Puścił klasę godzinę wcześniej i wyszedł ze szkoły, żeby pojechać do rodziców Elvina.
Właśnie szedł przez parking dla personelu, kiedy usłyszał wołającego go doktora Ehrlichmana.
– Jim! Już wychodzisz?
– Jadę odwiedzić rodziców Elvina. Mam im przekazać kondolencje od całej klasy.
Ehrlichman położył mu rękę na ramieniu.
– Jim… wiem, że to było dla ciebie dramatyczne przeżycie, ale uważam, że przede wszystkim powinieneś zachować kontakt z rzeczywistością.
– To zależy, co pan uważa za rzeczywistość, doktorze Ehrlichman. Każdy z nas ma swoją własną rzeczywistość albo nawet kilka i czasem trudno orzec, której należy się trzymać.
– Przykro mi, Jim, ale nie zamierzam toczyć tu filozoficznej dysputy. Przyszedłem powiedzieć ci, że jeśli takie incydenty jak dzisiejszy powtórzą się, będę zmuszony rozważyć decyzję zawieszenia cię w obowiązkach i zmuszenia cię do poddania się, hmm… badaniom psychiatrycznym.
Jim dotarł do swojego samochodu. Był to Rebel SST polakierowany na pomarańczowo.
– Rozumiem. Pedagog nie może być tak samo stuknięty jak uczniowie, prawda?
– „Stuknięty” nie jest określeniem, jakiego używamy w odniesieniu do West Grove College… nawet wobec twojej klasy specjalnej. Ale chcę mieć pewność, że jesteś zdrowy na umyśle i nie będziesz widział wszędzie jakichś widmowych intruzów oraz wzywał bez potrzeby policji. Uczniowie są najważniejsi, Jim. Uczniowie i dobre imię West Grove.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Już pan więcej nie usłyszy o ludziach w czerni.
Zamierzał dotrzymać tej obietnicy… Jego nowy przyjaciel dał mu przerażająco jasno do zrozumienia, że nie chce, aby Jim rozmawiał z kimkolwiek na jego temat.
Doktor Ehrlichman wydawał się zadowolony. Poklepał Jima po plecach i odszedł, świecąc łysiną w blasku dnia. Tymczasem pojawiła się Susan Randall, niosąc naręcze książek. Miała włosy upięte z tyłu i białą bluzkę bez rękawów, z szerokimi klapami.
– Nie jedziesz czasem gdzieś na południe od bulwaru Santa Monica, co? – zapytała.
– Jadę. Podwieźć cię?
– Byłabym ci wdzięczna. Mój samochód jest w naprawie, a niezbyt cieszy mnie perspektywa przewożenia wszystkich tych książek autobusem.
Jim otworzył jej drzwi i wsiadła. Do tej pory nie zauważył, że nosi złoty łańcuszek na nodze.
– Uważaj na spódniczkę – powiedział. – Żebyś nie przytrzasnęła jej sobie drzwiami.
Przejechali przez bramę szkoły i skierowali się na południowy wschód Westwood Boulevard.
– Wspaniały samochód – orzekła Susan. – Uwielbiam antyki.
– Ten wóz rzeczywiście jest antykiem. Był złomem jako nowy i złomem pozostał.
– Ale ma wspaniały kolor, prawda?
Jim wzruszył ramionami. Nie był w nastroju do pogawędki o samochodach. Susan obserwowała go przez chwilę, a potem powiedziała:
– Musi być ci bardzo przykro z powodu Elvina.
– Jest mi bardzo przykro z powodu ich obu, Elvina i Tee Jaya.
– Naprawdę uważasz, że Tee Jay tego nie zrobił?
– Nie wiem. Mógł to zrobić. Miał czas i jakiś tam motyw. Jednak nie wierzę, żeby to zrobił.
– Ponieważ widziałeś tego człowieka? Mężczyznę w czerni?
