Rozdział siódmy Grobowiec słów

Wynalazek dziurki — Pan Lipwig opowiada — Mag w słoiku — Dyskusja o tyłach lorda Vetinariego — Obietnica doręczenia — Borys pana Hobsona

Pan Spools w swoim zabytkowym, pachnącym olejem i tuszem gabinecie znalazł się pod wrażeniem tego niezwykłego człowieka w złocistym stroju i czapce ze skrzydełkami.

— Muszę przyznać, że zna się pan na papierze, panie Lipwig — stwierdził, kiedy Moist przerzucał próbki. — To przyjemność spotkać klienta, który wie, o czym mówi. Zawsze powtarzam, że papier trzeba dobrać odpowiedni do funkcji.

— To ważne, by znaczki były trudne do podrobienia — wyjaśnił Moist. — Z drugiej strony jednak cena druku pensowego nie może nawet się zbliżyć do pensa!

— Rozwiązaniem są tutaj znaki wodne, panie Lipwig.

— Ale znaki wodne nie są niemożliwe do sfałszowania — stwierdził Moist. — Tak przynajmniej słyszałem.

— Och, znamy wszystkie sztuczki, panie Lipwig, może mi pan wierzyć — uspokoił go Spools. — Mamy najnowocześniejszą technikę. Stopy chemiczne, cieniowanie thaumiczne, tusze terminowe, wszystko. Wykonujemy papier, grawerunek, a nawet druk dla wiodących postaci tego miasta, choć oczywiście nie wolno mi zdradzić, kim są.

Usiadł wygodniej w wytartym skórzanym fotelu i przez chwilę pisał coś w notatniku.

— No więc możemy zrobić dla pana dwadzieścia tysięcy znaczków pensowych, papier zwykły, z warstwą kleju, po dwa dolary za tysiąc plus matryca — zaproponował pan Spools. — Dziesięć pensów mniej za bezklejowy. Oczywiście będzie pan musiał znaleźć kogoś, kto je potnie.

— Nie da się tego zrobić jakąś maszyną?

— Nie, panie Lipwig. Nie zadziała, nie na takie małe kawałki.

Moist wyjął z kieszeni i pokazał mu skrawek brązowego papieru.

— Poznaje pan to, panie Spools?

— Zaraz… to papier szpilkowy? — Spools uśmiechnął się szeroko. — Wracają wspomnienia z dzieciństwa… Wciąż mam gdzieś na strychu swoją starą kolekcję. Zawsze myślałem, że byłaby warta dolara czy dwa, gdybym tylko…

— Niech pan spojrzy, panie Spools…

Moist ostrożnie chwycił papier. Stanley był niemal boleśnie precyzyjny przy wbijaniu szpilek, nawet z mikrometrem nie można by zrobić tego lepiej.

Bardzo powoli papier rozdarł się wzdłuż linii dziurek. Moist zerknął na Spoolsa i uniósł brwi.

— Te dziurki są ważne — powiedział. — Niczego nie będzie, jeśli nie będzie dziurek…

Minęły trzy godziny. Posłano po majstrów. Poważni mężczyźni w roboczych kombinezonach zakręcili tokarkami, inni ludzie zlutowali jakieś elementy, wypróbowali je, zmienili coś, rozwiercili coś jeszcze, potem rozłożyli małą ręczną prasę i złożyli ją w inny sposób. Moist krążył na peryferiach tej krzątaniny, wyraźnie znudzony, a poważni mężczyźni majstrowali, mierzyli, przebudowywali, dopasowywali, obniżali fragmenty, podwyższali fragmenty, aż w końcu, pod okiem Moista i pana Spoolsa, oficjalnie wypróbowali przerobioną prasę…

Klink!…

Moist miał wrażenie, że wszyscy wstrzymują oddech tak intensywnie, że nawet okna wyginają się do wnętrza. Wyciągnął rękę i podniósł z tacy arkusz małych perforowanych prostokątów.

Oderwał jeden znaczek…

Okna odskoczyły. Ludzie znów zaczęli oddychać. Nie było oklasków. Ci mężczyźni nie należeli do takich, którzy klaszczą i krzyczą, kiedy dobrze wykonają swoją pracę. Zamiast tego zapalili fajki i pokiwali głowami.

Pan Spools i Moist von Lipwig uścisnęli sobie dłonie nad perforowanym arkuszem.

— Patent należy do pana, panie Spools — rzekł Moist.

— Bardzo pan uprzejmy, panie Lipwig. Naprawdę bardzo uprzejmy. Och, mam tu drobny prezencik…

Wszedł któryś z uczniów, niosąc arkusz papieru. Ku zdumieniu Moista już zadrukowany — bez kleju i bez perforacji, ale perfekcyjnymi miniaturowymi kopiami jego projektu jednopensowego znaczka.

— Rytownictwo ikonodemoniczne, panie Lipwig — wyjaśnił Spools, widząc jego minę. — Nikt nam nie zarzuci, że nie idziemy z duchem czasu. Oczywiście znajdzie pan pewnie kilka drobnych usterek, ale na początku przyszłego tygodnia…

— Pensowy i dwupensowy potrzebuję na jutro, panie Spools — rzekł Moist stanowczo. — Nie wymagam perfekcji, wymagam szybkości.

— Słowo daję, gorący z pana klient, panie Lipwig.

— Zawsze trzeba się spieszyć, panie Spools. Nigdy pan nie wie, kto pana dogania.

— Ha! No tak… Dobre motto, panie Lipwig. Bardzo ładne. — Pan Spools uśmiechnął się niepewnie.

— A na pojutrze pięciopensowe i dolarowe, bardzo proszę.

— Przypali pan sobie buty, panie Lipwig!

— Trzeba gnać, panie Spools, trzeba pędzić!

Moist ruszył z powrotem do Urzędu Pocztowego, tak szybko, jak było to przyzwoicie możliwe. Czuł się odrobinę zawstydzony.

Lubił Teemera i Spoolsa. Lubił firmy, gdzie można było naprawdę porozmawiać z człowiekiem, którego nazwisko wypisane jest nad wejściem — to znaczy, że prawdopodobnie nie prowadzą ich oszuści. Lubił też tych potężnych, solidnych, niewzruszonych robotników, dostrzegając w nich te wszystkie cechy, o których wiedział, że jemu brakuje — takie jak wytrwałość, solidarność i uczciwość. Nie da się okłamać tokarki albo oszukać młotka. To byli dobrze ludzie — nie tacy jak on…

Wiele ich różniło. Na przykład to, że w tej chwili prawdopodobnie żaden nie miał wciśniętych pod marynarkę plików kradzionego papieru.

Naprawdę nie powinien tak postępować, w żadnym razie. Tylko że pan Spools był człowiekiem łagodnym i pełnym entuzjazmu, a jego biurko zasypane przykładami jego wspaniałych produktów… I podczas konstrukcji prasy perforującej ludzie krzątali się przy niej i nikt właściwie nie zwracał na Moista uwagi, więc… trochę posprzątał. Nie potrafił się opanować. Był oszustem. Czego właściwie Vetinari się spodziewał?

Kiedy wszedł do budynku, listonosze zaczynali wracać ze swoich rejonów. Pan Groat czekał na niego z zakłopotanym uśmiechem na twarzy.

— Jak poszło, inspektorze pocztowy? — zapytał wesoło Moist.

— Całkiem dobrze, sir, całkiem dobrze. Mamy dobre wieści, sir. Ludzie dawali nam listy do nadania, sir. Jeszcze niewiele, a niektóre z nich są trochę, no… żartobliwe, ale za każdym razem dostaliśmy pensa. To siedem pensów, sir — dodał z dumą i podał monety.

— No świetnie, nie będziemy dzisiaj głodować… — Moist wziął pieniądze i schował listy do kieszeni.

— Przepraszam, sir…

— Nic takiego, panie Groat. Brawo. Ale… Mówił pan, że ma dobre wieści. Czy są też może wieści jakiegoś innego rodzaju…?

— Uhm… Niektórzy nie byli zadowoleni, że dostali listy, sir.

— Trafiały do nieodpowiednich drzwi?

— Ależ nie, sir. Ale stare listy nie zawsze są radośnie przyjmowane. Nie wtedy, kiedy są… co się zdarza… wolą. Wolą. Taką ostatnią wolą i testamentem, sir — wyjaśnił z naciskiem. — Kiedy się okazuje, że dwadzieścia lat temu biżuterię po mamie dostała niewłaściwa córka. Tak właśnie.

