ROZDZIAŁ V

Stracił przeszło dwadzieścia minut, zanim odnalazł dom Jonesów stojący na trójkątnym skrawku pokrytego chaszczami terenu przy ruchliwej szosie. Dolatujący z niej hałas zagłuszał myśli, a powietrze było gęste od smogu.

Przed domem znajdował się niewielki spłachetek suchej trawy, prawie cały zajęty przez wrak brązowego buicka riviery bez kół, ustawionego na cementowych pustakach. Mały czarny chłopczyk zawzięcie pedałował tam i z powrotem na trójkołowym rowerku. Z nosa ciekły mu błyszczące strużki, które co chwila zlizywał. Jim miał ochotę dać mu chusteczkę, ale jedna chusteczka nie rozwiązałaby problemu. Widywał siedmio- i ośmioletnie dzieci jawnie palące papierosy, które dostawały od rodziców. Czym była przy tym ta odrobina smarków?

Podszedł do frontowych drzwi i zadzwonił, chociaż drzwi były uchylone. Ich zielona farba była wyblakła i złuszczona, a szyba jednego z okien zbita. Z wnętrza dolatywał zapach smażonego kurczaka i monotonny łomot prymitywnej muzyki.

Odczekawszy chwilę, wszedł do środka. Dom był nędzny, lecz zadbany, z szydełkowymi serwetkami na każdym stoliku i pokrowcami na oparciach wszystkich foteli. Ściany pokrywały kolorowe fotografie ciotek, wujków i kuzynów oraz kiczowate obrazy przedstawiające dzikie afrykańskie zwierzęta u wodopoju.

Jim przeszedł korytarzem do kuchni, w której chuda kobieta w okularach i zielonej sukience kroiła paprykę. Kiedy lekko zastukał w drzwi, podniosła głowę zaniepokojona.

Niewątpliwie była matką Tee Jaya: odziedziczył je oczy, nos i zdecydowany kształt szczęki.

– Pan Rook! – zawołała. – Co pana tu sprowadza?

– Jak się pani ma, pani Jones? Wpadłem sprawdzić, jak się pani miewa.

– Dobrze, o ile może tak powiedzieć ktoś, kogo syn jest oskarżony o zabójstwo swojego najlepszego przyjaciela.

– Widziała się pani z nim?

– Dzisiaj rano, na posterunku policji. Szukali dla niego prawnika.

– Jak wygląda?

– Właściwie tak samo jak zwykle – odparła pani Jones, zsuwając pokrojoną paprykę do miski. – Nie powiedział więcej jak dwa słowa.

– Chciałbym, żeby pani wiedziała, że wcale nie uważam, by Tee Jay to zrobił.

– Wygląda na to, że tylko pan tak uważa – odparła kwaśno.

– Wcale nie. Większość jego kolegów też tak myśli, chociaż niektórzy wspominali, że

Tee Jay ostatnio zachowywał się trochę dziwnie.

– „Dziwnie” to mało powiedziane – odparła pani Jones. – Przez ostatnie trzy czy cztery miesiące nie dało się z nim żyć. Wracał późno w nocy, pyskował do mnie. Przestawał z najgorszymi szumowinami.

– Chce pani powiedzieć, że zachowywał się jak każdy normalny osiemnastolatek?

– Możliwe. Ale usiłuję sama utrzymać rodzinę, łapiąc każdą pracę, jaką ześle mi Bóg, i ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to bunt, przekleństwa i trzaskanie drzwiami. Po prostu nie chcę tego. Kiedy odwróciła się do Jima, zobaczył w jej oczach łzy.

– I nie chcę, żeby mój syn siedział w więzieniu, oskarżony o morderstwo pierwszego stopnia – dodała.

– Pani Jones, jeśli nie chce pani teraz rozmawiać… Nagle hałaśliwa muzyka ucichła i pojawił się starszy brat Tee Jaya, Anthony, w podkoszulku z emblematem Dodgersów i obszernych bermudach. Był jeszcze wyższy i szerszy w barach niż Tee Jay. Położył wielką dłoń na ramieniu matki.

– Cześć, Anthony – powiedział Jim. – Wpadłem sprawdzić, czy waszej mamie czegoś nie potrzeba. Znalazłeś już jakąś pracę?

