Tee Jay został wypuszczony o dziesiątej wieczorem, przedtem porucznik Harris przesłuchiwał Ricky’ego przez ponad cztery godziny. Ricky zaproponował, że podda się badaniu na wykrywaczu kłamstw, jednak porucznik i tak wiedział, że nie może postawić Tee Jaya przed sądem nie mając narzędzia zbrodni, odcisków palców lub stóp, a przeciw sobie niezależnego świadka, którego zeznanie wyglądało na prawdziwe.
Jim przez cały czas czekał na komisariacie pokrzepiwszy się trzema kubkami lurowatej kawy i trzema pączkami. Matka Tee Jaya nie mogła przyjść, więc Jim zadzwonił do niej i powiedział, żeby oczekiwała dobrych wieści. Brat Tee Jaya nie chciał przyjść i na razie nigdzie nie było widać wuja Umbera.
Porucznik Harris wyszedł do poczekalni w koszuli z krótkim rękawem, ocierając pot z czoła zwiniętą w kulę chusteczką. Tee Jay szedł tuż za nim, w towarzystwie swojego adwokata i dwóch mundurowych policjantów. Popatrz na Jima, jakby go nie poznawał.
– W porządku – rzekł porucznik. – Jest wolny. Szkoda tylko, że jego koleś nie przekazał nam tych informacji, kiedy pytałem go o to pierwszy raz. Straciliśmy czterdzieści osiem godzin.
– Niech pan da spokój, poruczniku. Przynajmniej nie oskarżył pan niewinnego człowieka.
Porucznik Harris przycisnął chusteczkę do karku i spojrzał na niego tak, jakby niewinność miała tyle samo wspólnego ze sprawiedliwością co cena ryb.
Adwokat Tee Jaya podszedł do Jima i uścisnął mu dłoń. Był barczystym Murzynem z młodzieżowo przystrzyżoną czupryną, w jedwabnym krawacie w baloniki.
– Przypuszczam, że pan jest nauczycielem Tee Jaya – powiedział. – Zrobił pan kawał dobrej roboty sprowadzając tu Ricky’ego. Gdyby nie to, bardzo trudno byłoby mi bronić Tee Jaya… – Zamilkł, a potem położył rękę na ramionach Jima i dodał konfidencjonalnie: – Jednak dobrze byłoby mieć go na oku. Ten chłopiec ma kłopoty emocjonalne. Wciąż gada o afrykańskiej kulturze, władzy duchów i tym podobnych rzeczach. Powiedział mi, że się zaprzedałem, pracując dla białych ludzi. I nie chodzi tu o typowy przypadek manii na tle Czarnej Siły. On śpiewał i mamrotał. Doprowadzał wszystkich do obłędu.
– Dzięki – powiedział Jim. – Myślę, że poradzę sobie z tym.
– Ach, tak? – Adwokat przez chwilę patrzył na niego wyczekująco, a potem powiedział:
– Nie powie mi pan, co to takiego?
– Przykro, ale nie. Kazano mi trzymać język za zębami.
– Może chociaż da mi pan jakąś wskazówkę. Chodzi o to, że lubię być na bieżąco w sprawach tych dzieciaków z ulicy. To pomaga mi w pracy.
W tym momencie otwarły się wahadłowe drzwi i wszedł Umber Jones, nadal mający na głowie ten kapelusz Elmera Gantry. Poczekalnia natychmiast wydała się mniejsza i nawet najwięksi policjanci zaczęli wyglądać jak niedorostki.
– Oto pańska wskazówka – powiedział Jim, cofając się o krok.
Adwokat rzucił mu zdziwione spojrzenie, ale również się cofnął. Postać i osobowość wuja Umbera robiły przytłaczające wrażenie. Jego skóra lśniła w świetle neonowych lamp jak polerowany heban. Podszedł do porucznika Harrisa i zapytał:
– Mój bratanek jest wolny, oficerze?
– Na razie tak – odparł porucznik. – Ale może jeszcze zechcemy z nim porozmawiać, więc wolałbym, żeby nie opuszczał Los Angeles i trzymał się z dala od kłopotów. Wierzę, że może pan wywrzeć na niego odpowiedni wpływ.
– Och, mam na niego wpływ – uśmiechnął się Umber Jones.
Strzelał palcami czekając, aż Tee Jay podpisze formularz zwolnienia, odbierze swój zegarek, pieniądze i skórzany pasek. Kiedy chłopiec skończył, chwycił go za rękę i powiódł w kierunku drzwi. Po drodze przystanął obok Jima i powiedział:
– Zrobił pan to, co panu kazano, panie Rook, i jestem z tego zadowolony. Ale teraz chciałbym, żeby zrobił pan dla mnie coś jeszcze.
Jim potrząsnął głową.
