ROZDZIAŁ III

Kiedy Jim przyszedł następnego dnia do szkoły, zastał uczniów swojej klasy specjalnej cichych i przygnębionych, ale nikogo nie brakowało oprócz Amandy Zaparelli, której właśnie zdejmowano aparat ortodontyczny. Nie zdziwił się, że wszyscy przyszli. Chcieli podzielić się swoim żalem i stwierdzić, że stolik Elvina jest pusty i ich kolega naprawdę odszedł na zawsze. Jim wiedział, że w ciągu jednego semestru klasa potrafi zżyć się bardziej niż rodzina i utrata kolegi może być bardziej bolesna niż śmierć wuja czy innego krewnego.

Wszedł do klasy, wpychając do spodni niebieską dżinsową koszulę. Czuł się fatalnie. Przez całą noc śniły mu się czarne postacie w kapeluszach z szerokim rondem, płomienie i głosy szepczące w nieznanych obcych językach. Kilkakrotnie zapalał światło, żeby obejrzeć ślady na swojej dłoni. Zrobił sobie dzbanek gorącej czekolady i patrzył na nią przez pół godziny, a potem wylał nie tkniętą do zlewu.

„Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś zdołał uniknąć swego przeznaczenia – powiedziała mu pani Vaizey. – Ale może tobie się uda, kto wie?”

– To będzie szczególny i bardzo trudny dzień – powiedział. – Wczoraj straciliśmy nie tylko Elvina, ale również Tee Jaya. Policja oskarżyła go o morderstwo pierwszego stopnia i o ile wiem, nie szukają innego sprawcy.

Przeszedł między rzędami stolików na koniec klasy i stanął przy Sue-Robin Caufield.

Dziewczyna włożyła dziś bardzo opięty i wydekoltowany czarny podkoszulek i zawiązał; na szyi cienką czarną wstążkę. Jim ze znużeniem pomyślał, że to dla niej typowe: nawet w żałobie chciała wygiąć seksownie. W przeciwległym rogu sali Greg Lake marszczył brwi i mrugał oczami, jakby jechał pod wiatr na motocyklu. Cierpiał na brak koordynacji ruchowej i jeśli ktoś powiedział jakiś żart, reszta klasy kończyła się śmiać co najmniej minutę przed tym, zanim Greg zdołał przywołać uśmiech na twarz.

Jim powiedział:

– Chcę, żeby wszyscy zapamiętali jedno: chociaż smutne nam z powodu odejścia Elvina i chociaż nas to złości, wedle prawa nikt nie jest winny, dopóki nie dowiedzie mu się winy. Tee Jay został oskarżony, ale nie skazany. Zaczekajmy więc, aż sąd orzeknie, czy Tee Jay naprawdę za to odpowiada

– Och, pewnie – mruknął Ray Vito, odwracając się na krześle. Miał kruczoczarne włosy zaczesane do góry, nalaną trójkątną twarz i wąski orli nos. – Pewnie O. J. Simpson też był niewinny, co?

– Sędzia uznał O. J. Simpsona za niewinnego, i to wystarczy.

– Niech pan da spokój, panie Rook. Wszyscy śledziliśmy ten proces. To niemożliwe.

– Śledziliście proces, lecz nie przedstawiono wam faktów w taki sam sposób, jak sędziom. Kiedy zapoznali się z dowodami, uznali, że budzą uzasadnione wątpliwości, również mam uzasadnione wątpliwości co do tego, czy Tee Jay zabił waszego kolegę.

Widziałem, jak ktoś opuszczał kotłownię tuż przed tym, zanim znalazłem martwego Elvina Nie wiem, kto to był ani co tam robił. I nie mogę pojąć, dlaczego nikt inny go nie zauważył.

Ale to on musiał ostatnią osobą, która widziała Elvina żywego, więc nie przesądzajmy sprawy.

Russell Gloach podniósł rękę. Miał krótko ostrzyżone czarne włosy i szkła tak grube, że musiały być kuloodporne. Ważył przeszło sto kilo i cierpiał na bulimię, która utrudniała mu naukę. Nie mógł wytrzymać czterdziestu pięciu minut bez ciasteczka, batonika czy kanapki.

Jednak mimo swej tuszy miał bardzo bystry umysł i potrafił być bezczelny.

– Nie wierzę, że widział pan tam kogoś – powiedział. – Myślę, że broni pan Tee Jaya… usiłując przekonać wszystkich, że Elvina mógł zabić ktoś inny.

– Dlaczego miałbym to robić? – zdziwił się Jim.

Russell wzruszył ramionami.

– Tee Jay należy do klasy specjalnej, prawda? Cokolwiek zrobił, jest jednym z nas.

Jim przez dłuższą chwilę spoglądał na niego, a potem skinął głową.

– Oczywiście – powiedział w końcu. – Tee Jay jest jednym z was.

– Chodzi o to, że ostatnio Tee Jay zachowywał się naprawdę dziwnie – wtrąciła Muffy.

Była drobniutka i bardzo ładna, i miała najbardziej wymyślną fryzurę, jaką Jim widział w życiu. Zakręcone i pracowicie poupinane włosy ozdobiła wstążkami i paciorkami. Chyba musi wstawać o piątej rano, żeby uczesać się tak przed wyjściem do szkoły, pomyślał. Tee Jay i Muffy chodzili ze sobą przez dwa lub trzy tygodnie, ale nie bardzo do siebie pasowali. Tee Jay był milczący i lakoniczny, podczas gdy Muffy była jak eksplozja w wytwórni sztucznych ogni.

Przynajmniej do wczoraj, kiedy Tee Jay również eksplodował.

– Co rozumiesz pod słowem „dziwnie”? – zapytał ją Jim.

