Tego ranka na lekcji angielskiego omawiali wiersz Johna Crowe’a Ransoma „Martwy chłopiec”.
Był jak burzowa chmura zbyt ciężka, by się wstrzymała,
Jak miecz wbity w matczyne serce – jednak nigdy
Żadna matka swego dziecka jak ta nie opłakiwała.
Był zbyt blady i wątły, niemądrzy sąsiedzi twierdzą.
Kapłan rzekł, iż pierwszy owoc najbardziej Pana raduje.
Lecz to staremu drzewu odrośl złamano młodą,
I ono swą martwą gałąź ze smutkiem opłakuje.
Jim siedział na biurku i kołysał nogą, słuchając, jak klasa linijka po linijce recytuje wiersz.
Na nosie miał szkła do czytania. Kiedy skończyli, powiedział:
– Wygląda na to, że ten chłopak to raczej nic dobrego, prawda? Więc dlaczego matka i inni dorośli tak boleją nad jego śmiercią?
Titus Greenspan III podniósł rękę i powiedział:
– Nie rozumiem tego kawałka o drzewie.
– Ach tak, a drzewo jest najważniejsze. Greg, jak myślisz, dlaczego drzewo jest najważniejsze?
Twarz Grega Lake’a wykrzywiła się w szeregu okropnych grymasów, gdy usiłował wymyślić odpowiedź. Trwało to tak długo, że David Littwin zdążył zgłosić się i powiedzieć:
– T-t-t-to…
– Nie spiesz się – uspokajał go Jim.
– T-to n-nie b-było p-prawdziwe d-drzewo, t-tylko p-przenośnia. D-drzewo rodowe. Rodzina.
– Właśnie. Matka i starsi byli zasmuceni, gdyż śmierć chłopca zagroziła ich dziedzictwu – odparł Jim. – Obojętnie jak był głupi czy źle wychowany, był jednym z nich, członkiem rodziny.
Przeszedł między rzędami stolików.
– Wasze dziedzictwo jest czymś ważniejszym od was… czymś, co należy pielęgnować i szanować. John szanuje swoich przodków… Rita obchodzi Święto Zmarłych… Przodkowie
Sharon wywodzą się z Sierra Leone.
Dotarł do końca sali, odwrócił się i zamarł. W kącie pokoju, obok flagi, stał wuj Umber.
Oczy skrywał za czarnymi szkłami i parzył na Jima ukazując zęby w pozbawionym wesołości uśmiechu.
Jim dobrze znał powód jego pojawienia się. Wuj Umber chciał mieć pewność, że użyje proszku pamięci, uwalniając Tee Jaya.
Russell Gloach zapytał:
– A co, jeśli ktoś nie ma przodków? Na przykład ja zostałem adoptowany. Co wtedy należy czcić?
Jim nie odrywał oczu od wuja Umbera.
– Możesz czcić fakt, że twoja mama i ojciec chcieli cię tak bardzo, że nazwali cię ich synem – powiedział. – To tak, jakby drzewu zaszczepiono nową gałąź. Oczywiście pochodzi z innego drzewa, lecz teraz jest integralną części, drzewa, które ją zaakceptowało.
Obojętnie skąd pochodzisz, jesteś teraz częścią dziedzictwa Gloachów… a przypadkiem wiem, że twoi przybrani rodzice są z ciebie bardzo dumni.
Gdy to mówił, Umber Jones zaczął sunąć ku niemu nie poruszając nogami. Podszedł tak blisko, że Jim mógł dostrzec każdą szramę na jego twarzy i każdy włosek sterczący z jego czarnej skóry.
– Chyba mnie nie zawiedziesz, co, Jim? – zapytał ochrypłym, głuchym szeptem.
– Wydaje mi się, że ci ludzie bardziej niepokoili się o dziedzictwo niż o martwego chłopca – powiedziała Amanda Zaparelli. Teraz, kiedy zdjęto jej aparacik ortodontyczny, mówiła z nowo nabytą pewnością siebie.
– Nie – odparł Jim.
Amanda zmarszczyła brwi.
– Ja tylko myślałam… ten fragment mówiący o starych ludziach spoglądających na trumnę…
– Widziałeś, co stało się z twoją znajomą, kiedy poprosiłeś ją, żeby zaglądała tam, gdzie była niemile widziana, no nie? – szepnął Umber. – To samo może przytrafić się tobie.
