ROZDZIAŁ XIII

Reszta klasy zjawiła się po dwudziestu minutach.

– Nie pytaliśmy nikogo o pozwolenie – oznajmiła zuchwale Muffy. – Po prostu poszliśmy sobie. Nikt nie pytał nas, dokąd idziemy. I nikt nie próbował nas zatrzymać.

– To był numer – powiedział Russell. – Przyjechaliśmy tu całą kawalkadą. Sześć samochodów i pikap, jeden za drugim. Bomba.

Zebrali się wokół kanapy, na której leżał Jim. Widział twarze ich wszystkich. Opóźnieni w rozwoju, dyslektycy, trudni. Dzieci, które nigdy nie były chlubą rodziców. W dodatku buntowniczo nastawione, prześladujące innych uczniów i wszędzie robiące zamieszanie.

Druga klasa specjalna zawsze była synonimem edukacyjnej katorgi. Jednak Jim zrozumiał, że jeśli przekona swoich uczniów, że obchodzi go to, co usiłują zrobić, obojętnie jak nieudane i nieporadne wydawałyby się te próby zwykłemu nauczycielowi, im również zacznie na tym zależeć. Nie umieli czytać, nie umieli dodawać, nie potrafili narysować psa, który nie wyglądałby jak pojemnik na śmieci, ale Jim wciąż zachęcał ich do dalszych wysiłków – „No, powiedzmy, że to nie jest»Fido«. Nazwijmy to raczej pojemnikiem na śmieci”. A teraz byli tutaj, kiedy leżał sparaliżowany, i usiłowali postawić go z powrotem na nogi.

– Panie Rook? – odezwała się Sue-Robin, nachylając się nad nim tak nisko, że widział tylko jej wielkie niebieskie oczy i miłą, pachnącą dziecinnym mydełkiem twarz. – Żyje pan, panie Rook?

– Dycham – wydusił Jim przez zaciśnięte zęby. Chciał powiedzieć „oddycham”, ale było to bez znaczenia. Przecież musiał oddychać, skoro mówił.

Sharon X siedziała w kuchni, zawzięcie kartkując książki, które mu pożyczyła.

– Jest – oznajmiła w końcu.

– Co? – zapytał Ricky.

– Środek przywracający do życia… Nazywają go miksturą ożywiającą.

– Podają przepis? – spytał Russell.

– Tak, ale jest trochę dziwny – odparła Sharon. – Jakiś korzeń krwawnika i petunie, zmieszane z krwią kurczaka i selerem…

– Brzmi wspaniale – mruknął Titus. – I gdzie to znajdziesz?

– Dwie przecznice stąd jest jedna z tych orientalnych zielarni – powiedziała Muffy. – Moja ciotka Hilda kupowała tam olejek piżmowy i mirt. Co rano paliła trochę tego w kominku, żeby umilić sobie dzień.

– Zaraz zawiozę tam Sharon – zedeklarował się Russell. – A wy zobaczcie, czy nie uda wam się go obudzić. W końcu przemówił, no nie? Może zacznie się ruszać.

Ale Jim nadal leżał nieruchomo na kanapie. Miał białą jak maska z papier mache twarz i oczy otoczone czerwonymi obwódkami. Był pod silnym działaniem tetrodotoksyny – alkaloidu sto kilkadziesiąt razy silniejszego od kokainy. Mimo to wciąż miał szansę. W 1880 roku japoński szuler zatruł się tetrodotoksyną po zjedzeniu ryby fugu i odzyskał przytomność w kostnicy tydzień po tym, jak uznano go za zmarłego. Ale Jima potraktowano także bieluniem i Bufo marinus. Wyglądał jak klasyczny zombie: blady, sztywny i nieruchomy – czekający, by wyrazi wdzięczność każdemu, kto go przywróci do życia.

Sue-Robin pogładziła go po głowie.

– Niech pan się nie martwi, panie Rook. Nic panu nic będzie. Ani się pan obejrzy, jak będzie pan z powrotem w klasie, zanudzając nas na śmierć tą pańską poezją.

Jim zamrugał oczami. Spojrzał na uśmiechniętą Sue-Robin i pomyślał, że jeśli jakieś słowa mogłyby go ożywić, to tylko te. Sue-Robin zawsze siedziała z tyłu, z zamglonym spojrzeniem słuchając, jak czytał „Dzikie brzoskwinie” Elinor Wylie. A więc zanudzał ją na śmierć, tak? Nie będzie im już czytał wierszy i Sue-Robin będzie mogła sobie spokojnie przeglądać komiksy z serii „Igrat, piekielny zabójca”.

Nie wiedział, ile minęło czasu, zanim wróciła Sharon. Zobaczył ją w kuchni, w silnym świetle jarzeniówki. Mieszała korzenie i proszki w moździerzu, którego zazwyczaj używał do rozcierania ziaren gorczycy. Zasnął z otwartymi oczami, słysząc głosy dobiegające z różnych kątów mieszkania. Kotka Tibbles wskoczyła na kanapę obok niego i głośno zamruczała mu do ucha; przypominało to bardziej bojowy werbel niż mruczenie. Potem Sharon uniosła mu głowę i wlała do ust jakiś słodkawogorzki płyn. Czuł, jak ten płyn spływa mu po szyi za kołnierz, ale nie przejmował się tym. Uspokoił się i zamknął oczy.

Kiedy spał, mięśnie jego nóg zwiotczały, a stopy rozchyliły się na boki; nagle poruszył ręką i położył ją sobie na piersi. Uczniowie wciąż siedzieli przy nim i obserwowali go uważnie, przekazując sobie puszkę piwa znalezioną w lodówce. Sharon stała trochę na uboczu. Wiedziała, jakie podjęła ryzyko, dając Jimowi ten środek. Sproszkowane petunie i krwawnik mogły go zabić, zamiast przywrócić do życia. Krwawnik był tak niebezpiecznym zielem, że zielarze nadawali mu zawsze inną, tajemną nazwę. Krąg usypany z liści petunii miał odstraszać złe duchy, ale wywar z nich mógł wywołać wymioty prowadzące do śmierci.