— Ojoj… — wystraszył się Moist.

— Trzeba było wezwać straż, sir. Nastąpiło to, co w azetach nazywają „zamętem” przy Tkackiej, sir. W pana gabinecie czeka dama, sir.

— O bogowie, chyba nie któraś z córek?!

— Nie, sir. To dama pisząca w „Pulsie”. Nie można im ufać, chociaż drukują bardzo sensowną krzyżówkę, sir — dodał Groat konspiracyjnym szeptem.

— A do czego jestem jej potrzebny?

— Trudno powiedzieć, sir. Ale to pewnie dlatego, że pan jest poczmistrzem.

— Proszę iść i… zrobić jej herbaty albo coś, dobrze? — Moist poklepał się po kieszeniach. — A ja tylko… jakoś się ogarnę.

Dwie minuty później, kiedy skradzione papiery zostały już bezpiecznie ukryte, Moist wkroczył do swojego gabinetu.

Pan Pompa stał przy drzwiach, z przygaszonymi płomiennymi oczami, w postawie golema niemającego obecnie innych zadań poza istnieniem. Kobieta siedziała na krześle przy biurku.

Zmierzył ją wzrokiem. Atrakcyjna, istotnie, choć ubrana tak, by pozornie tę atrakcyjność zamaskować, a w rzeczywistości dyskretnie wzmocnić. Z jakiegoś niepojętego powodu w mieście znów w modzie były krynoliny, ale jedynym ustępstwem tej damy wobec mody była niewielka turniura, nadająca jej nieco zawadiacki wygląd, a niewymagająca noszenia dwudziestu siedmiu funtów niebezpiecznie napiętej sprężynowo bielizny. Pani z „Pulsu” włosy miała jasne, upięte w siatce — kolejne przemyślane pociągnięcie, a nieduży, dyskretnie modny kapelusik tkwił jej na głowie bez żadnego konkretnego celu. Dużą torbę na ramię ustawiła obok krzesła, notatnik położyła na kolanie… Na palcu miała ślubną obrączkę.

— Pan Lipwig? — spytała energicznie. — Nazywam się Cripslock. Panna Cripslock. Z „Pulsu”.

No dobrze… Obrączka, a jednak „panna”, myślał Moist. Obchodzić się ostrożnie. Prawdopodobnie ma Poglądy. Nie próbować całowania w rękę.

— A jak mógłbym pomóc „Pulsowi”? — zapytał.

Usiadł i rzucił jej wcale nie protekcjonalny uśmiech.

— Czy zamierza pan doręczyć całą zaległą pocztę, panie Lipwig?

— Jeśli to możliwe, tak.

— Dlaczego?

— To moja praca. Deszcz, śnieg, mrok nocy, tak jak jest napisane nad wejściem.

— Słyszał pan o burdzie przy ulicy Tkackiej?

— Słyszałem, że to zamęt…

— Obawiam się, że sytuacja się pogorszyła. Kiedy stamtąd odchodziłam, palił się dom. Czy to pana nie martwi?

Ołówek panny Cripslock zawisł nagle nad papierem. Twarz Moista pozostała całkiem bez wyrazu, chociaż myślał wściekle intensywnie.

— Martwi, oczywiście — przyznał. — Ludzie nie powinni podpalać domów. Ale wiem również, że pan Parker z Gildii Kupców w sobotę bierze ślub ze swoją młodzieńczą miłością. Wiedziała pani o tym?

Panna Cripslock nie wiedziała, ale notowała pracowicie, gdy Moist opowiadał jej historię listu do sklepikarza.

— To bardzo ciekawe — stwierdziła. — Zaraz pójdę z nim porozmawiać. Czyli uważa pan, że doręczanie starych listów to dobry uczynek?

— Doręczanie listów to jedyny możliwy uczynek… — Moist znów się zawahał. Na samej granicy słyszalności rozbrzmiewały szepty.

— Jakiś problem? — spytała panna Cripslock.

— Co? Nie! O czym to ja… A tak, to właściwy uczynek. Nie możemy odrzucić własnej historii, panno Cripslock. A jesteśmy gatunkiem, który się komunikuje, panno Cripslock. — Moist podniósł głos, by zagłuszyć szepty. — Poczta musi dotrzeć do celu! Musi być doręczona!

— Ehm… nie musi pan krzyczeć, panie Lipwig — powiedziała i odsunęła się nieco.

Moist spróbował się opanować. Szepty trochę przycichły.

— Przepraszam — powiedział i odchrząknął. — Tak, zamierzam dostarczyć całą tę pocztę. Jeśli adresaci się przeprowadzili, spróbujemy ich odszukać. Jeśli umarli, spróbujemy doręczyć listy ich potomkom. Listy będą doręczone. Powierzono nam ich doręczanie i doręczać je będziemy. Co jeszcze moglibyśmy z nimi zrobić? Spalić je? Wyrzucić do rzeki? Otworzyć, żeby zdecydować, które są ważne? Nie. Listy powierzono naszej opiece. Doręczenie ich to jedyne rozwiązanie.

Szepty prawie całkiem zamilkły, więc mówił dalej już spokojniej.

— Poza tym potrzebujemy miejsca. Urząd Pocztowy znów się odrodzi! — Wyjął arkusz znaczków. — Z tym!

Przyjrzała się zdziwiona.

— Małe portreciki lorda Vetinariego?

— To znaczki, panno Cripslock. Jeden taki, przyklejony do listu, zagwarantuje doręczenie gdziekolwiek w granicach miasta. To arkusz próbny, ale od jutra będziemy je sprzedawać, perforowane i pokryte klejem dla łatwości użytkowania. Zamierzam uprościć korzystanie z usług pocztowych. To jasne, wciąż staramy się zorientować w sytuacji, ale już wkrótce zamierzamy dostarczać listy każdemu, w dowolnym punkcie na świecie.

To było głupie, ale język przejął nad nim władzę.

— Jest pan bardzo ambitny, panie Lipwig — zauważyła.

— Przykro mi, nie potrafię być inny.

— Wydawało mi się, że mamy teraz sekary.

— Sekary? — powtórzył Moist. — Nie zaprzeczę, że sekary to wspaniały wynalazek, jeśli chce pani poznać dane z rynku krewetek w Genoi. Ale czy na sekarach wypisze pani Z.P.? Zapieczętuje pani sekary pocałunkiem? Czy zrosi pani sekary łzami, może je pani powąchać, dołączyć zasuszony kwiat? List to coś więcej niż sama wiadomość. A sekary są tak drogie, że przeciętny człowiek z ulicy może z trudem pozwolić sobie na nie tylko w chwili kryzysu. DZIADEK UMARŁ POGRZEB WTO. Dzienny zarobek, by wysłać wiadomość tak pełną emocji i ciepła jak ciśnięty nóż? Za to list jest prawdziwy.

Urwał. Panna Cripslock notowała jak szalona, a to zawsze niepokojące, widzieć, że codziennikarz zaczyna się nagle bardzo interesować tym, co człowiek mówi… Zwłaszcza jeśli człowiek sam podejrzewa, że to wszystko stos gołębiego guana.

A jeszcze gorzej — kiedy codziennikarz się uśmiecha.

— Ludzie narzekają, że sekary stają się coraz droższe, wolne i zawodne — powiedziała panna Cripslock. — Co pan o tym sądzi?

— Mogę tylko powiedzieć, że dzisiaj zatrudniliśmy listonosza, który ma osiemnaście tysięcy lat. On nie popsuje się tak łatwo.

— A tak. Golemy. Niektórzy uważają…

— Jak pani na imię, panno Cripslock? — przerwał jej Moist.

Kobieta zarumieniła się, a po chwili powiedziała:

— Sacharissa.

— Dziękuję. Ja jestem Moist. Proszę się nie śmiać. Golemy… Śmiejesz się, Sacharisso…

— To był tylko kaszel, naprawdę… — Reporterka uniosła dłoń do ust i zakaszlała nieprzekonująco.

— Przepraszam, brzmiało to trochę jak śmiech. Sacharisso, potrzebni mi listonosze, urzędnicy za ladą, sorterzy… Potrzebuję wielu ludzi. Listy musi się przemieszczać. Potrzebuję ludzi, którzy pomogą mi je przemieścić. Jakichkolwiek ludzi. Ach, dziękuję ci, Stanley.