– Wybacz mi, Susan. Nie mogę teraz o tym mówić. Najpierw muszę wyjaśnić kilka spraw.
– W porządku, jak chcesz. Ale wczoraj wydawałeś się taki pewny swego…
Jim nie odpowiedział. Stali na światłach przy Wilshire, a on nie potrafił myśleć o niczym innym prócz czarnej twarzy gapiącej się na niego przez okienko w drzwiach do klasy i palcu przyciśniętym do ust.
Kiedy zapaliło się zielone światło, Susan powiedziała:
– Jeszcze nie mieliśmy okazji poznać się bliżej, prawda?
– Chyba nie. Wciąż praca, praca i praca.
– Ron Philips powiedział, że doskonale znasz się na starych mapach.
Jim odwrócił się i spojrzał na nią zdziwiony.
– Ron Philips tak powiedział?
– Właśnie. Twierdził, że masz jedną z najlepszych kolekcji starych map, jaką kiedykolwiek widział.
Sukinsyn, pomyślał Jim. Dowcipniś. Uduszę Rona, jak tylko go zobaczę. Jedyna stara mapa, jaką posiadał, to wysmotruchany plan centrum Los Angeles leżący w schowku na rękawiczki.
– Fascynują mnie stare mapy – ciągnęła Susan. – W zeszłym roku kupiłam szesnastowieczną mapę osad hugenockich w Karolinie, ale to tylko reprodukcja. Autentyki są takie kosztowne, prawda? Ron powiedział, że masz ich setki.
– No, niezupełnie. Prawdę mówiąc…
– Bardzo chciałabym je zobaczyć – oznajmiła, dotykając jego ramienia. – Może mogłabym kiedyś wpaść?
To dotknięcie przesądziło sprawę.
– Byłoby mi bardzo miło – powiedział, myśląc jednocześnie: ja to mam szczęście, najatrakcyjniejsza kobieta w szkole właśnie wprosiła się do mnie w wyniku głupiego żartu jakiegoś dupka.
– Może w sobotę? – nalegała Susan. – Mogłabym przynieść coś do jedzenia z chińskiej restauracji.
– W sobotę? Najbliższą sobotę, pojutrze? Sam nie wiem. Będę musiał sprawdzić w notesie. Poza tym wszystkie naprawdę cenne mapy trzymam w skrytce bankowej.
– Masz coś naprawdę cennego? – zapytała z błyskiem w oku. – Na przykład co?
– Nie wiem. Jest ich tak wiele…
– Wymień chociaż jedną.
– No… – zaczął. – Mam mapę wyprawy Martina Frobishera na Grenlandię z tysiąc pięćset siedemdziesiątego siódmego roku, kiedy usiłował odnaleźć drogę do Chin.
A w duchu pomyślał: dzięki Bogu, że znam trochę historię.
– Och, koniecznie muszę ją zobaczyć – oświadczyła Susan. – Na pewno kosztowała cię fortunę.
– Tak, owszem. Istnieją tylko trzy kopie, a jedna z nich jest prawdopodobnie fałszywa.
Niestety nikt nie wie która.
Zapuszczasz się na głębokie wody, pomyślał. Lepiej nie mów nic więcej.
Stanął przed eleganckim białym domem Susan przy Almato Avenue i pomógł jej zanieść książki do drzwi. Spryskiwacze właśnie się wyłączyły i chodnik był jeszcze; mokry.
– Masz ochotę na drinka? – zapytała.
– Nie… przykro mi, ale obiecałem państwu Clay, będę u nich o czwartej.
– W porządku – uśmiechnęła się. – Zobaczymy się jutro – powiedziała i pocałowała go w policzek.
Stał gapiąc się na nią, jakby zapomniał swojej kwestii. To nie była sztuka, a on nie był aktorem, ale po prostu nie wiedział, co teraz powiedzieć.
– A więc do jutra? – powtórzyła.
– Jasne, do jutra.
Kiedy odwracał się, wpadł na mokry krzak.