– Zaczynam w poniedziałek, panie Rook. Będę pracował w Santa Monica. Niewiele płacą, ale zawsze to lepsze niż nic.

– Mam nadzieję, że nadal czytasz… żeby utrzymać umysł w formie.

– Och, pewnie. Właśnie skończyłem „Syna swego kraju”.

– Widziałeś się z Tee Jayem?

Anthony potrząsnął głową.

– Tee Jay i ja niezbyt się ostatnio zgadzaliśmy. Prawdę mówiąc, Tee Jay ostatnio z nikim się nie zgadzał. Dlatego odszedł.

Jim zmarszczył brwi.

– Chcesz powiedzieć, że już tu nie mieszka?

– Właśnie. Od trzech miesięcy.

– A gdzie mieszka?

– Przy Venice Boulevard. U wujka, starszego brata naszego ojca. Między innymi z tego powodu się pokłóciliśmy. Wujek był przez wiele lat za granicą, pracował w Nigerii, Sierra Leone i innych miejscach, a potem wrócił i nagle pojawił się u nas. Wie pan, ja, mama i reszta rodziny wcale za nim nie przepadamy, ale Tee Jay z jakiegoś powodu bardzo go polubił.

Zaczął odwiedzać go dwa lub trzy razy w tygodniu i od tego zaczęły się wszystkie kłopoty. W końcu kłótnie stały się tak zawzięte, że mama kazała mu spakować manatki i wynieść się do diabła. I oczywiście poszedł prosto do wujka Umbera. Jim zastanawiał się chwilę, a potem powiedział:

– Opowiedz mi o tym twoim wuju Umberze. Dlaczegc ty i reszta rodziny tak go nie lubicie?

– Powinien pan go zobaczyć, wtedy by pan zrozumiali Jest… no… naprawdę trudny, jeżeli rozumie pan, co mam na myśli. Wchodzi i wypełnia cały dom. I wciąż gada o dziedzictwie rasowym i afrykańskich tradycjach. Wie pan, taki, bełkot. A jeśli spróbujesz się z nim nie zgodzić, staje się napastliwy i traktuje cię jak zdrajcę.

– Chyba chciałbym spotkać się z tym waszym wujkiem Umberem.

– Lepiej nie, panie Rook, niech mi pan wierzy – powiedziała pani Jones. – Na pana miejscu zostawiłabym go w spokoju.

– Mimo wszystko chciałbym z nim porozmawiać. Czy macie jego adres?

Anthony oderwał róg papierowej serwetki i zapisał adres wuja Umbera.

– To krzykacz, wie pan? Niech pan nie bierze go zbyt poważno.

– Mówi się „poważnie” – poprawił go Jim.

– Racja – odparł Anthony.


Mieszkanie wuja Umbera w pobliżu Venice Boulevard okazało się jednym z czterech lokali nad „Dollars & Sense”, małym tanim supermarketem przy nędznej uliczce zastawionej dziesięcioletnimi samochodami i przepełnionymi pojemnikami na śmieci. Górne piętra budynku pomalowano na biało, ale kiedyś były jasnozielone, co ukazywała farba obłażąca z liszajowatego muru.

Przy drzwiach był domofon i trzy przyciski, jeden bez żadnej tabliczki, drugi z napisem Puchowski i trzeci „U. M. Jones”. Jim nacisnął go i czekał.

Nikt nie odpowiadał, więc nacisnął ponownie, a potem jeszcze raz. Wreszcie głęboki, ochrypły głos zapytał:

– Kto tam?

– Pan Jones? Nazywam się Rook, Jim Rook. Jestem nauczycielem Tee Jaya. Pomyślałem, że powinienem zamienić z panem kilka słów.

– Niech pan wejdzie na górę, panie Rook. Oczekiwałem pana. Mieszkam pod jedynką.

Brzęknął dzwonek i drzwi otworzyły się, ale Jim wahał się. Oczekiwałem pana? To mu się nie podobało. Może powinien zrezygnować z tego spotkania i zostawić pana U. M. Jonesa porucznikowi Harrisowi?

Dzwonek zabrzęczał znowu.

– Wchodzi pan na górę, panie Rook, czy może coś pana niepokoi?

– Wchodzę.

Pchnął drzwi i znalazł się w mrocznym, dusznym holu oświetlonym pojedynczą neonówką wiszącą na drutach. Wspiął się po cementowych schodach na pierwsze piętro i podszedł do pomalowanych na czarno drzwi oznaczonych cyfrą „1”. Zapukał.