Chłopak wszedł z dwoma niedopasowanymi kubkami herbaty. Na jednym przedstawiono wzruszającego kociaka, jednak przypadkowe kolizje w misce do zmywania porysowały go tak, że miał teraz wyraz mordki zwierzaka w końcowym stadium wścieklizny. Drugi kubek żartobliwie informował cały świat, że kliniczny obłęd nie jest konieczny do zatrudnienia, jednak większość słów wyblakła, pozostało:


NIE MUSISZ BYĆ SZALONY, ŻEBY
TU PRACOWAĆ, ALE TO POMAGA

Ostrożnie postawił je na biurku Moista. Stanley wszystko robił ostrożnie.

— Dziękuję — powtórzył Moist. — Ehm… Możesz już iść, Stanley. Pomóż przy sortowaniu, co?

— W hali jest wampir, panie Lipwig — oznajmił chłopak.

— To pewnie Otto — wyjaśniła szybko Sacharissa. — Nie ma pan… nic przeciw wampirom, prawda?

— Skąd! Jeśli ma dwie ręce i potrafi chodzić, mogę mu dać pracę!

— Już ma. — Sacharissa roześmiała się wesoło. — To nasz naczelny ikonografik. Robił obrazki pańskich ludzi przy pracy. Bardzo nam zależy również na pańskim. Na pierwszą stronę.

— Co? Nie! — zawołał Moist. — Proszę! Nie!

— Otto jest bardzo dobry!

— Tak, ale… ale… ale… — zaczął Moist, a w jego umyśle dalszy ciąg tego zdania brzmiał: ale nie sądzę, żeby nawet talent wyglądania jak co drugi człowiek z ulicy wystarczy wobec obrazka.

To, co powiedział rzeczywiście, brzmiało jednak:

— Nie chcę być wyróżniony spośród wszystkich ciężko pracujących mężczyzn i golemów, dzięki którym Urząd Pocztowy znowu staje na nogi! W końcu w zespole nie ma „ja”, prawda?

— Właściwie jest — uznała Sacharissa. — Poza tym to właśnie pan nosi czapkę ze skrzydełkami i złoty strój. Niech pan nie przesadza, panie Lipwig.

— No dobrze już, dobrze. Nie chciałem mówić, ale religia mi na to nie pozwala — powiedział Moist, który miał czas, żeby się trochę zastanowić. — Zakazuje nam wykonywania jakichkolwiek wizerunków. To niszczy część duszy.

— I pan w to wierzy? — zdumiała się Sacharissa. — Naprawdę?

— E… nie. Oczywiście nie. Nie tak na poważnie. Ale… ale nie można traktować wiary jak swego rodzaju bufetu, prawda? Znaczy, nie można powiedzieć: tak, proszę, wezmę trochę Niebiańskiego Raju i porcję Boskiego Planu, ale tylko odrobinka klęczenia, a z Zakazu Tworzenia Wizerunków całkiem zrezygnuję, mam po nim wzdęcia. To table d’hôte albo nic, inaczej, no… inaczej byłoby głupio.

Panna Cripslock przyglądała mu się, przechyliwszy głowę na ramię.

— Pracuje pan dla jego lordowskiej mości, prawda?

— Tak, oczywiście. To oficjalne stanowisko.

— I pewnie powie mi pan, że poprzednio pracował jako urzędnik, nic specjalnego?

— Zgadza się.

— Chociaż chyba naprawdę nazywa się pan Moist von Lipwig, bo nie uwierzę, że ktoś wybrałby sobie takie przybrane nazwisko.

— Bardzo dziękuję!

— Brzmi to dla mnie tak, jakby rzucał pan wyzwanie, panie Lipwig. Ostatnio mieliśmy najróżniejsze kłopoty z sekarami. Pewne sprawy zaczęły śmierdzieć… zwalniają ludzi, a ci, którzy zostali, muszą zapracowywać się na śmierć… I nagle pan pojawia się jak znikąd, pełen pomysłów.

— Nie żartuję, Sacharisso, ludzie już teraz dają nam listy do dostarczenia. — Wyjął je z kieszeni i rozłożył. — O proszę, to jest jeden do Sióstr Dolly, jeden na Nastroszone Wzgórze, ten do… Ślepego Io…

— Jest bogiem — zauważyła. — Możecie mieć problem.

— Nie — odparł stanowczo Moist, chowając listy do kieszeni. — Doręczamy nawet samym bogom. Io ma w mieście trzy świątynie. To łatwe.

I zapomniałaś o obrazkach, hurra…

— Widzę, że jest pan człowiekiem pomysłowym. Proszę mi zdradzić, panie Lipwig, czy wie pan coś o historii tego gmachu?

— Niezbyt wiele. Na pewno chciałbym odkryć, gdzie się podziały kandelabry.

— Nie rozmawiał pan z profesorem Pelcem?

— A kto to taki?

— Jestem zaskoczona. Pracuje na uniwersytecie. Poświęcił temu budynkowi cały rozdział w swojej książce o… no, chodziło o wielkie masy pisma myślące samodzielnie. Przypuszczam, że słyszał pan o ludziach, którzy tutaj zginęli?

— O tak.

— On twierdził, że ta poczta w jakiś sposób doprowadziła ich do obłędu. Chociaż właściwie my tak napisaliśmy. To, co on twierdził, było o wiele bardziej skomplikowane. Muszę panu przyznać, panie Lipwig, że przyjęcie stanowiska, które zabiło wcześniej czterech ludzi, wymaga niezwykłych cech charakteru.

Owszem, pomyślał Moist. Ignorancji.

— Czy zauważył pan coś niezwykłego?

No więc myślę, że moje ciało przeniosło się w czasie, ale podeszwy nie, chociaż nie jestem pewien, ile z tego było halucynacją; o mało co nie zabiła mnie lawina pocztowa, a listy do mnie przemawiają… — tak brzmiały słowa, których Moist nie wypowiedział, bo nie są to rzeczy, które człowiek mówi do otwartego notatnika.

W rzeczywistości powiedział więc tylko:

— Ależ nie. To piękny stary budynek i zamierzam przywrócić go do dawnej chwały.

— Dobrze. Ile pan ma lat, panie Lipwig?

— Dwadzieścia sześć. Czy to ważne?

— Lubimy być dokładni. — Panna Cripslock uśmiechnęła się słodko. — Poza tym przyda się to, gdybyśmy mieli pisać pański nekrolog.


* * *

Moist z Groatem usiłującym dotrzymać mu kroku przeszedł przez halę. Wyjął listy z kieszeni i wcisnął w pomarszczone dłonie inspektora pocztowego.

— Proszę je doręczyć. Adresowane do bogów trafiają do świątyni adresata. Inne dziwne przesyłki proszę zostawić mi na biurku.

— Zebraliśmy następne piętnaście, sir. Ludzie uważają, że to zabawne!

— Dali pieniądze?

— Tak, sir.

— Czyli to my śmiejemy się ostatni — oświadczył Moist stanowczo. — Niedługo wrócę. Idę się spotkać z czarnoksiężnikiem.


* * *

Zgodnie z prawem i tradycją, wielka Biblioteka Niewidocznego Uniwersytetu jest otwarta dla publiczności, choć publiczność nie ma prawa wstępu do magicznych półek. Nie zdaje sobie jednak z tego sprawy, ponieważ prawa czasu i przestrzeni ulegają wewnątrz deformacji, więc setki mil regałów łatwo daje się ukryć w przestrzeni mniej więcej grubości farby.

Mimo to ludzie przychodzą tu często, szukając odpowiedzi na pytania, na które tylko bibliotekarze zdolni są odpowiedzieć, takie jak „Czy tu jest pralnia?”, „Jak się pisze trzcina?” oraz regularnie „Macie taką książkę, którą kiedyś czytałem? Była w czerwonych okładkach, a na końcu się okazało, że to bliźniaki”.

I w ścisłym sensie, biblioteka miała tę książkę… gdzieś na półkach. Gdzieś na półkach miała każdą książkę, jaką napisano, jaka zostanie napisana oraz, co ważne, każdą książkę, jaką można napisać. Te jednak nie leżą na publicznie dostępnych regałach, by nieuważne obchodzenie się z nimi nie spowodowało kolapsu wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić[5].

Moist, jak każdy wchodzący, popatrzył w górę, na kopułę. Wszyscy to robili. I zawsze się zastanawiali, w jaki sposób Biblioteka — technicznie rzecz biorąc, nieskończonego rozmiaru — daje się przykryć kopułą o średnicy kilkuset stóp. Pozwalano, by zastanawiali się dalej.