– Nie ma mowy, panie Jones. Od tej chwili przestajemy być przyjaciółmi. Nie jestem w stanie udowodnić, że to pan zabił Elvina i panią Vaizey, ale nie chcę już pana więcej widzieć ani słyszeć.
– Przykro mi, że tak to pan odczuwa – stwierdził Umber Jones. – Naprawdę sądziłem, że pan i ja będziemy serdecznymi przyjaciółmi do końca życia. Mimo to… chociaż nie chce pan być moim przyjacielem, może wykonać pan dla mnie kilka zadań, prawda?
– Zapomnij o tym. Nic dla ciebie nie zrobię, nigdy.
– Naprawdę chciałby pan, żeby te dzieci cierpiały?
– Już cię ostrzegałem. Zostaw moich uczniów w spokoju.
– Pan mnie ostrzegał? Ha, ha, ha. I co pan zrobi, jeśli trochę ich potnę i zostawię paskudne blizny? Albo poprzebijam bębenki uszne i zrobię głuchymi jak pień? Albo wydłubię oczy? Albo ześlę mękę ognia, tak że poczują się, jakby zanurzono ich w płonącej benzynie?
– Mówiłem ci, żebyś zostawił ich w spokoju. Jeśli któregoś z nich skrzywdzisz, przysięgam na Boga, że znajdę sposób, żeby cię załatwić.
– Nie, nie znajdzie pan, panie Rook, ponieważ go nie ma. No, niech się pan nie pieni, to nie przystoi człowiekowi na pańskim stanowisku. Ma pan tylko czekać, aż przyślę do pana posłańca, który powie panu, co robić.
– Wypchaj się – zaproponował mu Jim. – Rozsyp się w proch.
Wuj Umber pociągnął Tee Jaya do drzwi. Podczas całej tej rozmowy chłopiec tylko raz zerknął na Jima, ale z jego twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. Mimo to Jim był przekonany, że za tym obojętnym spojrzeniem dostrzegł dawnego Tee Jaya – mrugnięcie powiek dowodzące, że nie był pod całkowitym wpływem wuja Umbera.
Kiedy wyszli, wahadłowe drzwi przez moment pokazały Jimowi jego własne odbicie – zmęczonego człowieka z rękami w kieszeniach.
Porucznik Harris podszedł do niego i zapytał:
– O co poszło?
– Wdzięczny wujaszek chciał mi podziękować.
– Mnie pan nie oszuka, panie Rook. Znam się na mowie ciała. To mi wyglądało na gwałtowny spór.
– Pan Jones bardzo dobitnie demonstrował swoją wdzięczność, to wszystko.
– Ach, wy intelektualiści – mruknął porucznik Harris. – A jak by pan to nazwał, gdyby facet strzelił pana w dziób? Wyczuwalnym objawem niezadowolenia?
Jadąc na zachód bulwarem Santa Monica, Jim śmiał się w duchu z uwagi porucznika Harrisa. Nigdy nie uważał się za intelektualistę, a już z pewnością nie pochodził z rodziny intelektualistów. Jego ojciec sprzedawał polisy ubezpieczeniowe i stracił pracę, kiedy Jim się urodził. W wyniku tego Jim wychował się w domu, w którym podkoszulki nosiło się do czasu, aż całkiem się rozpadły, mięso jadano jedynie w niedziele, a zamiast coli pijano wodę.
Nigdy nie miał zbyt wielu przyjaciół, ponieważ żaden z kolegów nie chciał przesiadywać u niego, jedząc chleb z samym masłem i oglądając czarno-białą telewizję.
Z początku marzył, że zostanie gwiazdorem westernów, takim jak Clint Eastwood. Potem chciał być tajnym agentem, jak Napoleon Solo. Później zmienił zdanie i postanowił zostać architektem. Ale przede wszystkim chciał być bogaty. Chciał swoim dzieciom smarować chleb masłem orzechowym, a do picia dawać im Dr. Peppera.
Jednak kiedy był jeszcze w szkole średniej, jego ojciec otworzył własną firmę ubezpieczeniową i odniósł natychmiastowy sukces. Zanim Jim zdał maturę, jego rodzice przenieśli się do dużego, wygodnego domu w Santa Barbara, a on mógł rozpocząć studia na wydziale anglistyki UCLA, z na pół skrystalizowanym zamiarem, że w przyszłości zostanie pisarzem. Miał samochód i spore kieszonkowe i wydawało mu się, że w końcu jest szczęśliwy.
Ale kiedy był jeszcze na pierwszym roku, pojawiła się kuzynka Laura, która w ciągu paru miesięcy zmieniła całe jego życie. Kiedy Jim widział ją ostatnio, miała zaledwie sześć lat. Teraz była piękną osiemnastoletnią blondynką o długich, lśniących, sięgających do kolan włosach i niebieskich oczach, które go urzekły. Nie mógł zrozumieć, dlaczego jest taka nieśmiała. Wydawała się wcale nie wierzyć w siebie i zawsze wolała siedzieć w domu i oglądać telewizję, niż pójść gdzieś i zabawić się.