– Do diabła, dlaczego mnie prześladujesz? Amanda odwróciła się i ze zdumieniem spojrzała na Sue-Robin Caufield. Reszta klasy wierciła się na krzesłach i spoglądała na Jima z minami świadczącymi o tym, że są pod wrażeniem. Ich nauczyciel zawsze był impulsywny, ale nigdy aż tak.
Jim wycelował palec w Umbera Jonesa i oświadczył:
– Nie wiem, co zamierzasz zrobić, ale przysięgam na Boga, że znajdę jakiś sposób, żeby cię powstrzymać.
– Wspaniale, panie Rook! – zawołał Ricky Herman. – Niech Amanda zamknie się na dobre!
– Mam nadzieję, że nie będzie pan niegrzeczny, panie Rook – powiedział wuj Umber.
– Zanim zdołałby pan odmówić „Ojcze nasz”, wszyscy w tej klasie mogliby być martwi lub umierający. – Rozejrzał się wokół. – Temu pomieszczeniu przydałoby się przemalowanie, nie uważa pan? Może na ładny, praktyczny czerwony kolor?
– Zrobię to – obiecał Jim. – Zaczekaj do przerwy, a zrobię to.
– Słyszałaś, Amando? – zaśmiał się Mark. – Na twoim miejscu, kiedy zadzwoni dzwonek na przerwę, zmykałbym ile sił w nogach.
Wuj Umber położył rękę na ramieniu Jima.
– Miło mi to słyszeć. Proszę mi wierzyć, panie Rook, będzie pan najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem. Razem zajdziemy daleko.
Jim zdawał sobie sprawę z tego, że klasa wciąż wytrzeszcza na niego oczy. Opuścił ręce.
– Wynoś się z mojej klasy – wycedził przez zaciśnięte zęby do Umbera Jonesa.
– A to co znowu? – zapytał Umber Jones. – Nie jestem pewny, czy dobrze pana słyszę.
– Wynoś się z mojej klasy – powtórzył głośniej Jim.
Uczniowie zaczęli spoglądać po sobie i pytać:
– Ja? Co, ja? Chce, żebym się wyniósł? Hej, panie Rook, czy to ja mam się wynieść?
– Nie słyszę – drwił Umber Jones.
Jim stracił panowanie nad sobą.
– To moja klasa i moi uczniowie, więc jestem odpowiedzialny za każdego z nich. I tak już narobiłeś dość zamieszania, więc daj spokój. Zrobię, co chcesz, ale wynoś się z mojej klasy, zanim zrobię coś, czego obaj będziemy żałować.
– O, nie – wyszczerzył zęby Umber Jones. – Tylko pan będzie tego żałować.
Splótł ramiona na piersi i przemieścił się pod tablicę.
– Mam pana na oku, panie Rook – oświadczył. – Niech pan o tym nie zapomina.
Mówiąc to zdawał się niknąć, jakby nie był niczym więcej jak dymem – którym oczywiście był. Jego sylwetka rozmyła się, skurczyła, a potem wtopiła w płaszczyznę tablicy.
Jim na miękkich nogach podszedł do tablicy i dotknął jej czubkami palców. Jej powierzchnia była twarda, gładka i zupełnie zwyczajna. Jednak kiedy tak przed nią stał, pojawiła się na niej biała kredowa kreska i zaraz potem druga. Ze zgrzytem, od którego bolały zęby, na tablicy pojawił się prawie metrowy rysunek oka, a pod nim słowa: VODUN VIVE.
W klasie zapadła głucha cisza. Jim odwrócił się, popatrzył na uczniów i nie wiedział, co im powiedzieć. Dopiero kiedy Mark rzekł: „O rany, to ci dopiero numer!” – nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
– Jak pan to zrobił, panie Rook? – zapytał Ricky. – Przecież nawet nie dotknął pan kredy.
Jim uciszył ich gestem, a potem rzekł:
– To taka sztuczka, wiecie? Tylko sztuczka. Pod koniec semestru, jeżeli wszyscy zdacie z ocenami lepszymi niż dostateczny, pokażę wam, jak to się robi.