Mijały godziny. Uczniowie oglądali telewizję, palili i przeglądali egzemplarze Jimowego „Playboya”.

– Nic dziwnego, że on jest jednym z tych mężczyzn, którzy patrzą z góry na kobiety – stwierdziła Beatrice.

– Och, daj s-spokój – powiedział David Littwin. – T-tylko d-dlatego, że n-nie m-masz d-dość d-użych cy-cy-cy…

W pewnym momencie zajrzał przez okno Myrlin, sprawdzając, co się dzieje.

Odpowiedziało mu spojrzenie osiemnastu par oczu, więc umknął do swojego mieszkania i zaciągnął zasłony.

– …cycków – dokończył David Littwin i wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy.


O trzeciej po południu Jim powoli usiadł.

– Mój Boże – wymamrotał, przyciskając dłonie do czoła.

– Co się dzieje? – zapytała Sue-Robin, podbiegając do kanapy i sadowiąc swój krągły tyłeczek obok niego.

– Nic mi nie jest – odparł Jim. – Czuję się, jakbym pił przez całą noc, to wszystko.

Wyciągnął rękę i pomasował sobie kark. Potem przeciągnął się i spróbował wstać, ale nie zdołał. Popatrzył na swoich uczniów i uśmiechnął się.

– A więc dokonaliście tego. Uratowaliście mnie. Pokiwali głowami.

– To Ray i John wykopali pana, chociaż wszyscy widzieliśmy wiadomość na tablicy.

Jim rozejrzał się wokół. Wciąż był sztywny i dziwnie otępiały, jednak eliksir Sharon zdecydowanie wyrwał go z letargu.

– Poszkapiłem – przyznał. – Udało mi się opuścić moje ciało i przenieść się do mieszkania Umbera Jonesa, ale zbyt dużo czasu zajęło mi zabieranie laseczki loa. Kiedy jest się duchem, nie ma się rąk… przynajmniej nie w zwykłym znaczeniu tego słowa. Trzeba poruszać palcami siłą, woli, inaczej niczego nie da się uchwycić. Tak samo była, z tym kawałkiem kredy. Czy widzieliście kiedyś ten film „Duch” z Patrickiem Swayze, który próbował podnosić różne rzeczy? To było dokładnie tak samo. Tylko siłą woH zdołałem napisać tę wiadomość, nie dzięki mięśniom. Ale gdy próbowałem ukraść laseczkę Umberowi Jonesowi, on zabrał moje ciało z tej kanapy i pochował je. Oczywiście z pomocą Elvina.

Kiedy chciałem wrócić do mojego ciała, nie znalazłem go tu.

– Ale musiałeś się przerazić – mruknął Ricky.

– Okropnie się przeraziłem. Jednak Elvin pokazał mi, gdzie było pogrzebane ciało, więc udało mi się w nie wejść. Nie pytajcie mnie jak. Po prostu wsiąkłem w ziemię. Pani Vaizey mówiła mi, że jeśli opuszczę swoje ciało choć raz, zawsze będę chciał to robić. Ale po dzisiejszym dniu chyba drugi raz tego nie zrobię…

– Więc nie zdobył pan laseczki loa? – zapytała Sharon.

Jim potrząsnął głową.

– Nie. Musimy znaleźć inny sposób.

Spojrzał na zegarek i dodał:

– Muszę wrzucić coś na ruszt. Jeśli chcecie zostać, będziecie mile widziani. Zamówcie pizzę albo cokolwiek. Potem porozmawiamy, co robić dalej.


Trochę po szóstej, kiedy wszyscy popijali kawę i rozmawiali, Jim wszedł do stołowego i klasnął w dłonie, żeby zwrócić na siebie ich uwagę. Wziął prysznic i przebrał się. Miał na sobie koszulę w różową kratkę i okulary od Armaniego, w których wyglądał jak sowa.

– Dobra… myślę, że doszedłem do siebie – powiedział. – Jestem jeszcze trochę zesztywniały, ale kto by nie był po wylegiwaniu się w trumnie? Śniły mi się różności, jednak nic przerażającego, chyba że uznalibyście za przerażający erotyczny sen o doktorze Ehrlichmanie. Kiedy go zobaczycie, nie wspominajcie o czarnych pończochach i podwiązkach, dobrze?

Uczniowie roześmiali się, ale widzieli, że ich nauczyciel jest zdenerwowany i zmęczony.

Po chwili Jim dodał:

– Mamy do czynienia z potężną magią voodoo. Tu nie ma miejsca na sceptycyzm. Umber Jones dysponuje zadziwiającymi siłami. Potrafi krążyć po ulicach jak dym i zabijać ludzi, którzy nie mogą go dostrzec. Kiedy przyłapał mnie zeszłej nocy, z początku nie mogłem pojąć, skąd wiedział, że opuszczę moje ciało. Jednak leżąc w trumnie miałem mnóstwo czasu na myślenie… To niewiarygodne, jak sprawnie może pracować mózg, kiedy nie rozpraszają go żadne zewnętrzne bodźce. Żadnych przelatujących samolotów. Żadnych dziwek hałasujących piętro wyżej.

I znów uczniowie roześmiali się – nie z żartu, ale dlatego, że z ulgą stwierdzili, że ktoś przejął kontrolę nad sytuacją.

– No dobrze, a teraz sprawdzam obecność – oznajmił Jim. – Nikogo nie brakuje?

– Nikogo oprócz Tee Jaya – odparł Seymour.