Wziął na siebie rolę jej nieoficjalnego opiekuna. Zabierał ją na plażę, na tańce, na przyjęcia. Był w niej mocno zadurzony, a ona najwyraźniej też go lubiła.
Kiedyś napisał dla niej wiersz, zatytułowany „Moja złotowłosa dziewczyna”. Wręczył go jej, gdy siedzieli na plaży. Przez moment spoglądała na kartkę, a potem oddała mu ją, uśmiechnęła się i nic nie powiedziała.
– Nie podoba ci się? – zapytał.
– Nie wiem – przyznała. – Nie potrafię tego przeczytać.
Wtedy Jim po raz pierwszy zetknął się z dysleksją. Laura była pozbawiona umiejętności werbalnego myślenia. Wszystko przechodziło jej przez głowę jak film bez ścieżki dźwiękowej, gdyż po prostu nie potrafiła połączyć drukowanych słów z przedmiotami, czynnościami czy pojęciami. W szkole nauczyciele i koleżanki traktowali ją jak nieuka lub przygłupa, a kiedyś nauczycielka na oczach całej klasy podarła jej pracę.
W dodatku często była karana za spóźnienia, gdyż dyslektycy nie mają poczucia czasu.
Na drugi dzień Jim poszedł do biblioteki wydziału psychologii i pożyczył dziewięć książek o dysleksji oraz innych dysfunkcjach utrudniających czytanie. Przestudiował je wszystkie i skontaktował się z autorem jednej z nich, profesorem Myronem Daviesem z Boston University. Z pomocą profesora opracował metodę wykorzystującą diagramy i obrazki, która pozwoliła mu nauczyć kuzynkę rozpoznawania słów.
Laura została u Rooków przez całe lato i Jim powoli nauczył ją czytać opowiadania, poematy i artykuły w gazetach. Stała się śmielsza, pewniejsza siebie i zanim wróciła do domu, umiała już czytać całe strony tekstu, nawet jeśli przeczytanie jednej zabierało jej ponad kwadrans.
Jednak nigdy się z nią nie kochał – ani razu. A w grudniu przysłała mu list z życzeniami, w którym napisała, że znalazła sobie nowego chłopca i jest „szaleńczo zakochana”. Napisała też, że zawdzięcza Jimowi „códowne, zópełnie nowe życie”.
Jim przez prawie sześć miesięcy nie mógł się z tym pogodzić i właściwie nigdy się nie pogodził. Aż do śmierci będzie pamiętał, jak wyglądała wtedy na plaży, z tymi ziarenkami piasku na skórze. Ale przynajmniej wiedział już, co chce robić. Nie chciał już być filmowym kowbojem, architektem czy powieściopisarzem. Chciał pomagać dzieciakom, które nie radziły sobie z czytaniem, pisaniem czy matematyką. Obojętnie na czym polegał ich problem – czy jąkały się, miały kłopoty rodzinne czy też zdolność koncentracji komara – wszystkie zasługiwały na pomoc i Jim studiował przez cztery lata, ucząc się, jak im pomóc.
Dojechał do plaży, zaparkował i wyjął z bagażnika prochy pani Vaizey. Zszedł po schodkach i przeszedł po piasku. Ocean wydawał się tego wieczoru dziwnie groźny, fale przypływu pieniły się i lśniły od Palisades Park aż po Municipal Pier.
Jim stanął na brzegu, a woda cofnęła się, jakby w obawie przed nim. Gdy podniósł plastikową torbę, znów podpłynęła, ciepłą falą omywając mu stopy. Odwrócił worek do góry dnem i pył wysypał się, poleciał z wiatrem w ciemność.
Prawie opróżnił torbę, zanim przypomniał sobie, co powiedziała Sharon. „Jest jednak sposób, żeby stał się widoczny i aby zobaczyli go wszyscy”.
Proszek śmierci, właśnie to. Jim przestał rozsypywać szczątki pani Vaizey i przy światłach nabrzeża sprawdził, ile pyłu zostało. Zaledwie wystarczyłoby na wypełnienie dzbanka od kawy. Mimo to mocno zawiązał torbę i zaniósł ją z powrotem do samochodu. Miał przeczucie, że może mu się jeszcze przydać. Z dysleksją Laury uporał się dzięki lekturze fachowych książek i rozmowom z ekspertami – i w ten sam sposób poradzi sobie z wujem Umberem. Walczy z kimś, kto praktykuje czary, musi więc zdobyć odpowiednią wiedzę o magii, magiczne umiejętności i przedmioty. Sharon pożyczyła mu książki, a teraz miał także proszek śmierci. Może, jeśli się postara, sam znajdzie laseczkę loa.