Tuż poniżej kopuły spoglądały ze swoich wnęk posągi Cnót: Cierpliwość, Czystość, Małomówność, Szczodrobliwość, Nadzieja, Tubso, Bisonomia[6] i Męstwo.

Moist nie mógł się powstrzymać przed zdjęciem czapki i przesłaniem salutu Nadziei, której tak wiele zawdzięczał. Potem, kiedy się zastanowił, czemu Bisonomia trzyma kociołek i coś, co wygląda jak pęczek pasternaku, zderzył się z kimś, kto chwycił go za ramię i pociągnął za sobą.

— Proszę nie mówić ani słowa, ani słóweczka… Ale szuka pan książki, tak?

— No, ale właściwie…

Zgadywał, że wpadł w szpony maga.

— …nie jest pan pewien, jaka to książka! — dokończył mag. — Dokładnie. To zadanie bibliotekarza, by znaleźć właściwą książkę dla właściwej osoby. Jeśli zechce pan tu usiąść, będziemy kontynuować. Dziękuję. Proszę wybaczyć te pasy. To nie potrwa długo i jest praktycznie bezbolesne.

— Praktycznie?

Moist został wepchnięty w głąb dużego i skomplikowanego obrotowego fotela. Jego porywacz — czy też asystent albo jeszcze ktoś inny, kim mógłby się okazać — uśmiechnął się uspokajająco. Inne, niewyraźne postacie pomogły mu przypiąć Moista do fotela. Fotel, zasadniczo w klasycznym kształcie podkowy, ze skórzaną tapicerką, otaczała… aparatura. Część jej była wyraźnie magiczna, typu gwiazd i czaszek, ale co powiedzieć o słoiku korniszonów, kleszczach i żywej myszy w klatce zrobionej z…

Panika pochwyciła Moista… nieprzypadkowo w tej samej chwili, co para wyściełanych płytek, które zamknęły się na jego uszach. Tuż przed wytłumieniem wszystkich dźwięków usłyszał jeszcze:

— Może pan doświadczyć smaku jajek oraz wrażenia uderzenia w twarz jakimś rodzajem ryby. To całkowicie…

A potem nastąpił thlabber. To tradycyjny termin magiczny, choć Moist o tym nie wiedział. Najpierw przychodzi moment, kiedy wszystko — nawet rzeczy, które nie dają się rozciągać — wydaje się rozciągnięte. A potem moment, kiedy wszystko nagle wraca do stanu nierozciągnięcia — znany właśnie jako moment thlabberu.

Kiedy znów otworzył oczy, fotel stał odwrócony w drugą stronę. Zniknęły korniszony, kleszcze i mysz, ale pojawiło się wiadro homarów z ciasta oraz pamiątkowy zestaw szklanych oczu.

Moist przełknął ślinę i wymruczał:

— Sandacz.

— Naprawdę? — zdziwił się ktoś. — Większość ludzi mówi, że dorsz. Ale różne bywają gusta.

Jakieś ręce odpięły Moista i pomogły mu wstać. Należały do orangutana, lecz Moist powstrzymał się od komentarzy. W końcu był to uniwersytet magów.

Człowiek, który pchnął go na fotel, stał teraz przy biurku i wpatrywał się w jakieś magiczne urządzenie.

— Jeszcze chwilę… — powiedział. — Tylko chwileczkę. Lada sekunda…

Wiązka czegoś, co wyglądało na ogrodowe węże, prowadziła od biurka do ściany. Moist był pewien, że wybrzuszyły się na moment jak żywy wąż, który zjadł coś pospiesznie; maszyna zatrzęsła się i ze szczeliny wpadła karteczka.

— Aha… Już mamy. — Mag porwał ją szybko. — Tak. Książka, której pan szuka, to „Historia kapeluszy” F.G. Smallfingera. Mam rację?

— Nie. Właściwie to nie szukam książki…

— Na pewno? Mamy ich dużo.

Mag miał dwie rzucające się w oczy cechy. Jedna to… cóż, dziadek Lipwig powtarzał, że uczciwość człowieka można ocenić wedle rozmiaru jego uszu, a to był bardzo uczciwy mag. Druga to że broda, którą nosił, była ewidentnie fałszywa.

— Szukałem maga o nazwisku Pelc — wyjaśnił Moist.

Broda rozsunęła się nieco, odsłaniając uśmiech.

— Wiedziałem, że machina będzie działać! — zawołał mag. — Szuka pan właśnie mnie!


* * *

Tabliczka na drzwiach głosiła: „Ladislav Pelc, dr ph. mag., przedśmiertny profesor chorobliwej bibliomancji”. Po wewnętrznej stronie był hak, na którym mag powiesił swoją brodę.

To był gabinet maga, więc oczywiście miał czaszkę ze świecą w środku i wypchanego krokodyla pod sufitem. Nikt, a już najmniej magowie, nie wiedział dlaczego — ale należało go mieć.

Pokój był pełen książek i zbudowany z książek. Nie wstawiono tu żadnego typowego umeblowania, to znaczy, że biurko i krzesła złożono z książek. Chyba ostatnio ktoś często do nich zaglądał, gdyż leżały otwarte, z innymi książkami jako zakładkami.

— Zgaduję, że chce się pan czegoś dowiedzieć o swoim Urzędzie Pocztowym. — Pelc usiadł na stołku ze starannie poukładanych tomów od 1 do 41 synonimów słowa „tramp”.

— Tak, jeśli można — potwierdził Moist.

— Głosy? Dziwne zjawiska?

— Tak!

— Jak to ująć… — zadumał się Pelc. — Słowa mają moc, rozumie pan. Leży to w naturze wszechświata. Nasza Biblioteka sama w sobie odkształca czas i przestrzeń na wielką skalę. No więc, kiedy Urząd Pocztowy zaczął akumulować listy, zbierał słowa. I w efekcie powstało coś, co możemy nazwać gevaisą, czyli grobowcem żywych słów. Czy ma pan literackie zacięcie, panie Lipwig?

— Nie w ścisłym sensie…

Księgi były dla Moista zamkniętą księgą.

— A czy spaliłby pan książkę? — spytał Pelc. — Starą książkę, powiedzmy, podartą, prawie bez grzbietu, znalezioną w skrzyni z rupieciami?

— No… raczej nie — przyznał Moist.

— Dlaczego nie? Czy myśl o tym by pana niepokoiła?

— Tak, chyba tak. Książki są… no, nie robi się takich rzeczy. Eee… Czemu pan nosi sztuczną brodę? Myślałem, że magowie mają prawdziwe.

— Nie są obowiązkowe, wie pan, ale kiedy wychodzimy na zewnątrz, publiczność spodziewa się bród. To jak nosić gwiazdy na szacie. Poza tym latem w prawdziwej jest za gorąco. O czym to ja… Gevaisy. Tak. Wszystkie słowa mają jakąś moc. Czujemy to instynktownie. Niektóre, jak zaklęcia magiczne albo prawdziwe imiona bogów, mają jej bardzo dużo. Muszą być traktowane z szacunkiem. W Klatchu jest góra z licznymi jaskiniami, a w tych jaskiniach pogrzebano ponad sto tysięcy książek, w większości religijnych, każdą w białym lnianym całunie. To może dość ekstremalne podejście, ale ludzie inteligentni zawsze wiedzieli, że przynajmniej niektórych słów należy się pozbywać z najwyższą ostrożnością i respektem.

— A nie pakować w workach do komórek… Ale chwileczkę! Pewien golem nazwał Urząd Pocztowy „grobowcem niewysłuchanych słów”.

— Wcale mnie to nie dziwi — zapewnił spokojnie profesor Pelc. — Stare gevaisy i biblioteki często zatrudniały golemów, ponieważ jedyne słowa, jakie miały moc wpływania na nie, to te w ich głowach. Słowa są ważne. A kiedy zbierze się je w masie krytycznej, zmieniają naturę wszechświata. Czy miał pan jakieś halucynacje?

— Tak. Cofnąłem się w czasie! Ale równocześnie byłem w teraźniejszości!

— To dość powszechne. Wiele słów ściśniętych razem oddziałuje na czasoprzestrzeń.

— I mówiły do mnie!

— Tłumaczyłem straży, że listy chcą być doręczone — rzekł mag. — Dopóki list nie zostanie przeczytany, nie jest zupełny. Zrobi wszystko, by dać się doręczyć. Ale one nie myślą tak, jak pan rozumie myślenie, i nie są sprytne. Po prostu sięgają do każdego dostępnego umysłu. Widzę, że został pan już zmieniony w awatar.