– Cóż, spodziewałem się tego – mruknął Jim.

– Spodziewał się pan? Dlaczego?

– Pomyślcie tylko. Wszyscy wiedzieliście, że zamierzam opuścić moje ciało i włamać się do mieszkania Umbera Jonesa… ale miałem to zrobić tylko wtedy, kiedy jego duch-dym również opuści ciało. Jedynie Tee Jay wiedział, że jego wuj to zrobił, więc też tylko on dokładnie wiedział, kiedy opuszczę moje ciało, żeby przyjść po laseczkę loa.

– To była pułapka – powiedziała Sharon.

– Zgadza się – kiwnął głową Jim. – To była pułapka. Miałem nadzieję, że Tee Jay nie został całkowicie zdominowany przez Umbera Jonesa. Pragnąłem wierzyć, że całe jego zainteresowanie voodoo to tylko kaprys nastolatka i wkrótce mu to przejdzie. Ale on dobrze wiedział, co robi, kiedy dzwonił do mnie zeszłej nocy… I myślę, że wiedział także, co robi, kiedy zginął Elvin. To nie miało nic wspólnego z bójką w toalecie. Złożył ofiarę Vodunowi.

– Jezu… – wymamrotał Mark.

– W książce Sharon wyczytałem, że złożenie ludzkiej ofiary to najszybszy sposób, aby zostać uznanym za wyznawcę voodoo – dodał Jim.

– I co teraz zrobimy? – zapytał Titus, mrugając oczami zza swoich grubych szkieł.

– Możemy razem rozwiązać ten problem. Dzisiaj zrozumiałem, że sam nie poradzę sobie z tym wszystkim. Potrzebna mi pomoc mojej klasy.

Spojrzeli po sobie.

– Beze mnie – powiedziała Jane. – Nie chcę łapać duchów.

– Na mnie może pan liczyć – zdeklarował się Russell.

– Na mnie też – oświadczył Mark. David Littwin podniósł rękę i wystękał:

– N-na m-mnie r-również m-może p-pan…

– Dzięki, Davidzie – przerwał mu Jim. Nie chciał być nieuprzejmy, ale nie miał zbyt wiele czasu.

Wszyscy oprócz Jane Firman i Grega Lake’a chcieli się przyłączyć. Jane była nieśmiała, a Greg musiał wcześnie wrócić do domu, ponieważ przyjechali jego dziadkowie. Jim wiedział, że rodzice Grega są bardzo surowi, i nie chciał przyczyniać mu kłopotów.

– Musimy rozprawić się z Umberem Jonesem na dwóch frontach – powiedział. – Kiedy następnym razem opuści swoje ciało, jedna grupa będzie musiała pójść za jego duchem i zająć go czymś, podczas gdy dwoje lub troje z was; włamie się do jego mieszkania i zabierze jego laseczkę loa. Powinniście potem wymówić zaklęcie nie pozwalające duchowi Umbera powrócić do cielesnej powłoki. Nie będzie miał laseczki loa, więc nie zdoła wezwać na pomoc demonów, a kiedy nie zdoła wrócić do swojego ciała, wkrótce po prostu zniknie, jak znikają wszyscy zmarli. Myślę, że byłoby dobrze, gdyby grupa śledząca Dym podzieliła się na dwie mniejsze. Ja pójdę z jedną z nich, ponieważ tylko ja go mogę zobaczyć. Druga grupa może wziąć prochy pani Vaizey. Gdybyście podejrzewali, że jest gdzieś obok was, sypniecie tym proszkiem i wtedy powinniście go dostrzec. Mamy trzy telefony komórkowe, tak?

Dobrze… Będziemy cały czas w kontakcie.

– A co z Tee Jayem? – spytała Sharon. – On też może posłużyć się czarami.

– No cóż, przede wszystkim nie wiemy, gdzie on jest, prawda? A po drugie mogę się mylić i może Tee Jay wcale nie ostrzegł Umbera Jonesa, że opuszczam moje ciało. Dopóki mu tego nie udowodnimy, nadal jest waszym kolegą. Uporamy się z tym problemem, kiedy przed nim staniemy.


Od ósmej wieczorem pilnowali mieszkania Umbera Jonesa. W samochodzie Raya siedział on sam, Sharon i David Littwin. W wozie Jima, stojącym kawałek dalej, siedzieli John Ng, Beattie McCordic i Muffy Brown. Po drugiej stronie ulicy, skierowany w przeciwną stronę, stał mustang Russella z Sue-Robin Caufield i Seymourem Williamsem. Russell dostał trzy plastikowe kubki z proszkiem na duchy i wyraźne instrukcje, że ma tego nie zjeść.

W samochodzie Raya wszyscy obżerali się hamburgerami i popijali koktajlem truskawkowym. Sharon zabrała swoją książkę o rytuałach voodoo, z której miała przeczytać odpowiednie zaklęcie uniemożliwiające duchowi Umbera Jonesa powrót do ciała. Było napisane w bardzo starym afrykańskim języku i ledwie mogła je wymówić. Powtarzała je raz po raz, aż Ray powiedział:

– Rany boskie, Sharon, przestań. To brzmi tak, jakbyś topiła się w wannie.

– Babaibabataim’balatai… hathaba m’fatha babatai… – mamrotała Sharon, nie zwracając na niego uwagi.

Jim był wykończony, ale postanowił doprowadzić sprawę do końca. Wygodnie wyciągnął się na siedzeniu samochodu, włożywszy ciemne okulary i zieloną czapeczkę baseballową, żeby Umber Jones go nie rozpoznał. Prawdopodobnie nie groziło mu to – wuj Umber zapewne sądził, iż Jim spoczywa dwa metry pod ziemią, w ciasnej sosnowej skrzyni, cierpiąc zasłużone męki za próbę kradzieży laseczki loa – ale wolał być ostrożny.