– No cóż, zawsze był bardzo spokojny, no nie? – oświadczyła Muffy. – Nic nigdy go nie ruszało. Ale przez ostatnie dwa tygodnie zupełnie zamknął się w sobie. Prawie z nikim nie rozmawiał. Musiał pan to zauważyć.

– Nie, nie zauważyłem – odparł Jim. – Jednak teraz, kiedy o tym mówisz, uświadomiłem sobie, że chyba rzeczywiście tak było.

Pomyślał o obrazach, które pokazała mu Ellie: o nabitych na pal ludziach idących przez dżunglę, o kobiecie zjadającej własne nowo narodzone dziecko.

– Myślę, że miał jakieś kłopoty w domu – stwierdziła Muffy. – Nie chciał o tym mówić, ale wiem, że kiedyś spał w samochodzie, a innym razem zadzwonił o drugiej w nocy i zapytał, czy mógłby u mnie przenocować. Powiedziałam, że nie. Moi rodzice dostaliby szału.

Jim powoli przeszedł na środek klasy.

– Czy jeszcze ktoś zauważył coś dziwnego w zachowaniu Tee Jaya?

– Zaczął mi dokuczać za to, że jestem Żydówką – powiedziała Sherma Feldstein, śniada, pulchna dziewczyna z pieprzykiem na twarzy i gęstymi czarnymi brwiami. Powtarzał, że jest tylko jedna religia: ta, którą on wyznaje. Mówił, że wszyscy Żydzi to… no, użył brzydkiego słowa.

– Czy powiedział ci, jaka to religia?

Sherma potrząsnęła głową.

– Mówił coś o krukach, lustrach i świecach. A także o proszku. O wdychaniu proszku.

– Czy zrozumiałaś coś z tego?

– Nie – odparła Sherma. – Kiedy mu to powiedziałam, oświadczył, że jeśli nie zrozumiałam od razu, to nigdy nie zrozumiem.

– Ja też coś zauważyłam – wtrąciła Beattie McCordic. – Grał w tę grę, w której przerzuca się jedną z tych okrągłych rzeczy przez siatkę. Było gorąco, więc zdjął górę tego, co miał na sobie, i wtedy zobaczyłam na jego plecach mnóstwo znaków.

– Mówisz o tatuażu? – zapytał Jim.

– Nie, nie. Te znaki były takie jak wtedy, kiedy się skaleczysz. Jak one się nazywają…?

– Mówisz o bliznach?

– Właśnie, blizny. Wszystkie wyglądały jak kółka.

– No cóż, jeśli ktoś chce mieć kółka na plecach, to dlaczego mielibyśmy mu tego zabraniać? Pewnie miał je od lat.

– Nie, nie od lat. Były całkiem nowe. Jakby zupełnie świeże, czerwone i w ogóle.

Sharon Mitchełl również podniosła rękę. Z równym zaangażowaniem podchodziła do praw czarnych obywateli, jak Beattie do praw kobiet. Była bardzo ładna i bardzo wysoka – miała prawie metr osiemdziesiąt i przez całe życie cierpiała z powodu swojego wzrostu, koloru skóry i płci. Zawsze podpisywała swoje wypracowania „Sharon X” na cześć Czarnych Muzułmanów, i Jim nigdy nie nazywał jej inaczej. Wiedział, kiedy należało ich traktować poważnie, obojętnie jak buntowniczo czy irracjonalnie postępowali. I tak byli wystarczająco nieszczęśliwi.

– Tak robią niektóre szczepy w Afryce – powiedziała Sharon. – To próba męskości.

Ma dowieść, czy chłopiec potrafi znieść ból, a także określić, do jakiego należy ducha.

– Nie rozumiem…

– Niektóre plemiona mają takie opiekuńcze duchy, które strzegą ich przez całe życie. No wie pan, tak jak rodzice chrzestni. Kiedy chłopiec osiąga wiek męski, starszyzna wybiera dla niego ducha, który ma go ochraniać, dawać mu dobre rady i zabijać jego wrogów.

Zabijać wrogów? Jim przypomniał sobie czarno odzianą postać wychodzącą z kotłowni i powiedział:

– To ciekawe, Sharon. Chciałbym dowiedzieć się o tym więcej.

– W domu mam mnóstwo książek na ten temat. Przyniosę je do szkoły i będzie pan mógł sobie poczytać.

Jim rozejrzał się po klasie.

– Dzisiaj idę porozmawiać z rodzicami Elvina i jestem Pewny, że wszyscy chcielibyście, żebym przekazał im wasze kondolencje. A jutro wspólnymi siłami napiszecie list z wy razami współczucia, który wszyscy podpiszą. Przez całą noc zastanawiałem się, co powiedzieć wam dzisiaj o Elvinie, Jednak sądzę, że najlepsze, co mogę zrobić, to przeczytaj wam wiersz Emily Dickinson.

Wziął książkę i otworzył ją. W klasie było tak cicho, że słyszał oddechy uczniów.


Ponieważ nie mogłem czekać na Śmierć,

Ona uprzejmie zaczekała na mnie;

W powozie podróżowaliśmy sami

Ona, ja i Nieśmiertelność.


Za nami została szkoła, gdzie na przerwie

Dzieci bawiły się w kółko graniaste.

Za nami zostały pszeniczne łany

Za nami zostało zachodzące słońce.


I tak przeminęły wieki całe, a jednak

Zdały mi się krótsze niż dzień.

I zrozumiałem, iż łby naszych koni

Zwrócone są ku wieczności.


Odłożył książkę. Siedzącej tuż przed nim Jane Firman łzy ciekły po policzkach. Oboje z Elvinem cierpieli na dysleksję i spędzali razem długie godziny, usiłując zrozumieć coś z czytanych książek. Nagły brak towarzysza niedoli był dla niej nie do zniesienia.