— Nie potrafię latać!

— Awatar: żywy wizerunek boga — tłumaczył cierpliwie profesor. — Czapka ze skrzydłami. Złoty strój…

— Nie, to się stało przypadkiem…

— Jest pan pewien?

Zapadła cisza.

— Hm… Byłem, aż do teraz.

— One nie próbują nikogo skrzywdzić, panie Lipwig. One tylko chcą dopełnienia.

— Nigdy nie zdołam doręczyć ich wszystkich… To by zajęło lata.

— Na pewno pomoże sam fakt, że doręcza pan jakieś. — Profesor Pelc uśmiechnął się jak lekarz, tłumaczący pacjentowi, że jego choroba jest śmiertelna tylko w osiemdziesięciu siedmiu procentach przypadków. — Co jeszcze mogę dla pana zrobić? — Wstał, dając do zrozumienia, że czas maga jest cenny.

— Chciałbym wiedzieć, dokąd trafiły kandelabry — wyznał Moist. — Dobrze byłoby je odzyskać. Symbolicznie, można powiedzieć.

— Tu panu nie pomogę, ale na pewno potrafi to zrobić profesor Goitre. Jest pośmiertnym profesorem chorobliwej bibliomancji. Możemy zajrzeć do niego w drodze do wyjścia. Jest w Spiżarni Magów.

— Dlaczego pośmiertny? — zainteresował się Moist, gdy wyszli już na korytarz.

— Nie żyje — wyjaśnił Pelc.

— Miałem nadzieję, że to będzie bardziej metaforyczne…

— Proszę się nie martwić, zdecydował się na Przedwczesną Śmierć. To była bardzo dobra oferta.

— Ach! — westchnął Moist.

W takich chwilach bardzo ważne jest, by dostrzec właściwy moment do ucieczki. Niestety, dotarli tu przez labirynt mrocznych korytarzy, a uniwersytet nie był miejscem, gdzie człowiek chciałby się zgubić. Coś mogłoby go znaleźć…

Zatrzymali się przed drzwiami, zza których dobiegał przytłumiony gwar głosów i czasem brzęk szkła. Hałas urwał się, gdy tylko profesor Pelc pchnął drzwi — i trudno było zrozumieć, skąd się brał. Pomieszczenie okazało się rzeczywiście spiżarnią, całkiem bezludną. Ściany miała zastawione półkami, a półki zastawione słoikami. A w każdym słoiku był mag.

Teraz należy uciekać, pomyślał Moist, kiedy Pelc zdjął słoik, odkręcił pokrywkę i sięgnął do środka po malutkiego maga.

— Och, to nie on — uspokoił profesor, widząc wyraz twarzy gościa. — Gospodyni wkłada do środka te malutkie szmaciane laleczki, by przypomnieć kucharkom, że nie wolno używać tych słoików do niczego innego. Był taki przykry incydent z masłem orzechowym… Muszę jednak wyjąć laleczkę, żeby nie tłumiła głosu.

— Ale… gdzie w takim razie jest profesor?

— Jest w słoiku, dla pewnej wartości „w”. Trudno to wytłumaczyć laikowi. Jest martwy tylko…

— …dla określonej wartości „martwego”? — domyślił się Moist.

— Otóż to! I może wrócić, zgłaszając to z tygodniowym wyprzedzeniem. Wielu starszych magów wybiera takie rozwiązanie. Bardzo odświeżające, jak mówią, całkiem jak urlop naukowy. Tylko dłuższy.

— A dokąd odchodzą?

— Nikt nie jest właściwie pewien, ale słychać, jak dźwięczą tam sztućce. — Pelc uniósł słoik do ust. — Przepraszam, profesorze Goitre… Nie pamięta pan przypadkiem, co się stało z kandelabrami z Urzędu Pocztowego?

Moist spodziewał się, że odpowie cienki metaliczny głosik, ale kilka cali od jego ucha rozległ się dźwięczny, choć starczy głos.

— Co? Ach… Tak, pewnie. Jeden skończył w gmachu Opery, a drugi nabyła Gildia Skrytobójców. Oho, serwują już pudding. Żegnam.

— Dziękuję, profesorze — rzekł z powagą Pelc. — Tutaj wszystko dobrze…

— Akurat mnie to obchodzi — burknął bezcielesny głos. — Nie przeszkadzaj, jemy!

— No to już pan wie — powiedział mag. Włożył z powrotem kukiełkę i zakręcił słoik. — Opera i Gildia Skrytobójców. Mam wrażenie, że odzyskanie ich może być trudne.

— Tak, myślę, że odłożę to na dzień czy dwa. — Moist wyszedł na korytarz. — To niebezpieczni ludzie i lepiej z nimi nie zadzierać.

— Rzeczywiście. — Profesor zamknął drzwi, co było sygnałem, by znów zabrzmiał gwar rozmów. — Słyszałem, że niektóre soprany kopią jak muły…


* * *

Moist śnił o magach w słoikach. Wszyscy wykrzykiwali jego imię.

Według najlepszej tradycji budzenia się z koszmaru, wszystkie te głosy zlały się stopniowo w jeden, należący — jak się okazało — do pana Pompy, który Moistem potrząsał.

— Niektórzy byli cali umazani dżemem! — zawołał Moist i oprzytomniał. — Co jest?

— Panie Lipvig, Ma Pan Spotkanie Z Lordem Vetinarim.

Słowa dotarły do świadomości i zabrzmiały groźniej niż głosy magów w słoikach.

— Nie mam żadnego spotkania z lordem Vetinarim! Eee… mam?

— On Mówi, Że Tak, Panie Lipvig — odparł golem. — A Zatem Pan Ma. Wyjdziemy Przez Dziedziniec Dyliżansów. Przed Frontowym Wejściem Zebrał Się Spory Tłum.

Moist znieruchomiał w trakcie wciągania spodni.

— Są rozgniewani? Czy niektórzy w tym tłumie niosą wiadra smoły? Pierze dowolnego rodzaju?

— Nie Wiem. Otrzymałem Instrukcje I Je Wykonuję. Radzę Panu Czynić Tak Samo.

Ponaglany Moist wyszedł na tylne uliczki, nad którymi wciąż unosiły się strzępy mgły.

— Która to godzina, na litość bogów? — poskarżył się.

— Za Piętnaście Siódma, Panie Lipvig.

— Przecież to jeszcze noc! Czy ten człowiek w ogóle nie sypia? Co jest takiego ważnego, że ściąga się mnie z mojego miękkiego i ciepłego stosu listów?


* * *

Zegar w przedpokoju Vetinariego nie tykał jak należy. Czasami „tik” było o ułamek sekundy spóźnione, czasami „tak” rozlegało się trochę za wcześnie. Z rzadka jedno albo drugie nie następowało wcale. Właściwie było to niezauważalne, dopóki człowiek nie przesiedział tu pięciu minut, gdyż po takim czasie niewielkie, ale znaczące fragmenty jego umysłu wpadały w obłęd.

Zresztą Moist w ogóle nie radził sobie z porankami. Na tym polegała jedna z zalet przestępczego życia — nie musiał wstawać, dopóki inni nie przewietrzyli dobrze ulic.

Sekretarz Drumknott wsunął się tak bezszelestnie, że jego obecność wywołała szok. Był chyba jednym z najcichszych ludzi, jakich Moist w życiu poznał.

— Napije się pan kawy, poczmistrzu? — zaproponował delikatnie.

— Czy mam kłopoty, panie Drumknott?

— Wolałbym tak nie mówić. Czytał pan dzisiejszy „Puls”?

— Azetę? Nie… Och…

Pamięć Moista pognała wściekle do wczorajszego wywiadu. Nie powiedział chyba nic niewłaściwego, prawda? Jedynie dobry, pozytywny przekaz, prawda? Vetinari chciał, żeby ludzie korzystali z poczty, prawda?

— Zawsze dostajemy kilka egzemplarzy prosto spod prasy — rzekł Drumknott. — Przyniosę panu jeden.

Wrócił z azetą. Moist rozłożył ją, w jednej chwili agonii ocenił pierwszą stronę, przeczytał kilka zdań, zasłonił oczy dłonią i jęknął:

— O bogowie!

— Zauważył pan rysunek, panie Lipwig? — zapytał niewinnie Drumknott. — Można uznać, że całkiem zabawny.