Minęła przeszło godzina i pomyślał, że może powinien odwołać czaty. Kazał wszystkim uczniom zadzwonić do rodziców i powiedzieć, że mają dodatkowe zajęcia z języka angielskiego, więc spóźnią się na kolację.

Beattie McCordic nie chciała jeść pizzy ani hamburgerów i – ku jej ogromnemu zmieszaniu – zaczęło jej burczeć w brzuchu. John uspokajał ją:

– Nie ma sprawy. Nawet twój żołądek ma prawo wyrazić swoje zdanie.

– Oszczędź mi tego – mruknęła Beattie.

W tym momencie frontowe drzwi mieszkania Umbera Jonesa otworzyły się i wyszedł z nich wysoki ciemnoskóry mężczyzna w kapeluszu Elmera Gantry. Wyglądał jak Umber

Jones, ale czy to był on?

– Widzisz go? – zapytał Jim. – Przechodzi przez ulicę… mija budkę telefoniczną… mija kosz na śmieci.

Beattie zmarszczyła brwi, wpatrując się w mrok.

– Nie widzę go. Nikogo tam nie ma.

– Więc to na pewno on – stwierdził Jim. – Gdybyś go widziała, mógłby to być ktoś inny. Ruszajmy.

Beattie uruchomiła silnik i odbiła od krawężnika.

– Nie za szybko – ostrzegł ją Jim. – Nie powinniśmy zbliżać się do niego, żeby nie zauważył, że jest śledzony. Chociaż nie powinien być zbyt czujny. Nie ma pojęcia, że ktoś może go zobaczyć.

Umber Jones minął sklep spożywczy, dotarł do następnej przecznicy i przeszedł przez nią nie rozglądając się na boki. Jakaś ciężarówka przejechała niecałe pięć centymetrów od niego i widmowa postać wuja Umbera zawirowała, jednak nie zwolniła kroku.

– Jedź teraz w lewo – mówił Jim. – Nadal idzie w tym samym kierunku, ale myślę, że przy Colonial skręci w prawo.

Beattie prowadziła, więc Jim mógł skupić się na śledzeniu. Źle się czuł na fotelu pasażera, wiedział jednak, że może będzie zmuszony wysiąść i pójść za Umberem Jonesem do jakiegoś domu, sklepu lub restauracji. Poza tym chciał mieć wóz w każdej chwili gotowy do szybkiej ucieczki, w razie gdyby coś poszło źle. Nie miał broni – która i tak na nic nie zdałaby się przeciw duchowi – a dostatecznie dobrze poznał Umbera Jonesa, żeby wiedzieć, iż ucieczka byłaby w takim przypadku najrozsądniejszym wyjściem.

– Skręć w prawo – polecił Beattie i wystukał numer telefonu Sue-Robin. – Jedziemy za nim na północny zachód. Może spotkamy się na skrzyżowaniu Colonial i Warren?

– Jak pan sądzi, dokąd on idzie? – zapytał John.

– Nie wiem… ale gdziekolwiek się udaje, z pewnością narobi kłopotów.

Dym skręcił w lewo, a potem znów w prawo, po czym ruszył ulicą pełną małych sklepików i tanich hoteli. Przed Glencoe Hotel dwaj mężczyźni rozmawiali z mocno wytapirowaną blondynką w mini. Jeden z nich miał na sobie biały garnitur i był zbudowany jak dębowe drzwi, a drugi, znacznie chudszy, miał wybrylantynowane włosy i ciemne okulary na nosie. Chyba właśnie karcił za coś dziewczynę, bo raz po raz groził jej palcem i podnosił rękę, jakby chciał ją uderzyć.

– O Boże – jęknął Jim. – Znowu to samo.

Widmowa postać przemykała po ulicy, a w miarę jak zbliżała się do hotelu, zdawała się pęcznieć, aż stała się większa niż Dębowe Drzwi. Jim nie zauważył gestu odkręcania ręki, lecz w świetle ulicznych lamp dostrzegł błysk ostrza.

Tym razem nie będzie czekał, bez względu na to, czy tamci zasłużyli na to, co zamierzał zrobić z nimi Dym, czy nie. Opuścił szybę i wrzasnął:

– Uważajcie! Za wami!

Chudy mężczyzna w czarnych okularach natychmiast schował się za plecami dziewczyny.

Prawdziwy rycerz, pomyślał Jim. Pan Dębowe Drzwi obrócił się na pięcie, unosząc pięść, gdy Dym dopadł go i dźgnął w brzuch.

– Co się dzieje? – krzyknęła przerażona Beattie. – Spójrzcie na tego człowieka!

Biały garnitur Pana Dębowe Drzwi spływał krwią, a Umber Jones zadawał pchnięcie za pchnięciem. Nikt oprócz Jima go nie widział. Wszyscy widzieli tylko zataczającego się na chodniku masywnie zbudowanego mężczyznę w garniturze szybko pokrywającym się czerwonymi plamami. Pan Dębowe Drzwi zrobił chwiejny krok, a potem runął twarzą w dół na beton.

Umber Jones z przerażającym grymasem na twarzy odwrócił się w kierunku samochodu Jima. Jego oczy jarzyły się, policzki był szare od popiołu. Przez moment Jim myślał, że zamierza ich zaatakować. Uniósł zakrwawiony nóż, przeszedł dwa lub trzy kroki po trotuarze, a potem stanął jak wryty. Jim niemal słyszał, jak tamten głośno myśli. Jeśli jego przeciwnik wydostał się z trumny i śledzi go z kilkoma uczniami, to co robią pozostali?

Umber Jones wyszczerzył zęby i wrzasnął:

– Przeklinam pana, panie Rook! Zabiję pana za to!

