Zdołał zjeść połowę jambalayi, a resztę wrzucił do kociej miski. Potem wziął prysznic i włożył czarny golf oraz czarne spodnie. Znalazł też parę czarnych rękawiczek, które dostał od matki na Gwiazdkę i których nigdy nie nosił. Przyczesał mokre włosy i przejrzał się w lustrze.
Może nie miał żadnego doświadczenia jako włamywacz, ale z pewnością wyglądał jak kryminalista.
Otworzył kredens w kuchni i wyjął niebieskie plastikowe pudełko, w którym przechowywał różne narzędzia. Wyjął z niego długi śrubokręt i cienką szpachlę. Znalazł też w nim wygięty kawałek drutu, którym kiedyś udało mu się otworzyć szkolną szafkę. Włożył ten amatorski wytrych do kieszeni, a potem pojechał do mieszkania Umbera Jonesa. Zaparkował po drugiej stronie ulicy, wciskając się tuż za furgonetkę sklepu z dywanami. Przez zasłony w oknach mieszkania Umbera Jonesa sączyło się bursztynowe światło i Jim widział zarys poruszającej się postaci. Z tej odległości wydawało mu się, że to Tee Jay.
Zerknął na zegarek. Dochodziła 11.11. Wygodnie zasiadł w samochodowym fotelu, przygotowując się na długie oczekiwanie. Włamanie do mieszkania, w którym przebywał Umber Jones i Tee Jay, będzie niezwykle ryzykowne, ale wolał mieć do czynienia z Umberem w jego cielesnej postaci niż z jego Dymem, obdarzonym całą niszczycielską władzą laseczki loa.
Skracał sobie czas recytując wiersze. „Lecz śmierć odparła: Jam go wybrała. Tak więc poszedł. I cicha letnia noc zapadła”.
Nagle drzwi mieszkania Umbera Jonesa otwarły się i wyszedł z nich Tee Jay. Miał na sobie niebiesko-białą wiatrówkę i trzymał ręce w kieszeniach. Rozejrzał się na prawo i lewo, po czym szybkim krokiem ruszył na zachód.
Po pięciu lub sześciu minutach światło w oknie Umbera Jonesa zgasło. Może położył się do łóżka, pomyślał Jim i postanowił, że da mu około pół godziny, a potem sprawdzi, czy uda mu się włamać. Największe niebezpieczeństwo groziło mu tylko przez kilka minut, podczas których będzie szukał laseczki loa – lecz gdy ją już znajdzie, Umber Jones nic nie będzie mógł mu zrobić.
Odczekał dwadzieścia minut. Okno na piętrze nadal było ciemne. Wuj Umber musiał już zasnąć. Jim dał mu jeszcze trzy minuty, a potem wysiadł z samochodu, pozostawiając drzwi nie zamknięte na wypadek, gdyby musiał szybko uciekać.
– Jesteś stuknięty – powiedział sam do siebie, przechodząc przez ulicę. – To nigdy się nie uda. Ten facet zaraz zbudzi się i posieka cię na plasterki.
Ale czy miał inne wyjście? Miał działać dalej jako „przyjaciel” Umbera Jonesa, być jego chłopcem na posyłki, wymuszać haracz od alfonsów i handlarzy narkotyków pod nieustanną groźbą, że prześladowca skrzywdzi jego uczniów? A może całymi dniami miał pilnować mieszkania – Umbera czekając, aż ten opuści je jako Dym? A jeśli wuj Umber wróci i przyłapie Jima na kradzieży laseczki loa, tak jak złapał panią Vaizey? Nie miał ochoty wchłonąć sam siebie i zakończyć życia jako kupka popiołu.
Dotarł do drzwi mieszkania i rozejrzał się niespokojnie, ale w pobliżu nie było nikogo oprócz jakiegoś mocno pijanego mężczyzny, wyglądającego jak Stan Laurel. Tulił się do ściany, jakby się w niej zakochał, i od czasu do czasu wykrzykiwał oderwane fragmenty piosenki z Moon River.