Wsiadł do samochodu i uruchomił silnik.
– Wiesz, kim jesteś? – zapytał sam siebie. – Jesteś wariatem, ot co.
Kiedy wrócił do swojego mieszkania, na automatycznej sekretarce znalazł wiadomość od Susan.
– „Przepraszam, jeśli zareagowałam przesadnie, ale nie mogłam uwierzyć w to, co zrobiłeś. Lubię cię, Jim, jeśli jednak sprawiałam wrażenie, że to coś więcej niż przyjaźń, mogę cię tylko przeprosić. Ale myślę, że od tej pory powinniśmy trzymać się od siebie z daleka, nie uważasz?”
Przesłuchał tę wiadomość trzy razy. Nie mógł pojąć, co się właściwie stało. Wczoraj Susan wydawała się taka chętna. Przytuliła się do niego, powiedziała, że jest cudowny i pocałowała go z języczkiem, a dzisiaj miał się trzymać od niej z daleka. Słyszał, że kobiety są zmienne, jednak to już przesada.
Och, może to i lepiej, pomyślał z rezygnacją. Przynajmniej nie musi biegać i gromadzić map, które mógłby jej pokazać.
Była jeszcze inna wiadomość, od matki Tee Jaya:
– „Dzwonię, żeby panu powiedzieć, jaka jestem wdzięczna za to, co pan zrobił, panie Rook. Uratował pan mojego chłopca. Nadal jest z wujem Umberem, ale przynajmniej oczyszczono go z zarzutu zamordowania biednego Elvina, a to dla mnie najważniejsze”.
Ostatnią wiadomość pozostawił ktoś o głębokim, ponurym, groźnie brzmiącym głosie:
– „Niech pan pamięta o tym, co mi pan obiecał, panie Rook, i nie próbuje wycofać się ze złożonej obietnicy. Mój posłaniec zjawi się niebawem i powie panu, co ma pan robić. Niech pan uważnie wysłucha tego, co ma do powiedzenia…”
Jim nagle poczuł się okropnie głodny, więc poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę i przez chwilę patrzył na kawałek starego sera gorgonzola. Potem otworzył kredens i spojrzał na karton przeterminowanych Golden Grahams oraz trzy puszki łososia. Wrócił do telefonu i wystukał numer Pizza Express.
– Cienką i chrupiącą, z dodatkową porcją papryki, chili i sardynkami – powiedział.
Wziął prysznic, włożył koszulkę polo i spodnie, usiadł na kanapie i włączył telewizor.
Nigdy nie był tak zdezorientowany. Okropna śmierć Elvina i jeszcze okropniejsza śmierć pani Vaizey, „dym” i duchy oraz zapowiedź kolejnej tragedii – wszystko to podważy jego dotychczasowe poglądy na życie, śmierć i nadprzyrodzone zjawiska. Wcześniej był przekonany, że śmierć jest kresem wszystkiego. Teraz pokazano mu – w niezwykle gwałtowny i nieoczekiwany sposób – że to tylko inny stan istnienia.
Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, wrócił do kuchni po puszkę piwa. W kącie, na podłodze, leżała torba zawierająca prochy pani Vaizey. Jim po chwili wahania wyjął z kredensu dzbanek z niebieskiej porcelany, postawił go na środku podłogi, przesypał do niego prochy i zamknął dzbanek folią samoprzylepną. Cholernie zabawna śmierć, pomyślał. Opalasz się i popijasz whisky, a po chwili jesteś kupką proszku w czyimś dzbanku do kawy.
– „I staniesz się garścią prochu oraz kości – zacytował. – Gdyż wszyscy tym jesteśmy, bogaci i prości!”
Uśmiechnął się, a potem mruknął pod nosem:
– „Elegia ku pamięci nieszczęśliwej damy”. Akurat pasuje.
Pił piwo i przeskakiwał po kanałach telewizji. Nagle usłyszał dzwonek do drzwi. W końcu przynieśli pizzę, pomyślał. Podszedł do stołu i wziął portfel. Dzwonek zadzwonił ponownie, więc Jim zawołał: „Dobrze, dobrze, już idę!” Poślinił kciuk i ruszył do drzwi, odliczając po drodze dwadzieścia dolarów. Jeszcze liczył, gdy otwierał drzwi.
W wejściu stał Elvin, ubrany w elegancki ciemny garnitur, jakby wystroił się przed grzecznościową wizytą u swojego nauczyciela. Jednak jego twarz zniekształcały liczne rany od noża, nie miał uszu, a jego załzawione oczy były matowe jak kamienie. Rany zdążyły się już zasklepić, lecz na białym wykrochmalonym kołnierzyku pozostało kilka truskawkowych plam.