Nawet Ricky Herman ocierał łzy rękawem, a Sherma Feldstein ukryła twarz w dłoniach.

– Uczcijmy Elvina minutą milczenia – powiedział łagodnie Jim. – Dobrze byłoby, gdyby każdy mógł odmówić własną modlitwę.

Uczniowie siedzieli ze spuszczonymi głowami. Chyba po raz pierwszy Mark i Ricky nie chichotali i nie wiercili się. Russellowi zaburczało w brzuchu, ale nikt się nie roześmiał. Życie biegło normalnym trybem, a Elvina nie było.

Kiedy minuta dobiegała końca, uwagę Jima zwrócił jakiś cień po drugiej stronie podwórka.

Dzień był jasny i ganek przed głównym budynkiem skrywał głęboki mrok, jednak Jim był przekonany, że zobaczył tam jakiś ruch. Podszedł do okna i spojrzał. Z początku niczego nie mógł dojrzeć, ale stopniowo z mroku zaczęła się wyłaniać postać mężczyzny stojącego przy jednym z filarów. Był ubrany na czarno i tulił do piersi czarny szerokoskrzydły kapelusz.

Jim skinął na Titusa Greenspana III. Titus miał na sobie podkoszulek w jaskrawe, różowe paski. Wyłupiaste czarne oczy i nerwowy, kłótliwy charakter upodobniały go do przerośniętego ślimoraczka.

– Titusie… chodź tu. Chcę, żebyś spojrzał przez okno… tam. Widzisz ganek? Widzisz filar po prawej stronie?

– Który? – spytał Titus mrugając oczami.

– Ten po twojej prawej ręce. Nie, nie tej. A teraz powiedz, czy widzisz kogoś stojącego obok tego filara? Tam jest dość ciemno, ale wytęż wzrok. Człowiek w czarnym garniturze trzymający kapelusz.

Titus patrzył przez chwilę i w końcu powoli potrząsnął głową.

– Czy to jakiś test na inteligencję? – zapytał.

Jim znów spojrzał na ganek i wyraźnie zobaczył mężczyznę. Kiedy Titus go wypatrywał, tamten zrobił krok naprzód i łatwiej można go było dojrzeć.

– Nie widzisz człowieka stojącego obok tego filara? Spójrz jeszcze raz. – Przez moment miał ochotę dodać: „Co jest, na Boga, jesteś ślepy?”, ale zdołał ugryźć się w język.

Titus spoglądał na podwórko przez ponad pół minuty, przygryzając koniec języka.

Wreszcie rzekł:

– Nic. Przykro mi, panie Rook, ale nikogo nie widzę.

– Ricky, chodź tu – zawołał Jim następnego ucznia. – Spójrz tam – powiedział. -

Widzisz tego człowieka stojącego na ganku? Właśnie odszedł od filara.

Ricky popatrzył na podwórze, a potem jęknął przepraszająco:

– Nie. Przepraszam, panie Rook, ale nikogo tam nie ma.

– W porządku – odparł Jim. – Wracaj na miejsce. A teraz weźcie wszyscy wasze podręczniki i otwórzcie je na: stronie dwudziestej szóstej. „Martwy chłopiec” Johna Crowe

Ransoma. Przeczytajcie ten wiersz i zastanówcie się nad jego sensem. Zaraz wracam.

Opuścił klasę i pospieszył wywoskowanym korytarzem do wyjścia. Pchnął obrotowe drzwi z szybami ze zbrojonego szkła i wyszedł na słońce, a potem pobiegł przez żwirowy dziedziniec do ganku. Mężczyzna w czarnym garniturze, przyciskający do piersi czarny kapelusz z szerokim rondem wciąż tam był, jednak na widok nadbiegającego Jima oderwał się od filara i zniknął za drzwiami głównego budynku.

Jim gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi i wszedł do środka. Nasłuchiwał odgłosów ucieczki, ale budynek rozbrzmiewał jedynie głosami nauczycieli i powolnymi dźwiękami pianina, na którym ktoś niewprawnie grał „Dla Elizy”.

Dotarł do połowy głównego korytarza, zaglądając przez okna w drzwiach do każdej klasy.

Jego kroki odbijały się wielokrotnym echem od ścian. Tutaj, w tej części szkoły zajmowano się najbardziej obiecującymi uczniami – tymi, którzy z wyróżnieniem ukończą naukę i znajdą dobrze płatne posady. Niewielu z nich zdobędzie sławę lub majątek, jednak szkoła nauczy ich pracować i myśleć. Wkrótce większość z nich uświadomi sobie, że nie wszyscy mogą być Michaelami Jacksonami.

Klasa Jima jeszcze nie nauczyła się tego i być może nigdy się nie nauczy, ale właśnie dlatego była klasą specjalną.

Jim przystanął i już miał zamiar wrócić, kiedy człowiek w czarnym ubraniu pojawił się na samym końcu korytarza i zaczął powoli ściągać rękawiczki. Jim przez chwilę obserwował go z sercem bijącym jak zbyt mocno nakręcony zegar. Twarz mężczyzny skrywało rondo kapelusza i wciąż nie było wiadomo, czy nieznajomy jest czarny, czy biały. Stojąc z lekko pochyloną głową, zdawał się czekać na coś. Jim nie miał pojęcia, czy tamten czeka na niego, czy też na kogoś innego, ale nie zamierzał podchodzić bliżej, dopóki nie upewni się, że facet nie jest uzbrojony. Mężczyzna był co najmniej dziesięć centymetrów wyższy od niego, barczysty i mroczny. Teraz dopiero Jim pojął, co pani Vaizey rozumiała pod pojęciem aury.