– Nie będę musiał brać prysznica – stwierdził.
Strząsając krople z koszuli i spodni, poszedł do samochodu. Zanim wsiadł, pomachał na pożegnanie Susan, a ona odpowiedziała mu tym samym. Czuł się wspaniale. Jakby jego płuca zapomniały, jak należy oddychać. Nie czuł czegoś takiego od tak dawna, że musiał opuścić osłonę przeciwsłoneczną i przejrzeć się w lusterku, by się upewnić, że to naprawdę on.
Ponownie spojrzał na dom Susan, ale dziewczyna zdążyła już wejść do środka i zamknąć drzwi.
– Mapy – mruknął do siebie. – Gdzie można dostać kilka tych przeklętych map?
W znajdującym się na pierwszym piętrze mieszkaniu zasłony były zaciągnięte i państwo Clay siedzieli w półmroku. Drzwi otworzyła Jimowi poważna dziewięcioletnia dziewczynka z kucykami przewiązanymi wstążkami z białej aksamitki i w śnieżnobiałej sukience. W kuchni siedzieli krewni, pijąc kawę i rozmawiając ściszonymi głosami. Nad kanapą wisiało duże zdjęcie Elvina, udrapowane czarną krepą, a obok krucyfiksu trójwymiarowa reprodukcja „Ostatniej Wieczerzy”.
Jim podszedł do pani Clay i objął ją współczująco. Poczuł, jak jej łzy moczą mu gors koszuli. Potem obydwiema rękami uścisnął dłoń pana Claya.
– Będzie nam bardzo brakować Elvina – powiedział. – Wszyscy jego koledzy z klasy przesyłają wyrazy współczucia i wszyscy chcą, aby państwo wiedzieli, że myślimy o was.
– To pan go znalazł, tak? – zapytał Grant Clay. Był niskim, krępym mężczyzną o stalowo siwych włosach. Miał na sobie odświętną białą koszulę i czarny krawat. Mówił jak człowiek wykształcony i zachowywał się bardzo godnie.
– Tak, to ja go znalazłem – odparł Jim.
– Jeszcze żył, prawda? Tak powiedział mi porucznik policji.
– Tylko przez chwilę, panie Clay. Umarł, gdy do niego dotarłem.
– I nic nie powiedział? Ani słowa?
Jim potrząsnął głową. Elisabeth Clay chwyciła go za rękę i spojrzała na niego załzawionymi oczami.
– Dlaczego tak musiało się stać, panie Rook? Co takiego Elvin zrobił? Nie był zbyt mądry, wiem, ale był za to bardzo pracowity. Był także dobry i uczciwy, jak prawdziwy chrześcijanin.
– Nie wiem, dlaczego tak się stało, pani Clay. Chyba zawsze, kiedy umiera młody człowiek, jego rodzice zadają to pytanie. I chyba zawsze otrzymują tę samą odpowiedź: znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Czasem myślę, że Bóg nie widzi, co się dzieje, a potem jest już za późno.
– O ile wiem, Elvin i Tee Jay byli dobrymi przyjaciółmi – powiedział Grant. – Lubiłem Tee Jaya. Zawsze był uprzejmy, mówił „proszę pana” i „proszę pani”, a raz nawet zabrał Elvirę na plażę. To nasza córka. Ma teraz jedenaście lat i tylko ona nam została. Elisabeth nie może mieć więcej dzieci. Zresztą żadne następne dziecko nie mogłoby zastąpić nam Elvina.
– Czy pan wierzy, że zrobił to Tee Jay, panie Rook? zapytała Elisabeth.
– Powiedzmy, że mam pewne wątpliwości – zaczął Jim. – Ale na razie nie mogę o tym mówić, przynajmniej dopóty, dopóki bada tę sprawę policja.
Z kuchni wyszła tęga, ładna kobieta w czarnej sukni i czarnym kapelusiku i zapytała:
– Ma pan ochotę na kawę i kawałek placka owocowego?