Jim kurczowo trzymał się drzwi. Był tak przerażony, że miał wrażenie, jakby skóra na jego ciele skurczyła się, a wnętrzności wypadły z brzucha, pozostawiając tylko zimną pustkę strachu.
– Halo, panie Rook – odezwał się Elvin. Jego głos brzmiał słabo i bełkotliwie, jakby język nie mieścił mu się w ustach. Ruszył naprzód niepewnym, chwiejnym krokiem, ciągnąc stopy po podłodze, a wtedy jego rany znów się otworzyły i Jim dostrzegł bielejące w nich kości policzkowe.
– Ty nie żyjesz, Elvinie – wymamrotał cofając się w głąb pokoju. Potknął się o krzesło, ale zdołał utrzymać równowagę. – Zabił cię Umber Jones. Jesteś martwy.
Elvin uśmiechnął się krzywo i pokręcił głową.
– Nie zamierzam zrobić panu krzywdy, panie Rook. Przyniosłem panu wiadomość, to wszystko.
– Nie chcę jej słyszeć, Elvinie. Chcę, żebyś sobie poszedł.
Elvin nie ruszył się. Najbardziej niepokoiły Jima jego niewidzące oczy, rozcięte na pół tak, że źrenice wyglądały jak przecięte pieczarki.
– Chcę, żebyś sobie poszedł, Elvinie – powtórzył. – Nie chcę mieć nic wspólnego z wujem Umberem i możesz mu to powiedzieć.
– Musisz wysłuchać wiadomości od niego – nalegał Elvin.
– Powiedziałem mu w komisariacie, że koniec z tym.
– On mówi, że pan jest jego przyjacielem, panie Rook. Jego jedynym przyjacielem.
Powiedział też jednak, że za każdym razem, gdy powie pan „nie”, ktoś z pańskiej klasy umrze w ten sam sposób jak ja.
Jim nic nie odpowiedział, tylko oblizał wargi. W ustach miał tak sucho, jakby od roku nic nie pił.
– W Vernon jest bar „Sly’s” – ciągnął Elvin. – W tym barze przesiaduje facet zwany Chillem. Naprawdę nazywa się Charles Gillespie, ale nie lubi, kiedy ktoś tak się do niego zwraca. Ma pan zobaczyć się z nim i powiedzieć mu, że pracuje pan dla Umbera Jonesa, który wie, że on właśnie odebrał świeżą dostawę… dwa kilo najlepszej kolumbijskiej koki. Potem powie mu pan, że od tej pory on też będzie pracował dla Umbera Jonesa i oddawał mu dziewięćdziesiąt procent zysku. Powie mu pan, że później dowie się, gdzie i kiedy może zapłacić. A gdyby nie chciał współpracować, powie mu pan, że Umber Jones obserwuje go dzień i noc, po czym wręczy mu pan to…
Elvin wsunął okaleczoną dłoń do kieszeni i wyjął kawałek czarnego materiału. Podał go Jimowi, ale ten nie wyciągnął ręki, więc Elvin ostrożnie położył szmatkę na stole.
– Niech pan powie Chillowi, że mamy teraz inne czasy – dodał. – Lepiej niech także się zmieni, jeśli ceni swoje życie.
Z tymi słowami odwrócił się i poczłapał do drzwi, po omacku odnajdując drogę między fotelami. Zanim wyszedł, przystanął na moment i odwrócił się.
– Lepiej niech pan idzie do Chilla dziś wieczorem – poradził. – Umber Jones to nadzwyczaj niecierpliwy człowiek.
Przekroczył próg i bardzo cicho zamknął za sobą drzwi, co było o wiele bardziej przerażające, niż gdyby je zatrzasnął. Jim przez dłuższą chwilę siedział z pochyloną głową na kanapie, robiąc głębokie, uspokajające wdechy.
Czytał artykuły o „żywych trupach”, lecz zawsze wic raczej historyczny niż magiczny aspekt tego mitu. Zombie były ofiarami bezwzględnych plantatorów trzciny cukrowe podczas dotkliwego braku rąk do pracy na Haiti w 1918. Powiadano, że plantatorzy wynajmowali czarowników voodoo, aby podawali robotnikom środki pobudzające zapewne mieszaninę tetrodotoksyny z pewnego gatunku ryby, silnie halucynogennego bielunia oraz wyciągu z Bufo marinus, dającego niezwykłą siłę. Środki te spowalniały puls i wywoływały pozorną śmierć – tak, że człowiek mógł zostać pochowany i przez wiele dni pozostawać w grobie.
Czarownik mógł potem takiego zombie ekshumować, ożywić i wysłać do pracy na plantacjach – jednak dopiero wtedy, gdy dla ostrożności uciął mu język, żeby ofiara nie mogła protestować ani wyjawić, co się jej stało.