– „Szerszą niż milę toń… przepłynę ja i mój koń…” Drzwi były stare i kiepsko dopasowane. Między framugą i panelem ziała co najmniej półcentymetrowa szpara, a drewno wyglądało na spróchniałe. Jim wyjął śrubokręt i wsunął go w szczelinę obok zamka. Potem pociągnął z całej siły, i część framugi pękła. Wtedy zdołał wepchnąć śrubokręt tak głęboko, że wyczuł rygiel zamka. Już miał go otworzyć, gdy nagle usłyszał basowy pomruk, jakby tuż pod jego nogami przejeżdżał skład metra. Tyle że w Venice nie było metra.
Instynktownie cofnął się od drzwi. Pomruk narastał i co – raz bardziej przypominał łoskot bębnów. Kiedy drzwi drgnęły, Jim odwrócił się i uciekł. W połowie następnego budynku znalazł pustą wnękę bramy seks-shopu i przycisnął się do siatki drzwi. Serce waliło mu jak młotem. Za siatką i uśmiechało się do niego wyblakłe zdjęcie pulchnej dziewczyny o białym ciele i mocno podmalowanych oczach.
Po paru minutach wychylił się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Na chodniku nie było nikogo poza pijakiem, który przesunął się kilka kroków dalej.
– „Czekając… tuż za zakrętem…” – śpiewał.
Ale powietrze przed mieszkaniem Umbera Jonesa zdawało się drgać, jak nad pustynną autostradą. Drzwi uchyliły się odrobinę i zaczął sączyć się z nich dym. Gęsty, czarny dym.
Jim cofnął się. Dobrze wiedział, co to takiego. Dym wił się, kłębił i powoli unosił w górę, aż uformował się w wysoką, czarną sylwetkę Umbera Jonesa.
Jim miał dwie możliwości. Mógł zostać i zaryzykować włamanie do mieszkania Umbera Jonesa albo pójść za nim i sprawdzić, co tamten knuje. Rozsądniejsze wydawało mu się włamanie do mieszkania. W końcu, jeśli znajdzie laseczkę loa, Umber Jones nie będzie mógł już wezwać na pomoc demonów dających mu moc. Nadal będzie mógł użyć pistoletu lub noża, ale co z tego? Jim uczył piętnastolatków, którzy potrafili używać pistoletu i noża, a czasami nawet przynosili je do szkoły.
Poza tym pani Vaizey umarła usiłując przynieść mu tę laseczkę i czuł, że jego obowiązkiem jest dokończyć to, co zaczęła. Przynajmniej tyle był jej winien.
Umber Jones zaczął się oddalać, łopocząc połami czarnej marynarki jak skrzydłami kruka.
Przesunął się obok pijaka – który oczywiście nie widział go, ale najwidoczniej poczuł jego obecność, gdyż odwrócił się i spojrzał w przestrzeń.
Umber Jones wszedł na ulicę. Gdy to robił, nadjechała rozpędzona taksówka z podniesioną chorągiewką, kołysząc się na wyboistej nawierzchni. Kierowała się wprost na przechodzącego, jej światła przeszywały jego ciało jak tuman mgły. Przez chwilę Jim myślał, że Umber zginie pod kołami, lecz samochód przejechał przez niego. Postać Umbera zawirowała i skłębiła się, ale zaraz odzyskała pierwotny kształt i Umber Jones przeszedł na drugą stronę ulicy.
Kiedy zniknął za rogiem, Jim na kilka długich chwil stracił odwagę i stał bez ruchu, przyciśnięty do drucianej siatki sex-shopu. Jak można walczyć z kimś, kto opuszcza swoje ciało i w postaci dymu krąży po ulicach? Jednak zaraz odpowiedział sobie na to pytanie: można, bo trzeba. Polega na tobie dziewiętnaścioro młodych ludzi.
Dobro musi zwyciężyć zło. Tak każe prawo natury.
Zrobił dwa głębokie wdechy, wyszedł z bramy i wrócił pod drzwi mieszkania Umbera Jonesa. Wyjął śrubokręt i ponownie podważył zamek. Pijak dostrzegł go i niepewnym krokiem ruszył w jego kierunku.
– „Czeka mnie za zakrętem… – ryknął. – Z jagodzianym okrętem…”
Nagle zapaliło się światło w mieszkaniu pana Pachowskiego. Sąsiad wuja Umbera odsunął zasłony, otworzył okno i zawołał:
– Co się tam dzieje? Wynocha stąd, zanim wezwę gliny! Jim cofnął się od drzwi, uspokajająco machając ręką.
– W porządku… Szukam numeru dwanaście tysięcy dwa!