Tego człowieka otaczała atmosfera grozy, niczym gęsta chmura wulkanicznego popiołu.

Żadnej jasności. Żadnej tęczy. Nawet żadnych plam barw. Tylko mroczna poświata, jak wokół szczytu St. Helen.

Jimowi wydawało się, że mężczyzna w czerni podśpiewuje sobie pod nosem.

– Nie wiem, kim pan jest – zawołał, usiłując nadać swojemu głosowi autorytatywne brzmienie – ale to teren szkoły i przebywa pan tu bez pozwolenia!

Zapadła cisza, a potem mężczyzna odpowiedział:

– Widzisz mnie, prawda?

Jego głos przypominał szuranie mokrego worka wleczonego po cementowej podłodze.

– Gdybym pana nie widział, nie kazałbym się panu wynosić, no nie?

– Oczywiście, że nie… – Mężczyzna przerwał, zastanowił się, a potem dodał: -

Podejrzewałem, że mnie zobaczyłeś, kiedy wczoraj wypadłeś z klasy, zanim cokolwiek się stało. Z przyjemnością stwierdzam, że nie ma wielu takich jak ty. Ludzi, którzy widzą.

– Myślę, że powinniśmy pójść na policję, nie sądzi pan? – stwierdził Jim.

– Policja? I na co to się zda? Nie zdołaliby mnie zobaczyć.

– W tej kotłowni zginął chłopiec, a pan był ostatnią osobą, która go widziała.

– Mówisz o Elvinie? O biednym Elvinie? Nie znałem go zbyt dobrze.

Parafrazował Hamleta.

– Nie drwij z niego – warknął Jim, chociaż ten człowiek drwił także z niego jako nauczyciela angielskiego.

– Nie muszę z niego drwić – odparł tamten. – Sam z siebie zadrwił. Zadrwił ze swojej rasy.

– I dlatego go zamordowałeś?

Mężczyzna przez chwilę milczał, a potem wyciągnął obie ręce do Jima.

– Powinniśmy zostać przyjaciółmi – oświadczył. – Przydałby mi się przyjaciel mający dar widzenia, przyjaciel, który naprawdę mnie widzi.

– O czym ty mówisz, do diabła? – spytał Jim.

– Och, daj spokój, wiesz przecież, o czym mówię. O ludziach, którzy widzą. Dzieci upuszczone na główkę. Mężczyźni uwolnieni z wraków samochodów. Kobiety, które rodziły w toaletach i prawie wykrwawiły się na śmierć. Oni wszyscy widzieli, ale nie zawsze pojmowali, co widzą – nawet jeśli nie doznali uszkodzeń mózgu. W przeciwieństwie do ciebie, panie Rook. Ty widzisz, i w dodatku jesteś mądry. Przydałby mi się taki przyjaciel jak ty.

– Kim jesteś? – zapytał Jim. Trząsł się z wściekłości, ale nie odważył się podejść bliżej do nieznajomego.

Zapadła długa cisza, a potem mężczyzna powiedział:

– Ktoś musi zachować wiarę, panie Rook. Ktoś musi dopilnować, by nie zgasły lampy.

Niektórzy powiadają, że powinniśmy przebaczyć i zapomnieć, ale ja tak nie uważam.

Postać nieznajomego zdawała się drgać w powietrzu. Nagle, w kompletnej ciszy, mężczyzna odwrócił się, wszedł do gabinetu geograficznego i szybko zamknął za sobą drzwi.

Jim spojrzał przez okno w drzwiach i zobaczył nieznajomego odchodzącego między rzędami ławek. Dokąd, do diabła, szedł? Nie było stąd żadnego innego wyjścia, a okna nie dały uchylić się na tyle, aby ktoś zdołał przez nie przejść. Jim nacisnął klamkę, ale drzwi pozostały zamknięte. Potrząsnął nimi i rąbnął pięścią w szybę, lecz tamten nie zareagował.

Nadal oddalał się w kierunku przeciwległego kąta pokoju.

Jednak im bardziej się oddalał, tym bardziej wysoki się wydawał. Rósł, wyciągał się, jakby perspektywa pokoju uległa odwróceniu. Zanim dotarł do połowy pokoju, miał ponad dwa metry wzrostu, a kiedy doszedł do końca i odwrócił się, był wyższy niż stojak na mapy.

Jim przestał szarpać za klamkę i z przerażeniem patrzył na nieznajomego. Widział teraz jego twarz, uśmiechającą się do niego – była to twarz czarnego człowieka o żółtych oczach i policzkach poznaczonych bliznami. Skóra wokół ust była tak pomarszczona, że wargi wyglądały jak zaszyte.

Jednak najbardziej wstrząsnął Jimem wzrost mężczyzny. Jego kapelusz niemal dotykał sufitu, a ramiona były tak długie, że mógł nimi sięgnąć do połowy ściany.

Bębnienie na pianinie nadal odbijało się echem po korytarzu; stanowiło głuchy, mechaniczny kontrapunkt okropności dziejącej się w gabinecie geograficznym.

Jim jeszcze przez chwilę spoglądał na tamtego, a potem odwrócił się i pobiegł do gabinetu dyrektora, znajdującego się przy wyjściu z budynku. Sekretarka doktora Ehrlichmana ustawiała kwiaty na parapecie, kiedy Jim wpadł do pokoju. Miała blond włosy i za duże okulary, i zawsze nosiła staromodne bluzki z koronkowymi kołnierzykami i mankietami.

– Sylvio, wezwij gliny! – zawołał Jim.

– Po co, na Boga?

– Tam jest jakiś mężczyzna… to ten sam facet, którego widziałem wczoraj. Zamknął się w gabinecie geograficznym. Proszę, wezwij natychmiast gliny!