Nie mógł powiedzieć im o Umberze Jonesie. Gdyby to zrobił, nie wiadomo, jak tamten by zareagował. Jednak coraz trudniej było mu utrzymać w tajemnicy jego istnienie i zaczynał podejrzewać, że wuj Umber robi to celowo: drwi z niego i prowokuje, zamierzając doprowadzić do tego, żeby Jim się załamał i dostarczył mu pretekstu do zmasakrowania całej klasy.
Ale przecież Umber Jones i tak mógł ich zmasakrować bez żadnych wymówek. Był niewidzialny dla wszystkich oprócz niego. Nikt nie wierzył w jego istnienie, co czyniło go nietykalnym. Jim zastanawiał się, czy jego zdolności podlegały jakimś ograniczeniom – może, na przykład, jak wampir musiał spać w trumnie wypełnionej ziemią, nie znosił krucyfiksów, czosnku i dziennego światła?
Zadzwonił dzwonek na przerwę. Uczniowie zbierali książki, śmiejąc się i gadając. Jim stał przy oknie, tyłem do nich, modląc się, żeby nie było gdzieś w pobliżu wuja Umbera, żeby nie zrobił im krzywdy. Sześć lat wcześniej ożenił się pospiesznie i niezbyt nieszczęśliwie, ale nie mieli dzieci. Jednak nie potrzebował swoich dzieci, już je miał. Beattie i Muffy, Titusa i Raya. Podczas zajęć szkolnych one były jego rodziną. Po godzinach, kiedy siedział poprawiając ich prace, wciąż byli przy nim, ponieważ każda praca była jak list.
Wciąż stał przy oknie, kiedy weszła Sharon X, niosąc trzy książki. Tego dnia przystroiła włosy mnóstwem mak kich paciorków i wyglądała szczególnie uroczo.
– Przyniosłam panu te książki, o których mówiłam oznajmiła. – Ta jest najlepsza. „Rytuał voodoo”. Zawiera wszystko, co należy wiedzieć o voodoo.
– Dzięki – powiedział. – To ładnie z twojej strony. – Myślał, że dziewczyna odejdzie, ale Sharon nadal stała obok niego, jakby chciała coś dodać.
– Będę o nie dbał – obiecał.
– Widział go pan przed chwilą, prawda? – zapytała Sharon.
Położył książki na biurku, ale nie odpowiedział.
– On był tutaj, prawda? To do niego pan mówił, nie do Amandy. Obserwowałam pana i wcale nie patrzył pan na Amandę, ale prosto przed siebie, jakby ktoś tam stał. Bo tak było, prawda?
Jim spojrzał na nią.
– Spróbuj to zrozumieć, Sharon… Bylibyście wszyscy w niebezpieczeństwie, wszyscy, gdybym pisnął choć słowo.
– To on narysował to oko na tablicy, prawda? Pan stał zbyt daleko od niej.
– Zapomnijmy o tym, dobrze? Wiesz, co to oznacza, kiedy mówimy, że nawet ściany mają uszy.
– Vodun jest głównym duchem voodoo. Ten napis oznaczał: „Vodun żyje” – oświadczyła Sharon. – A takie oko widzisz tylko wtedy, kiedy Vodun obserwuje cię, pilnując, żebyś nie robił niczego, co mogłoby mu się nie podobać.
– Sharon, dzięki za książki… ale nic więcej nie powiem.
Jednak Sharon nie dała za wygraną. Wzięła do ręki „Rytuał voodoo”, pośliniła palec i szybko przekartkowała książkę.
– Mówił pan, że widział człowieka, którego nikt poza panem nie mógł zobaczyć, no nie?
Tak jak teraz, kiedy widział pan tego faceta, a my wszyscy nie. Jest jednak sposób, żeby stał się widoczny i aby zobaczyli go wszyscy.
– Ach tak? – Jim zaczął się już niecierpliwić. Wolałby w spokoju przejrzeć książki
Sharon, musiał też wyjść na podwórko i sprawdzić, czy zdoła namówić Ricky’ego Hermana, żeby powdychał trochę proszku pamięci. Był przekonany, że proszek nie podziała. Nie pamiętał niczego, co nie przydarzyło mu się naprawdę. Ale Umber Jones kazał mu to zrobić, więc usłucha go.