– To nie ten blok… dwanaście tysięcy dwa jest trzy budynki na zachód!
– Dzięki – powiedział Jim i odszedł. Mimo to pan Pachowski nadal odprowadzał go wzrokiem. Jim ponownie pomachał mu ręką. – Dzięki – powtórzył. – Dobranoc.
Przeszedł na drugą stronę ulicy. Pijak potoczył się w jego kierunku, wciąż śpiewając.
Kiedy Jim wsiadł do samochodu, podszedł do niego i oparł się o dach. Jim opuścił szybę i powiedział:
– No już, spływaj. Znajdź sobie jakieś bezpieczne miejsce do spania.
Pijak spojrzał na niego nie widzącymi oczami.
– Powiedz mi coś – poprosił. – Nigdy na to nie wpadłem i chyba nikt tego nie wie. Co to jest, do licha, ten jagodziany przyjaciel…?
Kiedy odpowiedziało mu milczenie, z szeroko rozłożonymi ramionami odszedł w noc – strach na wróble walczący z cyklonem. Jim włączył silnik i ruszył. Widział, że pan Pachowski wciąż odprowadza go spojrzeniem paciorkowa – tych oczu. Nie pozostało mu nic innego, jak wrócić do domu i znaleźć jakiś inny sposób zdobycia laseczki Umbera Jonesa.
A może mógł pójść za Umberem Jonesem i dowiedzieć się, co on knuje? To mogło być bardzo niebezpieczne, ale w ten sposób mógł zdobyć jakieś dodatkowe informacje o możliwościach Umbera Jonesa, a może także o jego słabych stronach. Jedna czy dwie rzeczy w zachowaniu tam – j tego budziły zdziwienie. Umber Jones twierdził, że chce, aby jego istnienie pozostało tajemnicą, tymczasem raz po raz pojawiał się w natłoczonej klasie, w której Jim z trudem mógł ukryć fakt, że dzieje się coś dziwnego. Przecież równie dobrze mógł pojawiać się w jego mieszkaniu lub na ulicy, gdzie nie groziło mu, że ktoś odkryje jego obecność. I jeszcze coś: kiedy chciał wysłać Jima z instrukcjami do Chilla, dlaczego przysłał Elvina, zamiast odwiedzić go osobiście – albo w postaci Dymu?
Jim minął narożnik, za którym zniknął Umber Jones. Ulica była pusta, nie licząc rzędu zaparkowanych samochodów i mężczyzny spacerującego z groźnie wyglądającym psem.
Skręcił w lewo i powoli pojechał do następnego skrzyżowania, nerwowo bębniąc plcami po kierownicy. Umber Jones szedł szybko, ale nie mógł zajść dalej niż cztery czy pięć przecznic.
Jim zatrzymał się na światłach, a potem, kiedy zmieniły się na zielone, skręcił w prawo.
Dojeżdżając do następnej przecznicy zaczął podejrzewać, dokąd zmierza Umber Jones.
Był teraz zaledwie trzy kwartały od baru „Sly’s”, gdzie przesiadywał Chill i jego pomocnicy.
Chill posłał Umbera Jonesa do diabła. Może Umber Jones zamierza zrobić to samo.
Nadal nie widząc nigdzie wuja Umbera, Jim postanowił zaryzykować i podjechać prosto pod bar. Na następnym skrzyżowaniu ostro skręcił w lewo, aż opony zapiszczały jak duszone koty, a potem w prawo. Dotarł pod bar w samą porę, aby dostrzec czarną sylwetkę Umbera Jonesa wychodzącego zza następnego rogu.
Jednocześnie zauważył Chilla oraz trzech jego ludzi stojących na chodniku. Czwarty siedział na masce zielonego cadillaca, paląc cygaro. Umber Jones zbliżał się do nich bardzo szybko. Jego twarz była upiornie biała, a oczy szkarłatne jak rozżarzone węgle. Chill i jego pomagierzy nie widzieli go.
Jim mocniej ścisnął kierownicę. Nie wiedział, co robić. Nawet gdyby ostrzegł krzykiem Chilla i jego ludzi, nie uwierzyliby mu, bo Umber Jones był niewidzialny. I wcale nie pomógłby im w ten sposób. Umber Jones był nie tylko niewidzialny, ale i nietykalny. Jedyną namacalną cechą było emanujące z niego zło, a wspomagała go moc loa – Ghede i Ougona Ferraille.