Drzwi otworzyły się prawie natychmiast i stanął w nich ten wysoki czarnoskóry mężczyzna, teraz bez kapelusza, ale w długim czarnym kaftanie. Uśmiechnął się do Jima ze złośliwą uciechą, szczerząc zęby.

– To ty – szepnął Jim. Pożałował, że nie ma przy sobie krucyfiksu, naczynia ze święconą wodą czy czegokolwiek, co powinno bronić człowieka przed stworami z zaświatów.

– Tak, panie Rook, to ja. Niech pan nie będzie taki wstrząśnięty. W końcu jestem tylko wujem Tee Jaya.

– O, nie. Jesteś czymś więcej. Nie wiem, kim albo czym jesteś, ale nie wmawiaj mi, że jesteś tylko wujem Tee Jaya To ty zamordowałeś Elvina Claya.

Czarnoskóry mężczyzna lekceważąco wzruszył ramionami.

– I co zamierza pan z tym zrobić? Wezwać policję? Dokonać obywatelskiego aresztowania?

– To nie miałoby sensu, jeśli nikt inny nie może ci zobaczyć. Sam tak powiedziałeś.

Umber Jones zmarszczył brwi. Dopiero teraz Jim zauważył na jego czole szereg maleńkich śladów po samookaleczeniach, tworzących wzór strzały, której grot znajdował się między oczami.

– Nikt inny nie może mnie zobaczyć? O czym pan mówi?

– Skończ z tymi gierkami – warknął Jim. – Nikt nie może cię zobaczyć oprócz mnie, i nawet ja nie mogę cię dotknąć. Jednak to ty zamordowałeś Elvina Claya i – na Boga – zamierzam znaleźć jakiś sposób, żebyś za to zapłacił.

Wuj Umber bez słowa wyszedł na korytarz i podszedł do znajdujących się naprzeciw drzwi mieszkania numer dwa. Jim poczuł muśnięcie jedwabnego kaftana i zapach mężczyzny: tę szczególną woń, która unosiła się na szkolnym korytarzu podczas ich pierwszego spotkania.

Umber zapukał do drzwi drugiego mieszkania.

Drzwi otworzyły się, ukazując starszego mężczyznę w szarej koszulce z krótkimi rękawami, z kraciastą serwetą zatkniętą pod szyją. Miał ziemistą twarz i siwe włosy, które, chociaż przerzedzone, sterczały z tyłu głowy jak koguci grzebień.

– Co jest? – rzucił zrzędliwie. – Właśnie jem śniadanie.

– Zygmuncie – zwrócił się do niego wuj Umber z wystudiowaną cierpliwością cyrkowego magika – widzisz mnie?

Stary popatrzył na niego jak na wariata.

– Co to ma znaczyć, do diabła? Oczywiście, że cię widzę. Ale w tej chwili nie mam ochoty cię oglądać, to wszystko. Chciałbym wreszcie zjeść śniadanie.

– Zanim pójdziesz, Zygmuncie, czy możesz powiedzieć temu dżentelmenowi, gdzie byłem wczoraj rano około jedenastej? – poprosił wuj Umber.

– Byłeś w swoim mieszkaniu, no nie? – odparł starszy mężczyzna. – Widziałem, jak wchodziłeś mniej więcej piętnaście po dziesiątej i jak znów wychodziłeś tuż po drugiej.

– Jesteś tego pewny? – zapytał wuj Umber.

– Oczywiście, że jestem pewny. Nie mógłbyś wyjść nie zamykając drzwi na ulicę, a kiedy słyszę ich trzask, zawsze wyglądam, żeby sprawdzić, co się dzieje.

– Właśnie – oświadczył triumfalnie wuj Umber zwracając się do Jima. – Najwidoczniej nie jestem tym człowiekiem, o którym pan mówi. Widzą mnie inni ludzie, no i poza tym nie mogłem zabić Elvina, ponieważ byłem tutaj… mam na to świadka. Nawet gdybym zdołał wyjść stąd tak, żeby nie usłyszał mnie Zygmunt, nie zdołałbym dotrzeć do West Grove

College na czas, żeby popełnić ten ohydny czyn, prawda?