– Niech pan spojrzy na ten fragment – powiedziała Sharon. – Tu jest o prochu śmierci.
– Prochu śmierci? – zapytał z roztargnieniem Jim. Wciąż spoglądał za okno, podejrzliwie mierząc wzrokiem każdy cień. Czy to dęby kołyszą się na wietrze, czy też to człowiek w kapeluszu Elmera Gantry idący przez trawnik?
– Jasne, proszę spojrzeć. Tylko hounganowie i ludzie obdarzeni specjalnymi zdolnościami mogą dojrzeć duchy. Dla innych są niewidzialne. Jednak łowcy duchów, idąc egzorcyzmować chaty i domy, brali ze sobą woreczki z prochem śmierci. Rozrzucali go po pokoju, a jeśli był tam duch, proszek przywierał do niego, czyniąc go chwilowo widocznym.
– Pokaż mi to – zażądał Jim.
Odwrócił dwie ostatnie strony i przeczytał je. Sharon obserwowała go, bawiąc się paciorkami.
„Houngan może okaleczyć lub unicestwić swoich przeciwników na wiele sposobów. Jeśli używa Dymu, żeby opuścić swoją cielesną powłokę i odwiedzić siedzibę wroga, może pod nieobecność jego duszy rzucić klątwę na ciało, kiedy jest ono nieprzytomne i bezbronne.
Może posłużyć się rozmaitymi zaklęciami. Może pogrążyć ciało w głębokim śnie, trwającym wiele dni, a nawet lat. Może spowodować zadławienie albo atak serca. Może je sparaliżować lub spalić. Jednym z najokrutniejszych zaklęć jest Se Manger, pod wpływem którego ofiara sama się pożera. Kiedy ciało zostaje zabite, dusza musi wiecznie błąkać się w Półświecie, a cielesna powłoka rozpada się w proch. Ma to swoje odbicie w chrześcijańskim obrzędzie pogrzebowym:»Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz«„.
– Czy te książki w czymś panu pomogą? – zapytała Sharon.
Jim zamknął książkę i skinął głową.
– Dzięki temu nabiera sensu coś, co przedtem go. miało. Bardzo ci jestem wdzięczny, że mi przyniosłaś książki.
– To własność moich przodków – oświadczyła z dumą Sharon.
Jim wyszedł na podwórko i kręcił się po nim, rozmawiając z uczniami. Widział, że na jego widok zaraz zmienią temat, ale sam też tak robił, kiedy był uczniem. Różnica wieku między trzydziestoczteroletnim mężczyzną a siedemnastolatkiem to cztery miliony lat świetlnych.
Jednak Jim miał do nich cierpliwość. Znał sekret, o którym oni nie mieli pojęcia: za następne siedemnaście lat też będą mieli trzydzieści cztery.
Już miał podejść do ławki, na której Ricky opowiadał grupce dziewcząt o pewnej nocy, kiedy to gnał swoim ca maro po Mullholland Drive z szybkością dziewięćdziesięciu pięciu mil na godzinę, gdy podszedł do niego John Ng.
– Panie Rook… dziś rano w klasie zdarzyło się dziwnego.
Był wyraźnie zmieszany, ale Jim wzruszył ramionami i rzekł:
– Pewnie. Co takiego?
– Wtedy, kiedy tak dziwnie pan mówił.
– Tak, i co?
John wyjął spod podkoszulka srebrny łańcuszek. Na końcu łańcuszka był zawieszony matowy czarny kamień.
– Niech pan go obejrzy – powiedział.
Jim zważył kamień na dłoni.
– Piękny. Ładnie wygląda. A teraz, John, przepraszam, ale…
Jednak uczeń złapał go za rękaw.
– To nie jest kamień, panie Rook. To kryształ. Pochodzi z dzongu, buddyjskiej świątyni.
Ma mnie chronić od zła.
– I co?
– Powinien być przejrzysty i skrzyć się. Ciemnieje tylko wtedy, kiedy dzieje się coś niedobrego. Jeszcze nigdy nie był tak czarny.
– I co to oznacza, kiedy tak ciemnieje?