Potem zawrócił i pomknął z powrotem tą samą drogą, którą przybył.

– Za nim! – krzyknął Jim, zapominając, że Beattie nie widzi ducha wuja Umbera.

– W którą stronę? – zapytała w panice.

– Z powrotem! Szybko! On wraca do swojego mieszkania!

W oddali odezwały się syreny policyjnych radiowozów. Beattie wykonała niepewny manewr na środku ulicy, a Jim znów złapał telefon komórkowy i wystukał numer Sue-Robin.

Usłyszał szereg głośnych trzasków, a potem jej głos:

– Tak? Tak…? Nie słyszę pana, panie Rook!

– Jedź z powrotem pod dom Umbera Jonesa! – wrzasnął.

Po chwili wybrał numer Raya, ale nie mógł się połączyć.

– Widzi go pan jeszcze? – pytała rozpaczliwie Beattie.

– To bez znaczenia… on już nas zauważył. Wracaj pod jego dom. Próbuję złapać Raya, ale nie mogę się połączyć.


Ray, Sharon i David znajdowali się na tyłach sklepu „Dollars & Sense” i ostrożnie przeciskali się między skrzynkami po pomarańczach, skrzyniami warzyw i stertami worków z ziemniakami. Sklep był jeszcze czynny. Przez szybę ze zbrojonego szkła widzieli plecy jakiegoś młodego człowieka rozmawiającego przez telefon. Kiedy Sharon przypadkowo kopnęła skrzynkę po owocach, tamten odwrócił się i spojrzał za okno. Ale podwórze było nie oświetlone, więc zaraz odwrócił się znowu do telefonu. Przemknęli do pomalowanych na czarno schodów przeciwpożarowych.

Wspinali się po nich najciszej, jak umieli. Wiedzieli, że nie obudzą Umbera Jonesa, ale Jim przestrzegł ich przed panem Pachowskim, a całkiem możliwe, że był tam też Tee Jay. Kiedy dotarli na podest pierwszego piętra, Ray wskazał w kierunku sypialni Umbera Jonesa i szepnął:

– Teraz wystarczy wejść tam i zwinąć tę laskę.

Podszedł do okna i spróbował je otworzyć.

– Z-z-zamknięte? – zapytał David.

– Nie tylko zamknięte, ale zabite na głucho.

– I co teraz?

– Użyjemy włoskich talentów, od pokoleń przechodzących z ojca na syna – odparł Ray, zdjął but na podwyższonym obcasie, zamachnął się nim i zbił szybę.

– Jezu Ch-ch… – wymamrotał David, przyciskając dłonie do uszu.

Szkło posypało się na beton podwórka. Ray bez pośpiechu włożył but na nogę i wzruszył ramionami.

– W tej okolicy nikt nie przybiega na odgłos tłuczonego szkła. Raczej pędzi w przeciwnym kierunku.

Usunął kilka pozostałych kawałków szyby. Po drugiej stronie wisiała gruba czarna zasłona, którą musiał odsunąć, żeby zajrzeć do środka. Trzy mocne szarpnięcia, i ujrzeli spoczywające na łóżku ciało Umbera Jonesa.

– Jest laska… widzę ją! – syknęła Sharon. – Chodź, Ray, musisz tylko ją wziąć, a potem ja powiem zaklęcie i wyniesiemy się stąd w cholerę!

Ray wgramolił się przez wybite okno, przeszedł przez sypialnię i spojrzał na Umbera Jonesa.

– Patrzcie na niego, ma otwarte oczy, ale nie widzi mnie. Niesamowite! – zawołał.

– Bierz laskę! – ponagliła go Sharon.

Ray wyciągnął rękę i chwycił srebrną czaszkę wieńczącą laseczkę loa. Jednak w tej samej chwili drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i do sypialni wpadł Tee Jay. Złapał Raya za koszulę i odrzucił go w bok.

– Ośmielasz się dotykać świętej własności Barona Samedi! – wrzasnął. Jego głos wcale nie był głosem Tee Jaya. Przypominał dźwięk setek odtwarzanych na wolnych obrotach głosów – basowych i chrapliwych.

I wcale nie wyglądał jak Tee Jay. Całą twarz miał pomalowaną na biało, oprócz czarnych kręgów wokół oczu i linii przecinającej usta. Był nagi do pasa, a jego skórę zdobiły dziesiątki maleńkich haczyków z uwiązanymi do nich kępkami ufarbowanej na czerwono sierści lub kurzych piór.

Stał w kłębach kadzidlanego dymu i wyglądał jak przybysz z dna piekieł.

Ray podniósł się z podłogi.

– Słuchaj, człowieku – powiedział. – Nie chcę tu żadnych kłopotów, ale muszę dostać tę laskę. Twój wuj nie może zabijać ludzi. Wiesz o tym.

Tee Jay spojrzał na niego oczami lśniącymi jak czarne chrząszcze, zamachnął się i uderzył go pięścią. Ray runął na bok, uderzając głową o krawędź stołu.

Kiedy Tee Jay podszedł, żeby uderzyć Raya jeszcze raz, Sharon właśnie wchodziła do mieszkania. Sięgnęła po laseczkę loa, ale Tee Jay najwidoczniej wyczuł jej obecność. Obrócił się na pięcie i uderzył ją otwartą dłonią w bok głowy. Upadła na podłogę.

– Dotykanie laski loa to bluźnierstwo! – ryknął.

– Tee Jay… – powiedziała błagalnie. – To ja, Sharon! Zignorował ją i zajął się Rayem.

Podniósł go z podłogi, jednak chłopak był nieprzytomny, więc puścił go.

– Nie ruszaj się – ostrzegł Sharon. – Mój wuj zaraz wróci, a wtedy zobaczysz, co robimy z bluźniercami.

Sharon usiłowała podczołgać się do okna, ale doskoczył do niej i ponownie ją spoliczkował.