Ale Elvin… z Elvinem było inaczej. Chłopak został zakłuty na śmierć. Przebito mu serce, płuca i wątrobę. Jego ciało poddano sekcji, która zabiłaby go, gdyby już nie był martwy.
Tymczasem dziś wieczorem wszedł do mieszkania Jima i rozmawiał z nim.
W końcu Jim wziął się w garść. Najpierw podszedł do drzwi i zamknął je na łańcuch, a potem na miękkich nogach poczłapał do kuchni i nalał sobie kolejnego drinka. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że szyjka butelki dzwoniła o szklankę. Wypił całą porcję jednym haustem i zakrztusił się.
Wrócił do pokoju. Elvin pozostawił po sobie dziwny, wyraźny zapach, aromatyczny i ostry, podobny do woni, jaką roztaczał wokół siebie wuj Umber, ale zmieszany ze słodkawą wonią rozkładającego się ciała. Kawałek materiału, który usiłował wręczyć Jimowi, nadal leżał na stole. Jim podniósł go i obrócił w palcach. Był to szorstki czarny materiał, jakby odcięty z księżej sutanny. Ciemnoczerwoną farbą, ledwie widoczną w sztucznym świetle, nakreślono na nim jakieś znaki i słowa. Jim nie wiedział, jakie wrażenie może zrobić ta przesyłka na człowieku, któremu miał ją dać, ale nie wyglądała groźnie.
Teraz musiał się zdecydować, czy porozmawia z Chillem. Nigdy nie był tchórzem, jednak perspektywa spotkania z handlarzem narkotyków na jego własnym terenie z żądaniem dziewięćdziesięciu procent zysków wyglądała co najmniej na kuszenie losu. Ale był pewny, że jeśli nie pójdzie, wuj Umber nie zawaha się przed wymordowaniem wszystkich jego uczniów.
Zerknął na zegarek. Kilka minut po północy. Z wieszaka przy drzwiach zdjął niebieski prochowiec i włożył go. Jeszcze nigdy niczego nie robił tak niechętnie, wiedział jednak, że nie ma innego wyjścia. Rozejrzał się po pokoju i zgasił światło. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał przed sobą wysoką czarną sylwetkę, obrysowaną światłem padającym przez szklaną kopułę klatki schodowej. Wokół niej trzepotały ćmy i wyglądała jak Władca Much.
Jim cofnął się przerażony do mieszkania i stał z rozdziawionymi ustami.
Przybysz zrobił krok naprzód. W rękach trzymał jakieś pudełko lub skrzynkę.
– Przyniosłem ci pizzę, człowieku. Coś nie tak? – zapytał z niepokojem.
Jim włączył światło i zobaczył chudego chłopaka z rzadką bródką i kolczykami, w czerwono-czarnej koszulce Pizza Hut.
– Dwadzieścia dolców, człowieku – powiedział chudzielec, mocno trzymając pudełko, a kiedy Jim otworzył portfel i wyjął dwadzieścia dolarów, dodał: – Wyglądasz pan, jakbyś zobaczył ducha.
Jim podał mu pomięte banknoty i pięć dolarów napiwku.
– Tak – mruknął. – Właśnie miałem tu jednego.
Odszukanie „Sly’s” zajęło mu ponad dwadzieścia minut. Bar mieścił się w piwnicy i prowadziły do niego wąskie drzwi z ciemnej bramy, nad którą migotał purpurowy neon napisu. Jim zaparkował za rogiem, a potem poszedł do baru chodnikiem pełnym wałęsających się bez celu młodych ludzi i czujnych, groźnie wyglądających mężczyzn. Wokół było również pełno dziwek w szortach, minispódniczkach i perukach wszelkich możliwych kolorów.
Wejścia do „Sly’s” strzegł niski, krępy czarnoskóry mężczyzna wyglądający jak Mike Tyson, któremu upadł na głowę ośmiotonowy blok betonu.
– Przykro mi, koleś, ale bar zamknięty – oświadczył na widok Jima, podnosząc dłoń.
– Mam wiadomość – powiedział Jim.
– Ach tak? A gdzie mundurek Western Union?
– Czy jest tam Chill? Charles Gillespie? To dla niego mam wiadomość.
Wykidajło zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem świńskich oczek.
– Nikt nie mówi na niego Charles Gillespie oprócz jego matki. Ty też lepiej tego nie rób, człowieku, bo chyba wiesz, co mówią o strzelaniu do posłańców, obojętnie jakie przynoszą wieści.
– Mam wiadomość dla Chilla – powtórzył Jim mówiąc tym samym tonem, jakiego używał podczas lekcji angielskiego. – Jeśli Chill tu jest, chciałbym z nim porozmawiać.
– Dobra, jak się nazywasz? – zapytał bramkarz.