Jim już zamierzał krzyknąć „Uwaga!”, ale nie zdołał wymówić ani słowa. Mógł tylko patrzeć ze zgrozą, jak Umber Jones odkręca swoją rękę, odsłaniając ukryte w niej ostrze.
Chill kołysał się na piętach, trzymając ręce w kieszeniach i śmiejąc się. Stojący obok niego goryl miał na sobie czarną koszulę i białą jedwabną kamizelkę. Umber Jones podbiegł do niego i dźgnął go prosto w żołądek – raz, dwa, trzy razy. Napadnięty był zbyt zaszokowany, żeby krzyknąć. Stał z szeroko rozłożonymi rękami, gapiąc się na swoją kamizelkę, która wyglądała, jakby ktoś rozgniótł na niej truskawki. Potem nagle osunął się na kolana, zakaszlał krwią i runął na chodnik.
Pozostali goryle biegali z wycelowaną bronią, usiłując zobaczyć, kto ich zaatakował.
Wydawało się, że wystrzelają się wzajemnie, bo końcu na chodniku nie było nikogo innego.
Jeden z nich cofał się, wymachując pistoletem na wszystkie strony. Jim słyszał ich wrzaski i przez moment podejrzewał, że rzeczywiście zaczną strzelać. Ale Chill krzyknął na nich, żeby przestali biegać w kółko jak bezgłowe kurczaki. W przypadku ludzi zaatakowanych przez wyznawcę voodoo to bardzo trafne porównanie, pomyślał ponuro Jim.
Chill wskazał na budynki po drugiej stronie ulicy. Goryle pozdejmowali okulary przeciwsłoneczne i uważnie przyglądali się oknom, usiłując dostrzec ukrytego snajpera. Jeden z nich przyklęknął obok leżącego na chodniku towarzysza, rozchylił jego zakrwawioną kamizelkę, po czym obrócił się do pozostałych i potrząsnął głową. To nie były rany od kul, lecz ślady noża.
Umber Jones przez cały czas krążył wokół nich, błyskając ostrzem i zębami, i obserwując ich nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami szaleńca. Nagle skoczył do klęczącego przy pierwszej ofierze goryla, pochylił się i objął go ramieniem za szyję, jakby go chciał udusić, ale w następnej chwili jednym gwałtownym ruchem przeciął jego tętnicę i krtań. Goryl próbował wstać, jednak już nie zdołał. Krew tryskała z jego szyi tak silnym strumieniem, że opryskała chodnik i szyby cadillaca szefa.
Chill miał dość. Wrzasnął na dwóch pozostałych goryli i wszyscy wskoczyli do samochodu, jakby ścigał ich sam diabeł. I tak też było. Zanim szofer Chilla zdążył uruchomić silnik, czarny obłok dymu podpłynął do auta i wsączył się przez uchyloną tylną szybę.
Silnik cadillaca ożył z warkotem. Pisnęły opony, spod tylnych kół trysnęły smużki dymu.
Samochód ruszył.
Nie ujechał daleko. Zanim dotarł do następnej przecznicy, gwałtownie skręcił i z ogłuszającym trzaskiem uderzył w tył nieprawidłowo zaparkowanej śmieciarki. Zapadła nagła cisza, a potem wóz eksplodował. Pomarańczowa kula ognia wzbiła się w nocne niebo.
Płonące zapasowe koło zostało wyrzucone na dziesięć metrów w powietrze i wylądowało na dachu samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy.
Jim sądził, że wszyscy pasażerowie cadillaca zginęli. Jednak po chwili prawe przednie drzwi otworzyły się i wypadł z nich Chill. Z jego włosów unosił się dym, ale zdołał podnieść się na kolana i odczołgać od wraka. Żar płonącego samochodu był tak intensywny, że podeszwy jego żółtych zamszowych butów natychmiast zajęły się płomieniem. Dwaj śmieciarze odciągnęli go w bezpieczne miejsce, położyli na chodniku i nakryli płaszczami.
Jim trwał w bezruchu, patrząc, jak samochód Chilla wypala się do cna. Tylko on widział postać o popielatoszarej twarzy i w kapeluszu Elmera Gantry, która z grymasem upiornej satysfakcji również obserwowała płonący wóz.