Sylvia wahała się, więc Jim sam podniósł słuchawkę i wystukał numer 911.

– Tak, West Grove College – powiedział. – Proszę szybko przysłać tu kogoś, zanim ten facet ucieknie. A jeśli moglibyście przekazać wiadomość porucznikowi Harrisowi… Zgadza, się, to on prowadzi śledztwo. Tak.

Odłożył słuchawkę w chwili, gdy doktor Ehrlichman wyszedł ze swojego pokoju. Był mały i schludny, miał opaloną łysinę i głos Mickeya Rooneya. Zawsze nosił szare spodnie i nienagannie wyprasowaną białą koszulę z krótkimi rękawami, a jego ulubionym słowem było „rzeczowo”.

– Jim, co się tu dzieje? – zapytał.

– Jest tu ten facet, którego widziałem wczoraj – odparł Jim. – Ten, który wychodził z kotłowni, w której znalazłem Elvina.

– Wezwałeś Wallechinsky’ego?

– Wezwałem policję.

– Słuchaj, dobrze płacimy panu Wallechinsky’emu i nie bez powodu. To były policjant.

Zna się na problemach bezpieczeństwa. A wiesz, jaką mamy zasadę? Nikt nie wzywa tu policji bez mojej zgody. Wyobrażasz sobie, jaką to nam wyrobi opinię? Wczorajszy incydent był wystarczająco poważny… nie możemy jeszcze pogarszać sprawy.

– Doktorze Ehrlichman, w tym budynku jest człowiek, który zadał jednemu z naszych uczniów tyle ciosów nożem, że nawet lekarz sądowy nie mógł zliczyć ran – oświadczył Jim.

– Uważa pan, że Wallechinsky może sobie z nim poradzić?

– Pan Wallechinsky jest naprawdę dobry – odparł doktor Ehrlichman. – Sylvio, zechcesz go wezwać? Sprawdźmy, czy zdołamy sami rozwiązać nasz problem.

– Ten gość nie jest normalny – powiedział Jim. Ehrlichman zdjął okulary i spojrzał na Jima.

– Nie sądzę, abyś ty akurat mógł mówić o wyobraźni, Jim. Nikt oprócz ciebie nie widział

Wczoraj tego mężczyzny w czerni i jak dotąd nikt też nie widział go dzisiaj.

– No to chodźmy popatrzeć – nalegał Jim.

– Owszem, pójdę, kiedy przyjdzie tu pan Wallechinsky.

– Wczoraj wieczorem rozmawiałem z pewną kobietą. Ona jest kimś w rodzaju eksperta od takich spraw. Powiedziała, że niektórzy ludzie potrafią opuszczać swoje ciała i krążyć po świecie. I wcale nie muszą być martwi. Jednak tylko pewni ludzie potrafią ich dostrzec.

Ludzie, którzy otarli się o śmierć. To doświadczenie daje im zdolność dostrzegania rzeczy, których większość ludzi nie może widzieć. Doktorze Ehrlichman, duchy przez cały czas krążą wśród nas, tylko po prostu nie możemy ich dostrzec.

Doktor Ehrlichman ponownie założył okulary i spojrzał na Jima jak na człowieka, który wyszedł na przepustkę z domu wariatów.

– Niczego nie piłeś, Jim?

– Oczywiście, że nie. A co, mam może chuchnąć?

– Niczego nie paliłeś? Nie wdychałeś?

– Jestem nauczycielem, doktorze Ehrlichman. Nie przychodzę do szkoły naćpany, pijany czy nawet tylko zdenerwowany.

Doktor Ehrlichman nie wyglądał na przekonanego. W tym momencie pojawił się George Wallechinsky – metr osiemdziesiąt masywnego cielska w opiętym brązowym mundurze.

Miał szeroką twarz i pozbawione wyrazu oczy, tkwiące w niej jak dwa rodzynki w puddingu.

– George, zdaje się, że mamy nieproszonego gościa – powiedział doktor Ehrlichman. – Pan Rook powiada, że zamknął się w gabinecie geograficznym.

Wallechinsky pociągnął nosem i odchrząknął.

– Jak dawno temu?

– Pięć minut, nie więcej.

– Czy widział go pan już wcześniej?

– Widziałem go wczoraj, jak wychodził z kotłowni tuż przed tym, zanim zginął Elvin.

Prawdę mówiąc, właśnie dlatego tam poszedłem. Chciałem zobaczyć, co się dzieje.

– Jest pan pewny, że to ten sam osobnik?

– Proszę mi wierzyć, panie Wallechinsky, nie ma drugiego takiego.

– W porządku. Chodźmy to sprawdzić. Jest pan pewny, że to nie jakiś wizytator? Czasem przysyłają nam niespodziewanie inspekcje.

– Jestem pewien.

Wallechinsky miarowym krokiem pomaszerował korytarzem, pobrzękując kluczami u pasa.

– Tutaj? – zapytał, zatrzymując się przed drzwiami gabinetu geograficznego.

Zajrzał do środka, nachylając się tak, żeby zobaczyć sufit, a potem przyciskając twarz do szyby obejrzał wszystkie kąty. Chwycił klamkę, lecz drzwi były zamknięte, więc zrezygnował.

– Czy ten facet miał jakąś broń? – zapytał Jima.

– Jest tam? – dopytywał się doktor Ehrlichman.

– Nikogo nie widzę, panie dyrektorze, ale to wcale nie oznacza, że nikogo tam nie ma.

Mógł przycisnąć się do ściany lub schować za szafą, a nawet pod biurkiem nauczyciela.

Doktor Ehrlichman przycisnął nos do szyby.