– To, że krąży wokół mnie jakieś straszne zło. Kamień zmienił barwę wtedy, kiedy pan tak dziwnie mówił.
Jim zawahał się, ale chłopiec tak mocno trzymał go za rękaw i patrzył na niego z takim niepokojem, że musiał powiedzieć mu prawdę – albo przynajmniej jej część.
– Ktoś tam był, w klasie – upierał się John.
– No cóż…
– Panie Rook, w mojej religii również istnieje wędrówka dusz. Mnisi potrafią opuszczać swoje ciała, aby odwiedzać chorych i konających.
Jim rozejrzał się wokół, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu.
– Tak – przyznał – rzeczywiście widziałem kogoś. Tego samego człowieka, którego widziałem, kiedy został zamordowany Elvin. Nikt z was go nie zobaczył, prawda? Nie tylko go widziałem, ale nawet rozmawiałem z nim.
– On jest bardzo zły – oświadczył John.
– Właśnie dlatego nie chcę wam za dużo o nim mówić. Im mniej wiecie, tym jesteście bezpieczniejsi.
– Kim on jest?
– Myślę, że będzie lepiej, jeśli ci nie powiem. Jeszcze nie.
– Czego on chce? Po co przyszedł do West Grove College?
– Tego też nie mogę ci powiedzieć. Ale zrobię wszystko, żeby się go pozbyć.
John cofnął rękę i powiedział:
– Boi się pan, prawda?
Jim skinął głową.
– Tak, boję się. Nie o siebie. Nie chcę, żeby ten typ skrzywdził kogoś z mojej klasy.
– Z całym szacunkiem, panie Rook, jeśli grozi nam jakieś niebezpieczeństwo, to chyba powinniśmy o nim wiedzieć. Samemu może być panu trudno pozbyć się tego ducha. Razem bylibyśmy silniejsi. Mój ojciec powiada, że zło kocha mrok, lecz umyka przed światłem.
– Twój ojciec to mądry człowiek.
John odszedł do swoich przyjaciół, pozostawiając Jima samego, zatopionego w myślach.
Może chłopiec miał rację, może ducha Umbera Jonesa należało wywabić na światło dzienne?
Zaraz jednak przypomniał sobie Elvina krwawiącego z licznych ran i panią Vaizey znikającą we własnych wnętrznościach; wiedział, że nigdy sobie nie wybaczyłby, gdyby któryś z jego uczniów został zabity lub ranny.
W połowie drogi przez rozległy wyschnięty trawnik ciągnący się wzdłuż wschodniej ściany szkolnego budynku ujrzał Ricky’ego, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i rozmawiającego z Muffy, Jane i Seymourem Williamsem. Ricky był miłym chłopcem. Jim wymacał w kieszeni woreczek z proszkiem pamięci i poluzował sznurek, po czym do grupki uczniów mając nadzieję, że zachowuje się zupełnie normalnie, chociaż był tak spięty, że musiał zaciskać zęby.
Ricky spojrzał na niego osłaniając dłonią oczy.
– Cześć, panie Rook. Co się stało?
– Ja… hmm… znalazłem coś w męskiej szatni.
Ricky natychmiast zrobił się czerwony ze wstydu.
– Nie, nie – uspokoił go Jim. – To nie należy do ciebie.
Wyjął z kieszeni woreczek i pokazał go chłopcu.
– To jakiś proszek. Nie chcę go oddawać panu Wallechinsky’emu, dopóki nie dowiem się, co to jest. Nie ma sensu robić zamieszania o jakieś głupstwo.
– Niech spojrzę, panie Rook – powiedział Ricky. – Jestem klasowym ekspertem od podejrzanych substancji.
Mrugnął do Seymoura, który odpowiedział głupawym chichotem. Jim miał poważne podejrzenia, że Ricky, Seymour oraz niektórzy inni chłopcy czasami popalają trawkę w męskich toaletach, ale nigdy nie zdołał ich przyłapać. Wręczył chłopcu woreczek i patrzył, jak Ricky otwiera go i zagląda do środka.
– Nigdy nie widziałem coś takiego – orzekł.
– Czegoś – poprawił go Jim.