– Nie ruszaj się, suko! – wrzasnął.

Stojący za oknem David przycisnął się do muru, wstrzymując oddech. Nie mógł wezwać pomocy, ponieważ telefon komórkowy miał Ray. Nasłuchiwał więc, czekał i modlił się, żeby Tee Jay nie wyjrzał na zewnątrz.


– To nie twoja wina – powiedział Jim. – Nie powinienem kazać ci jechać tak szybko.

Byli zaledwie dwie przecznice od mieszkania Umbera Jonesa, ale policja zatrzymała ich za przekroczenie szybkości i teraz czekali w nieznośnym napięciu, aż brzuchaty gliniarz wypisze mandat.

– Proszę pamiętać, młoda damo, że każde dziesięć mil więcej na szybkościomierzu zwiększa drogę hamowania o kolejne trzydzieści metrów. Jest wieczór i kręcą się tu dzieci oraz ludzie, którzy spożyli za dużo alkoholu. Chyba nie chce pani kogoś zabić tylko dlatego, żeby nie spóźnić się minutę na jakieś spotkanie, prawda?

Jim krzywił się i zaciskał dłonie w pięści. Rany boskie, skończ z tym wykładem i puść nas wreszcie – mamrotał. Jednak policjant, zanim wydarł mandat z bloczka, powoli obszedł samochód sprawdzając światła i postukując w karoserię. Można by pomyśleć, że zastanawia się nad kupnem, pomyślał Jim.

– No dobra – powiedział w końcu gliniarz i wręczył Beattie mandat. – Tylko proszę pamiętać o złotej regule.

– O jakiej złotej regule? – zapytała zaniepokojona Beattie.

Daj spokój, pomyślał Jim.

– Lepiej spóźnić się na tym świecie, niż przedwcześnie zjawić się na tamtym.

Odjechali wolniutko, pozostawiając policjanta stojącego na ulicy i odprowadzającego ich spojrzeniem. Kiedy tylko skręcili za róg, Beattie znów nadepnęła pedał gazu. Tylne opony zapiszczały jak zarzynane świnie, pozostawiając na betonie sześciometrowe smugi spalonej gumy.


Russell, Sue-Robin i Seymour już dotarli do frontowych drzwi wiodących do mieszkania Umbera Jonesa.

– Ani śladu Raya i Sharon – mruknął Seymour. – Mam nadzieję, że zdołali zwinąć tę laskę.

Russell pchnął drzwi, jednak okazały się zamknięte.

– Najlepsze, co możemy zrobić, to stać tu i czekać. On może jest dymem, ale nawet dym potrzebuje maleńkiej szpary, żeby przejść.

– Boję się – powiedziała Sue-Robin.

Russell zdjął folię z kubka od kawy.

– Gotowe – oświadczył. – Teraz nie musicie się bać. Jeśli się zbliży, zdołamy go zobaczyć.

– I co wtedy?

– Nie wiem. Pewnie uciekniemy.

Sue-Robin zajrzała do kubka.

– Myślisz, że to naprawdę zadziała? To chyba nie są tylko prochy jakiejś starej kobiety, co?

– Pan Rook powiedział, że to zadziała – odparł Russell.

Wziął szczyptę w palce i powąchał.

– Dziwnie pachnie.

– Wspaniale, Russell. Właśnie wciągasz kogoś do nosa…

Russell rzucił proszek przed siebie i zaraz potem przez moment dostrzegł coś w powietrzu – jakby oderwane od reszty ciała palce. Przycisnął się do drzwi.

– Co jest? Co się dzieje? – zapytała przerażona Sue-Robin.

– On tu jest – odparł Russell cichym, zduszonym głosem. – Jest tutaj! Stoi tuż przed nami!

Sue-Robin złapała kubek i cisnęła garść proszku w powietrze. Przez kilka sekund widzieli zarys Umbera Jonesa, stojącego tuż obok i unoszącego do ciosu nóż. Miał zaciśnięte zęby i twarz wykrzywioną grymasem wściekłości.

Russełl zdążył odskoczyć od drzwi w tej samej chwili, gdy ostrze rozcięło mu rękaw koszuli.

– Uciekajcie! – krzyknął do Sue-Robin i Seymoura. – Wynoście się stąd!

Drzwi zaskrzypiały złowrogo i dał się słyszeć przeciągły świst, jakby przelatywał pod nimi silny prąd powietrza. To Umber Jones właśnie przecisnął się pod progiem i sunął po schodach na górę.

– Jaki jest numer do Raya? – zapytał pospiesznie Russell. – Powiedzcie mu, że Umber Jones wrócił!

Sue-Robin złapała swój komórkowy telefon, ale kiedy wystukała numer Raya, nikt nie odpowiedział.

– O Jezu, to wszystko wymyka się spod kontroli! – jęknął Russell.

Usłyszeli szybko nadjeżdżający samochód, a potem pisk hamulców. Odwrócili się i zobaczyli, że przyjechał Jim z Beattie i Johnem.

Kiedy Jim dołączył do nich, spojrzał na ramię Russella. Rozcięcie lekko krwawiło, ale nie było głębokie.

– Co się stało? – zapytał. – Gdzie on jest?

Russell ruchem głowy wskazał na mieszkanie Umbera Jonesa.

– Chyba spapraliśmy sprawę, panie Rook. Tylko go zdenerwowaliśmy. I to bardzo.

Na górze otworzyło się okno i wyjrzał przez nie pan Pachowski.

– Co się tam dzieje? Wynoście się stąd albo wezwę policję!

Jim zignorował go i z całej siły kopnął w drzwi mieszkania Umbera Jonesa lewą, a potem prawą nogą. Framuga zatrzeszczała, ale nie ustąpiła.

