc Ogou – na Ferraille, a on zmusił mnie, żebym się wchłonęła.

– Ból…

– Ten ból był straszniejszy, niż możesz sobie wyobrazić. Jednak na szczęście nie trwał długo, a teraz jest już po wszystkim. Już nigdy nie poczuję bólu.

– I co się teraz z tobą stanie?

– Zniknę, Jim, jak wszystkie dusze. Nie ma żadnego nieba. Poza życiem jest tylko rodzaj znikania, jak blaknięcie fotografii pozostawionej na słońcu. Po jakimś czasie zostają tylko słabe zarysy, a potem już nie ma nic.

– Będzie mi cię brakowało.

– No cóż… dopóki ktoś mnie pamięta, nie zniknę na dobre. Ale musisz jeszcze znaleźć sposób, żeby pozbyć się Umbera Jonesa, inaczej będzie cię prześladował do końca twoich dni.

– Próbowałem się go pozbyć – odparł Jim, obracając głowę tak, żeby zobaczyła rozcięty policzek. – Widzisz rezultat. Groził, że zrobi krzywdę moim uczniom, jeśli nie będę go słuchać.

Opowiedział jej, co zaszło tego dnia w szkole, a ona wysłuchała go z uwagą. W końcu powiedziała:

– Musisz odebrać mu laseczkę loa. To jedyny sposób. Myślisz, że mógłbyś namówić na to Tee Jaya?

– Nie sądzę. Jest zły na wuja za to, że zabił jego najlepszego przyjaciela, ale bardzo się go boi. Nie sądzę, żeby chciał narażać się na jego gniew wykradając mu święty przedmiot, jakim jest ta laseczka.

– To mnie wcale nie dziwi. Ten chłopak musi być prawdziwym wyznawcą voodoo, inaczej nie widziałby Dymu swojego wuja. Podejrzewam, że sam będziesz musiał to zrobić…

– Mówisz o włamaniu do mieszkania Umbera Jonesa?

– Albo o tym, co ja zrobiłam: o wizycie duszy. Upewnij się tylko, że ten człowiek nie wróci niespodziewanie i nie przyłapie cię tak, jak mnie.

– Jak mogę to zrobić? Nie mam pojęcia, jak mógłbym opuścić moje ciało.

– To nie jest takie trudne. Usypiesz krąg z popiołu i palcem nakreślisz trzy symbole:

Księżyc, Słońce i Wiatr. One wyprowadzą twoją duszę z ciała i sprowadzą ją z powrotem.

Musisz tylko leżeć spokojnie na kanapie i wymówić trzy wersy wyzwalającego zaklęcia.

– Nie znam tych trzech wersów zaklęcia. Czy to te łacińskie słowa, które wtedy wymawiałaś?

– Możesz wypowiedzieć je w dowolnym języku. W niektórych działa szybciej i natychmiast uwalnia cię z ciała. Na przykład po kreolsku lub w języku Yoruba, ponieważ te języki mają magiczną moc.

– Dawno nie rozmawiałem po yorubańsku…

– Więc powiedz to zaklęcie po angielsku. „Uwolnij moją duszę… niech podąża, gdzie chce. Niech moje ciało śpi bez niej. Uwolnij moją duszę… i chroń ją od zła i ciemności”.

Powtórzyła te słowa trzykrotnie, a Jim powtarzał je za nią.

– Nie martw się, jeśli trochę je zmienisz… twoja wola cię wyzwoli, a nie to, co powiesz.

– Jakie to uczucie? – zapytał Jim.

– Poczujesz się, jakbyś zdjął ciężki płaszcz, który nosiłeś przez całe życie. Poczujesz się tak wolny, że nie będziesz chciał wracać. Polecisz. Popłyniesz. Kiedy raz to zrobisz, nie będziesz mógł się doczekać następnego razu.

Jim nie był pewny, czy to mu się podoba. Zanim na scenę wkroczył Umber Jones, wiódł dość spokojne i unormowane życie. Nie chciał, aby zakłócała je jakaś dziwna tęsknota, której nigdy nie zdoła zaspokoić. Czułby się jak astronauta wiecznie marzący o powrocie na Księżyc.

– Jeśli polecę… jeżeli popłynę… nie mając ciała, jak zdołam zabrać laseczkę?

– Dusza nie potrzebuje materii – odparła pani Vaizey. – Działa siłą woli. Siłą duszy jest jej umiejętność koncentracji, nie ograniczana przez ciało i krew.

Postać staruszki zaczęła znikać.

– Poczekaj! – zawołał Jim. – Jeśli już będę miał tę laseczkę loa, co mam z nią zrobić?

Pani Vaizey powiedziała coś tak cicho, że nie dosłyszał. Równie dobrze mogło to być „weź ją” jak i „zniszcz ją”. A może zupełnie coś innego. Jej postać zblakła i wyglądała jak słaby cień rzucony na kanapę. A potem zupełnie zniknęła.

Jim wstał i przez dłuższy czas przechadzał się po mieszkaniu, zastanawiając się, co do diabła powinien zrobić.

Nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Otworzył je nie zdejmując łańcucha. To był Geraint, w jaskrawej zielono-szkarłatnej koszuli.

– Czy jest u ciebie moja matka? – zapytał.

– Twoja matka? Oczywiście, że nie. Skąd ten pomysł?

– Myrlin mówił, że rozmawiałeś z nią.

– W jaki sposób zdołał to zobaczyć? Ma rentgen w oczach czy co?

– Przypadkiem spacerował po balkonie i zerknął do twojego mieszkania.

– Przypadkiem, tak? Mogłem się tego spodziewać – burknął Jim.

Zdjął łańcuch i otworzył drzwi na oścież.

– Chcesz wejść i przeszukać lokal? – zapytał.

– Nie, dzięki – zmieszał się Geraint. – Ale bardzo się o nią martwię, wiesz? Nigdy przedtem nie znikała tak bez słowa. Szukałem wszędzie… bez skutku.

– Nie martw się. Wiesz, jaka ona jest. Gdziekolwiek się podziała, na pewno jest szczęśliwa.

Geraint już miał odejść, ale nagle pociągnął nosem i zatrzymał się.

– Wiesz co… jestem pewny, że czuję zapach jej perfum.

Jim wiedział, że pani Vaizey pozostawiła po sobie zarówno zapach perfum, jak i wibracje swojej osobowości. Uspokajającym gestem położył dłoń na ramieniu Gerainta.

– Przykro mi, ale to tylko twoje pobożne życzenia.

Загрузка...