Ricky zwilżył czubek palca śliną, włożył go do proszku i oblizał. Zmarszczył nos i powiedział:
– Pfuj! Nigdy nie kosztowałem coś takiego. Smakuje jak zioła, liście i jak… – urwał i zapatrzył się w dal. – Jak wczoraj – dodał.
– Smakuje jak wczoraj? – zadrwił Seymour. – A jak smakuje wczoraj? Jak twoje stare skarpetki?
– Powąchaj – namawiał go Jim. Jeszcze nigdy w swojej karierze nauczyciela nie czuł się tak nieodpowiedzialny, ale wolał nie myśleć o ewentualnych konsekwencjach nieposłuszeństwa wobec wuja Umbera.
Ricky wziął szczyptę proszku i wciągnął go do nosa, tak samo jak przedtem zrobił to Jim.
Natychmiast zaczął głośno kichać.
– Jezu Chryste! – jęknął. – Co to jest, do diabła?
– Może to samo, co palił Tee Jay – powiedział Jim, przykucając nad nim. Ricky spojrzał na niego załzawionymi oczami. – No wiesz… wtedy, gdy widziałeś go za szkołą w tym samym czasie, kiedy został zabity Elvin. Bo właśnie tam poszedł pięć po jedenastej, prawda?
Tak więc nie mógł być w kotłowni.
– Co… – wykrztusił Ricky i rozłożył się jak długi na trawie, uderzając głową o ziemię.
– Hej, co mu się stało? – spytała zdumiona Jane, pochylając się nad nim.
Seymour opadł na czworaka i zajrzał mu w oczy.
– Ricky, słyszysz mnie, człowieku?
Jim podniósł woreczek z proszkiem pamięci i schował do kieszeni.
– Nic mu nie jest… to tylko hiperwentylacja, nic więcej. Uklęknął przy chłopcu i lekko poklepał go po policzku.
– Ricky… no, Ricky, nic ci nie jest. No już, Ricky, ocknij się.
Jednocześnie myślał: „Mój Boże, mam nadzieję, że nie zrobiłem mu krzywdy”.
Ricky wymamrotał coś, a potem otworzył oczy. Spojrzał na cztery pochylone nad nim twarze i zapytał:
– Co jest?
– Zasłabłeś – odparł Jim. – Chyba zrobiłeś zbyt głęboki wdech.
Ricky usiadł, ocierając nos grzbietem dłoni.
– Jezu, to świństwo daje kopa, panie Rook. Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie koka.
– Przepraszam – powiedział Jim. – Nie chciałem, żeby ci się coś stało.
Ricky ponownie kichnął.
– Nic mi nie jest – mruknął. – Od początku lata nie miałem tak czystego nosa.
– Chyba po prostu wrzucę ten woreczek do śmieci i zapomnę o całej sprawie – oświadczył Jim. – Cokolwiek to jest, nie sądzę, żeby ktoś dobrowolnie wpychał to sobie do nosa.
Już miał odejść, kiedy Seymour powiedział:
– Panie Rook, co takiego mówił pan o Tee Jayu? No wie pan, o tym, że palił za szkołą?
– I co z tego?
Seymour zamrugał oczami. Jim niemal słyszał poruszające się w jego głowie trybiki.
– No cóż… jeśli palił za budynkiem szkoły, to nie mógł zabić Elvina, prawda? Nie mógł być w dwóch miejscach jednocześnie.
– Rzecz w tym, że nikt go tam nie widział – odparł Jim. – Twierdzi, że palił za szkołą, ale policja nie znalazła żadnych świadków.
– Chwileczkę – powiedział Ricky. – Ja go widziałem.
– Żartujesz sobie – prychnął Jim. – Jeśli tak, to dlaczego nie powiedziałeś o tym porucznikowi Harrisowi?
– Nie wiem. Po prostu… nie wiem. Zapomniałem.
– Naprawdę widziałeś Tee Jaya palącego za szkołą między pięć po a kwadrans po jedenastej?
– Pewnie. Mogę przysiąc. Zostawił innych, poszedł za szkołę i zapalił sobie. Widziałem go przez cały czas. Chyba nic nie mówiłem, bo myślałem, że będzie miał kłopoty z powodu palenia.
– Ricky – powiedział Jim, kładąc mu ręce na ramionach. – Tee Jay stanie przed sądem pod zarzutem morderstwa pierwszego stopnia. To o wiele poważniejsze od palenia trawki.