– To nie ma znaczenia. Ważna jest tylko wiadomość. Nie mów mi, że nie znasz Marshalla McLuhana.
– Marshall McLuhan? Nigdy tu nie bywa – mruknął tamten podejrzliwie, ale podniósł słuchawkę wiszącego na ścianie telefonu i powiedział coś do niej zakrywając usta, tak że Jim nic nie usłyszał.
Po kilku kiwnięciach głową i pomrukach odłożył słuchawkę i rzekł:
– No dobra, możesz pan wejść. Moment… Pospiesznie obszukał Jima, a potem otworzył drzwi.
– Jeszcze dobra rada – powiedział, gdy Jim pokonał pierwsze dwa schodki. – Chill dziś wieczór nie jest w najlepszym humorze. Leczono mu kanałowo ząb. Lepiej go nie prowokować.
Jim nic na to nie odpowiedział, ale jego niepokój wzrósł. Zaczął schodzić po wąskich, wyłożonych czarnym chodnikiem schodach. Ściany po obu stronach pokrywały czarne lustra, w których widział swoją postać. Na dole czekał następny ogromny goryl w okularach przeciwsłonecznych i jadowicie niebieskim garniturze. Pozwolił Jimowi wejść przez obrotowe drzwi do klimatyzowanego baru oświetlonego czerwono – niebieskimi światłami.
Przy czarnym pianinie siedział biały mężczyzna ze śladami trądziku na twarzy i grał „Zawsze będę cię kochać”, jakby dopiero komponował ten utwór, a wielka dziewczyna w skąpej białej sukni, stojąca na podium wielkości cylindra, wykrzykiwała jakieś słowa.
W najciemniejszym kącie baru, za półkolistym stołem, siedział potężny Murzyn o tlenionych włosach, otoczony pięcioma innymi czarnoskórymi w czubach, warkoczykach lub kucykach. Wszyscy nosili czarne skórzane kurtki i grube złote pierścionki. Murzyn o tlenionych włosach był bardzo przystojny w pewien niedbały, nie dokończony sposób, jak pospiesznie wykuta w hebanie i porzucona rzeźba.
Jim podszedł do jego stołu, przystawił sobie krzesło i usiadł. Cała szóstka spojrzała na niego jak rój kobr gotowych do natychmiastowego ataku.
– Który z was jest Chill? – zapytał Jim, w pełni świadom tego, jak niewiele potrzeba, aby zrobić coś, co uznają za niewybaczalny brak szacunku.
– Ja jestem Chill – powiedział mężczyzna z tlenionymi włosami zdumiewająco wysokim, starannie modulowanym głosem. – Masz dla mnie jakąś wiadomość?
Serce Jima biło tak mocno i tak powoli, że miał wrażenie, iż za chwilę dostanie zawału.
– Mam wiadomość od Umbera Jonesa – wykrztusił.
– Kim do diabła jest ten Umber Jones? Nie znam żadnego Umbera Jonesa.
– No cóż… to tylko wiadomość – wymamrotał Jim. – Umber Jones mówi, że wie o tym, że ostatnio odebrał pan dostawę dwóch kilogramów kolumbijskiej kokainy…
Chill pochylił się nad stołem i spojrzał Jimowi prosto w oczy.
– Mówiłem ci, człowieku, że nie znam żadnego Umbera Jonesa. Więc skąd ten Umber Jones tak dużo o mnie wie?
– On ma… bardzo szczególne zdolności.
– Na przykład jakie? Podsłuchuje moje rozmowy? Przekupuje moich ludzi? Chyba ten Umber Jones nie robi niczego takiego? Nie próbuje mnie wygryźć? Bo jeśli tak, to nie wyjdziesz stąd na własnych nogach.
– Proszę, niech pan mnie wysłucha – powiedział Jim. – Umber Jones mówi, że teraz nadeszły inne czasy. Twierdzi, że teraz on przejmuje kontrolę i chce dziewięćdziesiąt procent od całego zysku z transportu. Mówi, że pozwoli panu działać dalej, o ile będzie pan pracował dla niego i nie sprawi mu żadnych kłopotów.
Jasnowłosy Murzyn patrzył przez chwilę na Jima z niedowierzaniem. Jeden z jego pomocników wstał i sięgnął ręką pod skórzaną kurtkę, ale Chill warknął: „Siadaj, Newton!” – i tamten niechętnie usiadł. Jim mówił dalej:
– Umber Jones da panu znać, gdzie może pan mu zapłacić. Powiedział też, że jeśli pan mnie tknie albo nie zgodzi się na jego warunki, będzie miał pan poważne kłopoty.
Chill powoli pokręcił głową.
– Człowieku, nigdy w życiu nie spotkałem nikogo, kto miałby taki tupet jak ty. Albo ten cały Umber Jones, jeśli naprawdę istnieje. Zaraz, o ile dobrze zrozumiałem, on chciałby, żebym oddawał mu dziewięćdziesiąt procent wszystkiego, co zarobię? Dla niego dziewięćdziesiąt, a dla mnie dziesięć, tak?