Moist zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na straszliwą stronę. Być może, w ramach nieświadomej samoobrony za pierwszym razem wzrok prześliznął się nad obrazkiem, przedstawiającym dwóch obdartych łobuziaków. Jeden z nich trzymał pasek pensowych znaczków. Tekst poniżej brzmiał:


Pierwszy urwis (który właśnie nabył kilka świeżo wydrukowanych „oznaczeń”): Patrz, widziałeś już tylną część lorda Vetinariego?

Drugi urwis: Nie, ale w życiu nie polizałbym go za pensa.


Twarz Moista stężała.

— On to widział?

— O tak, drogi panie.

Moist wstał szybko.

— Jest jeszcze wcześnie — stwierdził. — Pan Trooper zapewne nie zszedł jeszcze ze służby. Jeśli pobiegnę, zdoła mnie pewnie jeszcze dziś wcisnąć do rozkładu. Pójdę od razu. Tak będzie lepiej, prawda? Mniej papierkowej roboty. Nie chcę być dla nikogo ciężarem. Nawet…

— Ależ poczmistrzu, proszę się uspokoić… — Drumknott pchnął go delikatnie z powrotem na krzesło. — Doświadczenie mi mówi, że jego lordowska mość jest człowiekiem… złożonym. Nie warto przewidywać jego reakcji.

— Chce pan powiedzieć, że pańskim zdaniem będę żył?

Drumknott odchylił głowę i przez chwilę w zamyśleniu wpatrywał się w sufit.

— Hm… Tak. Tak, uważam, że to możliwe.

— Znaczy, na świeżym powietrzu? Ze wszystkimi fragmentami na miejscach?

— Bardzo prawdopodobne, drogi panie. Może pan już wejść.

Moist na palcach wsunął się do gabinetu Patrycjusza.

Tylko dłonie lorda Vetinariego były widoczne po obu stronach rozłożonego „Pulsu”. Moist z tępą zgrozą ponownie przeczytał nagłówki.


My się nie psujemy,

Zapewnia Poczmistrz

Zaskakujący atak na Sekary

Obietnica: Doręczymy wszędzie

Niezwykłe nowe „znaczki”


To był główny artykuł. Obok zamieszczono mniej ważny tekst, który jednak zwrócił jego uwagę. Tytuł brzmiał:


Wielki Pień znowu nie działa.

Kontynent odcięty!


…a u dołu strony, grubszą czcionką, co miało sugerować, że chodzi o lżejsze treści, i pod tytułem


Nie można odrzucić Historii


znalazło się kilkanaście opowieści o tym, co się stało, kiedy dotarła poczta z dawnych lat. Było tu o zamęcie, który przerodził się w burdę, o panu Parkerze i jego wkrótce pannie młodej oraz inne. Listy w niewielkim zakresie zmieniały nieciekawe żywoty. To jakby wyciąć okno w Historię i sprawdzić, jaka mogłaby być.

To wszystkie niemal całkowicie wypełniało pierwszą stronę, jeśli nie liczyć informacji, że strażnicy miejscy poszukują „tajemniczego zabójcy”, który rozszarpał jakiegoś bankiera w jego własnym domu. Byli zagubieni, stwierdzał tekst. To nieco pocieszyło Moista — jeśli ten ich osławiony funkcjonariusz wilkołak nie potrafi wywęszyć krwawego mordercy, to może nie znajdzie i Moista, kiedy nadejdzie czas. Mózg z pewnością może wygrać z nosem.

Vetinari wydawał się nieświadomy obecności Moista, a Moist zaczął rozważać, jaki skutek miałoby lekkie chrząknięcie.

Wtedy właśnie azeta zaszeleściła.

— Piszą tu w dziale Listów — odezwał się Patrycjusz — że fraza „wpaść z deszczu pod rynnę” opiera się na starożytnym powiedzonku efebiańskim, mającym co najmniej dwa tysiące lat, a zatem wcześniejszym od rynien, choć nie od samego aktu wpadania. — Opuścił azetę i spojrzał na Moista ponad jej krawędzią. — Nie wiem, czy śledził pan tę interesującą etymologiczną dyskusję.

— Nie, wasza lordowska mość — odparł Moist. — Jeśli wasza lordowska mość pamięta, ostatnie sześć tygodni spędziłem w celi śmierci.

Jego lordowska mość zamknął azetę, złożył palce w piramidkę i popatrzył na Moista z uwagą.

— A tak. W samej rzeczy, panie Lipwig. No, no, no…

— Proszę mnie wysłuchać. Naprawdę mi przy…

— W dowolne miejsce na świecie? Nawet bogom? Nasi listonosze nie psują się tak łatwo? Nie można odrzucić historii? Imponujące, panie Lipwig. Wzbudził pan falę… — Vetinari się uśmiechnął — …jak powiedziała ryba do człowieka z ołowianymi ciężarkami u nóg.

— Nie mówiłem tak całkiem…

— Według moich doświadczeń panna Cripslock ma skłonność do notowania dokładnie tego, co się jej mówi. To straszne, kiedy codziennikarze tak postępują. Psują całą zabawę. Człowiek instynktownie wyczuwa, że to jakieś oszustwo. Jak zrozumiałem, sprzedaje pan także rodzaj skryptów dłużnych.

— Co takiego?

— Znaczki, panie Lipwig. Zobowiązanie dostarczenia poczty o wartości jednego pensa. Obietnica, która musi być dotrzymana. Niech pan na to spojrzy… — Wstał i podszedł do okna, skąd skinął na Moista. — Proszę podejść, panie Lipwig.

W strachu, że może zostać wypchnięty na bruk, Moist jednak podszedł.

— Widzi pan tę wielką wieżę sekarową na Tumpie? — Vetinari wyciągnął rękę. — Niewiele dzieje się dziś rano w Wielkim Pniu. Problemy z wieżą gdzieś na równinach, jak rozumiem. Nic nie przedostaje się do Sto Lat i dalej. A teraz, jeśli spojrzy pan niżej…

Chwilę trwało, nim Moist zrozumiał, co widzi.

— Przed Urzędem Pocztowym stoi kolejka?

— Tak, panie Lipwig — przyznał Vetinari z posępną satysfakcją. — Po znaczki, zgodnie z informacją w azecie. Obywatele Ankh-Morpork mają instynkt… można powiedzieć… włączania się do zabawy. Niech pan działa, panie Lipwig, z pewnością ma pan mnóstwo pomysłów. Niech mi pan nie pozwoli się zatrzymywać.

Vetinari wrócił do biurka i sięgnął po azetę. Jest przecież na pierwszej stronie, pomyślał Moist. Nie mógł nie zauważyć…

— Eee… W tej drugiej sprawie… — zaczął niepewnie, patrząc na rysunek.

— A jakaż to może być sprawa? — zdziwił się lord Vetinari.

Przez moment trwała cisza.

— No… nic właściwie — rzekł Moist. — To ja już pójdę.

— Rzeczywiście, niech pan idzie, poczmistrzu. Poczta musi trafić do celu, czyż nie?

Vetinari nasłuchiwał trzaśnięcia dalekich drzwi, a potem podszedł do okna i stał tam, dopóki nie zobaczył złocistej postaci idącej szybko przez dziedziniec.

Wszedł Drumknott i wyjął zawartość tacy dokumentów wychodzących.

— Doskonale rozegrane, wasza lordowska mość — stwierdził cicho.

— Dziękuję ci, Drumknott.

— Widzę, że pan Horsefry nas opuścił…

— Tak zrozumiałem, Drumknott.


* * *

Kiedy Moist przeszedł przez ulicę, w tłumie zaczęło się niewielkie poruszenie. Ku swej niewypowiedzianej uldze zobaczył pana Spoolsa stojącego obok jednego z tych poważnych ludzi z drukarni. Spools podszedł do niego pospiesznie.

— Mam po kilka tysięcy obu zamówień — szepnął i wyjął pakiet spod płaszcza. — Pensowe i dwupensowe. Nie są najlepszym produktem, na jaki nas stać, ale pomyślałem, że pewnie będzie ich pan potrzebował. Słyszeliśmy, że sekary znowu nie działają.

— Życie mi pan ratuje, panie Spools. Niech je pan wniesie do środka. A przy okazji, ile kosztuje sekarowa wiadomość do Sto Lat?

— Nawet kilka słów wyjdzie co najmniej trzydzieści pensów. Tak mi się wydaje.