Podszedł do Jima i stanął tuż przed nim. Jim wyczuł jego aurę, wibrującą i mroczną. Oczy

Umbera były żółtawe, nabiegłe krwią, jak żółtka zapłodnionych jajek. Położył dłonie na ramionach Jima i mocno ścisnął. Zabolało, ale Jim starał się tego nie okazywać.

– Powiedziałeś, że możesz mnie zobaczyć, ale nie możesz dotknąć? – warknął wuj Umber. – A teraz czujesz mój dotyk?

– Nie przestraszy mnie pan, panie Jones – powiedział Jim. – Wiem, co widziałem i co czułem. A raczej czego nie czułem.

– Zatem wezwij policję – zaproponował wuj Umber, zdejmując dłonie z ramion Jima i wyciągając je przed siebie, jakby czekał na założenie kajdanków.

– Przyszedłem tutaj z powodu Tee Jaya – oświadczył Jim. – Nie z twojego. No dobrze, być może potrafisz udowodnić policji, że tego nie zrobiłeś, ale co z Tee Jayem? Jeżeli naprawdę jesteś jego wujem, jak możesz pozwolić, żeby odpowiadał za przestępstwo, które ty popełniłeś?

– Nie będzie – odparł wuj Umber. – Policja nie ma żadnych świadków. Nie mają nic prócz dowodów poszlakowych… oczywiście z wyjątkiem pańskiej historii o tym, że widział pan mnie wychodzącego z kotłowni, w co ani przez chwilę nie uwierzą. Jest jeszcze coś…

– Co takiego?

– Ktoś z jego klasy przypomni sobie nagle, że widział] Tee Jaya w tym czasie, kiedy miał zasztyletować Elvina Claya.

– O czym pan mówi, do diabła?

– O tym, że widziano go popalającego za budynkiem szkoły.

– Przecież policja rozmawiała już ze wszystkimi uczniami. Nikt go nie widział.

Wuj Umber postukał się w skroń długim, suchym palcem.

– Ten uczeń przypomni sobie, panie Rook. Przypomni. – Podsunął Jimowi pod nos otwartą dłoń i lekko dmuchnął. – Wystarczy dmuchnąć trochę proszku, panie Rook, a przypomną sobie wszystko, co powinni pamiętać. Nawet wykrywacz kłamstw nie pomoże.

Gestem zaprosił Jima do mieszkania. W środku zapach kadzidła był tak silny, że Jim kichnął trzy razy, zanim wszedł dalej. Przedpokój był ciemny, z oknem zasłoniętym okiennicą i ścianami pomalowanymi na ciemnoczerwono. Na jednej z nich wisiały trzy czaszki, tworząc regularny trójkąt. Miały spiralnie skręcone rogi i ostre pyski i pewnie były po prostu czaszkami oryksów, ale Jim zaczął podejrzewać, że wszystko jest możliwe. W jednym kącie, na pół zakryty przez grubą zasłonę z czarnego aksamitu, stał mahoniowy posąg nagiej kobiety z głową warczącego psa.

Wuj Umber zaprowadził Jima do pokoju stołowego, którego ściany były pokryte ponurą, czerwono – czarną tapetą. Stały tu dwie skórzane kanapy koloru zakrzepłej krwi oraz wielki stół zarzucony książkami, czasopismami, sznurkami paciorków oraz różnymi śmieciami, takimi jak kości, pióra i ślubne welony. Jedną ze ścian pokoju pokrywały wykresy, diagramy i coś, co wyglądało jak mapa astrologiczna pokryta rysunkami skorpionów, chrząszczy i ciałek zdeformowanych dzieci.

W odległym kącie stała drewniana rzeźba siedmiu nagich ludzi, przebitych jedną długą włócznią.

– Już to widziałem – stwierdził Jim.

– Wuj Umber spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Widział pan ceremonię przebicia? Gdzie?

– Widziałem to na rysunku. Tee Jay namalował taki obraz na lekcji plastyki.

– Tee Jay jest bardzo ekspresyjny, panie Rook. Bardzo twórczy. A także bardzo dumny.

Nie lubi wykonywać tego, co mu każą.

– Czasami, panie Jones, dla wspólnego dobra, każdy musi robić to, co mu każą.