O trzeciej nad ranem obudziło Jima ciche, natarczywe stukanie. Usiadł na łóżku nasłuchując. Chwila przerwy, a potem znów to ciche postukiwanie, jakby ktoś uderzał paznokciem w szybę pokoju.
Wygramolił się z łóżka. Kotka Tibbles leżała zwinięta w nogach łóżka. Kiedy Jim podniósł się, otworzyła jedno oko i obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem. Przeszedł boso po dywanie. Okno było zasłonięte bawełnianymi zasłonami, lecz księżyc był w trzeciej kwadrze i Jim wyraźnie widział cień kogoś stojącego na balkonie.
Przez dłuższą chwilę stał przed zasłoniętym oknem, zastanawiając się, czy je otworzyć, czy udawać, że śpi.
Ale wtedy cień uniósł rękę i znowu zastukał w szybę. Jeśli nie otworzę, pewnie będzie tak tłukł przez całą noc, pomyślał Jim. Był i tak już wystarczająco zmęczony. Kiedy położył się do łóżka, zasnął niemal od razu, ale co dziesięć minut budził się, tłukąc rękami po pościeli i gasząc wyimaginowany ogień.
Tuż po drugiej udało mu się zasnąć – a teraz obudziło go to: cień stojący przed oknem i cierpliwie pukający w szybę.
Wziął się w garść i szarpnięciem rozchylił zasłony. W świetle księżyca ujrzał Elvina, o bladej skórze poznaczonej ranami podobnymi do pysków śniętych ryb. Elvin znów zastukał w szybę. Uśmiechał się przepraszająco, jak ślepiec, któremu wydaje się, że napotkał jakąś przeszkodę.
Jim skrył twarz w dłoniach. Nie wiedział, ile jeszcze zdoła znieść. Jednak kiedy odjął ręce, Elvin wciąż tam był, i wiedział, że nie ma innego wyjścia – musi otworzyć mu drzwi.
Powłócząc nogami, Elvin wszedł do środka i stał spoglądając w dal.
– Cześć, Elvin – powiedział Jim. Woń rozkładu była jeszcze silniejsza i wydało mu się, że Elvin wygląda znacznie gorzej. Jak długo magia Umbera Jonesa będzie poruszać tym okaleczonym ciałem, posyłając je z wiadomościami?
– Umber Jones chce, żeby pan znów zobaczył się z Charlesem Gillespie – wybełkotał Elvin. – Chce, żeby pan powiedział mu to samo, co ostatnim razem. Jeśli będzie się nadal wahał, ma mu pan dać to…
Sięgnął białą, gąbczastą ręką do kieszeni i wyjął kurze skrzydełko z przywiązanymi do niego kolorową nitką włosami i piórami. Wyglądało jak wielka sztuczna mucha. Elvin cierpliwie odczekał chwilę, a potem położył skrzydełko na stole.
– Następna klątwa voodoo, jak sądzę – mruknął Jim.
– Następna próba przemówienia Charlesowi Gillespie do rozumu – odparł Elvin.
Odwrócił się, żeby odejść, ale Jim rzucił ostrym głosem: „Elvin!” – i chłopiec stanął jak wryty nie odwracając się. Włosy z tyłu jego głowy były nastroszone od zaschniętej krwi.
– Elvin… czy pozostało z ciebie coś z tego, kim byłeś przedtem, zanim zapanował nad tobą Umber Jones? – zapytał Jim.
Zapadła boleśnie długa cisza, a potem Elvin odparł:
– Nie rozumiem pytania.
– Po prostu chcę wiedzieć, czy rozmawiam z Elvinem Clayem, prawdziwym Elvinem Clayem, ukochanym synem pana i pani Clay i bratem Elviry, czy też z kawałkiem posłusznego rozkazom Umbera Jonesa ciała.
– Umber Jones jest moim hounganem. Robię wszystko, co każe mi Umber Jones.
– Wiem o tym, Elvinie. Jednak chcę wiedzieć, czy pozostało w tobie jeszcze coś z prawdziwego Elvina. Odrobina własnej woli. Trochę siły. Jakieś własne myśli…
Elvin wahał się. Pomimo odrazy Jim położył mu rękę na ramieniu. Ciało pod marynarką wydawało się nienaturalnie miękkie. Jim czuł, jak gnijące mięśnie przesuwają się po kościach. Elvin pochylił głowę i rany na jego szyi otworzyły się, jakby chciały przemówić własnym głosem. Potem odwrócił się i na jego twarzy – odrażająco okaleczonej – odmalowało się prawie dziecinne błaganie.