– Nie – oznajmił. – Nie ma go. Jeżeli w ogóle istniał…

– Ten człowiek istnieje, doktorze Ehrlichman – powiedział Jim. – Nawet rozmawiał ze mną.

– Chciałbym później pogadać z tobą, Jim – oświadczył doktor Ehrlichman. – Panie Wallechinsky, niech pan zadzwoni na policję i powie im, że to był fałszywy alarm.

– Wolałbym najpierw sprawdzić ten pokój, panie dyrektorze – mruknął Wallechinsky.

Odpiął od pasa kółko z kluczami i wybrał ten, który otwierał drzwi do gabinetu geograficznego. Włożył go do zamka i obrócił.

– Ten pokój wcale nie był zamknięty – stwierdził ze zdziwieniem.

– Co to ma znaczyć, że nie był zamknięty? – zapytał Ehrlichman. Złapał za klamkę i potrząsnął nią z całej siły.

– Z całym szacunkiem, doktorze Ehrlichman… Po prostu te drzwi nie są zamknięte.

– To niech je pan otworzy.

Wallechinsky wyciągnął rękę do klamki, ale Jim powstrzymał go.

– Może ja – powiedział.

Wahał się przez moment, a potem bez najmniejszego wysiłku otworzył drzwi. Słoneczny blask wpadł na korytarz, oświetlając ich nogi. Doktor Ehrlichman miał brązowe trzewiki na gumowych podeszwach, Wallechinsky błyszczące czarne buty, a Jim wytarte adidasy z niebieskiego zamszu.

Wallechinsky próbował przepchnąć się do środka, ale Jim zatrzymał go gestem uniesionej ręki, wszedł do pokoju, rozejrzał się wokół, przykucnął i zajrzał pod biurko, po czym odwrócił się i sprawdził, czy tamten nie ukrył się za szafą.

I wtedy znów go zobaczył. Mężczyzna nie był już ubrany na czarno, lecz na biało, i nawet twarz miał białą – choć nadal była to twarz Murzyna. Wyglądał, jakby wytarzał się w mące lub w popiele. Nawet źrenice jego oczu były białe jak małże.

Unosił się pod sufitem, wyciągnięty wzdłuż ściany, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, i patrzył na Jima tymi swoimi mlecznobiałymi oczami uśmiechając się triumfalnie.

Wallechinsky wszedł do pokoju i obszedł go z gracją ślepawego niedźwiedzia, zaglądając za wszystkie szafki i stojaki na mapy, jakby ktoś mógł się wcisnąć w pięciocentymetrową szparę. Kiedy zobaczył, że Jim spogląda na sufit, również spojrzał w górę.

– Może mi pan powiedzieć, co pan tam widzi? – zapytał. – Chyba nie szuka pan tam tego faceta?

– Nie widzi go pan, prawda? – powiedział Jim. – Naprawdę go pan nie widzi?

– Kogo nie widzę?

– Tego człowieka, o którym mówiłem. Jest tutaj. Nieci pan patrzy. Proszę użyć wyobraźni.

– Chyba nie chce pan powiedzieć, że on jest niewidzialny? Wisi pod sufitem i jest niewidzialny? Daj pan spokój, panie Rook. Czy to jakiś żart?

Mężczyzna nad nimi uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jim nie mógł oderwać od niego oczu.

Był tak przerażony, że odebrało mu mowę – jednak gorsza od przerażenia była bezsilność.

Przez lata nauczania w klasach specjalnych radził sobie ze wszystkim, ale z tą sprawą nie potrafił sobie poradzić. Stał na środku gabinetu geograficznego i myślał, że musi się z tym pogodzić – i to było najgorsze.

Doktor Ehrlichman powiedział z rozdrażnieniem:

– Skończyliście? Nie mam za dużo czasu.

– Poza nami nie ma tu nikogo, panie dyrektorze – odparł Wallechinsky, ze znużeniem potrząsając głową.

– Więc zadzwońcie na policję i powiedzcie, że to był fałszywy alarm – powiedział doktor Erlichman i odwrócił się.

W tym momencie drzwi zatrzasnęły się z taką siłą, że pękła szyba i z framugi posypał się tynk. Twarz Ehrlichmana natychmiast pojawiła się w okienku. Krzyczał coś, ale Jim nie słyszał go.

Wallechinsky chwycił za klamkę i próbował otworzyć drzwi, jednak bezskutecznie.

– Niech mi pan pomoże! – zawołał.

Jim zobaczył, że człowiek o białej twarzy powoli opada spod sufitu obracając się w powietrzu, i ląduje na podłodze zaledwie metr czy półtora od nich. Jego stopy bezdźwięcznie, uderzyły o podłogę. Jim cofnął się, wpadając na jedną z ławek. Mężczyzna uniósł kapelusz, z którego osypał się kurz.

– Proszę mi pomóc! – zawołał znów Wallechinsky.

Na zewnątrz Ehrlichman walił pięścią w drzwi i krzyczał:

– Co się tam dzieje? Czy ktoś mi powie, co się tam dzieje? Człowiek o białej twarzy uśmiechając się sunął ku Wallechinsky’emu. Kiedy znalazł się pół metra od niego, zatrzymał się, lewą dłonią chwycił swój prawy przegub i przekręcił. Ku przerażeniu Jima jego dłoń zaczęła się obracać, aż odkręciła się całkiem. Sztuczna dłoń, wyrzeźbiona z hebanu i posypana popiołem. Jednak jej właścicielowi nie pozostał sam kikut. Z prawego przegubu sterczał długi nóż o szerokiej klindze, który wydawał się osadzony w kości ręki. Lśnił w słońcu, a mężczyzna o białej twarzy uśmiechając się drwiąco machał nim tuż przed nosem Wallechinsky’ego, wiedząc, że ten go nie widzi.