Jim tępo skinął głową. Śpiewaczka dotarła do kulminacyjnego momentu piosenki i jej głos przeszedł w histeryczny wrzask.
– A jeśli nie dam mu tych pieniędzy… będę miał kłopoty?
– Tak.
– Co „tak”?! – wrzasnął Murzyn.
– Tak, będzie pan miał kłopoty.
– Chcesz powiedzieć „tak, panie Chill, będzie pan miał kłopoty, proszę pana”. O jakich kłopotach mówimy?
Jim sięgnął do kieszeni i wyjął skrawek czarnej tkaniny. Teraz serce biło mu tak wolno, że prawie zatrzymywało się i miał wrażenie, że za chwilę sam może zmienić się w zombie.
Rozłożył materiał na stole, a Chill odsunął popielniczkę pełną łupinek po orzeszkach pistacjowych, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Podniósł materiał, obrócił go w palcach, pochylił się do światła i przeczytał to, co zostało napisane na tkaninie.
Potem z dziwnym wyrazem twarzy spojrzał na Jima.
– Skąd to masz? – zapytał.
– Dał mi to Umber Jones, żebym panu oddał. Nawet nie wiem, co to takiego.
– Nie wiesz, co to jest? Przynosisz mi klątwę voodoo i nie wiesz, co to jest?
– Słuchaj pan… jestem tylko posłańcem. Jestem nauczycielem w college’u i o voodoo wiem tylko tyle, ile wyczytałem w książkach i gazetach.
Chill rąbnął pięścią w stół. Pistacjowe łupiny rozprysły się na wszystkie strony.
– To klątwa voodoo! – ryknął. Podsunął Jimowi materiał pod nos. – Ten kawałek odcięto z sutanny zamordowanego katolickiego księdza, a ostrzeżenie napisano jego krwią!
Wiesz, co ono głosi? Tu, patrz: jama ebaya ozias – a tutaj jest znak Barona Samedi, władcy cmentarzy! Ośmielasz się przynosić mi coś takiego?
– Ja… musiałem to zrobić. Nie miałem wyboru. Jestem winien Umberowi Jonesowi pewnego rodzaju przysługę, to wszystko. Nie pytaj mnie o voodoo. Nie pytaj mnie o narkotyki. Ja tylko próbuję pozostać przy życiu i ochronić kilka osób, które są dla mnie bardzo ważne, rozumiesz?
Chill przez dłuższy czas mierzył go spojrzeniem. Wydawało się, że trwa to całe godziny.
Wreszcie sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. Włożył jednego do ust i natychmiast szczęknęły cztery zapalniczki. Ale Chill sam sobie przypalił.
– Kim on jest, ten Umber Jones? Facet zmęczony życiem czy co?
– Na pańskim miejscu nie lekceważyłbym go.
Chill zrolował w palcach skrawek sutanny.
– Zna się na voodoo, muszę mu to przyznać. Czasem używa się drzazgi z ołtarza albo hostii… zanurzają to we krwi kurczęcia, co ma być ostrzeżeniem. Jednak to, co przyniosłeś, to śmiertelna groźba… A nikt nie grozi śmiercią Chillowi, wierz mi.
– Ja nic nie wiem – odparł Jim. – Kazał mi to tu przynieść, więc przyniosłem.
Chill uśmiechnął się i wypuścił dym przez zaciśnięte zęby.
– Nie mam pojęcia, co ktoś taki jak pan robi w tym interesie, jednak na pańskim miejscu zapomniałbym o tym Umberze Jonesie, kimkolwiek on jest, i wyniósł się jak najdalej z L.A.
Słyszałem, że Nome na Alasce to o tej porze roku całkiem przyjemne miejsce…
– Więc co mam mu powiedzieć?
– Powiedz mu, żeby poszedł do diabła.
Chill powiedział to zupełnie spokojnie, jednak Jim dosłyszał w jego głosie wahanie, zdradzające głęboko skrywaną niepewność. Ten kawałek materiału wuja Umbera poważnie go zaniepokoił. Zachowywał się jak Billy Bones z „Wyspy Skarbów” po otrzymaniu czarnej plamy.
Jim czekał jeszcze przez chwilę, lecz Chill zgasił papierosa, a jego pomocnicy zaczęli wzruszać ramionami i spoglądać groźnie na intruza – najwyraźniej audiencja była skończona – wstał więc i opuścił bar w chwili, gdy śpiewaczka zaczęła potwornie fałszować „Jesteś po prostu najlepszy”. Pomyślał, że jeśli Chill zamierza kogoś zastrzelić, to najpierw powinien zastrzelić tę babę.