— Dziękuję. — Moist uniósł dłonie do ust. — Panie i panowie! — zawołał. — Urząd Pocztowy zostanie za chwilę otwarty i rozpocznie sprzedaż pensowych i dwupensowych znaczków! Dodatkowo przyjmujemy też przesyłki do Sto Lat. Pierwsza ekspresowa poczta do Sto Lat rusza za godzinę i dotrze jeszcze dziś przed południem! Koszt to dziesięć pensów za standardową kopertę! Powtarzam, dziesięć pensów! Królewska Poczta, panie i panowie! Nie zgadzajcie się na nic innego!

Powstało lekkie zamieszanie i kilka osób odeszło szybkim krokiem.

Moist wprowadził Spoolsa do budynku i uprzejmie zamknął drzwi przed czekającymi. Poczuł dreszcz, jak zawsze, kiedy rozpoczynała się gra. Życie powinno składać się właśnie z takich chwil… Serce śpiewało mu radośnie, gdy wydawał polecenia.

— Stanley!

— Tak, panie Lipwig? — zapytał chłopak w głębi sali.

— Pobiegnij do stajni Hobsona i powiedz, że potrzebny mi dobry szybki koń. Taki, któremu krew trochę buzuje. Nie jakaś podkręcona chabeta, a znam się na tym! Chcę go tu mieć za pół godziny! Ruszaj zaraz. Panie Groat!

— Tak jest!

Groat naprawdę zasalutował…

— Niech pan przygotuje jakiś stół, który posłuży jako lada. Za pięć minut otwieramy, żeby przyjmować pocztę i sprzedawać znaczki! Ja zabiorę przesyłki do Sto Lat, a pan pełni obowiązki poczmistrza, dopóki nie wrócę! Panie Spools!

— Stoję tuż obok, panie Lipwig. Nie musi pan krzyczeć.

— Przepraszam pana. Więcej znaczków, bardzo proszę. Muszę zabrać trochę ze sobą, gdyby była jakaś poczta z powrotem. A piątki i dolarówki będą mi potrzebne jak najszybciej… Dobrze się pan czuje, panie Groat?

Staruszek chwiał się i bezgłośnie poruszał ustami.

— Panie Groat… — powtórzył Moist.

— Pełniący obowiązki poczmistrza… — wymamrotał Groat.

— Zgadza się, panie Groat.

— Żaden Groat nigdy nie pełnił obowiązków poczmistrza… — Groat padł nagle na kolana i chwycił Moista za nogi. — Dziękuję panu! Nie zawiodę pana, panie Lipwig! Może pan na mnie polegać! Deszcz ni ś ie, ni mrok…

— Tak, tak, dziękuję, panie pełniący obowiązki poczmistrza, dziękuję, już wystarczy, naprawdę… — Moist próbował się wyrwać. — Proszę wstać, panie Groat, panie Groat… proszę!

— Czy w czasie pana nieobecności mogę nosić skrzydlatą czapkę, sir? — poprosił Groat. — Wiele by to dla mnie znaczyło…

— Jestem pewien, że wiele, panie Groat, ale nie dzisiaj. Dzisiaj czapka frunie do Sto Lat.

Groat wstał.

— Czy powinien pan osobiście dostarczać tam pocztę, sir?

— A kto inny? Golemy nie poruszają się dość szybko, Stanley jest… no, Stanleyem, a wy wszyscy, panowie, jesteście sta… bogaci w lata. — Moist zatarł ręce. — Żadnych dyskusji, pełniący obowiązki poczmistrza! A teraz… sprzedajmy trochę znaczków!

Drzwi stanęły otworem i tłum wpadł do środka. Vetinari miał rację. Kiedy tylko coś się działo, mieszkańcy Ankh-Morpork chcieli brać w tym udział. Pensowe znaczki przesuwały się nad zaimprowizowaną ladą. W końcu, rozumowali wszyscy, za jednego pensa dostaje się coś warte pensa, tak? Czyli nawet jeśli to żart, był bezpieczny — prawie jak kupowanie pieniędzy. A w drugą stronę płynęły koperty. Ludzie pisali listy na miejscu, w Urzędzie Pocztowym… Moist zanotował w pamięci: koperty z kartką papieru wewnątrz i naklejonym od razu znaczkiem. Błyskawiczny Zestaw Listowy, wystarczy dodać atrament… To ważna zasada w każdej grze: trzeba jak najbardziej ułatwić ludziom oddawanie pieniędzy.

Zaskoczył go — choć później zrozumiał, że wcale nie powinien — widok Drumknotta, który przecisnął się przez tłum z niedużym, ale ciężkim skórzanym pakietem zapieczętowanym ciężką woskową pieczęcią z herbem miasta i ciężkim V. Pakiet był zaadresowany do burmistrza Sto Lat.

— Sprawa rządowa — oznajmił znacząco Drumknott.

— Chce pan kupić na to jakieś znaczki? — spytał Moist.

— A jak pan uważa, poczmistrzu? — zaciekawił się urzędnik.

— Stanowczo uważam, że sprawy rządowe przyjmowane są bez opłat.

— Dziękuję, panie Lipwig. Lord lubi takich, co szybko się uczą.

Ale pozostałe przesyłki do Sto Lat zostały opłacone. Wielu miało tam przyjaciół albo interesy. Moist rozejrzał się uważnie. Ludzie pisali wszędzie, nawet opierając notatniki o ścianę. Znaczki, pensowe i dwupensowe, znikały szybko. Na drugim końcu hali golemy sortowały nieskończone wzgórza poczty.

Trzeba przyznać, że w pewnym niewielkim stopniu znowu zapanowała krzątanina.

„…Powinien pan to widzieć, sir, powinien pan widzieć to wszystko!”.

— Pan jesteś Lipwig?

Ocknął się z wizji kandelabrów i zobaczył przed sobą krępego mężczyznę. Rozpoznanie potrzebowało chwili, ale w końcu podsunęło Moistowi informację, że to właściciel stajni Hobsona, najbardziej sławnego i osławionego przedsięwzięcia tego rodzaju w mieście. Prawdopodobnie stajnia nie była ośrodkiem działalności przestępczej, jak głosiła plotka, jednakże dziwnie często przebywali tam brudni z wyglądu ludzie, którzy nie mieli nic do roboty, tylko siedzieli bezczynnie i łypali oczami na przechodzących. Stajnia zatrudniała też Igora, co było rozsądne wobec zapotrzebowania na usługi weterynaryjne, ale słyszało się to i owo[7]

— O… Dzień dobry, panie Hobson — powiedział Moist.

— Wychodzi na to, uważasz pan, że wynajmuję zmęczone i stare konie, tak? — burknął Willie Hobson.

Uśmiech miał nie całkiem przyjazny. Za nim stał nerwowy Stanley. Hobson był wielki i ciężki, ale wcale nie tłusty — był tym, co by powstało, gdyby ogolić niedźwiedzia.

— Dosiadałem kilku, które… — zaczął Moist, ale Hobson uniósł dłoń.

— Się zdaje, że chcesz pan czegoś buzującego — rzekł. Jego uśmiech się rozciągnął. — No więc zawsze daję klientom to, czego chcą. I przyprowadziłem Borysa.

— Ach tak… A on zabierze mnie do Sto Lat. Tak?

— Och, co najmniej tam. Dobry z pana jeździec?

— Jeśli chodzi o wyjeżdżanie z miasta, nie ma nikogo szybszego.

— To dobrze, bardzo dobrze — rzucił Hobson powoli. Jak ktoś, kto bardzo ostrożnie zagania ofiarę w pułapkę. — Borys ma kilka wad, ale taki doświadczony jeździec nie będzie miał kłopotów. No to gotów pan jesteś? Czeka na dworze. Trzyma go mój człowiek.

Okazało się, że aż czterech ludzi powstrzymuje wielkiego czarnego ogiera w sieci lin, gdy on tymczasem tańczył, skakał, kopał i próbował gryźć. Piąty człowiek leżał na ziemi — Borys nie wybaczał nieuwagi.

— Jak już mówiłem, mój panie, Borys ma parę wad, ale nikt go nie nazwie… zaraz, jak to było… podkręconą starą chabetą. Nadal chcesz pan konia, który buzuje?

Uśmiech Hobsona mówił wszystko: tak traktuję zarozumiałych ćwoków, którzy próbują się rządzić. Zobaczymy, jak pan na nim jeździsz, panie Wiem Wszystko o Koniach.

Moist popatrzył na Borysa, który usiłował stratować leżącego mężczyznę, a potem na tłum dookoła. Niech demony porwą ten złoty strój. Jeśli jest się Moistem von Lipwigiem, z tej sytuacji istniało tylko jedno wyjście: podnieść stawkę.