– Hej! Co tam robicie? – wołał pan Pachowski. – To wandalizm! To przestępstwo!

– Och, zamknij się, stary durniu! – warknęła Sue-Robin.

Jim ponownie kopnął w drzwi, lecz nie puściły.

– Niech pan się odsunie – powiedział Russell. – Takie rzeczy trzeba zostawić ekspertom. – Cofnął się o sześć czy siedem kroków, a potem z rozpędu rąbnął w drzwi ramieniem i całym swoim stupięćdziesięciokiłogramowym ciałem, wyrywając je z zawiasów i wpadając wraz z nimi do przedpokoju.

– Chodźmy – rzekł Jim. – Miejmy nadzieję, że nie jest za późno.


Kiedy dotarli do drzwi mieszkania Umbera Jonesa, stwierdzili, że są lekko uchylone. Może zostawił je tak Tee Jay, żeby duch jego wuja mógł łatwiej powrócić. W środku dostrzegli tylko pełgające płomyki świec.

Jim otworzył drzwi trochę szerzej, a potem odwrócił się do Russella, Sue-Robin i

Seymoura i przycisnął palec do ust.

– Chodźcie za mną – powiedział.

Skradali się przez ciemny pokój w kierunku sypialni. Mimo swojej wagi Russell poruszał się zdumiewająco cicho. Drzwi sypialni były szeroko otwarte i Jim dostrzegł czarne lakierki na stopach leżącego na łóżku Umbera Jonesa. Płomyki świec pełgały i syczały, rzucając rozedrgane błyski na ściany. Podszedł bliżej. Przez szparę przy framudze ujrzał stojącego tyłem do niego Tee Jaya, przystrojonego w sierść i pióra. Widział też kawałek spódniczki Sharon. Ray leżał na podłodze.

Przesunął się jeszcze trochę, żeby widzieć resztę pokoju. Dym – duch Umbera Jonesa był tam, stał przy łóżku, na którym leżało jego pogrążone w letargu ciało.

– Potniemy ich jednego po drugim – mówił Umber Jones. – Każdemu dwieście ciosów.

Wspaniała ofiara dla Voduna i Barona Samedi.

– Umrzeć dla Voduna to największy zaszczyt – powiedział Tee Jay do Sharon. – Ale to najboleśniejszy rodzaj śmierci… tak bolesny, że z ulgą powitasz Barona Samedi, kiedy po ciebie przyjdzie.

– Pieprzę cię – wymamrotała Sharon, ale Jim widział, że jest bardzo wystraszona.

Jim obejrzał się na Russella, Sue-Robin i Seymoura.

– Russell, wpadniesz tam i przytrzymasz Tee Jaya – szepnął mu do ucha. – Ja złapię laskę loa. Jeśli mi się nie uda, ty ją chwyć, Sue-Robin, a potem uciekaj ile sił w nogach. Do samochodu i jak najdalej stąd.

– Ty jesteś przytomna – powiedział Umber Jones do – Sharon – więc ciebie zabijemy najpierw.

Jim zobaczył, jak powoli odkręca prawą rękę, odsłaniając nóż.

Teraz albo nigdy, pomyślał.

Dotknął ramienia Russella i ruszyli.


Russell wpadł jak bomba do pokoju i rozłożył Tee Jaya jednym z najlepszych baseballowych ataków, jakie Jim kiedykolwiek widział. Sharon wrzasnęła, a Umber Jones błyskawicznie obrócił się w ich stronę. Pchnął nożem mierząc w twarz Jima, ale Jim zdołał odchylić głowę.

– Tym razem zabiję cię, przyjacielu – syknął Umber. – Tym razem pochowam cię na zawsze.

Jim próbował podejść do łóżka, lecz duch Umbera Jonesa odpędzał go potężnymi zamachami zakończonego ostrzem ramienia. Tymczasem Sue-Robin przeczołgała się pod łóżkiem na drugą stronę, sięgnęła ręką i wyjęła laseczkę z dłoni Umbera Jonesa.

Duch Umbera zawył z wściekłości i skoczył do niej. Sue-Robin zawołała:

– Uwaga, panie Rook! – i rzuciła laseczkę nauczycielowi.

Jim złapał ją i rzucił Seymourowi.

– Uciekaj! – krzyknął.

Chłopiec natychmiast zniknął za drzwiami, przebiegł przez następny pokój i wyskoczył na korytarz, po drodze wpadając na pana Pachowskiego.

Umber Jones ruszył za nim, ale Jimowi nagle przyszła do głowy nowa myśl: jeśli dzięki sile woli mogę opuścić moje ciało i przenosić materialne obiekty, to powinienem także przytrzymać ducha Umbera Jonesa. Kiedy „dym” Umbera śmignął do drzwi, Jim doskoczył do niego i rąbnął go w szczękę, a potem w brzuch. Kompletnie zaskoczony Umber Jones poleciał na ścianę, ze zdumieniem spoglądając na Jima.

Jim spróbował uderzyć go znowu, ale tym razem jego pięść przecięła powietrze. Mimo wszystko zdołał jednak zatrzymać Umbera Jonesa wystarczająco długo. Z ulicy dobiegł pisk opon ruszającego samochodu.

Umber Jones przez dłuższą chwilę spoglądał na Jima oczami wyrażającymi niemą groźbę, a potem powoli skierował się do łóżka, na którym spoczywała jego cielesna powłoka.

– Pewnego dnia, przyjacielu, znajdę inną laskę loa i wtedy wrócę po ciebie. Obiecuję ci to.

Stanął obok ciała i położył dłoń na jego piersi. W tym momencie przez wybite okno wszedł David Littwin. Nie zwracając na nikogo uwagi, podszedł prosto do łóżka. Jego odstające uszy wyglądały zabawnie w migoczącym świetle.