Wuj Umber podszedł do małego antycznego stolika, wyciągnął szufladę i zaczął w niej grzebać. Po chwili wrócił, niosąc mały płócienny woreczek związany czarnym sznurkiem i zapieczętowany czarnym woskiem.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu i trzymając woreczek między kciukiem a palcem wskazującym, potrząsnął nim.

– Wie pan, co to jest? To proszek pamięci, który mieszkańcy Dahomeju nazywali loa, ponieważ sądzili, że sporządziły go pośledniejsze duchy, które chciały ujrzeć Voduna.

– Voduna…?

– Właśnie, panie Rook. Vodun, najpotężniejszy z bogów według wierzeń ludu Dahomeju.

Od jego imienia pochodzi nazwa voodoo.

Wyciągnął rękę z woreczkiem i Jim wziął go od niego. Powąchał i poczuł przedziwny zapach, woń przypominającą sny, schnącą trawę i jakieś dawno zapomniane wspomnienie matki, odwracającej się od rozświetlonego słońcem okna, żeby powiedzieć… Podniósł wzrok.

Wuj Umber uśmiechnął się.

– Proszek pamięci – powiedział. – Za pomocą tego proszku mógłbym wszczepić panu fałszywe wspomnienia i nawet wykrywacz kłamstw nie wykazałby, że nie są prawdziwe.

– Co mam z tym zrobić?

– To bardzo proste, panie Rook. Musi pan tylko dmuchnąć tym proszkiem w twarz jednemu z pańskich uczniów i powiedzieć mu, że widział Tee Jaya popalającego za szkołą wtedy, gdy niby to zadźgał swojego przyjaciela.

– I to wszystko?

– To wszystko, panie Rook. Proszek pamięci dokona reszty.

Jim oddał mu woreczek.

– Nie mogę tego zrobić, panie Jones. Osobiście odpowiadam za wszystkich moich uczniów. Jeśli któremuś z nich stanie się krzywda…

Nozdrza wuja Umbera rozdęły się ze złości.

– Niech pan nie udaje takiego cnotliwego, panie Rook. Obiecał pan być moim przyjacielem. Jeśli pan nie będzie mi posłuszny, pańską klasę czeka kolejna tragedia.

– Słuchaj pan, panie Jones, jeśli tknie pan jednego z nich…

– To co pan zrobi, panie Rook? Zabije mnie i spędzi resztę życia w więzieniu? Przecież przyszedł pan tu dla dobra Tee Jaya, prawda? A to jest dla dobra Tee Jaya.

– Jeśli Tee Jay nie palił za szkołą, to gdzie był? Jeżeli nie miał nic wspólnego ze śmiercią Elvina, to czemu chce mu pan zapewnić lipne alibi?

– Nie rozumie pan. Tee Jay musiał być przy śmierci Elvina, musiał patrzeć.

– Chce pan powiedzieć, że on jednak był w kotłowni? Stał tam i patrzył, jak pan tnie

Elvina na kawałki? Jest pan chory, panie Jones. Bardzo, bardzo chory.

– Ja tylko pilnuję zapalonych lamp, panie Rook. W imię chrześcijaństwa dokonywano o wiele straszniejszych czynów.

– Nie zamierzam truć moich uczniów. Nie ma mowy.

Wuj Umber ponownie wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– A więc niech pan sam go wypróbuje. Proszę wrócić do domu, pomyśleć o czymś, co nigdy się panu nie zdarzyło, a potem wciągnąć nosem trochę proszku i zobaczyć, co się stanie. To pana nie zabije, obiecuję. Składa się z korzeni, włosów i zmielonych kości. Nie zrobię panu krzywdy, panie Rook. Jak już powiedziałem, potrzebuję przyjaciela.

Jim spojrzał wujowi Umberowi w oczy, usiłując rzucić mu wyzwanie, jednak oczy tamtego nie zdradzały żadnych uczuć.

– Dobrze – powiedział w końcu. – Zrobię to. Ale tylko dla dobra Tee Jaya. A kiedy

Tee Jay będzie wolny, chciałbym, żeby odesłał go pan do rodziny.

– Tee Jay chodzi tylko tam, gdzie sam chce, panie Rook. To niezależny duch.


Jim był w domu zaledwie pięć minut, kiedy usłyszał pukanie do drzwi i weszła pani Vaizey w szerokim słomkowym kapeluszu, różowym bikini z wzorkiem w homary oraz białym żakieciku ze sztucznej wełny.