Ricky przycisnął dłoń do czoła.
– Nie wiem, dlaczego nic nie mówiłem. Chyba wypadło mi to z głowy albo co.
– No cóż, teraz, kiedy ci się przypomniało, może lepiej porozmawiajmy z porucznikiem Harrisem i zobaczmy, czy uda nam się uwolnić Tee Jaya od zarzutów.
– Pewnie. No pewnie. – Zaszokowany Ricky potrząsał głową. Seymour, Muffy i Jane spoglądali po sobie z niedowierzaniem. Wydawało im się niewiarygodne, że Ricky potrzebował aż dwóch dni, żeby przypomnieć sobie, że widział Tee Jaya palącego za szkołą w czasie, gdy popełniono morderstwo. Ale jakie to ma teraz znaczenie, skoro dzięki temu Tee Jay wyjdzie na wolność.
– Chodź ze mną – rzekł Jim. – Powiemy o tym doktorowi Ehrlichmanowi. A potem wezwiemy policję.
Poszli razem przez trawnik.
– Porucznik Harris przepuści cię przez wyżymaczkę – ostrzegł chłopca Jim. -
Przygotuj się na to.
– Może mnie wałkować do znudzenia, panie Rook. Widziałem, jak Tee Jay palił. Przysięgam. Widziałem to własne oczy.
Dochodzili już do budynku administracji, kiedy z głównego wejścia wyszła Susan Randall.
Rozmawiała z George’em Babourisem, nauczycielem fizyki. Miała na sobie kraciastą bluzkę ze stójką, jak Doris Day, i krótką granatową spódniczkę. Zbliżając się do niej, Jim zwolnił i na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Już zaczął podejrzewać, że z jakiegoś powodu unika go tego ranka. Może droczyła się z nim. W końcu przecież pocałowała go i powiedziała mu, że zawsze uważała go za wyjątkowo atrakcyjnego, wspaniałego faceta!
Wszedł na schody, objął ją i pocałował w usta.
– Cześć, kochanie. Mam dobre wieści.
Susan strąciła jego ramię i cofnęła się o dwa kroki.
– Jim! – zaprotestowała.
George Babouris, brzuchaty i czarnobrody, spoglądał na nich z bezbrzeżnym zdumieniem.
Jim podniósł obie ręce w żartobliwym geście poddania.
– O co chodzi? – zapytał. – Chciałem ci tylko powiedzieć, że…
– Pocałowałeś mnie, o to chodzi. Pocałowałeś mnie w usta.
Jim był zaskoczony. Wczoraj była taka namiętna, a teraz traktowała go, jakby był jakimś zboczeńcem.
– Słuchaj – oznajmił – nie musisz bawić się ze mną w „ciepło-zimno”.
– O czym ty mówisz? Kiedy to byłam taka ciepła?
– Wczoraj po południu nie zachowywałaś się jak Królewna Śnieżka.
– Powiedziałam, że chciałabym zobaczyć twoje mapy, to wszystko. Trudno to nazwać czymś więcej.
Jim obrócił się do George’a i rzucił mu jedno z tych porozumiewawczych męskich spojrzeń.
– Chciała tylko zobaczyć moje mapy! – mruknął i uśmiechnął się.
Susan uderzyła go w policzek, tak mocno, że zapiekło.
– Za co, do diabła?! – zawołał zaskoczony.
– A jak myślisz, do diabła? Chcesz, żebym oskarżyła cię przed doktorem Ehrlichmanem o molestowanie seksualne?
– Chwileczkę – powiedział Jim. – Wczoraj to było: „Jim, zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia”. A dziś napadasz na mnie i bijesz. O co chodzi?
Susan wytrzeszczyła oczy.
– Odbiło ci czy co?
Jim rozejrzał się wokół. George Babouris patrzył na niego z potępiającym wyrazem twarzy i nawet Ricky odsunął się o krok. Jim zrozumiał, że coś jest nie tak i że naraził się na poważne kłopoty.
– W porządku… – wymamrotał. – Chyba zaszło jakieś nieporozumienie.
Cofnął się.
– Chodź, Ricky, mamy ważniejsze rzeczy na głowie.