– George – powiedział Jim – cofnij się od tych drzwi.

– Próbuję otworzyć to cholerstwo – odparł Wallechinsky. – Nie wiem, dlaczego się zacięły.

– Odejdź od tych drzwi! Już! Natychmiast! Najszybciej jak możesz!

– Dlaczego? Myśli pan, że jest jakiś…

Jim rzucił się na człowieka o białej twarzy, usiłując zbić go z nóg, i przeleciał przez niego.

Wpadł na drzwi, rozbił je i tak mocno uderzył się w ramię, że skręcił się z bólu. Przelatując przez białą zjawę poczuł zimny podmuch, jakby ktoś na chwilę otworzył drzwi lodówki.

Mężczyzna o białej twarzy zaśmiał się bezdźwięcznie i machnął uzbrojonym ramieniem.

Ostrze noża zaświszczało w powietrzu.

– Zostaw go – powiedział Jim. – I tak już narobiłeś dość szkód.

– Nic nie zrobiłem – zaprotestował Wallechinsky. – Najmocniej przepraszam, ale to pan rozbił te cholerne drzwi.

– Trzymaj się z daleka! – zawołał Jim cofając się.

– Nie wiem, o czym pan mówi – wymamrotał zdziwiony Wallechinsky. – Trzymać się z daleka od czego?

Człowiek o białej twarzy znalazł się tuż za plecami woźnego i zza jego ramienia wyszczerzył do Jima zęby w upiornym uśmiechu. Coś w jego mlecznobiałych oczach ostrzegło Jima.

– Słuchaj, jeśli chcesz, żebym był twoim przyjacielem, będę nim – powiedział. – Zrobię wszystko, co zechcesz.

Wallechinsky był mocno zakłopotany.

– Panie Rook, jestem żonaty. Mam żonę, która wytrzymała ze mną dwadzieścia osiem lat, i troje dzieci…

– Nieważne, czego chcesz, zrobię to – mówił Jim.

– Panie Rook…

W tej samej chwili drzwi pękły z przeraźliwym trzaskiem, wykopane od zewnątrz, i do gabinetu geograficznego wpadli dwaj policjanci. Człowiek o białej twarzy natychmiast machnął nożem, kreśląc krwawą linię na prawym policzku Wallechinsky’ego. Ale woźny chyba nic nie poczuł, bo nawet się nie skrzywił. Intruz spojrzał na Jima i powiedział:

– Złożył pan obietnicę, panie Rook. Spodziewam się, że jej pan dotrzyma. W przeciwnym razie wrócę po tego faceta, a wtedy zobaczy pan, co można zrobić nożem.

Odwrócił się i wypłynął z pokoju, jak smuga dymu z letniego ogniska. Jim chciał go zawołać, lecz w pokoju byli dwaj gliniarze, Wallechinsky i doktor Ehrlichman, więc uznał, że rozsądniej będzie trzymać język za zębami.

– Jesteś ranny, koleś? – spytał jeden z policjantów, wskazując na policzek Wallechinsky’ego. Na kołnierzyk munduru woźnego spływała cienka szkarłatna strużka.

– Co? Ranny? – powtórzył zdumiony Wallechinsky i przyłożył palce do policzka. – Co się stało, do diabła?

Doktor Ehrlichman wyjął z kieszonki na piersi czystą chusteczkę.

– Proszę to wziąć. I lepiej niech pana opatrzą.

– Jak do licha mogłem się tak skaleczyć? – pytał Wallechinsky. – Panie Rook, widział pan, jak to się stało?

Jim potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia – skłamał. – Po prostu stało się, i tyle.

– No to kogo mamy tu szukać? – zapytał jeden z gliniarzy.

– Przykro mi – powiedział Jim. – Chyba pomyliłem się. Widziałem kogoś obcego i wydawało mi się, że wszedł właśnie tutaj.

– Może nam pan opisać, jak wyglądał?

– Wysoki, czarnoskóry, ubrany na czarno.

– Widział pan kogoś takiego? – zapytał Wallechinsky’ego drugi policjant.

– Nikogo nie widziałem. Tylko pana Rooka.

– I nie ma pan pojęcia, w jaki sposób się pan skaleczył?

– Mówiłem już. Nie wiem.

– Pan Rook nie zranił pana? Może przypadkowo?

– Pan Rook nawet do mnie nie podszedł.

– No dobrze – mruknął policjant. – Niech pan przemyje sobie twarz, porozmawiamy później.

Wallechinsky wyszedł, przyciskając do policzka nasiąkniętą krwią chusteczkę doktora Ehrlichmana. Po chwili pojawił się porucznik Harris w jaskrawoczerwonym krawacie, spocony i wściekły.

– Co tu się dzieje? – rzucił gniewnie.

– Przepraszam – powiedział Jim. – To… nieporozumienie. Wydawało mi się, że zauważyłem tu tego człowieka w czerni, którego widziałem wczoraj przed kotłownią.

– Tego samego faceta, którego nikt inny nie widział?

Jim skrzywił się. Nie mógł powiedzieć porucznikowi, jak bardzo przeraził go ten człowiek o białej twarzy. Jeśli potrafił unosić się pod sufitem, zmieniać barwę i ranić ludzi, którzy nie mogli go zobaczyć, to jeden Bóg wie, do czego jeszcze był zdolny. Ale nawet gdyby Jim opowiedział o wszystkim, nie było szans, żeby porucznik Harris mu uwierzył.

– Czy pomyślał pan o tym, żeby porozmawiać z kimś o tym facecie, którego pan widział? – zapytał porucznik.

– O co panu chodzi?

– No… – Harris chrząknął z zakłopotaniem – mówię o psychologu albo o psychiatrze.

– Myśli pan, że mam halucynacje?