– Dlaczego on mnie nie zostawi w spokoju, panie Rook? Dlaczego nie da mi umrzeć…?
– Nie wiem, Elvinie. Wydaje się, że potrzebuje cię tak samo, jak potrzebuje mnie.
– Czy nie może pan go poprosić, żeby zostawił mnie w spokoju? Nie wie pan, jak to jest, kiedy czujesz, że gnijesz. Jakby coś wyżerało mi wnętrzności.
Jim przełknął ślinę, a potem odparł:
– Słuchaj, Elvinie… zrobię wszystko, co będę mógł. Obiecuję.
Elvin odpowiedział skinieniem głowy, odwrócił się i wyszedł z mieszkania. Jim patrzył, jak wymacuje sobie drogę po schodach i wychodzi w noc. Jeden Bóg wie, dokąd zmierzał i gdzie przebywał, gdy Umber Jones nie wysyłał go z wiadomościami. Może na cmentarzu?
Może w jakiejś piwnicy? I co się z nim stanie, kiedy jego ciało rozłoży się tak bardzo, że nie będzie w stanie nawet chodzić?
Podniósł sporządzony z kurzej kości fetysz. Wydawał mu się niewiarygodnie paskudny.
Wyschnięty i stary, roztaczał silny, nieprzyjemny zapach, mieszaninę wszelkich budzących mdłości woni, od odoru zjełczałego tłuszczu po smród ścieku. Nie wiedział, jak zareaguje na to Chill, ale w nim ten przedmiot budził strach i obrzydzenie.
Nie miał ochoty wracać do łóżka, więc poszedł do kuchni i zrobił sobie filiżankę mocnej kawy. Usiadł przy stole, ze znużeniem wpatrując się w fetysz i rozmyślając, czy kiedykolwiek zdoła uwolnić się od Umbera Jonesa. Kiedy tak siedział, usłyszał obrzydliwe, mdlące dźwięki dochodzące z pokoju stołowego. Brzmiało to tak, jakby ktoś z trudem łapał oddech na łożu śmierci.
Ostrożnie otworzył szufladę ze sztućcami i wziął największy nóż, jaki zdołał znaleźć.
Potem na palcach wyszedł z kuchni i stanął w progu pokoju. Odgłos powtórzył się – okropny, bulgoczący.
Powiedział sobie: „No dobrze, potrafiłeś stawić czoło Elvinowi, więc potrafisz stawić czoło i temu”. Policzył do trzech, a potem włączył światło i wskoczył do stołowego, wysoko unosząc nóż i krzycząc: „Stój!”
Kotka Tibbles spojrzała na niego ze zdumieniem. Właśnie zwróciła całą kolację na dywan.
Jim stał patrząc na nią i ściskając w dłoni nóż. To była jego wina – po co dawał jej jambalayę? Wiedział, że po chili zawsze choruje.
Wrócił do kuchni po wiadro i ścierkę. Nigdy jeszcze nie czuł się tak zmęczony i przybity.
Kiedy następnego ranka wszedł do klasy, zastał swoich uczniów stojących lub siedzących na stolikach i rozmawiających z ożywieniem. Ze znaczącym trzaskiem rzucił dziennik na biurko, a potem rzekł:
– No, co jest? Założyliście klub dyskusyjny? Jaki temat dzisiejszych obrad? W domu uważają, że wszystkie nastolatki powinny nosić koszule w spodniach?
Russell Gloach wysunął się naprzód. Na wargach miał jeszcze resztki batonika, które szybko otarł grzbietem dłoni.
– Nie, proszę pana. Tematem jest, co zrobimy z wujem Tee Jaya?
Tee Jay też tam był, siedział na końcu klasy. Jim podszedł do niego i zapytał:
– A co ty o tym sądzisz, Tee Jay? To twój wujek. To, co robi, jest ściśle związane z twoją religią.
– Posunął się za daleko – odparł chłopak. – Nie miałem pojęcia, że zacznie kasować ludzi.
– Posunął się za daleko i nie wiesz, jak go powstrzymać? A nie możesz zaapelować do lepszej części jego charakteru?