– Chętnie napiję się kawy.
Grant podszedł do portretu Elvina i wpatrzył się weń, jakby chciał zmusić go do mówienia.
– Przez ostatnie trzy miesiące Tee Jay i Elvin rzadko się spotykali poza szkołą. Wydaje mi się, że Tee Jay miał jakieś kłopoty w domu… Wie pan, to jedna z tych rzeczy, którym nie poświęcamy zbytniej uwagi, przypominamy sobie o nich dopiero wtedy, kiedy wydarzy się jakaś tragedia.
– Czy domyśla się pan może, na czym polegały kłopoty Tee Jaya?
– Policja pytała mnie już o to, ale nie mam pojęcia. Jakie kłopoty ma zazwyczaj siedemnastolatek? Najczęściej są to konflikty z rodzicami. Chce iść na prywatkę i zostać na niej do późna, nie ma ochoty robić tego, co mu każą, próbuje eksperymentować z alkoholem i narkotykami. Nie mam pojęcia, co to mogło być, wiem tylko, że Elvin nie spotykał się już z Tee Jayem tak często.
W drzwiach stała dziewczynka w czarno-białej bawełnianej bluzce, przysłuchując się rozmowie. Kiedy Grant zamilkł, powiedziała:
– Elvin mówił mi, że Tee Jay stał się zbyt religijny. Elisabeth wyciągnęła rękę.
– Chodź tu, kochanie. Panie Rook, to Elvira, siostra Elvina. Córeczko, ten pan to nauczyciel Elvina.
– Miło mi cię poznać, Elviro – rzekł Jim. – Przyszedłem powiedzieć twoim rodzicom, jak nam przykro z powodu śmierci Elvina.
– Elvin dużo o panu opowiadał – odparła dziewczynka. – Twierdził, że czasem jest pan zupełnie zwariowany, ale nauczył go pan więcej niż ktokolwiek inny.
– Co miałaś na myśli mówiąc, że Tee Jay stał się zbyt religijny?
– Ja też nie bardzo to zrozumiałem – wtrącił pan Grant. – Jak ktoś może być zbyt religijny? Cała naszą rodzina regularnie uczęszcza do kościoła, a Elvin śpiewaj także w chórze.
– Nie chodziło o taką religię – oświadczyła Elvira.
– A o jaką? – spytał Jim.
– Kiedyś słyszałam, jak Elvin i Tee Jay spierali się. Tee Jay namawiał Elvina, żeby odgryzł głowę kurczakowi. Powiedział, że kiedy napiją się jego krwi i odmówią kilką modlitw, nigdy nie umrą.
– Dlaczego nie powiedziałaś nam o tym? – zapytała z wyrzutem Elisabeth.
– Nie mogłam. Elvin i Tee Jay przyłapali mnie na podsłuchiwaniu i musiałam przysiąc, że nic nie powiem, bo inaczej przyjdzie dym i zabierze mnie.
– Dym? Jaki dym?
– Nie wiem. Ale Tee Jay powiedział to w taki sposób, że bardzo się przestraszyłam i dlatego nic nie mówiłam.
– W porządku – oświadczył Jim. – Dobrze zrobiłaś, że nam o tym teraz powiedziałaś.
Może przyniesiesz mi kawałek placka?
Elvira wróciła do kuchni, a Jim odwrócił się do Granta i zapytał:
– Czy coś to panu mówi? Zabijanie kurczaków? Dym…? – Urwał i po chwili dodał: – A może kruki, lustra i świece? Albo wdychanie proszku?
Grant niespokojnie zerknął na żonę.
– To nieodpowiednia chwila na rozmowy o takie rzeczach – stwierdził. – I nieodpowiednie miejsce. Jesteśmy wierzący, panie Rook. Nie tolerujemy bluźnierstw.
– A więc wiecie, o czym mówię?