– Nie wiem, co myśleć, panie Rook. Jest pan nauczycielem i z tego, co słyszę, powszechnie szanowanym nauczycielem. Ale uczy pan trudne dzieci, prawda? Może jest pan w stresie. Wie pan, ludziom w stanie stresu często przychodzą do głowy najdziwniejsze pomysły.

– Nie jestem w stresie, proszę mi wierzyć. Moja klasa jest wspaniała. Nic mi nie jest.

Porucznik Harris wzruszył ramionami.

– W porządku, nic panu nie jest. Nie będzie mi pan miał za złe, jeśli zapytam, czy stosuje pan jakieś używki?

– Czasem popalam.

– Palił pan wczoraj?

– Nie. Nigdy nie robię tego w szkole. Tylko wieczorami w weekendy i jedynie raz lub dwa na miesiąc.

– A zatem wczoraj nie palił pan?

– Nie.

– Wie pan, że z łatwością mogę to sprawdzić…

– Niech pan posłucha, poruczniku – powiedział mu Jim. – Nie jestem pod wpływem stresu ani narkotyków, ani niczego innego. Wczoraj widziałem to, co powiedziałem.

Dzisiaj… no cóż, powiedzmy, że byłem trochę rozkojarzony.

Porucznik Harris patrzył na niego długo w milczeniu. Kropla potu spłynęła mu po policzku. Otarł ją wierzchem dłoni.

– No dobrze, panie Rook. Może porozmawiamy później.


Po przerwie śniadaniowej uczniowie Jima zebrali się ponownie. Jim wszedł do klasy wcześniej, czego nigdy nie robił, i czekał już na nich.

Kiedy zajęli miejsca, wstał i przeszedł na koniec klasy.

– Zanim zaczniecie czytać – powiedział – chciałbym zapytać, czy któreś z was wierzy w duchy.

John Ng natychmiast podniósł rękę.

– Mój dziadek jest duchem – oświadczył.

Reszta klasy przyjęła to gwizdami i przeciągłym „uuuuuu!”, lecz Jim pozostał poważny.

– Czy widziałeś swojego dziadka?

– Nie, ale ojciec mówił mi, że widział go, kiedy miał kłopoty. Dziadek stanął wtedy w nogach łóżka i przypomniał mu przysłowie o złotym karpiu próbującym płynąć pod prąd.

Miał na sobie pomarańczowe szaty i pomarańczową maskę.

– Ja też wierzę w duchy – powiedziała Rita Munoz. – Sama widziałam jednego.

– Mów – zachęcił ją Jim.

– Kiedy byliśmy mali, chodziliśmy do takiego domku na plaży Santa Monica i za każdym razem, gdy tam szliśmy, widzieliśmy wychodzącego z niej chłopca z deską surfingową pod pachą. To był zawsze ten sam dzieciak. Potem znikał w tłumie i widzieliśmy go dopiero następnym razem. Spytaliśmy o niego ratownika, a kiedy opisaliśmy go dokładnie, ratownik powiedział, że to chłopiec, który utonął tu jakieś siedem lat wcześniej. Wyszedł z domku na plaży, wszedł do morza i dwa dni później znaleźli jego ciało pod molo.

– To okropne – stwierdziła Sherma.

– A ja uważam, że to wspaniałe – oświadczył Ricky. – To, że ten chłopiec, mimo że jest martwy, codziennie może sobie popływać na desce.

– J-j-ja n-n-nie w-w-w-wierzę w d-d… – zaczął David Uttwin.

Natychmiast rozległ się chór drwiących głosów, ale Jim podniósł rękę i klasa zrozumiała, że nie ma zamiaru tolerować żadnych drwin, nie dziś.

– Myślę, że kiedy umieramy, t-to nasz d-duch od-od-radza się w kimś innym. Albo cz-czymś innym – dokończył David.

– Hej, Littwin, lepiej nie odradzaj się jako komentator sportowy – poradził mu Mark.

– Zamknij się – uciszył go Jim. – Wielu ludzi wierzy w reinkarnację… przede wszystkim buddyści. Teraz zróbmy kolejny krok. Czy ktoś wierzy, że niektórzy ludzie potrafią widzieć duchy, a inni nie?

– Chce pan powiedzieć, że ten facet, którego pan wczoraj widział, był duchem?

– Nie jestem pewien, czym on był. Jednak chyba widziałem go także dzisiaj i wcale nie zachowywał się jak człowiek.

– Pan Rook w końcu ześwirował – orzekł Ricky. – Chyba za długo nas pan uczył.

Jim uśmiechnął się, a potem dodał:

– Pozwólcie, że opowiem wam, co się stało… Wrócił na środek klasy i podszedł do tablicy, zamierzając narysować czarno odzianego mężczyznę unoszącego się pod sufitem, ale kiedy uniósł kredę, dostrzegł, że coś poruszyło się w małym okienku w drzwiach.

Odwrócił się i poczuł zimny dreszcz przebiegający po plecach. W okienku ujrzał twarz tamtego człowieka – teraz znów czarną, jak wtedy, kiedy zobaczył go po raz pierwszy.

Mężczyzna przyciskał palec do ust, jego żółte oczy patrzyły groźnie jak ślepia jadowitego węża.

Jim zawahał się, a potem wrzucił kredę z powrotem do puszki.

– Dajmy temu spokój – powiedział. – To nie nasza sprawa. Wróćmy do lektury, dobrze? Russell, może ty? „W drodze”, rozdział dziesiąty, od początku.

Nie spojrzał ponownie w okienko, chociaż zdawał sobie sprawę, że tamten nadal go obserwuje. Po kilku chwilach nieznajomy zniknął. Jim natychmiast podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał, ale korytarz był pusty.

Загрузка...