– Wuj Umber nie ma czegoś takiego.
– Nie może pan oczekiwać, że Tee Jay stawi czoło wujowi – powiedziała Sharon. -
Zginąłby tak samo jak Elvin. David Littwin zaczął:
– M-m-my p-p-próbowaliśmy znaleźć jakiś s-s-sposób, ż-żeby s-się go p-pozbyć.
– I znaleźliście? – zapytał ich Jim.
– Moglibyśmy pójść do jego mieszkania i spuścić mu łomot – zaproponował Mark.
– I co by to dało? – Ray Vito wzruszył ramionami. – Nie złamał prawa, no nie? A przynajmniej nie możemy tego udowodnić. Sami skończylibyśmy w kiciu za napad i pobicie.
– Moglibyśmy zaczekać, aż opuści swoje ciało – rzekł Titus Greenspan. – Wtedy zabilibyśmy drzwi deskami, żeby nie mógł do niego wrócić.
– To na nic – stwierdził Jim. – W postaci dymu może prześlizgnąć się przez każdą szczelinę.
– W jednej z moich książek jest opisany taki rytuał voodoo – oświadczyła Sharon. – Ze słowami i wszystkim. Kiedy rzuci się klątwę na kogoś, kogo dusza opuściła ciało, nie zdoła powrócić do swojej cielesnej powłoki.
– To mogłoby się przydać – powiedział jej Jim. – Jednak przede wszystkim musimy zabrać mu jego laseczkę loa… laskę, której używa, by wezwać na pomoc pomniejsze demony. Bez niej nie miałby żadnej mocy.
– Mógłbyś ją zwinąć, kiedy twój wujek będzie spał? – zapytał Ricky Tee Jaya.
Chłopak potrząsnął głową.
– Zrobiłbym to, gdybym mógł, ale nie ośmielę się jej dotknąć. Jest święta.
– Święta czy nie, to jedyny sposób, żeby powstrzymać twojego wuja…
– Nie rozumiesz – rzekł Tee Jay. – Jest święta. Zrobiono ją z drewna dębu duchów rosnącego na cmentarzu… drzewa żywiącego się ciałami martwych. Martwe ciała należą do Barona Samedi, a to oznacza, że laseczka loa również do niego należy.
– Baron Samedi to jedna z tych rzeczy, które nie są prawdziwe – powiedziała Beattie.
– Mit – dodał Seymour.
– Baron Samedi jest równie prawdziwy jak ty czy ja, Beattie – odparł Tee Jay. – Kiedy zacząłem praktykować voodoo, złożyłem uroczystą przysięgę, że nigdy nie splamię jego honoru, nie ukradnę jego własności i nie złamię jego praw. Gdybym spróbował ukraść wujowi tę laskę, zrobiłbym sobie wroga z najpotężniejszego ducha w całym zachodnim świecie. Dopadłby mnie jak nic. I powiem wam jeszcze coś: miałbym szczęście, gdybym skończył jak Elvin.
Wśród reszty klasy podniosły się sceptyczne szepty. Jim uciszył je gestem i powiedział:
– Słuchajcie, cokolwiek pozostali sądzą o voodoo, Tee Jay w nie wierzy, więc nie możemy traktować go lekceważąco. Gdyby on i jego wuj byli mahometanami, nie oczekiwalibyśmy, że sprzeciwi się woli Allacha, nawet dla udaremnienia morderstwa. W przeszłości wielu ludzi stawało przed podobnymi dylematami, na przykład katoliccy księża, którzy wysłuchiwali spowiedzi seryjnych morderców. Myślę, że wystarczy, gdy Tee Jay postara się nie dopuścić do kolejnych zabójstw i zechce nam pomóc, oczywiście jeśli nie będzie musiał popełnić herezji.
Niewielu uczniów w jego klasie wiedziało, co to jest „herezja”, ale domyślili się. Pojęli także, że Jim usiłuje przywrócić Tee Jaya na łono klasy i prosi ich, żeby go nie izolowali. Tee Jay zajął się voodoo, ponieważ – mimo swej popularności – czuł się gorszy od innych. Co z tego, że jesteś lubiany, skoro z trudem sylabizujesz wierszyki dla dzieci w klasie specjalnej nędznego college’u?