Elisabeth spojrzała na niego, ale Jim nie zdołał niczego wyczytać z jej twarzy. Jednak Grant odparł:
– Tak. Wiem, o czym pan mówi. O zabijaniu kur, aby zadowolić duchy. Mówi pan o krukach, które czasem są ptakami, a czasem ludźmi. O lustrach… takich lustrach, które nie odbijają twarzy.
– Przestań – odezwała się Elisabeth. – Nie powinieneś mówić takich rzeczy… nie teraz, nie przed zdjęciem Elvina.
– Może wobec tego moglibyśmy porozmawiać gdzie indziej? – zapytał Jim. Grant zawahał się, ale Jim dodał z naciskiem: – Sądzę, że to ważne, panie Clay. Może jest już za późno dla Elvina, ale nie dla Tee Jaya.
– Wyjdźmy na balkon – zaproponował Grant.
Tak też zrobili, zasuwając za sobą drzwi. Grant oparł się o poręcz i spojrzał w dół, na małe betonowe podwórko. Małe dzieci bawiły się w piaskownicy, a grupka nastolatków siedziała paląc i słuchając techno-rocka z ogromnego radiomagnetofonu.
– Czego te dzieciaki mogą oczekiwać oprócz tego? – zapytał Grant. W jego głosie nie było żalu, ale nie było też potępienia.
– Mówił pan o religii Tee Jaya – przypomniał mu Jim.
– Nie wiem o tym zbyt wiele, ale to coś w rodzaju voodoo. Kiedy byłem chłopcem, dziadek opowiadał mi o tym, gdy chciał mnie przestraszyć. Mówił o proszku, którym kapłan dmucha ci w twarz, żebyś wydawał się trupem, choć nim nie jesteś. Można cię wtedy kłuć szpilkami, a ty czujesz to, ale nie możesz krzyczeć. Potem grzebią cię żywcem.
– I wierzy pan w to?
– Ja tylko powtarzam, co mówił mi dziadek.
– No dobrze. A co z dymem, o którym opowiadała Elvira?
– Dziadek wspominał i o dymie, ale nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Mówił: „Dym zawsze może cię znaleźć i zawsze może cię skrzywdzić – jak prawdziwy dym może zadusić cię na śmierć. A co ty możesz mu zrobić? Nic. Jest tutaj i nie ma go. Możesz go dostrzec i wywąchać, ale nie zdołasz go dotknąć. Strzeż się dymu, powiadał.
– Ale nie wie pan, czym naprawdę jest ten dym?
– Nie, panie Rook, nie wiem. I przysięgam przed Bogiem, że wolę nie wiedzieć.
– No cóż, dziękuję, że mi pan o tym powiedział – rzekł Jim. – Zaczynałem już myśleć, że tracę rozum.
Grant spojrzał na niego mrużąc oczy.
– Pan coś wie o śmierci Elvina, prawda? Coś, co wiąże się z tym całym voodoo. Może mi pan o tym powiedzieć?!
– Przykro mi, ale na razie nie mogę.
– Nie może pan czy nie chce?
– Panie Clay… Wiem niewiele więcej od pana. Jedna widziałem rzeczy, które nie są normalne, i sądzę, że wiąż się ze śmiercią Elvina. Zrobił pan najlepszą rzecz, jak mógł zrobić: skierował mnie pan na właściwy trop. Obiecuję, że jeśli dowiem się, kto zabił Elvina, będzie pan pierwszą osobą, której o tym powiem.
– W porządku – odparł Grant.
Drzwi balkonu rozsunęły się i Elvira z uśmiechem powiedziała do Jima:
– Pańskie ciasto czeka, panie Rook.
– Dziękuję, Elviro – rzekł Jim i wszedł za Grantem do środka. Jednak kiedy zerknął za okno, wydało mu się, że w zaśmieconym rogu podwórka, między huśtawkami i garażami, dostrzegł jakiś cień. Usiłował skupić na nim wzrok, ale garaże były za daleko.