– Jim! Miałam nadzieję, że cię zastanę!

Szybko otworzył jedną z kuchennych szafek, wyjął porcelanowy dzbanek, w którym zazwyczaj trzymał odcięte kupony premiowe, i wrzucił do środka woreczek z proszkiem. Nie chciał, żeby pani Vaizey zorientowała się, co zamierza zrobić.

– Jak się pani ma, pani Vaizey? Chyba nie skończyła się pani whisky, co?

– Nie, nie, nic takiego, złotko. Dzisiaj przeprowadziłam dla ciebie małe dochodzenie i odkryłam kilka bardzo interesujących rzeczy.

– Tak? – Jim podszedł do lodówki, wyjął puszkę piwa Coors i otworzył ją, po czym zlizał krople z wieczka.

– Od jak dawna masz ten ser? – zapytała pani Vaizey, zerkając na półkę z nabiałem. – Wygląda, jakby był gotowy do biegu na dwieście metrów.

– To gorgonzola, pani Vaizey. On ma tak wyglądać. I cóż takiego interesującego pani znalazła? Jestem bardzo ciekawy.

– Ach, tak… Wiesz, przejrzałam The Occult Review. W ciągu ostatnich piętnastu lat było piętnaście takich przypadków… ludzi, którzy twierdzili, że widzieli ludzi niewidzialnych dla innych… tak jak ty i ten twój mężczyzna w czerni.

– Czy mówimy o duchach?

– Och, nie! Nie o duchach. A przynajmniej nie o duchach zmarłych. Każda z tych zjaw była wizerunkiem jakiejś żyjącej osoby. Jednak wszystkie te osoby stanowczo twierdziły, że wcale ich nie było w miejscach, w których je widziano.

Jim pomyślał o wuju Umberze i jego naocznym świadku, który oświadczył, że jego sąsiad był w domu, gdy Elvin został zamordowany. Jim widział go w szkole, tymczasem Umber przez cały czas przebywał w swoim mieszkaniu.

– I do jakich doszła pani wniosków? – zapytał panią Vaizey.

– Myślę, że moje pierwsze przypuszczenie było całkowicie słuszne. Człowiek, którego widziałeś, opuścił swoje ciało. Pozostawił je w innym miejscu, podczas gdy jego duch odszedł.

– Dziś rano znów go widziałem – oświadczył Jim. – Przyszedł do szkoły, stanął przede mną i powiedział, że chce, abym był jego przyjacielem.

– No, na pewno. Bez ciała duch ma ograniczone możliwości. Poza tym takie wyjścia z ciała są bardzo wyczerpujące. Gdyby zbyt długo pozostał na zewnątrz, jego ciału groziłby wylew lub atak serca.

– Nie rozumiem, jak on może być duchem i jednocześnie ranić ludzi. Unosił się pod sufitem, a kiedy próbowałem go odepchnąć, nie było go tam. Mimo to na moich oczach skaleczył strażnika w twarz, no i wcześniej zakłuł Elvina.

– Zdarzało się już, że duchy raniły ludzi – powiedziała pani Vaizey. – Budzisz się rano i znajdujesz purpurowe ślady na całym ciele. Czasem również duszą ludzi. Siła nie musi być widzialna czy namacalna, żeby mogła wyrządzić ci krzywdę. Nie widzisz wiatru, ale przecież może cię wywrócić. Nie dotkniesz dymu, ale łzawią ci od niego oczy.

– Dym… właśnie – mruknął Jim. – Właśnie o tym mówiła siostra Elvina. Podsłuchała, jak Elvin i Tee Jay rozmawiali o ofierze z kurczaka, ale ją przyłapali i kazali jej siedzieć cicho, bo inaczej dym po nią przyjdzie. A ojciec Elvina mówił, że kiedy był małym chłopcem, jego ojciec też go ostrzegał przed dymem.

– To nie jest zwykły „dym” – powiedziała pani Vaizey. – To „Dym”. Tak nazywają na Haiti ducha opuszczającego ciało. Człowiek wychodzi nocą ze swego ciała, aby kraść przedmioty, których nie mógłby wziąć w swojej fizycznej postaci, kochać się z kobietą, która normalnie nie pozwoliłaby mu się dotknąć, albo zemścić się na swoich wrogach.