— Zdejmijcie mu siodło — polecił.

— Co takiego? — zdumiał się Hobson.

— Proszę mu zdjąć siodło, panie Hobson — powtórzył stanowczo Moist. — Worek z pocztą jest dość ciężki, więc zrezygnujemy z siodła.

Uśmiech Hobsona pozostał na miejscu, ale reszta twarzy usiłowała się od niego dyskretnie odsunąć.

— Miałeś pan już wszystkie dzieci, które chcesz pan mieć, co?

— Wystarczy mi koc i popręg, panie Hobson.

Uśmiech Hobsona zniknął całkowicie. To nazbyt przypominało morderstwo.

— Może pan to sobie przemyślisz… W zeszłym roku Borys odgryzł człowiekowi dwa palce. Jest też kopaczem, tratowaczem, zdzieraczem i będzie konblokował, jeśli uzna, że mu to ujdzie. Ma w sobie demony i to jest fakt.

— Ale pobiegnie?

— Nie tylko pobiegnie, on się rzuci, drogi panie. Urodzony potwór, nie ma co. Trzeba łomu, żeby go zmusić do zakrętu. No więc zyskałeś pan moje uznanie za uczciwą grę, ale przecież mam inne…

Hobson drgnął, kiedy Moist rzucił mu swój specjalny uśmieszek.

— Pan mi go wybrał, panie Hobson. I na nim pojadę. Będę wdzięczny, jeśli ci dżentelmeni skierują go w stronę Broad-Wayu, a ja pójdę spakować kilka ważnych drobiazgów.

Wrócił do budynku, wbiegł po schodach do swojego gabinetu, wcisnął sobie do ust chusteczkę i pojękiwał cicho przez kilka sekund, dopóki nie poczuł się lepiej. Parę razy jeździł już na oklep, kiedy sytuacja stawała się naprawdę ciężka. Ale Borys miał oczy obłąkanego zabójcy.

Lecz jeśli się teraz wycofa, będzie… no, po prostu durniem w błyszczącym ubraniu. Trzeba im dać pokaz, wizję, coś, co zapamiętają na długo. Musi przecież zostać na koniu, tylko dopóki nie wyjedzie z miasta, a wtedy znaleźć krzak odpowiedni, by w niego zeskoczyć. Tak, to załatwi sprawę. Potem wejdzie chwiejnie do Sto Lat, wiele godzin później, wciąż z całą pocztą bohatersko obronioną przed bandytami. Uwierzą mu, bo brzmi to, jakby było prawdą. Bo zwyczajnie chcą wierzyć w różne rzeczy, ponieważ daje to dobrą historię, ponieważ dostatecznie błyszczące szkło wydaje się bardziej brylantowe niż sam brylant.

Kiedy znów stanął na schodach, zabrzmiały oklaski. Słońce, jak na dany znak, postanowiło w tej właśnie chwili wynurzyć się z mgieł i błysnąć na skrzydełkach czapki.

Borys na pozór całkiem się uspokoił i coś żuł. Moist nie dał się nabrać. Jeśli koń podobny do Borysa nagle się uspokaja, to znaczy, że coś knuje.

— Panie Pompa, będziesz potrzebny, żeby mnie podsadzić… — powiedział, zarzucając sobie na szyję worek z pocztą.

— Tak, Panie Lipvig — odezwał się golem.

— Panie Lipwig!

Moist obejrzał się i zobaczył biegnącą po ulicy Sacharissę Cripslock z notatnikiem w dłoni.

— Zawsze cieszy mnie twój widok, Sacharisso — zapewnił. — Ale w tej chwili jestem trochę zajęty…

— Słyszał pan, że Wielki Pień znów jest nieczynny?

— Tak, było o tym w azecie. A teraz muszę…

— Czyli rzuca pan wyzwanie kompanii sekarowej?

Jej ołówek zawisł tuż nad kartką.

— Po prostu doręczam pocztę, panno Cripslock, tak jak obiecywałem — oświadczył Moist stanowczym, męskim głosem.

— Ale to dziwne, prawda, że człowiek na koniu jest pewniejszy niż…

— Proszę, panno Cripslock! Jesteśmy Urzędem Pocztowym! — zawołał Moist swym najlepszym, pełnym godności tonem. — Nie interesuje nas prymitywna rywalizacja. Przykro nam słyszeć, że nasi koledzy z sekarów mają przejściowe trudności ze sprzętem, wyrażamy współczucie dla sytuacji, w jakiej się znaleźli, a gdyby tylko zechcieli, żebyśmy dostarczyli ich wiadomości, z radością sprzedamy im znaczki, już wkrótce dostępne w wartościach jednego, dwóch, pięciu i dziesięciu pensów oraz jednego dolara, do nabycia tutaj, w Urzędzie Pocztowym, z nałożoną już warstwą kleju. Nawiasem mówiąc, planujemy kiedyś nadać klejowi smaki lukrecjowy, pomarańczowy, cynamonowy i bananowy, ale nie truskawkowy, ponieważ nie znoszę truskawek.

Widział, jak Sacharissa się uśmiecha, notując jego słowa.

— Czy dobrze zrozumiałam? — spytała. — Proponuje pan dostarczanie wiadomości sekarowych?

— Oczywiście. Wysłane wiadomości mogą trafić do Wielkiego Pnia w Sto Lat. Pomoc to nasze drugie imię.

— Na pewno nie tupet? — zapytała Sacharissa.

Gapie wybuchnęli śmiechem.

— Chyba nie zrozumiałem. A teraz…

— Gra pan na nosie ludziom od sekarów, prawda? — rzuciła Sacharissa.

— To chyba jakieś codziennikarskie powiedzonko. Co prawda mam nos, jak każdy, ale nie potrafiłbym na nim zagrać. Proszę wybaczyć, mam pocztę do doręczenia i powinienem wyruszyć, zanim Borys kogoś pożre. Znowu.

— Czy mogę jeszcze zadać ostatnie pytanie? Czy pańska dusza ulegnie znaczącemu zmniejszeniu, jeśli Otto zrobi obrazek, jak pan odjeżdża?

— Przypuszczam, że nie zdołam was powstrzymać, ale chciałbym, żeby moja twarz nie była zbyt wyraźna — odparł Moist. Pan Pompa złożył gliniane dłonie, formując stopień. — Kapłan bardzo na to nalega.

— Tak właśnie sądzę, że „kapłan” na to „nalega” — stwierdziła, pilnując, by cudzysłowy brzęknęły ironią. — Poza tym, sądząc po tej bestii, to może być już ostatnia okazja. Wygląda jak śmierć na czterech nogach, panie Lipwig!

Tłum zamilkł, gdy Moist usiadł Borysowi na grzbiecie. Zwierzę tylko trochę przesunęło ciężar ciała.

Spójrzmy na to w inny sposób, pomyślał Moist. Co mam do stracenia? Życie? Przecież już mnie powiesili. Żyję w anielskim czasie. I robię na wszystkich niesamowite wrażenie. Dlaczego kupują znaczki? Bo daję im przedstawienie…

— Wystarczy jedno słowo, szefie — odezwał się któryś z ludzi Hobsona trzymających linę. — Kiedy już go puścimy, wolimy nie pętać się za blisko.

— Chwileczkę… — powstrzymał go jeszcze Moist.

W pierwszym szeregu gapiów zauważył figurę w przylegającej do figury szarej sukni. Patrzył, jak wypuściła ku niebu neurotyczną chmurę dymu, obrzuciła go wzrokiem i wzruszyła ramionami.

— Kolacja dziś wieczorem, panno Dearheart?! — zawołał.

Wszyscy jednocześnie odwrócili głowy. Zabrzmiały krótkie śmiechy, kilka zachęcających okrzyków… Rzuciła mu spojrzenie, które powinno pozostawić jego cień na dymiących szczątkach muru po drugiej stronie ulicy, po czym krótko skinęła głową.

Kto wie, pod spodem mogą się ukrywać brzoskwinie…

— Puśćcie go, chłopcy! — krzyknął Moist.

Ludzie Hobsona odskoczyli na boki. Świat wstrzymał oddech. A potem Borys przeskoczył od uległości we wściekły taniec stawania dęba, tylne kopyta zastukały na bruku, przednie zamachały w powietrzu…

— Cudovnie! Tak trzymać!

Świat ogarnęła biel. Borysa ogarnęło szaleństwo.

Загрузка...