– Tee Jay mógłby pomóc zawiadamiając nas, kiedy dusza jego wuja opuści ciało – oświadczyła Sharon. Wtedy moglibyśmy tam pójść i zabrać mu tę laskę.
– Nie zdołacie tam wejść – odparł Tee Jay. – Kiedy wuj zmienia się w Dym, dobrze zamyka mieszkanie. Nie chce, żeby ktoś w tym czasie ruszał jego ciało.
– Nie mógłbyś nas wpuścić?
– Nie da rady. Zamyka się w swoim pokoju i zasuwa rygle. Trzeba by czołgu, żeby dostać się do środka. Poza tym… w ten sposób pomógłbym wam w kradzieży laseczki loa i jestem pewny, że Baron Samedi nie byłby z tego zadowolony,
– Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle zacząłeś wierzyć w takiego paskudnego typa jak Baron Samedi – powiedziała Muffy. – Jakby w rzeczywistym świecie było za mało paskudnych typów.
– Jeżeli nie możemy tam po prostu wejść i zabrać mu laseczki, będziemy musieli się włamać w inny sposób. Nie wiem, czy jesteście gotowi to usłyszeć, lecz sądzę, że powinniście… życiu nas wszystkich zagraża niebezpieczeństwo.
Najkrócej i najbardziej rzeczowo jak mógł, Jim opowiedział im o pani Vaizey i o Elvinie.
Kiedy skończył, w klasie było tak cicho, że doktor Ehrlichman zajrzał przez okienko sprawdzając, czy nadal tam są. Jim przechadzał się między stolikami, czekając na reakcję uczniów.
Jane Firman miała łzy w oczach.
– Czy to wszystko prawda? – zapytała. Jim skinął głową.
– Kiedy ta stara połknęła siebie… Jezu, chyba pana zemdliło.
– Nie wierzę w ani jedno słowo – oświadczyła Rita. – To nie jest test, co? Takie udawanie, żebyśmy myśleli o sprawach, których tak naprawdę nie może być.
– Po co miałbym to robić? – zdziwił się Jim.
– Aby nas nauczyć. Rozwinąć naszą wyobraźnię.
– No cóż, chciałbym, żeby tak było – odparł Jim. – Sharon, a co ty o tym myślisz?
Dziewczyna była bardzo przygnębiona.
– Owszem, czytałam o ludziach zmuszanych, żeby zjadali sami siebie – powiedziała. – To ma być kara za wtykanie nosa w cudze sprawy. Na przykład wkraczanie na magiczny teren albo chodzenie po cmentarzu czy oglądanie banda bez zaproszenia.
– Banda to rodzaj rytualnego tańca na cześć Barona Samedi – wyjaśnił Tee Jay. – Jest dość seksowny. No wiecie, ludzie tańczą bez ubrań.
– Jednak to zjadanie samego siebie jest okropne… – rozmyślała na głos Sharon. – Nie miałam pojęcia, że coś takiego może się naprawdę zdarzyć.
– Nie masz pojęcia o wielu sprawach – burknął Tee Jay. – Wciąż gadasz o naszych korzeniach i tym podobnych rzeczach, a nie masz o nich pojęcia.
Sharon zamierzała zaprotestować, ale Jim ją uprzedził.
– Dlatego potrzebujemy twojej pomocy, Tee Jay – powiedział. – Wiesz o tym więcej niż ktokolwiek z nas. Nawet jeśli nie możesz udzielić nam czynnej pomocy, to przynajmniej staraj się nie przeszkadzać. Chociaż tyle powinieneś zrobić, zważywszy na to, co spotkało Elvina.
Chłopak rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „Dobra, w porządku”. Jim dodał:
– Proponuję, żeby Tee Jay dziś wieczorem, jeśli jego wuj Umber przybierze postać
Dymu, zadzwonił do mnie do domu i zawiadomił o tym. Tylko o to cię proszę, Tee Jay, nic więcej od ciebie nie chcę… ale to musisz być ty, ponieważ tylko ty oprócz mnie możesz go zobaczyć. Kiedy tylko otrzymam tę wiadomość, opuszczę moje ciało używając techniki, jakiej nauczyła mnie pani Vaizey. Jeśli wyruszę natychmiast, być może uda mi się dostać do mieszkania wuja Umbera i zdobędę laseczkę loa.
– A jeśli on pana złapie?
– To nie będę musiał martwić się, co zjeść na kolację, no nie?