– Voodoo – rzekł Jim. – Sam o tym mówił.

– Chcesz powiedzieć, że z nim rozmawiałeś?

Jim kiwnął głową.

– Rozmawiałem z nim w szkole, kiedy był w postaci ducha, i rozmawiałem z nim, kiedy był w swoim ciele. To wuj Tee Jaya, brat jego ojca, Umber Jones. Sam przyznał się, że to zrobił, ale w żaden sposób nie można tego udowodnic, prawda? Był w tym czasie w domu i ma świadka na to.

– I chce, żebyś był jego przyjacielem?

– Groził, że jeśli się nie zgodzę, skrzywdzi moich uczniów.

– Och, tak, zrobiłby to. I czego od ciebie chce?

– Chyba nie powinienem ci tego mówić. Nie wolno mi narażać moich uczniów.

– Nie mogę ci pomóc, jeśli mi nie zaufasz, Jim.

Jim potrząsnął głową.

– Nie mogę. Nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdyby któremuś z tych dzieciaków coś się stało.

Pani Vaizey przycisnęła dłoń do ust i przez ponad minutę stała pogrążona w zadumie. Jim patrzył na nią, czując się tak, jakby przez całe popołudnie jeździł na kolejce górskiej – był obolały, znużony i dręczyły go lekkie mdłości.

W końcu pani Vaizey podniosła palec.

– Możemy zrobić tylko jedno – oświadczyła. – To nie będzie łatwe, ale nie widzę innego wyjścia.

– Co takiego? – spytał Jim.

– Daj mi drinka – poprosiła pani Vaizey i zaczekała, aż Jim naleje jej whisky. Przełknęła spory łyk i oblizała wargi.

– Jeśli chcesz go pokonać, musisz mieć laskę loa, laseczkę duchów. Każdy houngan ją ma, służy mu do kreślenia w popiele symboli przywołujących duchy. Można powiedzieć, że taka laska jest w voodoo odpowiednikiem czarodziejskiej różdżki. Musi być wyrzeźbiona z drewna dębu duchów rosnącego w Afryce Zachodniej, ale rosnącego na cmentarzu… z drzewa żywiącego się ludzkim ciałem. Bez laski loa twój nowy przyjaciel nadal będzie mógł opuszczać swoje ciało, jednak nie zdoła wezwać na pomoc duchów i nie będzie mógł skrzywdzić żadnej żywej istoty.

– Więc co powinniśmy zrobić?

– Musimy mu ją odebrać.

– Ale jak to zrobić? Przecież nie możemy włamać się do jego mieszkania, no nie?

Pani Vaizey spojrzała na niego ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy.

– Nie w cielesnej postaci – odparła. – Jednak możemy opuścić nasze ciała i odwiedzić go jako duchy.

– Niech pani da spokój, pani Vaizey. Tego już za wiele.

– Każdy może opuścić swoje ciało, jeśli chce. Ty też to zrobiłeś, kiedy byłeś bliski śmierci w dzieciństwie.

– No dobrze, załóżmy, że to możliwe, ale jak zdołamy to zrobić?

– Nauczę cię tego, jeśli chcesz. Jednak jeśli opiszesz mi dokładnie, gdzie mieszka ten wuj Umber, sama to zrobię.

– Czy to niebezpieczne? Nie mogę na to pozwolić, jeśli to niebezpieczne.

Pani Vaizey uśmiechnęła się lekko.

– Tak, Jim, to niebezpieczne. Ale całe nasze życie jest niebezpieczne, a przecież nie pozostajemy w łóżkach przez cały dzień, bojąc się wyjść w obawie, że jakiś samolot może spaść nam na głowę albo ziemia rozstąpi się nam pod nogami.

– Jeśli to choć trochę ryzykowne, wolałbym zrobić to sam.

– Nie – odparła stanowczo. – Gdyby twój przyjaciel odkrył, że opuściłeś swoje ciało, nie miałbyś żadnych szans. Przecież nie kładziesz sam instalacji elektrycznej, tylko wzywasz elektryka, prawda? To zadanie również powinieneś zostawić profesjonaliście.

– No cóż… skoro pani tak twierdzi… Jednak nie mogę powiedzieć, żeby mnie to cieszyło. Kiedy chce pani to zrobić? Jutro?

– Dziś. Zaraz. Im prędzej, tym lepiej.

Загрузка...