– Uważaj, Davidzie – ostrzegł go Jim. Chociaż Umber Jones nie miał już laseczki i nie mógł wezwać duchów, żeby pomogły mu ranić ludzkie istoty, lepiej było zachować ostrożność.

Ale David wycelował palec w ciało Umbera Jonesa i powiedział głośno i wyraźnie:

– Babai babatai m’balatai… hathaba mfatha babatai.

Duch Umbera Jonesa spojrzał na niego z niedowierzaniem, a potem odwrócił się i popatrzył na Jima. Na jego twarzy malowało się przerażenie.

– Zaczarował mnie! Twój dzieciak rzucił na mnie czar! Nigdy nie wrócę do mojego ciała!

Pomykał od jednej ściany pokoju do drugiej jak wirujący dym – ale tylko dym, zwykły dym pozbawiony jakiejkolwiek siły. W końcu zatrzymał się w kącie pokoju, dygocząc ze strachu i rozpaczy. Jim podszedł do niego.

– Miejmy nadzieję, że ludzie, których zabiłeś, będą bardziej litościwi od ciebie – powiedział i przekręcił gałkę włącznika klimatyzacji.

– Nie – wymamrotał Umber Jones, gdy silnik klimatyzatora ożył z cichym pomrukiem.

– Chcę zachować moją postać… chcę zatrzymać moją duszę.

Był jednak bezsilny. Klimatyzator już wciągnął skraj jego płaszcza, a potem rękawy.

Umber Jones stopniowo zmieniał się w spiralę dymu, który znikał w klimatyzatorze jak złe wspomnienie.

Jim podszedł do Russella, który wciąż siedział na Tee Jayu.

– Dzięki za wspaniały pokaz – oświadczył. – Tobie też dziękuję, Sharon. Za to, że tyle wiesz o swoim dziedzictwie. I tobie, Sue-Robin.

Potem położył rękę na ramieniu Davida i rzekł:

– A ty, Davidzie, do końca semestru jesteś zwolniony z zajęć dykcji.


Następnego dnia spotkał Susan przechodząc przez szkolny parking. Podeszła prosto do niego i pocałowała go w usta.

– Cześć – powiedziała. – Gdzie zabierzesz mnie dzisiaj wieczorem?

– Nie wiem. Myślałem o barbecue a la Rook. Steki z tuńczyka i trochę sałatki.

– To brzmi zachęcająco.

Ramię w ramię podeszli do jego samochodu.

– Masz już jakieś wiadomości o Tee Jayu? – zapytała.

– Musi przejść przez długie badania psychiatryczne. Wuj Umber naprawdę pomieszał mu w głowie. Jednak po jakimś czasie może…

– On naprawdę myślał, że jest czarownikiem voodoo?

– Och, tak. I w pewnym sensie nim był. Widzisz, był młody i silny. Otaczała go aura energii i życia. Duchy uwielbiają to… i dlatego częściej pokazują się małym dzieciom niż starym ludziom.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– To już nie ma znaczenia – powiedział, otwierając przed nią drzwi samochodu. Ale teraz rozumiał, dlaczego Umber Jones tak często pokazywał się w jego klasie. Jego mroczna i wypalona dusza pławiła się w cieple młodości jego uczniów. Pożerał ją, co czyniło go silniejszym. Przeszłość żywiąca się przyszłością.

Tego samego wieczoru, kiedy siedzieli nad basenem, Susan przysunęła się do niego, pocałowała go w usta i lekko ugryzła w ucho.

– Wiesz – wymruczała mu w ucho – kiedy tylko cię zobaczyłam… zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia.

Uśmiechnął się, pocałował ją i nic nie powiedział.

– I wiesz co? Miałam dziś taki okropny atak kichania. Chyba coś mnie podrażniło – mówiła dalej. – To było zaraz po lunchu… po naszej rozmowie. Kichałam, kichałam i nie mogłam przestać. Czułam się tak, jakbym nawdychała się pieprzu.

Jim nadal uśmiechał się lekko. Wcale nie pieprzu. Proszku pamięci. I teraz pamiętasz, że zakochałaś się we mnie; tak samo jak ja pamiętam, że pokochałem ciebie.

Węgiel drzewny na palenisku jeszcze płonął, ale już zaczynał dogasać. Jim wysunął się z objęć Susan i powiedział:

– Muszę coś załatwić. Zaczekaj momencik.

Odszedł od basenu i ruszył na parking. Otworzył bagażnik samochodu i wyjął laseczkę loa.

Przechodzący opodal Myrlin spojrzał na nią i zapytał:

– Masz kłopoty ze stawami, Jim?

Jim obdarzył go cukierkowatym uśmiechem.

– Masz kłopoty z włosami w nosie? – odpalił.

Myrlin zmieszał się i czmychnął.

Jim wrócił do grilla niosąc laseczkę loa. Przez chwilę trzymał ją w ręce i patrzył na wieńczącą ją srebrną czaszkę. Nie miał pojęcia, jaka moc kryje się w tym kawałku drewna, ale wcale nie chciał tego wiedzieć. Uderzeniem o kolano złamał laskę na pół i rzucił ją na palenisko grilla.

Płonęła tam przez chwilę, a Jim i Susan leżeli obserwując to. Nagle buchnęła żywszym płomieniem i zaczęła sypać skrami jak sztuczne ognie. Nad grillem uniósł się gęsty szary dym i uleciał w wieczorne niebo. Jim mógłby przysiąc, że przez moment ten dym przybrał postać Umbera Jonesa.

– Kocham pana, panie Rook – powiedziała Susan i znowu go pocałowała.

Jim nic nie odpowiedział, tylko patrzył na dym unoszący się nad gąszczem juki; po chwili nadleciał łagodny wietrzyk i na zawsze porwał go z ich życia.

Загрузка...